Kilka słów o tzw. Kronice Prokosza

Okładka "Kroniki Prokosza"

Chyba najbardziej komentowanym i wzbudzającym największe emocje zabytkiem piśmiennictwa historycznego w Polsce była tzw. Kronika Prokosza, wydana w 1825 r. przygotowanego przez Hipolita Kownackiego pt. „Kronika Polska przez Prokosza w wieku X napisana. Z dodatkami z kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznemi kommentatora wieku XVIII”. Cały tekst obejmuje wypisy z różnych kronik, a Kownacki w swoim wydaniu starał się oddzielić to, co miało pochodzić od samego Prokosza, od komentarzy kompilatora, co mu zresztą niezbyt udolnie wyszło.

Ze względu na istniejące wokół niej kontrowersje, jak również wciąż toczącą się na ten temat dyskusję, przywołaną po latach przez jej reprinty i liczne odwoływania do niej przez J. Bieszka w swoich książkach, zajmiemy się tym artefaktem bardziej szczegółowo.

Wydanie z 1825 r. powstało na podstawie rękopisu, który miał znaleźć na żydowskim kramie w Lublinie generał Morawski. Rękopis ten znajduje się obecnie w Bibliotece Narodowej, nr akc. 6940 (Archiwum Wilanowskie, sygn. 218).

Dzieło, którego autorem ma być benedyktyński arcybiskup krakowski Prokosz, ma według Dyamentowskiego pochodzić z 996 roku, co już samo w sobie jest mało wiarygodne, bo wtenczas raczej żadnych benedyktynów w Polsce nie było (aktywni dopiero w XII w.). Kownacki jednak jest pewny istnienia benedyktyna, pierwszego na katedrze krakowskiej arcybiskupa Prokosza, koło roku 896, zmarłego w 986. Mamy zatem tutaj 10 lat różnicy między datowaniem Kroniki Prokosza przez Dyamentowskiego a śmiercią owego biskupa, co może być zwykłym błędem edytorskim, ale wprowadzającym niepotrzebne zamieszanie. Wydawca odwołuje się tu do opinii kronikarza Baszko, który miał uznawać, że kronikę tę napisał Prokulf (ewentualnie dopisał dzieje Mieczysława i dociągnął kronikę do 992 r.), drugi biskup krakowski, zmarły właśnie w 996 roku.

W Katalogach biskupów krakowskich widnieje Prohor (łac. Prohorius, pontyfikat 969-986), który może być utożsamiany z Prokoszem, domniemanym autorem kroniki.[1] Jego imię odnotowuje najstarszy znany z redakcji z 1266 w Rocznik kapitulny krakowski (Haec sunt nomina pontificum cracoviensium Prohorius, Proculphus, Poppo, Gompo, Rachelinus, Aaron archiepiscopus quintus, Sula cognominatus Lamberlus, beatus Stanislaus Martyr) oraz Rocznik Traski (Prohorius primus episcopus Cracoviae ordinatur)[2], nie podano tam jednak lat ordynacji pierwszych biskupów w Krakowie. Najprawdopodobniej związany był z biskupstwem praskim bądź ołomunieckim, a działalność w Krakowie jako biskup misyjny mógł rozpocząć pomiędzy rokiem 970 a 974 i kontynuować do 986.

W innym miejscu wydawca przytacza przypiski komentatora przekonując, że Prokosz nie w wieku X, ale w XII tę historię pisał, gdyż przywołuje on nuncjusza papieża Jana XIII pod imieniem Idziego, który miał być przysłany do Polski, by podzielić ją na diecezje. Papież Jan XIII urzędował co prawda w X wieku, ale kardynał Idzi jest wzmiankowany w wieku XII, zatem to z tego okresu mają pochodzić zapiski Prokosza.[3]

Zdaniem Lelewela, który niedługo po wydaniu rękopisu Morawskiego, znalazł podobny w Wilnie, to Przybysław Dyamentowski (ur. 1694, zm. 1774), miał spreparować ową kronikę. To on jest podpisany na odnalezionym w klasztorze benedyktynów egzemplarzu brata Feliksa Towiańskiego, datowanym na 1764 rok. Miał on nad nim pracować od lat młodzieńczych (prawdopodobnie od 1711, kiedy to ukazało się nowe wydanie Kroniki Długosza, które mogło być jego inspiracją), aż do końca życia.

W recenzji Lelewela czytamy o tym „summa zaś, albo krótkie Polski zebranie, jest to: począwszy od roku 550, którego Lech wielki do Polski przyszedł, aż do roku pańskiego 1711, polski naród stoji już szczęśliwie lat 1161 (p. 24): a z tąd wnosićby można, że to jest data pisania téj kompilacji, albo że jeżeli nie jest to znowu czego nieco dawniejszego przywiedzenie, że jest datą, w którym kompilator swoję kompilacją klecić rozpoczął. Może to być rok rozpoczęcia, gdyż jeszcze późniejsze w nim daty dostrzegam. Pomiędzy dziełami przezeń używanemi, drukowane są z wieku XVI, albo XVII przed rokiem 1700 z druku wyszłe, atoli oprócz tych, dwa są po tym 1700 drukowane dzieła: takiém jest wydanie Lipskie Długosza z 1711 roku, oraz zbiór kronik Sommersberga w 1729 ogłoszony, z tego zbioru, a nie z kąd jinąd przytaczane są kronik Bogufała i Szląskich karty. Tym sposobem, są ślady oczywiste że między 1711 a 1730, kompilator nad swoją kompilacją pracował.”

Jego praca polegała na wplataniu ewidentnych wymysłów między fakty historyczne z innych kronik, dlatego nie można odrzucać wszystkiego, co w niej napisano. Ta mozolna praca wygląda na nieskończoną, co Lelewel w swojej recenzji ujął słowami: „tyle zmyślonych i fantasticznych a śmiesznych i dziwacznych przyswojiła sobie osobliwości, i to pewna że po długiéj i obszérnéj pracy, została niewykończoną (…) że robota jest niewykończona, dowodem tego jest,

1, że lata wieku XIII, mniéj są wypracowane od lat wieku X, a te, mniéj od początkowych;

2, że po wielu bardzo miejscach są pozostawiane okienka białe, do wpisania, nietylko nazwisk i wyrazów, ale wielu linij i perjodów, pozostawiane nawet białe półarkusze do dokomponowania całych paragrafów;

3, że rozdział siódmy, bardzo jest nieszykownie ułożony, bo po ochrzczeniu Mieczysława, jeszcze o nim jak o poganinie mowa, bo są odwołania do własnych opowiadań które się nieznajdują, jako naprzykład, o opowiadaniu chrześciaństwa przez świętego Wojciecha.

A niewykończenie takowe wynika, nie z przepisania, ale z samego przepisywanego originału, ponieważ w obudwu kodexach rękopiśmiennych, w tém co obadwa w sobie mają, jednostajne są defekta, w obu jednostajnie są zostawione do zapełnienia okienka, zakątki i białe kartki.”

Już na samym wstępie swojej krytyki Lelewel tak pisał „O jile ważne i drogie są dla nas zabytki dziejów ojczystych, o tyle z drugiej strony, strzec należy, aby bezkarnie pod jimieniem dawnych kronik, nie wychodziły na widok publiczny zbiory niezdolne wytrzymać żadnej historicznéj kritiki i niemające cechy wiarogodności. Do takowych utworów, należy niezaprzeczenie kronika Prokosza. Lubo samo jej przeczytanie, bez dalszych badań już dostatecznie przekonywa, że dzieło to na żadną wiarę niezasługuje, jako obejmujące mnóstwo sprzeczności, anachronismów, płonnych domysłów, niezgodne z obyczajami i duchem czasów w niej opisywanych, opartych wyłącznie, na przyjętych i upowszechnionych o początku narodu polskiego bajkach, które tylko rozszerza, i uzupełnia wszelako nieodrzeczy sądziłem, zwrócić na nie uwagę, nie tak dla zbicia twierdzeń Prokosza, jako raczej dla wyszukania, z kąd podobne zmyślenia pochodzić mogą?”.[4]

Lelewel wyjaśniał, że „Autor téj kroniki, jest kompilator niemałej inwencji. Czytał bardzo wielką liczbę dzieł rzeczywiście existujących i zmyślonych, krajowych i cudzoziemskich, a mia nowicie niemieckich; z nich przywodzi co rzeczywiście mówili, a czasem i to czego niepowiedzieli; a to wszystko, nie dla kłamstwa, nie dla żartu, ale na serjo, aby zupełniejszą historją polską napisać.”

Nie wiedzieć czemu Bieszk, gloryfikujący Kronikę Prokosza, nie wspomina o tym, że w jej tekście jest informacja o żydowskim pochodzeniu imienia Lech. Lelewel jednak dostrzega to w tekście rękopisu „Zrazu zajmuje go Lech, który według Prokosza był prawnukiem Jawana i wraz po potopie panował. Jakoż, mówi nasz kompilator: podobieństwo wielkie, ponieważ to jimie jest pure hebrajskie, jakto widać z księgi paralipomenon cap. IV, v. 21 (p. 19), gdzie wymieniony jest między Izraelitami do ziemi obiecanéj wracającemi, Lech żyd z pokolenia Juda. Lech ten po potopie panujący, zmienił w herbie ciołka na orła białégo.” Jest to oczywiście usilna próba wyprowadzenia rodowodu Polaków z Biblii, a jedyną możliwością jest odwołanie się do jakiegoś żydowskiego potomka tam wymienionego. Kompilator nawiązuje tym samym do trendu z czasów renesansu dotyczącego szukania biblijnych korzeni narodów, który widoczny jest także u polskich kronikarzy z XVI wieku. Ma to najprawdopodobniej dodatkowo uwiarygadniać powstanie kompilacji i pisanie komentarzy właśnie w tym okresie.

O czasach Mieczysława (Mieszka I) kompilator tak pisze, według Lelewela: „O Mieczysławie jest cały długi siódmy rozdział Cztéry widoki naszego kompilatora, z niemałą dokładnością zajmują. Ochrzczénie się Polski, bałwochwalstwo, pozakładanie biskupstw i wojny Mieczysława. W pierwszych dwóch razach jest baśniarska gadanina, na posadzie rzeczywistéj inwentowana; w jinnych dwóch razach, o tém tylko gada co zmyślone, a nic prawdziwego nie pisze. Jeszcze i w tym razie jimie Prokosza jest duszą całego konceptu. A ponieważ, mówi Kompilator, jednego dnia niemogli się wszyscy Polacy ochrzcić, więc książe Mieczysław pod konfiskacją dóbr i kary wygnania z Polski przykazał, żeby po miastach znaczniejszych oraz miasteczkach i wsiach, wszystkie pokruszywszy bałwany i one w jeziorach lub téż w jinnych potopiwszy wodach, albo téż poprzywalawszy kamieniami, dnia 7 marca, wszyscy chrzest przyjęli Polacy.” Nawet wymienia z nazwiska panów, którzy się wówczas z księciem Mieczysławem pochrzcili, wśród których oczywiście nie może zabraknąć Toporczyków.

Z treści Kroniki Prokosza dowiadujemy się też, że Mieczysław posiadał według obyczaju 7 żon. Wprowadził własne pieniądze ze srebra i brązu na wzór liścia, pieczętowane orłem (herbem królestwa) z literami henetyckimi (slawońskimi) i imieniem księcia. Zakazał też wwożenia obcych monet na teren kraju, wcześniej używanych w obiegu, głównie rzymskich. Po wygranej bitwie z Prusami Mieczysław złożył bogom ojczystym uroczyste ofiary oddając pod topór co wybitniejszych jeńców.

To dość ciekawe informacje i zapewne dlatego, że jest ich całkiem sporo, Lelewel pisał, że Prokosz intryguje, a przez to, iż kompilator posiłkuje się faktami z innych kronik, zasłużony historyk w swojej recenzji twierdził, że nie wszystko tam jest zmyślone.

Na koniec swojej krytyki Lelewel jednak nie zostawia na autorze tego fałszerstwa suchej nitki „Nad takiemi ramotami ślęczył niegdyś osowiały umysł, w pocie czoła i wytężonym koncepcie puszczał się na wybryki wysmażonych jigraszek i wymysłów. Zdumiony na te inwencje zdrowy rozsądek, pyta? czy to są żarty czy drwiny? czy niezgrabne oszustwo? z trudnością przyzwala na to, że to jest owoc obłędu, z trudnością niekiedy powściąga słuszny na nieszykowne i niezgrabne zmyślania i rzetelne fałsze, gniew, lub uśmiechem głuszy wzgardę obudzoną tém miałkiem niedołęstwem rozumu, który pozbawiony zacniejszych zatrudnień, upośledzony w wyższych zdolnościach, rzucał się w nikczemny i ckliwy zawód, jedynie czas i pracę do czego lepszego przeznaczoną marnujący; zawód bez najmniejszego użytku: ni tu poeta, ni historik, ani artista, ani przyjemnej lektury szukający czytelnik, dla siebie posilnego co znajdzie. Wydęta bańka, pęka i niknie przed każdym, jak znikomy sen myśli pozbawiony, co przy ocknieniu ulatuje. Jeden historik, znalazłszy w tym dowód podupadłego wieku, on jeden zniewolony jest do marnowania niemałego czasu, aby ocenić ten owoc pracy ludzkiej, pracy jałowej.”

Jeszcze krytyczniej wypowiadał się o tym „dziele” Wiszniewski, choć swoją opinię opierał jedynie na argumentach przytoczonych przez Lelewela.[5]

Natomiast H. Kownacki, wydawca Kroniki Prokosza z 1825 roku i jej łacińskiej wersji z 1827 r., a także Kroniki Kagnimira, do końca życia jednak nie przestał wierzyć w ich prawdziwość, a jego złudzenia podzielał m.in. Julian Ursyn Niemcewicz.

J. Tazbir tłumaczył, że Przybysław Dyamentowski zabrał się do pisania najstarszych kronik do dziejów Polski, gdyż był dotknięty „brakiem źródeł odnoszących się do najdawniejszej historii ojczyzny”. Miał on zamiar stworzyć szereg apokryfów, przypisując je takim kronikarzom jak Wojan, Prokosz (996), Zolawa (1067), Kagnimir (1070), Jardo (1100), Swietomir (1173), Boczula (1268) i innym.[6]

Ostatnio pojawiła się też nowa teoria dotycząca powstania tego kontrowersyjnego artefaktu. Jak twierdzi Piotr Boroń, Kronika Prokosza została napisana jako żart towarzyski około 1825 roku przez generała Franciszka Morawskiego. Co wiecej twierdzi on też, że generał Morawski, znany żartowniś, jest również autorem egzemplarza znalezionego w Wilnie rok później z datą 1764 i podpisem Dyamentowskiego, który to Morawski miał podsunąć Lelewelowi w celu zdemaskowania fałszerstwa. Sama postać Dyamentowskiego, jak i i wszystkie pozycje z jego zbioru też miały być wymyślone przez Morawskiego, możliwe, że przy wsparciu przyjaciela Andrzeja Koźmiana, kolekcjonera starożytnych ksiąg i właściciela m. in. oryginalnego wydania Sarnickiego z autografem autora. Celem tego dość wyszukanego żartu miało być naigrywanie się z Jaksy Marcinkowskiego herbu Topór, marnego poety, dumnego ze swego pochodzenia, którego Morawski oficjalnie wspierał ale de facto naśmiewał się z jego megalomanii i wierszoklectwa. Dlatego tak wiele informacji mamy tutaj o członkach rodu Toporczyków, a nawet ich dokładną genealogię.[7]

Jak pisze H. Kownacki w swoim rękopisie z m.in. rozdziałem VII Kroniki Prokosza, niewydanym w 1825 r., istnienie Dyamentowskiego potwierdza jednak biskup kijowski Załuski, któremuż to najprawdopodobniej podsunął on Kronikę Nakorsza Warmisza, dumę jego biblioteki, choć w dziwnych okolicznościach potem ona zaginęła (wypożyczona z biblioteki, nie wróciła do niej). W Rękopismie o Literaturze Polskey Załuski wspomniał Dyamentowskiego jako współczesnego:

„Pan Dyamentowski Drya Przybysław mąż biegły

Równie w dziejach Polskich i Genealogiach.

Zbiera gdy ia to piszę Genealogią

Panów Bielinskich. A że ci też Juraszwie

Isć mogę pozyskować z czasem z iego pracy.”

Trudno zatem zakładać, że i z nim generał Morawski był w zmowie przy kręceniu całej intrygi. Wszystko wskazuje na to, że Morawski wykorzystał jedynie materiały Dyamentowskiego, które wpadły mu w ręce przez koligacje rodzinne z Łubnieńskimi, posiadającymi skrzynię z rękopisami Dyamentowskiego.

Co więceje, istnienie Żyda, który był posiadaczem rękopisu z Kroniką Prokosza, o którego straganie mówił Morawski, potwierdza wydawca dzieł Lelewela J. K. Żupański „Był w Lublinie r. 1823 zacny Izraelita, przezwany jednookim; nieco literat , skupował stare księgi, szpargały, a między XI niemi nalazła się i kronika Prokosza, w której od razu coś nadzwyczajnego upatrywał. Ustąpił jej swojemu znajomemu P. J. Ostrowskiemu, którego publiczność lubelska także uczonym mianowała, wyrzucając mu przecież, że z żydem w blizkich przyjaznych był stosunkach. Ostrowski od niego powziął wiadomość, że mieszczanin Kazimierza nad Wisłą posiada wiele ksiąg dawnych i rękopismów. — Tę wiadomość i o znalezieniu Prokosza udzielił natychmiast Morawskiemu, który móg się za jąć i zaniechał.”[8]

W każdym bądź razie wszystkie prace ze zbioru Dyamentowskiego oficjalnie uznawane są za fałszerstwa, także i zaginiona Kronika Nakorsza Warmisza ze zbiorów Załuskiego.

O słowiańskich wierzeniach dowiadujemy się w rozdziale VII kroniki Prokosza, nigdy nie wydanego drukiem po polsku, a znanego dotychczas z rękopisu H. Kownackiego (sporządzonego po 1831 r., gdyż we wstępie odnosi się do wydań z 1825 i 1831 r.), zachowanego w Bibliotece Narodowej, w którym były akurat m.in. opisy słowiańskich bogów. Wspominał o nich także Lelewel w swojej krytyce, twierdząc, że informacja o słowiańskich bogach znajduje się w posiadanym przez niego egzemplarzu tzw. Towiańskim (od nazwiska jego posiadacza, zakonnika z Wilna).[9]

Dwa lata po pierwszym wydaniu kroniki, w 1827 roku, ukazało się jej łacińskie tłumaczenie, już z wymienionymi bogami-bohaterami (Trzy, Żywie, Jesse, Nyja, Marszyn, Lado, Lel, Polel-Polak), ale nie wiadomo czy na podstawie oryginalnego rękopisu spisanego po łacinie, czy też jako tłumaczenie dwóch zachowanych egzemplarzy po polsku (Morawskiego i Towiańskiego), bo wydawca o tym nie informuje.[10]

Reprinty tej kroniki w ostatnich latach przygotowały dwa wydawnictwa: Armoryka (2015) i Bellona (2017), a pominięty VII rozdział publikuje J. Bieszk w jednej ze swoich książek.[11]

Ze względu na wszystkie wątpliwości związane z wiarygodnością tego opracowania, należy zachować szczególną ostrożność w wyciąganiu na tej podstawie zbyt pochopnych wniosków. Mimo wszystko chyba warto się zapoznać przynajmniej z mało znanym tekstem o wierzeniach Polaków z rozdziału VII, choćby z samej ciekawości.

Z recenzji Lelewela do polskiego wydania tej kroniki z 1825 r. oraz jej łacińskiej wersji opublikowanej w 1827 roku, a także rękopisu w języku polskim rozdziału VII (przepisanego przez pasjonata historii Waldemara Wróżka i udostępnionego przez niego w internecie oraz w publikacji Bieszka), dowiadujemy się, że domniemany autor kroniki niejaki Prokosz uznawał wielu słowiańskich bogów za deizowanych bohaterów. Polacy mieli, poza wymienionymi bogami-bohaterami spisanymi z panteonu Długosza, czcić także słońce, księżyc i planety, a pochówki ciałopalne zapożyczyli od Rzymian.

Czytamy tam: „Bogowie których porzucił Xże Mieczysław i Polacy (których Oyczystemi zwano) byli Marzanna Jessa Ladon Nya Lel Polel Trzy Potrzy. Mieli oprócz tych Polacy za Boga Słońce i Miesiąc, które planety między wszystkiemi naystarszemi u nich byli Bogami.”[12]

Dalej napisano: „Zkąd snadno można poznać iż te narody w bliskim czasie po potopie świata w sprośne bałwochwalstwa wpadłszy potym z ludzi Rycerskich królów i wodzów, dla znamienitych ich dzieł poczyniło sobie to iakich świętych: których potym w prostych wiekach gruba prostota (przez diabła oyca kłamstwa i zdrady, który pierwszych rodziców bogami chciał uczynić omamiona) porównawszy ich do słońca i Xiężyca, na ostatek w bogi przemieściła: którym pewne ustanowiwszy ku czci święta uroczyste sprawowali offiary z bydląt ptactwa a częstokroć i ludzi samych. W tym iednakże sprośnym błędzie pogaństwa mieli w sobie iskierkę cnoty że dobrze rozumieli o nieśmiertelności dusz ludzkich po śmierci.

Pogrzeby ich w lasach zwyczaynie albo też w polach bywały: gdzie grzebiąc swoie umarłe mogiły z kamienia nakształt piramid albo pagórków ku górze ułożone umyślnie wystawiali. Co długi czas w Polszce zachowywano. Niektórzy zaś z nich przeiąwszy sposób od Rzymian (zwłaszcza którzy pozachodzili albo też zabrani byli pod czas woyny z Rzymskich prowincyi) palili trupy i popioły w trunnach kamiennych, albo też w trwałych iakich naczyniach w ziemi zakopywali: które i do dziś dnia ieszcze na wielu mieyscach znaydowane bywaią.”

Autor rękopisu nie wiedzieć czemu powtarza dalej przytoczoną wcześniej informację o deizacji bohaterów, co wygląda na nie do końca zedytowany tekst całości: „Według Prokosza Bogowie, których do czasu Mieczysława Xcia czcili Polacy, byli ze starodawnych ustanowieni Królów i Wodzów tego narodu walecznych; których dla znamienitych dzieł protektorami niby wprzód poczyniwszy, tychże potym samych (albo przez zapomnienie wiekom wkorzenione, albo też przez wyniosłość swoich Królów, czyniąc tym godności królewskiey i imieniowi wieczną sławę) w bogów sobie zamienili.”

O Jessie, głównym bogu Polaków kompilator informował, że według Prokosza: „walecznym będąc Lechitów królem około Roku świata 2385 dla znamienitych swoich dzieł, uroczystym za patrona poświęcony był obrządkiem… Tego tedy Jessa rozumieli Polacy za naybliższym wszechmocnych Bogów: i onego prosili aby o doczesnych ich dobrach tak w szczęściu iako nieszczęściu maiąc staranie, zanosił do Bogów swoią instancyą i łaskawym ich był orędownikiem: rozumieiąc że iako ten król łaskawym szczodrobliwym i miłosiernym za swego królowania był dla poddanych panem, tak i po śmierci (ziednawszy tym sobie u nieśmiertelnych Bogów łaskę) miał im podobnie oświadczać te łaski do których udzielania tak mocno za życia był przywiązany.”

Według niego Prokosz wyraźnie pisze, że „Marszyn był król Słowiański osobliwie woienny i waleczny, tak iż cały czas swego panowania nieustannie woiuiąc zawsze nad swoiemi tryumfował nieprzyiaciołami. Otóż ludzie rycerscy czyniąc tym samym iego dzielności pamięć (o którey rozumieli że od Bogów miał onę udzieloną) po śmierci wykrzyknąwszy go świętym człowiekiem, za patrona go Żołnierskich dzieł swoich portanowili: Któremu pod woyny swoie życie swoie szczęście polecaiąc, prosili onego aby im to u nieśmiertelnych wyrobił Bogów “żeby mieli ducha woiennego, żeby zawsze mogli być walecznemi, i we wszelkich, tak iako on szczęśliwi potyczkach …” Zatem zamiast wspomnianej wcześniej Marzanny mamy faktycznie Marszyna wojowniczego.

O Nyi natomiast konkludował tak: „Że Pluto nie mógł być nigdy Nyą ponieważ ta Nya będąc u Słowianskich narodów królową i ostatnią białey płci Lecha potomką, panowała tego czasu kiedy sławny Herkules Lybius żył na świecie: który gdysię w północnym poiawił kraiu, wszystkie prawie lustruiąc państwa i onę z oppressyi własnych poddanych wyrwał iako wyraża Prokosz. Miała z nim synów trzech: z których naystarszy Szczyth, który Słowianskici narodów rodzay rozmnożył … A ponieważ pomieniona Nya po odeyściu potym Herkulesa do Włoch szczęśliwie i łaskawie tym tu panowała narodom, atoż grube pogaństwo czyniąc iey w tym samym wdzięczność wprzódy między święte dla osobliwszych cnót, a potym zaś między boginie onę policzył. Gdzie wystawiwszy iey w stołecznym mieście Lemissal wspaniały kościół, ku czci teyże wystawiło statuę na ołtarzu. A lubo potym to miasto od króla Polaka swoie Starożytne imie na Gniezno przeniósł, bożnica iednakże raz oney postawiona trwała pod iey imieniem nieodniennie aż do czasu Mieczysława.”

Co więcej w przypadku Nyi, która miała być w związku z Herkulesem, kompilator powołując się na Prokosza odwołuje się w przypisach do Diodora Sycylijskiego II i Pliniusza VII, choć nie ma w tych źródłach mowy o żadnej Nyi, ale o Echidnie i Alazji, co wnikliwie sprawdził Lelewel. Potwierdza to jedynie radosną twórczość i nadinterpretacje dokonywane przez kompilatora tejże kroniki.

O Lado z kolei pisał, iż „nie był Plutonem ale walecznym królem Sarmatów-Lechitów, którym około Roku świata 2568 zacząwszy panować po lat pięćdziesiąt czterech żyć przestał. Który ponieważ pomiędzy grubym owym narodem postanowił pewny porządek względem liczby żon, wychowania dzieci i zwyczaiów weselnych, atoż na zawdzięczenie mu owey cnoty za czasem ozdobiło go pogaństwo boską czcią, ogłosiwszy orendownikiem weselnych aktów, tak iako niegdyś wytworni grekowie wymyślili sobie sławnego Hymena. I od tego czasu na pamiątkę iego, każdego wesela kilka krotnie onego powtarzać zwykli… Według Prokosza Lib I., za którym i Kagnimir idzie, ten Łado król Lechitów miał za herb Lwa w koronie złotey wspiętego na poślednie nogi, a w przednich trzymaiącego miecz do góry wyniesiony na czerwonym szczycie: którego wszystkich Słowianskich narodów królowie pospolicie zażywali, i którego też potomność trwa ieszcze do tąd w wielu zacnych Polskiego Królestwa Familiach.”

Co ciekawe, raczej słusznie zauważa też, że „Według Długosza, Bielskiego Miechowity, Venus nazywała się u Polaków Dziedzilia według Kromera Zezylia według zaś Gwagnina Marzanna … Ale to być nie może i ci w zdaniu swoim bardzo się zawodzą Autorowie, ponieważ czy to Dziedzilia czy dziedulia czy dziewonia czy dziewanna, czy na ostatek Zezylia iest iedno: i niebyła to Bogini ale bożek nazwany Żywie. Tego bożka była wystawiona na górze Grzegotka (od iego imienia Żywiec nazwaney) bożnica gdzie chołd pierwszych dni maia gwoli nabożeństwa wielkie zchodziły się tłumy. Tego zaś bożka w takim poszanowaniu mieli starodawni Polacy, że go równo w takowey kładli zacności, i tak o nim rozumieli iak Rzymianie o swoim naywyższym Jowisza: dla nie wesela (iako ci popisali historycy) ale życia uznaiąc go panem, upraszali onego o długi wiek i szczęśliwy: czyniąc mu pokłony swoie i ofiary na ten czas, kiedy który z nich usłyszał pierwszy raz kukawkę kukaiącą na drzewie w lesie albo też w sadzie: która po słowiansku nazywa się Zezula. Atoż takie mieli w tym swoie zabobony, że siła razy pomieniony ptak zakukał, tyle lat żyć ieszcze na świecie ominowali sobie: co nawet i do tych czas trwa ieszcze ten od pogaństwa wniesiony zwyczay w niektórych częściach Polski, w górach osobliwie między prostotą tamteyszych obywateli. Rozumieli tedy o tym Żywie bogu że on był naystarszy nad wszystkiemi bogami i całym rządzący światem: i że przemieniał się umyślnie w kukułkę aby ich o dalszym życiu przestrzegał którego użyczaą miał na dalszy czas z bliskiey swoiey łaskawości. Dla czego wielki był skrupuł ktoby się ważył zabić Zezulę: a kto zaś tego dopuścił się, ten występku tego życiem od zwierzchności przypłacić musiał… Jest zaś pewna że na Żywcu górze znayduią się w ziemi fundamenta iakiegoś gmachu i niby zamku: z kąd wnieść snadno że tam ludzie niegdyś zdawna mieszkali…”

Lelewel zwraca uwagę, że Dziedzilia, według kompilatora kroniki, to tak naprawdę bożek Żywie, jak inaczej zwano Herkulesa, który romansował z królową Nyją: „Tego tedy Herkulesa, nazywali starzy Polacy, Zewa, Deusza, to jest bóg żywy, którego bóźnica na górze Zywcu, zwała się Grzegrzołka. – Był to Herkules Dziedzilja bóg życia i dotąd jego pamięć trwa w zabobonnym u ludu kukułki zezulą nazywanej i w jéj kukaniu obserwacji.”

Tu warto zauważyć też, że skoro kompilator odwołuje się do Długosza (XV w.), Bielskiego (XVI w.), Miechowity (XVI w.), Kromera (XVI w.), Gwagnina (XVI w.), Sarnickiego (XVI w.), to jego komentarze, a tym samym cała praca, muszą pochodzić nie wcześniej niż z XVI wieku.

Komentator kroniki, powołując się na Prokosza, ma krytyczny stosunek do słowiańskiej bogini podobnej do Cerery, którą Długosz nazywa Marzanną. Wyraża to słowami: „Tu tylko należy mi obiaśnić co się tycze Cerery którą między bogami starożytnych Polaków niepotrzeboie w regestrze położono: ponieważ to iest rzeczą pewną że tey Polacy nigdy za boginią nieczcili ani nawet słyszeli o niey. Nowotni dzieiów pisarze przez płonne swoie domysły nawymyślali Polakom więcey ieszcze bogów niżeli onych w bożnicach swoich mieć mogli: a to tym sposobem że iednego bożka (coraz inaksze dawaiąc onemu nazwisko, albo odmieniaiąc imie każdy według swego upodobania) kilka razy opisywali, z iakimkolwiek do Rzymskich bożyszczów porównaniem, aby mieli przyczynę pisania i dysputy. Ja zaś w Prokoszu czytam i wyrażam że Polacy nie Cererę ale ZIEMNE to iest ziemię czcili za boginią taką, którey wszelki urodzay tak zboża iako i drzewnych owoców przypisywali. Jey osobliwszym sposobem dwa razy do roku czynili offiary: to iest raz kiedy dostawały zboża, a drugi raz kiedy ze drzew po otrząsali owoce. Na ten czas kiedy zebrali z pól do gumien swoich oracze, ziarna różnego rodzaiu przy offierze oney rzucaiąc na posąg prosili o żyzność albo urodzay roli: a kiedy zaś obrali z drzewa owoc upraszali aby obfitemi na przyszły urodzay czyniła drzewa w ich sadach.”

Podobna rzecz ma się jeśli chodzi o Lela i Polela: „LEL i POLEL według Długosza Miechowity i Kromera Castor i Pollux nazwani … Ale to być nie może, i ci Autorowie dużo się wtym w zdaniu swoim zawiedli: ponieważ Castor i Pollux wyniesieni są od Greków na honor boski, a z Grekami nic nigdy nie mieli pierwsi Polacy … Ale ponieważ nigdzie nie czytamy o tym żeby kiedy Słowacy [Słowianie] hołd nwaki Grekom albo Grekowie Słowakom [Słowianom], więc to idzie za tym że ich trudno przyznawać za polskich bogów iako ich mieć chcą ci historycy. Ja zaś w tey mierze z Prokoszem trzymam który Lib I. pisze: LEL albo raczey Lelum był król słowiański waleczny, Łony sławney królowey mąż: którego (na zawdzięczenie cnót wielkich iego okazanych przez dzielność Rycerską i osobliwszą nad poddanemi łaskawość) naród boskim honorem przyozdobił: i który to naypierwszy obrawszy sobie za herb miesiąc, znak niegdyś Scyta przodka swoiego, do góry obiema rogami wyrażony na szczycie niebieskim nim się znaczył …

Rozumiem tedy żem zadosyć uczynił moiey intencyi ze strony wywodu Castora którego Długosz Miechowita i Kromer niepotrzebnie odmienili w LELA. Teraz idę do Polluxa abym to także pokazał że ten bożek niebył POLELEM ani też polski POLEL Polluxem. A co ieszcze osobliwsza ies to że Lel poprzedził Polela daleko wyższym czasem, tak dalece że on nie tylko współczesnym Polluxem ale i prawnukiem iego być nie mógł. Nie kto tedy inny pomieniony był Polel tylko POLACH albo Polak I. niegdyś król waleczny Lechitów (Scythami pospolicie od Greków nazwanych) Który około Roku świata 3530 tym tu panuiąc narodom pierwszy z Illiryku na te tu mieysca (gdzie teraz Polska) z piącią swoich braci (po piąciu set lat iak przodek iego rugowany był od Alanów) powróciwszy, one szczęśliwie znowu osiadł. A ponieważ on przywrócił narodowi dawną oyczyznę, i tego dokonał czego nie mogło dokazać kilkunastu królów, atoż cały Lechitów naród na zawdzięczenie za tak osobliwsze dobrodzieystwo, uniwersalną zgodą, czyniąc tym samym pamięć dzieł iego nieśmiertelną, przyozdobił onego po śmierci czcią bóstwa: gdzie odmieniwszy mu pierwsze imie Polaka- i w regestrze bogów oyczystych naznaczywszy mu wtóre mieysce po LELU królu niegdyś swoim a po tym bogu, POLELEM z tey przyczyny onego nazwał.

   Ich bożnica wystawiona była z kamienia białego w mieście stołecznym Carodom* nad rzeką Wisłą nie daleko gór nazwanych Tatry: gdzie pewnych czasów zchodząc się lud wielkiemi tłumami oddawał onym bałwochwalskie offiary, naywięcey z wieprzów tłustych to iest karmionych umyślnie … (n) Bożka LELA Polacy pogani czcili iako obrońcę wolności: dla tego też pospólstwo nazywało go czasem SWOBODA. Zaś POLELA nazywali Stróżem oyczyzny swoiey, iakoby ten urząd był onemu zlecony od wielkich Bogów TRZY i ŻYWIE. Polel naywięcey od Xiążąt samych i od znacznieyszych w państwie ludzi odbierał offiary. Lel zaś był wszystkim do czczenia pospolity iako Trzy i Żywie.

* Carodom nazwisko starożytne miasta Krakowa ma podobieństwo znazwiskiem przedmieścia teyże stolicy rzeczonego Stradom… W zborze Lela Polela (w Carodomie) stały na ołtarzu dwie statuy nie wielkie ze Spiżu odlewane, ludzi nagich reprezentuiące, w kształcie ułożeni przedziwnym: które potym S. Woyciech przyszedłszy do Polski Roku 998 kazał był pozrzucać i pod mur bożnice oney porzucić, a mieysce samo na chwałę boską poświęcił, i kazania tam przez wszystek czas póki tylko w Krakowie bawił, do ludu miewał, iakie się , iako się na swoim mieyscu wyrazi …”

W dalszej części opisano także wielkie bóstwa – Trzy i Żywie: „Należy mi tu opisać ieszcze niektórych bożków tak iako na ówczas w swoich znaydowali się statuach. Nayprzód Według Prokosza TRZY według innych Tero czyli Terum miał trzy głowy z oczami o iednym na ramionach karku. Tego starodawni Polacy czcili za naystarszego pomiędzy wszystkiemi swemi bogami, powiedaiąc że ŻYWIE był synem iego, któremu dał urząd ażeby o życiu ludzkim szczęściu i nieszczęściu miał staranie, i aby on tego pilnie strzegł ażeby inni bogowie zadosyć czynili zleconym sobie urzędom swoim.

Kto tedy był ŻYWIE iużem nadmienił wyżey i obszerną zdałem z siebie explikacyą: teraz to tylko ieszcze przydam że w stołecznym Krakowie bożek ten miał wystawiony kościół za miastem nad Wisłą (gdzie teraz panien Norbertanek klasztor) w którym stała na ołtarzu statua iego spiżowa skórą lwią nagość okrywaiąca, w ręku trzymaiąca kiy sękowaty duży nakształt pałki: pod nogami zaś ony wyrażone była figura wieprza i wołu. Którą statuę Mieczysław Xże po przyięciu wiary kazawszy utopić w Wiśle, po wyrugowaniu bałwana, kazał poświęcić kościół ów pogański na cześć zbawiciela świata Chrystusa pana.”[13]

W recenzji Lelewela czytamy, że „na wielu jinnych tylko przygotowane i próżne niedopisane paragrafy pozostały”, co może świadczyć o tym, że autor kompliacji zwanej umownie Kroniką Prokosza, miał świadomość istnienia jeszcze innych bogów, ale nie zdążył wstawić ich imion i opisów z innych źródeł.

Kompilator Kroniki Prokosza słusznie natomiast zauważa, że „daleko mniej bogów Polacy mieli, a niżeli zwykle o tym piszą: ponieważ jedno bóstwo rozmajite miewało nazwiska, a pisarze tego porozumieć nieumieli”.

Podsumowując, z tekstu owego Prokosza dowiadujemy się, że Polacy czcili następujące bóstwa: Jessa, Marszyn (Marzanna), Nya, Ladon, Lel (Swoboda), Polel (Polach – Polak), którzy byli deizowanymi bohaterami, królami. Czczono również wielkich bogów, a mianowicie Trzy i Potrzy (Żywie – Herkules), a nasi przodkowie wyznawali także kult Słońca, Miesiąca (Księżyca) i Ziemi (Ziemne).

W mojej ocenie akurat nazwy i funkcje poszczególnych bogów omawianych w tekście tej kroniki odpowiadają posiadanej przez nas wiedzy, co może świadczyć, że materiał do tej części pochodzi ze znanych i przytaczanych przez kompilatora kronik z XV-XVI wieku, głównie od Długosza oraz wiedzy ogólnej autora zaczerpniętej z innych źródeł. Nowinką jest tutaj z pewnością informacja o bogach ojczystych, czyli deizowanych bohaterach, królach, a także synonim imienia Żywie jako Potrzy, wskazujący na pochodzenie życia od Trzygłowa. I chociażby z tego powodu należy traktować tę pracę jako ciekawostkę, którą należy poddać wnikliwym badaniom oraz weryfikacji pod kątem zgodności historycznej i kulturowej.

Mając na uwadze wszystkie omawaiane powyżej wątpliwości, moim zdaniem, do całości tego „dzieła” należy podchodzić z wielką ostrożnością.

 

Tomasz Kosiński

20.09.2019

 

[1] Katalogi biskupów krakowskich, red. J. Szymański, [w:] Pomniki Dziejowe Polski, seria II, t. X, cz. 2, Warszawa 1974

[2] Szczur Stanisław, Pierwsze wieki kościoła krakowskiego, [w:] Kościół krakowski w tysiącleciu, Znak, Kraków 2000

[3] Lelewel J., O kronice czasów bajecznych Polski Prokosza kronikarza z X wieku, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 161-168

[4] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205

[5] Wiszniewski M., Historia literatury polskiej t. II, Kraków 1840, s. 174-175

[6] Tazbir J., Z dziejów fałszerstw historycznych w Polsce w pierwszej połowie XIX wieku, Przegląd Historyczny, t. 57, 1966; Tenże, Spotkania z historią, Iskry, Warszawa 1979

[7] Boroń P., Uwagi o apokryficznej kronice tzw. Prokosza, [w:] Ad fontes. O naturze źródła historycznego, red. S. Rosik i P. Wiszewski, Acta Universitatis Wratislaviensis nr 2675, Wrocław 2004

[8] Przedmowa J. K. Żupańskiego, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. X-XI.

[9] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205

[10] Chronicon slavo-sarmaticum: Procosii saeculi X…, wydanie w j. łacińskim, w opracowaniu H. Kownackiego, Warszawa 1827

[11] Kronika Prokosza, Wydawnictwo Armoryka, Sandomierz 2015; Kronika Prokosza, Bellona, Warszawa 2017; Bieszk J., Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody, Bellona, Warszawa 2019

[12] Rozdział VII Kroniki Prokosza, z rękopisu H. Kownackiego, niewydany drukiem, przepisany i udostępniony publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w  Warszawie; por. Lelewel J., O bałwochwalstwie i niektórych zwyczajach dawnych Polaków – wyjątek z Kroniki Prokosza rozdział VII w rękopiśmie biblioteki Towarzystwa Królewsko Warszawskiego Przyjaciół Nauk znajdującego się, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 179-183

[13] Tekst VII rozdziału Kroniki Prokosza podaję za wersją udostępnioną publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w Warszawie.

Co przed Bieszkiem, czyli co środowiska narodowe sądzą o Wielkiej Lechii

Kempa odpowiada widzom Mediów Narodowych

Wojciech Kempa, redaktor naczelny Magna Polonia (gdzie udziela się m.in. znany katolicko-narodowy publicysta Stanisław Michałkiewicz, ten od „ubeckich żygowin”), autor książki „Co przed Mieszkiem”, w wywiadzie dla telewizji MN (Media Narodowe), odnosi się do pytań widzów o Wielką Lechię.

Jednym z tematów jest 270 map z Lechią zakazanych przez Watykan. Redaktor prowadzący przyznaje, że kojarzy tylko jedną fałszywą znana jako Lechina Empire. Kempa stwierdza, że ta mapa nie jest starożytna (choć mało kto to sugeruje), i tak jak inne tego typu źródła podawane przez wyznawców Wielkiej Lechii, jest fałszywką.  Czyli prosta socjotechnika zarówno ze strony redaktora jak i jego rozmówcy. Bierzemy jedną mapę (którą Szydłowski przerobił w Paincie, do czego się sam przyznaje, aby pokazać obszar Wielkiej Lechi, na bazie oryginalnej mapy angielskiej) i twierdzimy, że wszystkie źródła o Wielkiej Lechii są tego samego rodzaju. Czyli wynika z tego, że taki Bieszk napisał 4 książki na temat jednej mapy. A propos, ten autor planuje niebawem wydać właśnie atlas z historycznymi mapami dotyczącymi Lechii, więc poczekajmy czy tam będą kartograficzne dokumenty przerobione w Paincie czy coś innego.

Kempa uważa też, że wspomniany przez widza dokument z 1601 roku nie jest żadnym źródłem historycznym na temat czasów starożytnych. Twierdzi, że nie można się opierać na publikacjach powstałych 1000 lat po wydarzeniach, jakich dotyczą. Ale nie dostrzega sprzeczności w tym, że widzowie mają wierzyć jemu, choć komentuje sprawy, które miały miejsce 1500 lat wcześniej. Czyli kolejny zabieg. Wszystkie opracowania, książki, dokumenty z czasów późniejszych niż same opisują, nie są traktowane za źródła, ale współcześni historycy mimo upływu jeszcze więcej lat, mają rację. Ciekawe założenie metodologiczne. Pytanie, czy pan historyk Kempa stosuje je tylko do tematu Lechii, czy w całej swojej pracy dziennikarsko-naukowej. Zgodnie z takim podejściem, po co zatem pisać kolejne książki takie jak jego ostatnia „Co przed Mieszkiem”.

Jeden z widzów zwrócił uwagę, że sam Feliks Konieczny pisał o tym, iż Cesarz Bizantyjski zakazał podawać nazw ludów napadających na Bizancjum. Kempa sam wpada we własne sidła, gdyż twierdzi, że spotyka się przecież relacje z VI wieku z nazwami Słowian, więc takowego zakazu miało nie być. Ale przy tym wyjaśnia, że w tym czasie mało kto umiał pisać, nie był to czas publikacji, a te które powstawały pisane były na zlecenie władcy i zgodnie z jego wytycznymi. Zatem nieświadomie ujawnia przyczynę, dlaczego nie ma zbyt wielu źródeł rzymskich czy bizantyjskich o Lechii, która z tymże Cesarstwem wojowała.  Słowa F. Konecznego (jakby zapomniał kim jest ta postać dla środowisk narodowych, które sam reprezentuje) kwituje stwierdzeniem, że tak może twierdzić tylko osoba, która nie ma pojęcia o czym mówi. Już słyszę ten jęk narodowców, wpatrzonych w swojego filozofa, którego jakiś tam Kempa sprowadza do parteru.

Redaktor odnosi się do treści strony Tajne Archiwum Watykańskie, gdzie można znaleźć artykuły i słowa kluczowe dotyczące nie tylko Wielkiej Lechii, ale także szczepień, medycyny alternatywnej, czy cywilizacji pozaziemskich. Kempa po raz kolejny mówi, że nie ma czego komentować, ale jednak komentuje, sugerując, iż autor tego bloga kreuje swoje materiały jako wykradzione z Watykanu tajne informacje, co jest według niego niedorzecznością. Nie zauważa, że bloger ten nigdzie tak nie twierdzi, a może to tylko sugerować nazwa jego strony. Jednak każdy, kto czyta o doktorze Ziębie czy Czerniaku, których wymienił redaktor jako kluczowe tematy strony, chyba nie sądzi, że autor sugeruje, że czerpie informacje na ich temat z Watykanu. Mamy więc tutaj robienie z widzów naiwnych tępaków, którzy mieliby wszyscy myśleć tak jak nasz komentator, że nazwa strony mówi wszystko.

Nagle Kempa zaskakuje i stwierdza, że nie neguje faktu, iż Lechici istnieli. Dodaje jednak, że ich pierwotna nazwa to nie Lechici a Lędzianie. Tłumaczy też, że Lechici, Polacy, Polanie, to nie są nazwy synonimiczne. Lędzianie-Lechici mieli być wspólnotą ponadplemienną i jednym z tych pomniejszych plemion byli właśnie Polanie. Czyli przyznaje, że istniał ponadplemienny organizm społeczny pod nazwą Lędzian-Lechitów w VII-VIII wieku (którą Bieszk nazywa Lechią właśnie). Mówi, że nie da się rozstrzygnąć czy informacje podane przez Gala Anonima w XII wieku są prawdziwe czy nie, co w ustach historyka brzmi dziwacznie, gdyż najczęściej twierdzą oni, że krytyka źródeł i porównywanie ich z innymi danymi daje możliwości weryfikacji faktów historycznych.

Dalej Kempa próbuje zdyskredytować Kadłubka, argumentując tym, że podaje on informacje, których u Gala Anonima nie było, sugerując, że je zmyślił, gdyż musieli oni korzystać z tych samych źródeł. Czyli znów robimy z ludzi przygłupów, jakby nikt nie pomyślał, że Kadłubek mógł jednak mieć dostęp do innych źródeł niż jego poprzednik, co przecież w historii jest normą. Wiemy przecież, że Długosz nie znał kroniki Thietmara, a jednak mógł napisać o słowiańskich bogach korzystając z innych źródeł i własnej wiedzy w tym temacie. Poza tym także dawniej odkrywane były coraz to nowe źródła pisane, więc podejrzenia naszego historyka zakrawają na kolejną manipulację.

Czerwona lampka zapala mu się wobec informacji Kadłubka o walkach Leszka I z Aleksandrem Wielkim i Leszka III z Juliuszem Cezarem, gdyż oba wydarzenia dzieli ok. 300 lat, czyli za mało by rządziło w tym okresie 3 władców: Leszek I, II i III. Między śmiercią Juliusza Cezara a chrztem Mieszka I mija 1000 lat, a Kadłubek podaje tylko 5 władców, którzy musieliby żyć po 200 lat. Czyli tutaj robi z kolei idiotę z Mistrza Wincentego, który, według niego, nie potrafił liczyć. Pan historyk nie bierze tu nawet pod uwagę, że Mistrz Kadłubek idiotą jednak nie był, a jako biskup krakowski i scholastyk w krakowskiej szkole katedralnej miał dostęp do różnych źródeł, nieznanych innym. Dobrze też wiedział, że w omawianym przez niego okresie rządziła także rada 12 wojewodów, o czym każdy historyk powinien słyszeć, w tym także pan Kempa. Kadłubek zatem nie zakładał, że jego czytelnicy są ciemniakami, dlatego podawał nazwy władców, które są mu znane i może coś o nich powiedzieć. Nie wymyślał więc władców na życzenie, którzy pasowaliby mu do właściwej chronologii.

Historyk odwołuje się też do źródeł opisujących walki Aleksandra i Cezara, w których nic nie ma o bojach z Lechitami, zapominając swoje wcześniejsze stwierdzenie, że władcy mieli swoich kronikarzy, którzy pisali na ich zamówienie. Dlatego trudno doszukiwać się tam przegranych wojen.

Kolejnym argumentem Kempy ma być fakt, że w okresie rzekomych walk z Aleksandrem Macedońskim na ziemiach polskich mamy okres zapaści związanej z upadkiem kultury łużyckiej.  Obarcza on za regres kulturowy jedynie Celtów, którzy mieli najeżdżać nasze ziemie. Nie przyjmuje jednak, że ta zapaść mogła być też wywołana właśnie wojnami z Macedończykami.

Jakoś krytyk nie zauważa, że Kadłubek w sprawie walk z Aleksandrem Wielkim powołuje się na jego listy do Arystotelesa, do których odwoływali się także inni kronikarze, jak np. Adam z Bremy. Czy ich wszystkich też należy odrzucić? Z tego co wiem, Adam z Bremy jest często przytaczany przez historyków, mimo jak widać odwoływania się do podobnych źródeł, nie znanych obecnym historykom, czy pisania bajek o psiogłowych dzieciach Amazonek. Czyli dobieramy i oceniamy sobie dowolnie źródła pod tezę.

Jak wiemy „Historia Gotów” Kasjodora, którą streszcza w swojej „Getice” Jordanes, także zaginęła. Jakoś jednak wszyscy dają wiarę Jordanesowi w to, co pisze na podstawie tego zaginionego źródła. E. Zwolski pisze, że w 533 roku  „Historia Gotów” Kasjodora była publicznie znana, dlatego może dziwić fakt, że Jordanes publikujący swoją „Getikę” po 18 latach od tej daty, w 551 r., miał do niej tak ograniczony dostęp, a tak “powszechne” źródło zaginęło.

Kempa kompletnie gubi się w argumentacji, jeśli chodzi o panowanie Lecha I od 550 roku, jak podają XVI wieczni kronikarze. Tłumaczy to tym, że źródła archeologiczne mówią nam, że Słowianie pojawili się na naszych ziemiach dopiero w VI wieku n.e., zatem dopasowano panowanie Lecha I do tego okresu. Tutaj redaktor Magna Polonia sam okazuje się idiotą, gdyż XVI wieczni kronikarze, nie mogli znać wyników badań archeologicznych, ani teorii allochtonicznej Kosinny powstałej w okresie międzywojennym, czyli na początku XX wieku o przybyciu Słowian na nasze ziemie nie wcześniej niż w VI wieku. Do tego czasu praktycznie większość historyków i kronikarzy była święcie przekonana o zasiedzeniu Słowian na ziemiach polskich i ich obecności tutaj w czasach starożytnych, co było dla każdego oczywiste. Spory toczyły się jedynie o to, jaki obszar oni zajmowali i jakie jest ich pochodzenie (biblijne, sarmackie, scytyjskie, czy wandalskie itp.). Gdyby Kempa odniósł się tu tylko do źródeł pisanych, np. Jordanesa, piszącego w VI wieku o Sklawenach, Wenedach i Antach, uznając ich wszystkich za ludy słowiańskie, to można by jeszcze mu wybaczyć. Ale sugerowanie znajomości XVI-XIX wiecznym historykom odkryć archeologicznych i teorii powstałych na zamówienie nazistów, świadczy o jakimś umysłowym zaćmieniu autora takich bzdur.

Dowiadujemy się też o tym, że niemiecki autor z 1869 roku umieścił poczet władców lechickich datując panowanie Lecha I na lata 550-655, co oznacza, że miał rządzić 105 lat. Czyli niemieccy historycy to już kompletnie nie umieją liczyć.

Cała lista władców lechickich przed Mieszkiem I jest według Kempy na 99% procent zmyślona. Argumentuje to tym, że skoro Kadłubek zmyślił wojny Lechitów z Aleksandrem Wielkim i Juliuszem Cezarem, to z pewnością też zmyślił też cały lechicki poczet. Dlatego całą kronikę Kadłubka należy odrzucić. Ciekawe, czy takie samo zdanie ma o Adamie z Bremy, szanowanemu przez większość historyków, który pisał o psiogłowych dzieciach Amazonek, co miał potwierdzać swoją powagą jeden z biskupów przekazujący mu tę informację.

Jeden z widzów zapytuje, czy to prawda, że Polacy mieli w 455 roku zniszczyć Rzym i właśnie dlatego mieli być okrzyknięci Wandalami. Panu redaktorowi kojarzy się to z humorem z zeszytów szkolnych, co ma sugerować, że to totalna bzdura. Kempa przyznaje jednak, że to fakt historyczny, iż Wandalowie złupili Rzym w 455 roku. Przyznaje też, że wywodzili się oni z ziem polskich, które opuścili w 406 r. przekraczając Ren i pustosząc zachodnią Europę docierając aż do północnej Afryki, skąd zaatakowali Rzym. Przyznaje też, że Wandalowie znani są setki lat wcześniej i tu słusznie tłumaczy, że określenie ”wandal” jest późniejsze, a powstało od nazwy tego awanturniczego plemienia a nie odwrotnie. Osobiście nie spotkałem się z taką tezą, o jakiej wspomniał widz, ale może mniej świadomi historycznie ludzie mogli umieścić tego typu głupotę, którą on podchwycił.

Redaktor porusza też sprawę poczetu (pisownia oryginalna z wypowiedzi) łysogórskiego królów polskich na Jasnej Górze, który obejmuje kilkunastu władców przed Mieszkiem I. Kempa wyjaśnia, że jego autor przyjął widocznie, że lista władców Kadłubka jest prawdziwa i na niej oparł swoje dzieło. Nie dodaje jednak, że może to świadczyć, iż nawet w środowiskach kościelnych do XX wieku uznawano ten poczet za prawdziwy. Większość kronikarzy była duchownymi i to oni spisywali naszą historię.

Kolejny temat od widza, to sprawa walk Bułgarów z Bizancjum, dobrze opisanych w źródłach, co ma sugerować, że Lechii nie było, bo o niej nie pisano. Widz nie ma świadomości, że jeżeli nie ma w czegoś w źródłach, to nie znaczy, że tego nie było. Kempa jednak to prostuje, przywołując słowa Porfinogenety, który podawał, że Bizancjum najeżdżali Serbowie i Chorwaci pochodzący z Białej Chorwacji, znajdującej się na północy, czyli na obecnych ziemiach polskich. Uważa, że to nieprawda, że w okresie, gdy pisano o Bułgarach to nie pisano o ludach z naszych ziem, ale ktoś potraktował znanych w Bizancjum Chorwatów i Serbów jako Lechitów. Wtedy to mieli istnieć obok nich także Lechici-Lędzianie, ale nazywanie Chorwatów Lechitami jest według Kempy nieuzasadnione. Jak widać, historyk ten traktuje tutaj nazwę Lechici, jako nazwę etnosu, a nie nazwę szerszą, ponadplemienną, o której sam wcześniej wspominał mówiąc o Lędzianach-Lechitach, która miała obejmować Polan, a zatem mogła i Chorwatów. Widzimy tu, że operuje on definicjami, w zależności od sytuacji, tak by pasowało do oceny faktów, zgodnie z jego przekonaniami. To, że jest niekonsekwentny i sam sobie często zaprzecza widocznie nie ma tu znaczenia. Może nikt nie zauważy.

Mówi o chaosie informacyjnym, który jak widać, przez swoje niezdecydowanie i manipulowanie faktami, sam tworzy.

Kempa potwierdza, że dla niego w temacie początków Polski najważniejsze są źródła arabskie i perskie, bo tam znajdujemy sporo informacji na ten temat.  Ciekawe jak ocenia opisy Al.-Masudiego ze „Złotych Łąk” bogactwa pogańskich świątyń z obecnych ziem polskich, a z innych źródeł arabskich potwierdzenia, że kraj Mieszka jest największy z wszystkich krajów słowiańskich oraz, że Słowianie mogliby rządzić światem, gdyby się tak nie kłócili?

Nagle okazuje się też, że to Scytowie przyczynili się do upadku kultury łużyckiej (czyli ktoś jeszcze poza Celtami). Nic jednak nie mówi więcej o Scytach, wspominając tylko, że podbili oni nasze ziemie ok. VII wieku p.n.e. Kempa stwierdza jednak, że to Germanie byli na naszych ziemiach przed Słowianami, podkreślając, że co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Czyli, że Germanie musieli przegonić Scytów, ale jakoś i o tym nic nie ma w źródłach, więc skąd ta hipoteza. Ano z badań archeologicznych Kokowskiego i innych. Na ich podstawie zakłada, że Goci i Wandalowie to plemiona germańskie. Zatem, jak nie ma źródeł pisanych to można sięgnąć po inne, byle nie etnogentyczne.

Krytykuje poglądy Kostrzewskiego, piszącego o słowiańskim Biskupinie, uznając go za historyka piszącego zgodnie z wytycznymi władz komunistycznych, którym miało zależeć na uzasadnieniu praw Polaków do ziem Odrowiśla. Choć potwierdza, że kultura łużycka nie była germańska, ale nie musiała być od razu słowiańska. Powołuje się tu na Godłowskiego (absurdalna i podważona przez naukę jego teoria pustki osadniczej) i Parczewskiego (ucznia Godłowskiego), którzy byli zwolennikami teorii allochtonicznej, opracowanej przez ideologa nazistów G. Kosinnę. Nauka według niego opowiada, się za tą właśnie teorią. Śmieje się z przytoczonych przez widza badań etnogenetycznych mówiących co innego.

Sugerujemy by Kempa następną książkę zatytułował „Co przed Bieszkiem” i by zapoznał się bliżej z książkami tego autora, bo nie tylko Kadłubek pisał o Lechii i Lechitach. A także, by poważniej potraktował postęp naukowy w innych dziedzinach, jak etnogenetyka, co powoduje, że niebawem będziemy pisać na nowo podręczniki historii, a książki takie jak pana Kempy będą traktowane jako historia historiografii.

Tomasz Kosiński

05.10.2019

Se czytam, se wyzywam – opinia T. Kosińskiego o blogu Pawła Miłosza

Seczytam, czyli Paweł Miłosz nazywa turbolechitów "osłoszczękowcami"

Aktywny na portalach społecznościowych, piszący też opinie na stronach księgarskich i gdzie tylko się da w necie, bloger Paweł Miłosz od Seczytam, nie przebiera w słowach i za metodę zaistnienia w publicznej świadomości przyjął m.in. hejting turbosłowiaństwa, oparty na wyzywaniu autorów i ich zwolenników. Miejscami używa faktów i zasłyszanych od innych argumentów, ale żongluje nimi w dość chamski i często niedorzeczny sposób.

Tu moja poprzednia z nim polemika https://wedukacja.pl/pawel-m-i-jego-turbogermanski-hejt-na-temat-pismiennosci-slowian

Wali równo ze swojej wiatrówki, a ślepakami dostaje się Bieszkowi, Szydłowskiemu, Kowalskiemu, ale obrywa też Erich von Däniken, Davida Icke (m.in. “Ludzka raso powstań z kolan”), Aleksander Chiniewicz – inglizm i Santi Wedy i polscy chanellingowcy, jak Mikołaj Rozbicki („Nowy porządek świata”), czy Barbara Marciniak.

Nie zgadzam się z wieloma poglądami wyżej wymienionych autorów, a nawet wielokrotnie pisałem o wątpliwości, co do niektórych tez Bieszka, Białczyńskiego, czy Kossakowskiego. Dyskutowałem też z Szydłowskim, co skończyło się tym, że mnie zablokował na Fejsie (podobnie zresztą jak sam Paweł M. na swoim blogu Seczytam).

Równie przewrażliwionym na swoim punkcie okazał się też niejaki Kamil Wandal, aktywny dyskutant głównie na poczytnej fejsowej grupie Starożytna Polska, który, podobnie jak Seczytam, nie przebiera w słowach i nie słucha argumentów oraz nie umie czytać ze zrozumieniem, więc panowie pasują do siebie jak ulał. Niestety mnie Kamil Wandal też zablokował, gdy po serii wyzwisk, pouczeń i niewyszukanych komentarzy wobec mojej osoby stwierdziłem, żeby przynajmniej przeczytał moją książkę, na temat której się tak krytycznie wypowiada, nie znając jej treści. Najbardziej nie spodobała mu się moja teza, że teonim Wandalów sam wskazuje nam, że mógł być to sojusz Wendów i Alanów (Wend+Al). Według Kamila Wandalowie to Polacy, jak twierdzi też Szydłowski, a kto tak nie myśli ten wróg.

Jak widać środowisko turbosłowian też jest podzielone, czego nie zdają się zauważać niektórzy turbogermanie, wrzucając wszystkich do jednego worka z napisem „turbosłowianin – oszołom”.

Miło jednak znaleźć się w tak zacnym gronie jak Icke czy Däniken: „Podobne brednie głoszą inni szurowie turbowscy, choć niektórzy z pewną dozą ostrożności. Taki Kosiński np. w swoim bublu wydanym przez niesławną Bellonę z widoczną życzliwością prezentuje kosmiczne dyrdymały, ale jednak nie podpisuje się pod nimi. Za to jak najbardziej podpisuje się np. autor bloga „Tajne Archiwum Watykańskie”… Albo – niby lewicowy – Biuletyn RACJA SŁOWIAŃSKA (wyjątkowe szury nurtu promoskiewskiego). Ktoś jeszcze ma wątpliwości co do zdrowia psychicznego turbosków?”.

Tu muszę Seczytam pochwalić, bo jako jeden z nielicznych zauważył, że w swojej książce „Rodowód Słowian” opisując różne koncepcje powstania życia na Ziemi nie podpisuję się pod żadną z nich, co jest prawdą, W przeciwieństwie do nieczystych zabiegów Żuchowicza, czy Wójcika i im podobnych, którzy wyrywali z kontekstu jakieś zdanie o reptilianach, twierdząc, że to moje teorie, co jest celowym zakłamywaniem faktów i manipulacją w celu ośmieszenia mojej osoby. Jednak to nie ja jestem na głównym celowniku, ale Janusz Bieszk. Nawet niektórzy używają już prześmiewcza określenia „era przed Bieszkiem” i „era po Bieszku”.

Bieszk, wróg numer jeden

Gdy Janusz Bieszk wydał swoją książkę „Słowiańscy królowie Lechii” (2015), nie miał pewności czy wzbudzi ona jakiekolwiek zainteresowanie wśród czytelników. Okazała się jednak hitem i wydawnictwo Bellona, które odważyło się zaprezentować poglądy autora na temat naszych władców, sięgając do zapisów w zapomnianych lub lekceważonych przez historyków kronikach. Jego sukces przyczynił się do zainteresowania ludzi historią i naszymi dziejami oraz popularności nurtu zwanego pogardliwie przez jego przeciwników – turbosłowiaństwem. Gdy Bieszk zaczął zgłębiać temat i wydawać kolejne książki, stał się wrogiem akademików, którzy poprzez młodzieńcze bojówki samozwańczych historyków, zaczęli obrzucać autora błotem, nie przebierając w słowach, co skończyło się tym, że po początkowych próbach dyskusji, Bieszk przestał komentować ataki na swoją osobę.

Przyjrzyjmy się, co P. Miłosz pisze o Janusz Bieszku:

„Znany bredniopisarz Bieszk opublikował nowy wyrób książkopodobny, kontynuację poprzedniego gniota, pt. Chrześcijańscy królowie Lechii. Tak na marginesie, zastanawiam się na ile to „dzieło” samego Bieszka, bo ogranicza się chyba tylko do powtarzania tez brednioyoutubera Szydłowskiego.” W innym miejscu P. Miłosz pisze, że Bieszk jest „debilem”, a Szydłowski „matołkiem”.

Komentując tezę J. Bieszka, że Chrobry mógł być cesarzem, Secztam naskrzybał:

„Co do cesarza, to Otton III nawet gdyby chciał, nie mógł w Gnieźnie przeprowadzić koronacji cesarskiej Chrobrego. Z dwóch powodów – koronację cesarską przeprowadzał albo patriarcha Rzymu (papież), albo patriarcha Konstantynopola. Miejscem takowej koronacji był Rzym, albo Konstantynopol. Dlatego władcy Niemiec przeprowadzali trzy koronacje: w Akwizgranie na króla Niemiec, w Mediolanie na króla Włoch i w Rzymie na cesarza. Dopóki władca nie dotarł do Rzymu i nie został ukoronowany przez papieża, używał tytułu „król rzymski”, a nie cesarz!

Nawet w Wikipedii możemy jednak przeczytać: „Zgodnie z węgierską tradycją historyczną papież Sylwester II, za zgodą cesarza Ottona III posłał Stefanowi wspaniałą złotą koronę zwieńczoną krzyżem apostolskim, a wraz z nią list, w którym oficjalnie uznawał władcę Madziarów za katolickiego króla Węgier. Ten czyn następcy św. Piotra był potem interpretowany jako jego zgoda na uwolnienie Węgier spod zależności Niemiec. Koronacja królewska Stefana I odbyła się 25 grudnia 1000 r. lub 1 stycznia 1001 r.”

Zatem w tamtych latach to cesarz decydował o koronie, a nie papież, którego mógł jedynie delegować do wysłania korony jakiemuś nominowanemu przez cesarza władcy. Wśród historyków krążę zresztą spekulacje, że pierwszy król Węgier Stefan otrzymał koronę przeznaczoną dla Mieszka I, który zmarł pod koniec 999 roku. Czyli to nie sam papież koronował Stefana, a jedynie wysłał mu koronę, która czekała w Rzymie na Mieszka. O walce o dominację między papieżem a cesarzem można przeczytać tomy. Jeśli cesarz samodzielnie zakłada jakiemuś władcy koronę na głowę, to w tamtych latach oznaczało koronację, której nie musi potwierdzać papież. Oczywiście opozycja antyottonowska próbowała ten fakt podważać, uznając, że to papież powinien koronować władcę, a nie cesarz i dlatego nie można uznać Chrobrego za króla. Po otruciu Ottona III i ówczesnego papieża, nowy papież jednak nie przekazał korony cesarskiej królowi Niemiec przez długie lata. Dlaczego? O tym więcej można przeczytać w moim artykule https://wedukacja.pl/boleslaw-wielki-cesarzem

Seczytam podaje też bibliografię dla Bieszka i Szydłowskiego „przeczytajcie zanim znowu z siebie kretynów zrobicie”. Cóż, niech P. Miłosz przekonująco odpowie tylko na jedno pytanie: Dlaczego w latach 1001 -1014 nie było cesarza? Tu szybkie źródło dla leniwych, jakim Seczytam jest (sam to przyznał w innym miejscu, że nie chce mu się czytać Kroniki Długosza):

https://pl.wikipedia.org/wiki/Cesarz_rzymski_(%C5%9Awi%C4%99te_Cesarstwo_Rzymskie)

W innym miejscu pisze o Bieszku: „To, że pan nie wiesz o istnieniu czegoś, nie oznacza, że tego nie ma. Oznacza tylko, że jesteś pan ignorant.” W odniesieniu do głównego argumentu przeciwko istnieniu Lechii ma być brak wzmianek o niej w źródłach starożytnych. Można tu łatwo sparafrazować powyższe zdanie P. Miłosza: „Panie Seczytam, to, że nie ma źródeł starożytnych o Lechii, nie znaczy, że ona nie istniała”.

Zarzuca Bieszkowi, że opiera się na późniejszych dokumentach, twierdząc, że „rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat.”.

Tymczasem w innym miejscu naśmiewa się z Lechitów, że: „Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi… Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze. Także dla nauk humanistycznych dwieście czy sto lat, to przepaść.”

Jego logika zatem jest bardzo elastyczna, raz dawne źródła mają być podstawą dowodzenia, innym razem to niewiarygodne starocie i należy czerpać wiedzę z opracowań współczesnych historyków, którzy wiedzą lepiej, niż jakiś tam Aventinus, jak to wtedy było.

Stara się też wchodzić czasem w bardziej szczegółowe rozważania:Pytanie, dlaczego Bieszka nie zastanowiło, że Awentyn wymienia Wrocisława polańskiego, a pomija rzeczywiście będącego na zjeździe Bracława panońskiego? To już pytanie do samego Bieszka, choć mam wrażenie, że jego w ogóle mało co zastanawia…”

Ja odpowiem, bo póki co, bawią mnie te wszystkie wyzwiska rzucane przez turbogermanów, którzy się tylko tym pogrążają jeszcze bardziej. Bieszk uznał, że nie ma sensu z takimi ludźmi dyskutować, bo to najczęściej nie jest rozmowa o tym, o czym on pisze w książkach, tylko o nim samym. Też tego doświadczyłem i rozumiem. Akademicy mają podobny problem. Większość z nich stara się lekceważyć temat turbosłowiaństwa, ale tacy ludzie jak Artur Wójcik czy Roman Żuchowicz uważają, że to błąd i należy się temu przeciwstawiać, bo jak to ujął Żuchowicz w swojej książce – zaraz tymi teoriami zajmą się algorytmy portali społecznościowych i zaczną ludziom podawać podobne tematy np. o nie szczepieniu dzieci, które mogą przez to umrzeć. Dlatego uznaje on, że opór wobec teorii Wielkiej Lechii to walka o życie niewinnych dzieci. Jak widać, do stworzenia turbogermańskiej sekty mamy tu już tylko krok, a nowi samozwańczy kapłani straszący ludzi, póki co zbijają kasę na książkach nie o swoich badaniach naukowych, ale o krytyce idei Wielkiej Lechii, czyli piszą o dokonaniach innych. To obraz naszych młodych naukowców – internetowych celebrytów nieudolnie odgrywających misjonarzy i demaskatorów kłamstw.

Ale wracając, do Wrocisława i Bracława. Gdyby leń Seczytam przeczytał dokładnie Bieszka, toby dowiedział się, że według tego autora Wrocisław i Bracław, to…to samo imię (jak i ja uważam), a być może jedna i ta sama osoba. Choć ja niekoniecznie bym przyjmował, że każda wzmianka o Wrocisławie i Bracławie mówi o jednej osobie, bo Lechów, Kraków czy Bolesławów też było wielu.

 

44 władców lechickich na Kolumnie Zygmunta, których miało nie być

O wspominanym przez Bieszka zapisie na Kolumnie Zygmunta III, dzięki podpowiedzi uczynnego Sattivasa, nasz bloger-prześmiewca przywołuje kronikę Bielskiego, gdzie zapisano, że Zygmunt III Waza był czterdziestym szóstym władcą: „Otóż poczet „czterdzistoczterowładcowy” znany jest także z dwóch dzieł znanego miedziorytnika Tomasza Tretera (1547-1610). Pierwsze z nich to słynny Orzeł Treterowski, czyli rycina Reges Poloniae z 1588 roku. Czasami można też spotkać nazwę: Poczet królów polskich w 44 medalionach. Nazwa stąd, że na sylwetce orła umieszczono czterdzieści cztery medaliony z wyobrażeniami naszych władców.”

Seczytam wymienia też inne źródła, które podają 44 władców lechickich, choć poczty te różnią się niektórymi postaciami, gdyż autorzy dowolnie operowali doborem władców. Sam  P. Miłosz pisze, że taki „Wolski zaczął, jak wówczas z zasady zaczynano, czyli od Lecha I. Potem idą Wyszomir, Krak itd. – ówczesny standard [44, przyp. TK]. Mniejszą ilość władców legendarnych, niż Bielski, Wolski uzyskał przez proste wywalenie części z nich – wyrzucił Kraka II i jednego z Leszków.”

O Bieszku, który także stworzył swoją autorską listę władców, mniej lub bardziej dyskusyjną, nie omieszkał jak na turbogermańskiego hejtera przystało, napisać: „pan osiołek bredzi na potęgę… Nawet nie ma pojęcia o jakich królów chodziło na owej liście czterdziestu czterech.” P. Miłosz oczywiście wie, o jakich królów chodziło, choć sam podaje, że w różnych źródłach podawano rozbieżne wykazy.

Zatem problemem nie jest to, że nie było 44 lechickich władców, ani też sugestie, iż tenże napis na kolumnie ma być listą szwedzkich, a nie polskich królów, jak starają się tłumaczyć inni turbogermanie, ale to, że Bieszk nie wie, o jakich królów chodziło osobie, która ten napis wyryła. Tym samym potwierdza, że Bieszk odgrzebał fakt, z którym trudno polemizować, ale i tak mu się za to dostaje, bo nie jego lista 44 lechickich władców, z pewnością jest inna niż ta, o jakiej jest mowa na kolumnie Zygmunta.

 

Nazwa Lechii w Biblii

Nasz zabawny komentator naśmiewa się też, dość często przytaczanemu w internetowych dyskusjach, zapisu nazwy Lechii w Biblii, gdzie w Księdze Sędziów (15.9-15.19) podano:

„Wypowiedziawszy te słowa, odrzucił oślą szczękę, a miejsce owo nazwano Ramat-Lechi. [po walce Samsonowi chciało się pić] I rozwarł Bóg szczelinę, która się znajdowała w skale w Lechi, i wypłynęła z niej woda. Kiedy Samson ugasił pragnienie, ożywił się i nabrał nowych sił. Dlatego nazywa się to źródło: En-Hakkore [źródło Powołującego]. Bije ono do dnia dzisiejszego w Lechi.”

„Dalej, Żydzi związanego Samsona ciągnęli tysiące kilometrów do Lechi. Tak przynajmniej wychodzi z bełkotu turbowców. Żeby było zabawniej, by pokonać owe tysiące kilometrów wystarczyło… zejść ze skały (Związali go więc dwoma nowymi powrozami i sprowadzili ze skały. Gdy tak znalazł się w Lechi, Filistyni krzycząc w triumfie wyszli naprzeciw niego).

A to nie jedyna wprawa Filistynów i Żydów do Lechii. Biblia wspomina jeszcze jedną (2 Księga Samuela 23.11-23.12):

Po nim jest Szamma, syn Agego z Hararu. Pewnego razu zebrali się Filistyni w Lechi. Była tam działka pola pełna soczewicy. Kiedy wojsko uciekało przed Filistynami, on pozostał na środku działki, oswobodził ją i pobił Filistynów. Pan sprawił wtedy wielkie zwycięstwo.

Jacy głupi ci Filistyni i Żydzi, gnali przez pół znanego im świata, żeby stoczyć walkę – bo po co na miejscu, przecież piesze rajdy są fajne… I o cóż walczyli tysiące kilometrów od swoich siedzib? O pole soczewicy. Śmiejecie się teraz? No właśnie.”

A całe zamieszanie o to tylko, że ktoś zasugerował, że skoro w Biblii jest mowa o Lechii, która jest wiązana z Filistynami, to może mieć ona biblijny źródłosłów. Może on pochodzić od szczęki, choć seczytam nie podaje naukowej etymologii tylko powołuje interpretuje po swojemu przetłumaczony na polski zapis oryginalnego tekstu tej biblijnej księgi.

Powołuje się tu na zapis biblijny „miejsce owo nazwano Ramat-Lechi.”, gdzie w oryginale miano użyć hebrajskiego słowa םלחיי, co zapewne Seczytam w tymże, nie znanym nikomu oryginale sprawdził. A jeżeli nie to ufa, że zrobili to tłumacze Biblii Tysiąclecia, którzy Ramat-Lechi tłumaczą na Wzgórze Szczęki.

Nie wie też, że leh, lehem po hebrajsku znaczy chleb, co ma swój wyraz chociażby w zapisie Betlehem, Ale dla niego Lechia to szczęka i tyle.

Moim zdaniem, dla Filistynów, jako jednego z Ludów Morza, pokonanie dwóch czy 3 tysięcy kilometrów nie stanowiło problemu. Nawet w Wikipedii można przeczytać, że „Pochodzenie etniczne Filistynów nie zostało definitywnie ustalone”. Jednym z głównych bogów czczonych przez Filistynów był Dagon, a u Połabian czczono bóstwo o imieniu Podaga. Nazwa ta wydaje się pochodna, i powstała zgodnie z prosta zasadą, jak Lech i Polech (Polach = Polak). A wiemy też, że Filistyni opanowali wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego, gdzie mogli mieć kontakt z Wenetami, którzy nazwę Lech/Lechia zanieśli nad Bałtyk. Żydzi nie znosili Filistynów, gdyż według Biblii, obok Fenicjan, handlowali oni żydowskimi niewolnikami sprzedając ich Grekom. O podobieństwie pisma, Filistynów (starohebrajskiego), Fenicjan i pisma Weneckiego można napisać oddzielną rozprawę.

O związkach Wenedów i Słowian można przeczytać w artykule Adriana Leszczyńskiego tutaj: https://bialczynski.pl/2017/01/25/adrian-leszczynski-rocznikpolskiego-towarzystwa-historycznego-dawne-zrodla-historyczne-laczace-wenedow-wandalow-i-slowian-oddzial-w-gorzowie-wielkopolskim/

Jako ciekawostkę warto też przeczytać artykuł, w którym jest też sporo o Filistynach i ich podobieństwach ze Słowianami https://rudaweb.pl/index.php/2016/11/08/slowianie-uczyli-zydow-pisac-kuc-zelazo-oraz-budowac-domy-i-lodzie/

 

Turbogermańskie szambo

Jako dno „turbolechickiego szamba” nasz znafca opisuje doktryny małżeństwa Melników i grupy Antrovis, fanów ufologii i ezoteryki, którzy po prawdzie z lechicyzmem nie mieli zbyt wiele wspólnego, poza kilkoma kontrowersyjnymi poglądami o Polanach, co się nie mieszali z Hebrajczykami „Hebrajczycy z kolei wylądowali na Mazowszu, a stamtąd zmanipulowali plemię Wiślan. Okłamali Słowian, że centrum energetyczne Wszechświata przesunęło się ze Ślęży do Gór Świętokrzyskich. Zmanipulowani Słowianie zaczęli się modlić w niewłaściwym miejscu, przez co oddawali energię Hebrajczykom, a skutkiem tego było powstanie hebrajskiego boga o imieniu Gotlieb.”

Tu kolejny raz pojawia się problem traktowania wszystkich teorii związanych ze Słowianami, czy Polanami, jako turbosłowianizm. Niepokorni naukowcy, jak Piotr Makuch[1] i Mariusz Kowalski[2], stoją tutaj w jednym szeregu z Edwardem Mielnikiem i Robertem Brzozą. Co prawda, R. Żuchowicz stara się w swojej książce o Wielkiej Lechi trochę to porządkować, ale niezbyt udolnie, gdyż sam nie rozumie do końca, o co tu chodzi i kto jest kim. Zebrał na szybcika materiał do książki licząc na zarobek (co sam potwierdza w wywiadzie z Sigillum Authenticum), możliwy ze względu na – jak prognozuje – krótkotrwałą modę na zainteresowanie Lechią. Ale trend okazuje się trwalszy, na czym skorzystał kolejny bloger i hejter Wielkiej Lechii znany nam dobrze Artur Wójcik (Sigillum Authenticum), który pozazdrościł Bieszkowi i swojemu koledze Żuchowiczowi, zarabiającym na tej idei i sam też przygotował o niej książkę, mającą się ukazać w listopadzie 2019. Może i Paweł M. też się niedługo załapie, choć jeszcze nie wspominał czy skrobnie coś więcej niż internetowe wypociny na swoim blogu.

Do błędu związanego z lekceważeniem turbosłowiaństwa przyznał się w swej ostatniej książce, także znany hiperkrytyk Słowiańszczyzny D. A. Sikorski, który w „Religiach dawnych Słowian” (2018) tłumaczył „jeszcze niedawno sądziłem, że turboslawizm można ignorować,. Dziś zmieniłem zdanie, ponieważ zdobywa coraz większą rzeszę zwolenników, a nawet wkroczył w dyskurs akademicki.[3]” 

Przygotowano też pseudodebatę na UJK na ten temat, ale nie zaproszono nikogo z wykpiwanych tam autorów, ograniczając się jedynie do wygłoszenia referatów i drwin. Wbrew zamierzeniom, lechickie teorie stały się dzięki temu jeszcze bardziej popularne, gdyż każdy zobaczył, jaki jest obraz polskiej nauki i kto ją reprezentuje oraz – co najgorsze – w jakim stylu prowadzona jest dyskusja na temat naszej przeszłości.

R. Żuchowicz w artykułach dla mainstreamowych pism i w swojej książce zachęca, by nie być biernym i walczyć o prawdę. Zebrał nawet kilka wypowiedzi uczonych, którzy komentują „lechickie rewelacje”.

No to teraz pójdzie lawina. Skoro profesory otwarcie już zabierają głos w sprawie Wielkiej Lechii, piszą i wygłaszają referaty i wydają pośpiesznie książki hiperkrytycznie traktujące dziedzictwo Słowiańszczyzny, aby reagować na niekontrolowany wzrost popularności szukania naszych korzeni. Możemy się zatem spodziewać dalszych histerycznych reakcji mediów, świata nauki i usłużnych blogerów związanych z uczelniami programowo propagującymi niższość kulturową Słowian. Niech się dzieje.

Mam nadzieję, że również płodni Lechici nie spoczną na laurach i doczekamy się kolejnych opracowań. Z tego co mi wiadomo Bieszk planuje wydać publikację z dziesiątkami map, ale szuka wydawcy, gdyż Bellona nie jest przekonana do tego pomysłu. 13 listopada ma natomiast ukazać się moja książka „Bogowie Słowian”, a na wiosnę 2020 związana z nią „Wiara Słowian”. Planuję też inne publikacje bezpośrednio lub pośrednio związane ze Słowiańszczyzną.

Oczekujemy też, że śladem P. Makucha i M. Kowalskiego pójdą inni naukowcy związani z uczelniami i dyskurs naukowy o naszej historii, dziedzictwie i pochodzeniu nabierze innych wymiarów.

Apeluję też do takich lechickich autorów, jak Adrian Leszczyński czy Paweł Szydłowski, by nieco zbastowali z niewybrednymi ad personam w dyskusjach o Lechii, bo nie sprzyja to skupieniu się na rzeczach bardziej istotnych, o których mówią lub piszą. Sam też czasem dałem się sprowokować i wyprowadzić z równowagi reagując na wyzwiska i ataki personalne tym samym. Ale zrozumiałem, że nie tędy droga i wielu dyskutantów pod pozorem rzeczowej krytyki próbuje tylko sprowokować rozmówcę, by mieć z niego bekę. Spece z grupki w stylu Raki pogaństwa właśnie w tym celują, dlatego od jakiegoś czasu zamiast wdawania się tam w personalne połajanki, podaję suche fakty, które drażnią towarzystwo.

Fajnie by było, gdyby druga strona też przyjęła inne ramy dyskusji, ale czy można tego oczekiwać od takich osób jak Paweł M. i jemu podobnych, którzy póki co są reprezentantami „turbogermańskiego szamba”[4] w najgorszym wydaniu?

 

Tomasz Kosiński

23.09.2019

 

[1] Makuch Piotr, Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków, Księgarnia Akademicka, Kraków 2013

[2] Kowalski Mariusz, Ariowie, Słowianie, Polacy. Pradawne dziedzictwo Międzymorza, Biblioteka Wolności, Warszawa, 2017

[3] Ubolewa tu nad wydaną przez Piotra Makucha jego pracą doktorską „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” (Kraków 2013)

[4] Paweł M. niestety rozumie tylko język, którym sam się posługuje, stąd w moim artykule tego typu parafrazy.

Paweł M. i jego turbogermański hejt na temat piśmienności Słowian

Seczytam, czyli 5 lat ordynarnego hejtu

Jednym z popularnych turbogermańskich blogów jest https://seczytam.blogspot.com. Prowadzi go Paweł Miłosz, ordynarny i wulgarny hejter, samozwańczy guru turbogermanów, misjonarz i obrońca jedynie słusznej wersji historii, pogromca mitów i wymyślacz kitów, który wielokrotnie zastrzegał, że nie będzie więcej pisał o turbosłowianach, ale jak to sam ujął „musi, bo się udusi”.

Tu inna moja polemika z tym typkiem https://wedukacja.pl/se-czytam-se-wyzywam-opinia-t-kosinskiego-o-blogu-p-milosza

Na co dzień zajmujący się strzyżeniem psów i grami komputerowymi oraz hejtingiem turbosłowian, Paweł Miłosz polecany jest przez innych hejterów, jak Artur Wójcik, czy Roman Żuchowicz, jako “rzetelne źródło wiedzy”. Ręka rękę myje.

Seczytam widocznie nie zdaje sobie sprawy z tego, że im więcej pisze o turbosłowiaństwie, tym bardziej przyczynia się do jego popularności. Nie rozumie też, dlaczego tak się dzieje. Ano dlatego, że wszystkich turbosłowian wrzuca on do jednego worka jak leci, uznając ich za „szurów”. Obrywa się Bieszkowi, Szydłowskiemu, Białczyńskiemu, Kossakowskiemu, mnie i wielu innym mniej lub bardziej „szurniętym turboskom”. A Paweł M. zna się przecież na wszystkim, zatem swobodnie wypowiada się na tematy związane z historią, językoznawstwem, archeologią, genetyką, runiką itd. Za „szurów” uznaje też czytelników książek lechickich i zwolenników poglądów ich autorów. A ludzie czytając agresywne komentarze omamionego antysłowiańską fobią hejtera bez żadnego dorobku, jeszcze bardziej nabierają przekonania, że może tu chodzić o próbę zakrzyczenia działań zmierzających do odkrywania prawdy.

Na swoim blogu nasz „duszący się” bloger nadmienia, iż miałem z nim kiedyś okazję dyskutować, co jest prawdą, podsumowując to słowami, że

Oszołomskie wydawnictwo Bellona rozpędza się coraz bardziej. Kolejny osłoszczękowiec zapowiada, że wyda tam swoje działo (bo przecież nie dzieło). Tenże Kosiński próbował kiedyś ze mną polemizować. Wykazał się tylko: 1) analfabetyzmem funkcjonalnym (nie rozumie co się do niego pisze), 2) zerową logiką.” (na: https://seczytam.blogspot.com/2017/07/turbolechickie-zidiocenie-czyli-dojenie.html)

Niejaki Sattivasa pod tymże artykulikiem napisał w komentarzu „Wydaje mi się, że pan Tomasz Józef Kosiński nie jest pospolitym szurem. Twierdzi, że napisał już trzy “książki historyczne”, a od kilku miesięcy buduje osiedle szczęścia dla Polaków na filipińskiej plaży. Ma rozmach! I zna się na reklamie, więc może być dla całej Szurlandii cenniejszym nabytkiem, niż Bieszk i Kudliński razem wzięci.” Bój się bój, bo trzeba będzie się bardziej wysilić, niż tylko rzucanie wyzwisk i wyśmiewanie, bo ludzie już tego nie kupują. Oczekują konkretów. Bieszk im pokazuje zapomniane kroniki i źródła, abstrahując od tego jak je interpretuje, ale każdy może do nich sięgnąć i znaleźć tam zapisy o Lechii, albo przekonać się, że nawet nazwy tychże kronik zostały celowo zmienione, by usunąć z nich nazwę Lechia. I tak sobie myślą, po co ktoś to robił? I wnioskują, chciano coś ukryć. Zatem nas okłamują i należy poznać prawdę. I szukają i pytają i dziękują Bieszkowi, który zainteresował ludzi historią i naszymi korzeniami, w dobie, gdy książki historyczne wydaje się w nakładzie 200-300 egz. a ludziom w mediach i szkole podaje się nudne dogmaty spisane na zamówienie polityków. Ostatnia dyskusja o zawartości podręczników do historii i naciski rządu na wprowadzenie do nich ich „jedynie słusznej wersji” tylko to może potwierdzać.

Natomiast Artur Wójcik, ukrywający się pod pseudonimem Sigillum Authenticum, napisał pod tymże artykułem „Jeszcze jedna mała uwaga. Zauważalne jest, że zwolennicy fantazmatu wielkiej lechii wymiękli do tego stopnia, że już nie udzielają się na takich blogach jak Pawła czy mój. Swego czasu mocno wojowali w komentarzach, ale widocznie przerastają ich argumenty i wartość merytoryczna takich wpisów jak ten. Turbosi zawsze mają tyle do powiedzenia, a tu od jakiegoś czasu cisza… 😉”. Maciej Zdanowski mu wtóruje: Poczekajmy tydzień, a może jakiś „turbosek” znowu się trafi! ;)”

Jakoś obaj żądni gównoburzy komentatorzy nie zauważyli, że ich kolega Seczytam po prostu usuwa komentarze swoich oponentów i ich konta na swoim blogu, gdy się okaże, że te jego „argumenty” to zwykły hejt, a nie rzeczowo krytyka, jak mu się wydaje. Pod tymże artykułem prowadziłem polemikę z bredniami Miłosza zawartymi w jego tekście, ale można zauważyć, że wykasował wszystkie moje komenty zostawiając tylko kilka swoich mających na celu wyśmianie mnie jako turbosłowiańskiego autora i komentatora. Śmierdzi tam gebelszczyzną, że aż na Filipinach czuć.

Jedynie ów Sattivasa dostrzegł: „Kosę wyrzucasz. Może by chociaż Damiana Prędotę przytulić? On taki rozkoszny jest.”

Niestety nie możemy sprawdzić jak wyglądała ta dyskusja, gdyż bloger zapędzony w ślepy kąt usunął wszystkie moje komentarze ze swojego „niezależnego” i słynącego ze swobodnych wypowiedzi bloga. Po czym odbębnił zwycięstwo nad „turboskiem”, który „Wykazał się tylko: 1) analfabetyzmem funkcjonalnym (nie rozumie co się do niego pisze), 2) zerową logiką.” A wszyscy muszą mu uwierzyć na słowo, bo wykasował moje komentarze, które rzekomo miałyby uprawniać autora do takiej opinii.

Jak się okazuje jego blog to nie miejsce na dyskusje, ale turbogermańska tuba hejterów, którzy podniecają się w pisaniu wyzwisk i pseudorecenzji o turbosłowiaństwie, nie przebierając w słowach. Tacy blogerzy jak Roman Żuchowicz (piroman.org) czy Artur Wójcik (Sigillum Authenticum) polecają blog seczytam jako „stojący na wysokim poziomie merytorycznym”.

Kiedyś napisałem polemikę do artykułów P. Miłosza, który można przeczytać tutaj: https://wedukacja.pl/turbogermanskie-zidiocenie-czyli-pseudonaukowa-histeria

W jednym z komentarzy Seczytam zarzucał mi, że używam niezdefiniowanego pojęcia „oficjalny obieg”. „Co to w ogóle jest „oficjalny obieg”? To nie PRL”. Ale widocznie to PRL BIS, skoro na polską Wikipedię nie można wstawić hasła Arkaim, choć jest takie w wersji angielskiej i innych wersjach językowych, Nie ma biogramów autorów, którzy pisali i piszą o dziedzictwie Lechii, choć setki tysięcy ludzi zna ich prace właśnie z „nieoficjalnego obiegu”. Co prawda, duże wydawnictwo jak Bellona, odważyło się wydawać tytuły autorów mających coś do powiedzenia na temat alternatywnej wersji historii i chwała mu za to. To jednak błotem jakim obrzucono to wydawnictwo za tenże fakt otwartości na różne poglądy świadczy tylko, że wyłamało się ono z zaklętego kręgu, jakiegoś pisanego czy niepisanego zakazu dopuszczania do głosu w mainstreamie ludzi, którzy myślą inaczej i co gorsza piszą o tym książki, artykuły i komentarze.

P. Miłosz udaje głupszego niż może jest naprawdę i jakoś nie chce zauważyć, iż osoby mające coś do powiedzenia nie są zapraszane do rozmowy czy dyskusji w ‘wiodących” mediach (czym chwali się chociażby R. Żuchowicz) na temat Wielkiej Lechii, a jedynie takim przywilejem obdarzani są krytycy tej idei. Tzw. Lechici mogą prezentować swoje poglądy jedynie w niezależnych mediach, jak „Nasz czas”, Niezależna TV (NTV), PorozmawiajmyTV i internecie. Na UJK zrobiono, co prawda, dyskusję o turbosłowiaństwie, ale zaproszeni akademicy wygłosili parę referatów kpiąc z lechickich autorów, którym nie dano możliwości uczestnictwa w tej pseudodyskusji. To już Seczytam i inni zrozumieli, co to znaczy „oficjalny obieg”, czy mam tłumaczyć dalej?

Ale czegoż można wymagać od Miłosza-naukowca, który zamiast rzeczowej krytyki woli napisać „Gdybyś miał ciemnoto minimalne pojęcie o 1) metodologii badań historycznych, 2) historii, to byś nie smarał takich debilizmów”. To jest właśnie styl prowadzenia dyskusji z młodymi wilkami udającymi naukowców. Cała Wielka Trójka turbogermańskich hejterów, Wójcik, Żuchowicz i Miłosz nazywa to „wysokim poziomem merytorycznym”. Najbardziej agresywny z nich jest Seczytam, który widocznie pozazdrościł obu kolegom wydania książek z krytyką idei Wielkiej Lechii, a on biedaczysko za darmo tyle czasu spędził na krytyce „ośloszczękowców” i nawet żaden profesor nie poklepał go po ramieniu ani tym bardziej nie zaprosił do wygłoszenia referatu na uczelni. Zostaje mu tylko blog i grupki w stylu Raki pogaństwa na Fejsie, gdzie może rzucać błotem w Lechitów, nie przebierając w słowach. Dziękujemy ci S.C. Johnson. Takich pożytecznych idiotów turbosłowianizm potrzebuje więcej.

Wszędzie ci niemieccy fałszerze historii, czyli słowiańskie runy to nie ściema

Znający się na runach słowiańskich, wybitny runolog P. Miłosz po wydaniu mojej książki na temat idoli prilwickich napisał o mnie „Tomasz Kosiński – nowy pisarczyk Bellony, zupełnie nieprzygotowany merytorycznie, a do tego bez predyspozycji intelektualnych do zajmowania się sprawami ciut bardziej skomplikowanymi niż budowa szpadla. Mówiąc krótko: facet słabo klei cokolwiek”.

Całą swoją argumentację w paszkwilu na temat słowiańskich run, który można przeczytać tutaj: https://seczytam.blogspot.com/2017/09/o-rzekomym-sowianskim-pismie-1-idole-z.html oparł na jednej książce znanego krytyka Małeckiego, który nawet idoli nie widział na własne oczy i odrzucił propozycję K. Szulca do udziału w komisji do zbadania kamieni mikorzyńskich. On wiedział przecież, co ma napisać na ten temat nie ruszając się niepotrzebnie z domu, skoro można tworzyć propagandowe bzdury na zamówienie siedząc sobie w kapciach w swoim domu.

Jednym z chybionych argumentów, jakimi posługują się krytycy istnienia słowiańskich run jest to, że miały one służyć podniesieniu prestiżu Słowian, którzy jako jedyni byli niepiśmienni w czasach przedchrześcijańskich. Dlatego Polacy i inni Słowianie na siłę szukali słowiańskich run mających potwierdzić, że jednak umieli pisać przed misją Cyryla i Metodego. To miała być wizerunkowe profity z tego fałszerstwa, gdyż – jak wiadomo – nikt się na nim nie dorobił finansowo, a przecież, jak w przypadku wszelkich mistyfikacji z zasady trzeba znaleźć potencjalne korzyści, by udowodnić sens ich tworzenia. Zatem znaleziono, tylko, że bzdurę na resorach. Jak jest to bezpodstawny argument niech tylko świadczy kilka faktów. Otóż, idole prilwickie odkrył niemiecki pastor, inny Niemiec Masch opublikował o nich rozprawę, a niemiecki książę Meklemburgii wystawiał je na swoim zamku, jako dziedzictwo regionu, którym władał (władcy Meklemburgii pochodzą, co prawda od słowiańskiego rodu Przybysława, ale to inna bajka). Zatem to Niemcom zależało na propagowaniu słowiańskich run, a nie Polakom czy Słowianom.

A tu obrazek, kolejny z koronnych argumentów o podrobieniu idoli, gdyż jeden z nich jest podobny (opleciony wężem) do znanego z mitologii greckiej kapłana Laokoona
walczącego z wężem morskim. Zgodnie z taką argumentacją, jaką prezentuje Małecki, a za nim Seczytam i inni wąskomyślący krytykanci to wszystkie wyobrażenia postaci oplecionych wężem moglibyśmy uznać za fałszerstwa, bo są podobne do Laokaona. Mądre nie? I takie naukowe.

Jeden z idoli prilwickich ze zbioru opisanego przez J. Potockiego

Rys. Jeden z idoli prilwickich ze zbioru opisanego przez J. Potockiego – po lewej, po prawej – fragment rysunku Williama Blake (z 1816-1819 r.) ukazującego słynną grecką rzeźbę znaną jako Grupa Laokoona

Następnym z bezdyskusyjnych argumentów ma być teza Małeckiego, że „Sponholtz zaczął idole produkować po 1757 roku. A właśnie tym roku wyszło dzieło Clüvera, w którym zaprezentowano runy skandynawskie – jak wykazał Antonii Małecki, to właśnie był wzór dla napisów z najstarszych idoli prillwitzkich. Natomiast te, które okazano hrabiemu Potockiemu zostały wyprodukowane na podstawie znanej nam już z książki Andreasa Gottlieba Mascha z 1771 roku.”

Czyli jeśli mamy jakieś książki na dany temat, to każdy, kto z nich skorzysta, może być uznany za fałszerza. A może te książki powstały na podstawie tychże artefaktów lub im podobnych, które dawni autorzy znali i dzięki temu napisali swoje książki na ten temat, jak Arnkiel czy Kluver podając alfabety run wendyjskich.

Argument o kopiowaniu napisów do kolekcji idoli prilwickich J. Potockiego z wydanej książki Mascha, w której opisano …idole prilwickie z tej samej kolekcji księcia Meklemburgii i mające być podrobiono przez tego samego fałszerza Sponholza, jest tak idiotyczny, że zdaje się potwierdzać zaćmienie umysłowe Małeckiego i zwolenników jego krytyki. Jeżeli Sponholz sfałszował obie kolekcje, Małeckiego i Potockiego, o co niektórzy hiperkrytycy jak Małecki i za nim hejter Seczytam, go oskarżają, to nie musiał do robienia kolejnych idoli korzystać z książki, kogoś kto o jego dziełach napisał. Jak ktoś tego nie rozumie i przyznaje dalej rację takim urągającym logice argumentom Małeckiego, to powinien założyć nową antysłowiańską religię, a nie zajmować się krytyką naukową.

O dyskusji na temat autentyczności idoli prilwickich, kamieni mikorzyńskich i kamieni Hagenowa można przeczytać więcej w moich książkach „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018) i „Runy słowiańskie” (2019). Przedstawiam tam kontrargumenty wobec krytyki Małeckiego i Estreichera oraz innych wnioskując, że idole z kolekcji Mascha należy uznać za oryginalne, a wśród przedmiotów ze zbioru J. Potockiego mogą się znajdować podróbki sporządzone przez Sponholza lub jego uczniów dla zarobku lub celowego podstawienia ewidentnych fałszywek, aby zdeprecjonować całe znalezisko. Warto dodać, że oprócz figurek, kolekcja prilwicka obejmuje także szereg innych przedmiotów o charakterze sakralnym jak ofiarne noże, misy, fragmenty lasek kapłańskich, rzezaki, itp.. Wielu krytyków uznało je za oryginalne, a jedynie podważali autentyczność figurek z runami. Czyli ich motywem było nie zdeprecjonowanie samych archetypów, ale nie uznawanie istnienia run wendyjskich lub posługiwania się pismem runicznym przez Wendów (Słowian).

Jak do tej pory tematem run słowiańskich zajmowali się m.in. następujący autorzy zagraniczni: Arnkiel (1691)[1], Klűver (1728, 1757)[2], Westphal, Masch (1771)[3], Hagenow (1826)[4], Levezow (1835)[5], Szafarzyk (1838)[6], Kollar[7], Lisch (1854)[8], Jagić  (1911)[9] i niedawno Grinievicz (1993)[10], Platov (2001)[11], Trehlebow (2004)[12], Gromow i Byczkow (2005)[13], Ryš (2005)[14] oraz polscy, jak Potocki (1795)[15], Surowiecki (1822)[16], Wolański (1843)[17], Lelewel (1857)[18], Cybulski (1860)[19], Małecki (1860)[20], Przezdziecki (1872)[21], Szulc (1876)[22], Leciejewski (1906)[23], a także w ostatnich latach Gruszka (2009)[24] i Kossakowski (2011)[25].

Alfabet runiczny Słowian próbowali rekonstruować m.in. Arnkiel, Klűver, Jagić, Ryš, Byczkow, a także Lelewel, Cybulski, Wolański, Surowiecki, Leciejewski i ostatnio Gruszka oraz Kossakowski.

Do najważniejszych prac zagranicznych autorów piszących o runach Wendów (Słowian) należą publikacje:

  • Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691
  • Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, wyd. I – 1728, wyd. II – 1757
  • Masch A. G., Woge D., Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771
  • Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)
  • Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911
  • Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993
  • Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001
  • Trehlebov A. V., Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004
  • Gromov D. W., Byczkov A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005
  • Ryš K., Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005.

Polscy autorzy, poza artykułami i wykładami, wydali tylko kilka publikacji o bezpośrednio lub pośrednio związanych z tematyką run słowiańskich, do których należą:

  • Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795
  • Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964
  • Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843
  • Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010
  • Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906
  • Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, 2009 (rękopis)
  • Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013 (wydanie drukowane).

Podsumowując, z zagranicznych autorów potwierdzających istnienie run słowiańskich i/lub występujących w obronie ‘prilwickich pomników’ możemy wymienić m.in. takie nazwiska, jak: C. Shurtsfleysh (1670)[26], T. M. Arnkiel (1691)[27], H. H. Klűver (1728, 1757)[28], E. J. Westphal (1739)[29], Pistorius (1768), A. F. Ch. Hempel (1768)[30], G. B. Genzmer (1768)[31], H. F. Tadell (1769)[32], A. G. Masch (1771, 1774), J. Thunmann (1772)[33], F. Hagenow (1826)[34], W. Grimm (1828)[35], J. Grimm (1836)[36], T. Bulgarin (1839)[37], L. Giesebrecht (1839)[38], Fin Magnussen (1842), D. Szepping (1849)[39], I. Ball (1850)[40], J. Kollar (1851-52)[41], A. Petruszewicz (1866)[42], G. S. Grinievicz (1993)[43], A. V. Platov (2001)[44], A. V. Trehlebow (2004)[45], D. W. Gromow (2005)[46], A. A. Byczkow (2005)[47], K. Ryš (2005)[48], A. Asov (2000)[49], W. A. Czudinow (2006)[50].

Krytycznie lub sceptycznie do tego tematu odnosili się natomiast: Ch. F. Sense (1768)[51], S. Buchholz (1773)[52], Rűhs (1805)[53], J. Dobrovsky (1815)[54], K. Levezow (1835)[55], L. von Ledebur (1841)[56], G. M. C. Masch (1842)[57], P. J. Šafarik (1844)[58], G. C. F. Lisch (1851)[59], F. Boll (1854)[60], J. Hanusz (1855)[61], A. H. Kirkor (1872)[62], V. Jagić (1911)[63], Schloeser, Hilferding, K. Sklenař (1977)[64], R. Voss (2005)[65].

Do grona polskich autorów przekonanych o autentyczności przynajmniej części retrańskich artefaktów i/lub istnieniu run słowiańskich należeli m.in. J. Potocki (1795)[66], W. Surowiecki (1822)[67], T. Wolański (1843, 1845)[68], A. Kucharski (1850)[69], J. Łepkowski (1851)[70], J. Lelewel (1857)[71], W. Cybulski (1860)[72], I. J. Kraszewski (1860)[73], J. Szujski (1862)[74], A. Przezdziecki (1872)[75], K. Szulc (1876)[76], F. Piekosiński (1896)[77], Leciejewski (1906)[78], J. Kostrzewski (1949)[79], F. Gruszka (2009)[80], W. Kossakowski (2011)[81], Cz. Białczyński (2011)[82], T. Kosiński (2018, 2019)[83].

Swoje wątpliwości i krytykę w tej kwestii wyrażali natomiast: F. Bentkowski (1829)[84], A. Małecki (1860)[85], K. Estreicher (1872)[86], R. Zawiliński (1883)[87], A. Brűckner (1906)[88], Z. Gloger, S. Nosek (1934)[89], A. Abramowicz (1967)[90], J. Gąsowski (1970)[91], W. Swoboda (1997)[92], J. Strzelczyk (2007)[93], P. Boroń (2012)[94], M. Mętrak (2013)[95], A. Waśko (2013)[96], A. Szczerba (2014) [97].

Jak pisałem w swojej książce: „Generalnie, w celu ostatecznego wyjaśnienia sprawy należałoby zamiast snuć domysły i rzucać oskarżenia, po prostu powołać międzynarodowy zespół naukowców, którzy nowoczesnymi metodami poddaliby badaniom laboratoryjnym wszystkie przedmioty oraz ustalili ich czas powstania, a także inne szczegóły związane z ich wyrobem i pochodzeniem. Jeżeli ich obecni właściciele, czyli niemieccy muzealnicy, są tak bardzo przekonani o ich nieautentyczności, to tym bardziej nie powinni oni mieć obaw przed wykonaniem na nich testów. Należy zatem – według mnie – zaangażować różne środowiska naukowe i społeczne, by do tego doprowadzić.”

 

Polskie runy i palenie słowiańskich ksiąg

Dostaje się zresztą nie tylko mnie, ale i W. Kossakowskiemu, który zwrócił uwagę na istnienie polskich run: „Zabrałem się ostatnio za czytanie wybitnej bzdury – chyba głupszej jeszcze niż wypociny Bieszka – czyli niejakiego Winicjusza Kossakowskiego, Polskie runy przemówiły. Jak ochłonę po lekturze tych debilizmów, coś skrobnę. Ale rzeczony Kossakowski przypomniał mi o jednym ze sztandarowych „argumentów” turbolechitów. Ma to być argument zarówno na istnienie rzekomego Imperium Lechickiego, jak i na istnienie równie rzekomego słowiańskiego pisma.”

Akurat nie zgadzam się z teorią tego badacza-amatora o powstaniu run jako odrysów narządów mowy i uważam, że kreowanie się tego człowieka na „odkrywcę polskich run” jest nieuprawnione, gdyż przed nim wielu autorów pisało o runach Wendów czyli Słowian, o czym dalej będzie mowa. Twierdzę, także, że w jego alfabecie runicznym jest wiele błędów (co szerzej uzasadniam w swoich książkach o idolach z Prillwitz i runach słowiańskich), przez co wychodzą mu bzdurne odczyty jak Radżawolit zamiast historycznie poświadczonego Radegast, czy Mżćda – odczytane przez niego z napisu runicznego imienia Prowe na jednym z idoli prilwickich i kamieniu mikorzyńskimst, który to teonim jest potwierdzony przez Helmolda w takiej formie w kilku miejscach (wbrew temu co twierdzi Estraicher zakładający, że zecerom „Kroniki Słowian” błędnie wyszło Prowe zamiast Prone).

Jednak P. Miłosz, abstrahując od typowego dla niego, chamskiego stylu oceny teorii tego pasjonata run, sam nie ma zielonego pojęcia o temacie jaki podejmuje, o czym napisem powyżej. Dlatego, nie mogąc się odnieść do spraw runicznych, szuka do czego się by tu można przyczepić i oczywiście znajduje, bo nie ma ludzi doskonałych. Ups, przepraszam, jedynie P. Miłosz wszystko wie i ma niezbite argumenty na każdy temat.

Seczytam przyczepił się więc do stwierdzeniu Kossakowskiego o tym, że Długosz pisał, iż Chrobry nakazał palenie słowiańskich ksiąg: „Oczywiście oszołomy nie podają żadnych danych pozwalających zweryfikować tę informację – czyli, w którym konkretnie miejscu u Długosza tego szukać (np. pod którym rokiem)…Od początku. Oszołomy, którym nawet do Długosza zajrzeć się nie chciało, nie mają zielonego pojęcia o wartości jego kroniki. Otóż wartość ta dla wieku XI i czasów wcześniejszych jest równa zero….Więc nawet gdyby Długosz napisał o paleniu ksiąg przez Chrobrego to i tak byłaby to informacja całkowicie bezwartościowa. Problem jednak jest jeszcze większy – przejrzałem Długosza opis panowania Chrobrego i nie znalazłem wzmianki, na którą powołują się oszołomy. Zapewne więc jest to turbowski wymysł – jeden sobie wymyślił i reszta baranów za nim powtarza, bo przecież do książki (przetłumaczonej na polski) nie sięgną, po co…Oczywiście, Długosz mógł o tym wspomnieć w dowolnym miejscu swojego dzieła, ale nie będę teraz tysięcy stron czytał – skoro turbowcy się na tę wzmiankę powołują, to ich obowiązkiem powinno być podanie źródła (np. pod którym rokiem Długosz to umieścił). Tym bardziej nie będę szukał, że – jak jeszcze raz podkreślę – taka wzmianka i tak byłaby bezwartościowa.”

Tu akurat P. Miłosz ma po części rację, gdyż Kossakowski się pomylił i zapisz „Prawdy ruskiej” podał, jako pochodzący z Długosza. O problemie palenia ksiąg słowiańskich pisał m.in. Jan Fularz na:

http://www.poselska.nazwa.pl/wieczorna2/ksiazki/o-paleniu-ksiag-poganskich-w-okresie-od-992-do-1025-r, gdzie podaje cytat z opracowania J. B. Rakowieckiego „Prawda Ruska” (1820) http://lachy.c0.pl/judeochrzescijanstwo/chrystianizacja_polski/) brzmiący:

„Do takowych podżegań, mogły jeszcze za życia Bolesława Chrobrego należyć pisma pogańskich Kapłanów, przymioty ich bogów i prawa religijne w sobie zawierające, albowiem X. Jabłonowski powiada, iż ten Monarcha wszystkie starożytne rękopisma popalić kazał, aby Polacy szabli raczej, a niżeli pióra pilnowali.”

Historię palenia słowiańskich ksiąg Fularza zebrał tutaj: http://www.poselska.nazwa.pl/wieczorna2/historia-nowozytna/historia-palenia-ksiag-w-polsce-xi-wiecznej

Komentując zapis z „Żywot Mojżesza Węgrzyna”, cyt,: „Bolesław ze swej strony (…) wzniecił prześladowanie wielkie na mnichów i wszystkich z kraju swego wypędził.”, P. Miłosz stara się tłumaczyćWzmianka ta może dotyczyć jedynie mnichów prawosławnych, którzy do Polski dostali się w trakcie wojen z Rusią. O księgach, jak widać, ani słowa.” To już wtedy przebywali w Polsce mnisi prawosławni, bo mi się zdaje, że przed 1054 r. takowych w ogóle nie było. Kiedyż to powstało prawosławie panie historyku? Ja wiem, że kształtowanie się prawosławia to długi proces, ale jednak oficjalnie przyjmuje się, że powstało ono w wyniku Wielkiej Schizmy, a Seczytam, jako wyznawca oficjalnej wersji historii, powinien to uszanować. Oczywiście może to być tylko taki skrót myślowy, ale czyż nie o takie skróty właśnie gościu ten się wielokrotnie czepia innych?

Gdy napisałem kiedyś na szybko w jednym z komentarzy w dyskusji o źródłach historycznych dawnych i współczesnych, że „Thietmar i Kadłubek pisali mniej więcej w tym samym czasie”, mając na myśli oczywiście porównanie tych średniowiecznych autorów do współczesnych historyków, którzy twierdzą, że wiedzą lepiej od nich, to nazwał mnie nieukiem, który nie wie, że tych autorów dzieli 200 lat. Wiem o tym, ale przecież chodzi, o to, żeby odwrócić uwagę od istoty w dyskusji, w której brakło Seczytam argumentów.

Dalej w dyskusji o paleniu słowiańskich ksiąg uznaje, że „Opowieść o piśmiennictwie słowiańskim” to z kolei źródło bardzo późne. Stwierdza: „Dawniej uważano, że jest w nim jakiś zdrowy rdzeń, dziś raczej odmawia mu się wartości dla poznania dziejów X wieku.” Czyli mamy kolejne źródło, które nie pasuje do wyznawanej teorii o naszych dziejach. Cytuje je jednak i poddaje treść ocenie: „Potem gdy mnogo lat minęło, przyszedł Wojciech do Moraw i do Czech i do Lachii, zniszczył wiarę prawdziwą i słowiańskie pismo odrzucił i zaprowadził pismo łacińskie i obrządek łaciński, obrazy wiary prawdziwej popalił, a biskupów i księży jednych pozabijał, a innych rozegnał. I poszedł do ziemi pruskiej chcąc i tych na swoją wiarę nawrócić i tam zabity był Wojciech, biskup łaciński.”

Jego komentarz jest pełen mało śmiesznych ironii, ale za to zawiera bardzo zabawne niedorzeczności, świadczące, że wola dowalenia innym bierze nazbyt często górę nad rzeczowością argumentacji: „Jak widać, mamy tu turbowską „prawdę” rodem z Radia Erewań: nie Chrobry, lecz św. Wojciech, nie zniszczył, lecz odrzucił i nie księgi pogańskie, lecz katolickie-słowiańskie (spisane w głagolicy – alfabecie wymyślonym przez świętych Cyryla i Metodego).”

Zatem prawdą według Seczytam jest to, że katolicki św. Wojciech niszczył „katolicko-słowiańskie księgi”. Odkąd to księgi spisane głagolicą uznawano za katolickie? Czy ktoś poza P. Miłoszem kiedykolwiek twierdził, że Cyryl i Metody nauczali katolicyzmu? Co na to inni znafcy? Czy to jest właśnie ten wysoki poziom merytoryczny bloga Seczytam, według panów A. Wójcika (Sigillum Authenticum) i R. Żuchowicza (piroman.org)?

 

Tomasz Kosiński

27.09.2019

 

[1] Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691

[2] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[3] Masch Andreas Gottlieb, Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771

[4] Hagenow Friedrich, Beschreibung der auf der Grossherzoglichen Bibliothek zu Neustrelitz befindlichen Runensteine… Loitz; Greifswald 1826

[5] Levezow K., Ueber die Echtcheit der sogenannten Obotritischen Runen-denkmaler zu Neustrelitz, Berlin 1835

[6] Szafarzyk, O Czarnobogu bamberskim, [w:] Czasopisie czeskiego muzeum, z. I, Praga 1838

[7] Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)

[8] Lisch F., Jahrbücher des Vereins für mecklenburgische Geschichte und Alterthumskunde, 1836 i 1854

[9] Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911

[10] Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993

[11] Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001

[12] Trehlebov Alieksiej Vasilievicz, Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004

[13] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[14] Ryš Krieslav, Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005

[15] Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795

[16] Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964

[17] Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843

[18] Lelewel Joachim, Cześć Bałwochwalcza Sławian i Polski, Poznań 1857

[19] Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010

[20] Małecki А., Co rozumieć o runach słowiańskich i o autentyczności napisów na Mikorzyńskich kamieniach, [w:] Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego, T. 7, Poznań 1860

[21] Przezdziecki A., O kamieniach Mikorzyńskich, Kraków 1872

[22] Szulc Kazimierz, Autentyczność kamieni mikorzyńskich zbadana na miejscu, Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego. T. IX, Poznań 1876

[23] Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906

[24] Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, [w:] czasopiśmie „Tylko Polska” nr 42 (467) 2009

[25] Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013

[26] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[27] Arnkiel Troilus M., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691

[28] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[29] Westphal E. J., Monumenta inedita rerum Germanicarum praecipue Cimbrica rum  et Megapolensium.  Vier  Foliobände,  Leipzig  1739–1745

[30] Hempel August Friedrich Christian, Kurzbericht über die Prillwitzer Idole, [w:] Wöchentliche gelehrte Nachrichten zum Hamburg. unpartheyischen Correspondenten 26, 1768

[31] Genzmer Gottlob Burchard, Bericht über die Prillwitzer Idole: Nachtrag, [w:] Altonaischer Mercurius 1768

[32] Taddel Heinrich Friedrich, Ehrenrettung der … Alterthümer wider die in dem 21. 22. u. 23. Stücke der Strel. Nützl. Beiträge vom vorigen Jahre eingewandten Zweifel, [w:] Gemeinnützige Aufsätze 16/23, Rostock 1769

[33] Thunmann Johann, Untersuchungen ueber die alte Geschichte einiger nordisehen Völker, Berlin 1772

[34] Hagenow Friedrich, Beschreibung der auf der Grossherzoglichen Bibliothek zu Neustrelitz befindlichen Runensteine… Loitz; Greifswald 1826

[35] Grimm Wilhelm, Ueber slavische runensteine (O Słowiańskich kamieniach runicznych), [w:] Wiener Jahrbücher, tom 43 trz. 1-31, 1828

[36] Grimm Jacob, Kopitar ,,Glagolita Clozianusi”, [w:] „Göttingsche gelehrte Anzeigen“, tom I, 1836

[37] Bulgarin T., Russland in hist. stat. geogr. und liter. Beziehung, Riga und Leipzig 1839

[38] Giesebrecht Ludwig, Wendische Runen, [w:] Baltische Studien, T. 6,1, 1839

[39] Szepping D., Mity slovianskoga jazyczestwa, Moskwa 1849

[40] Ball I., „Wocheublatt für Meklemburg Strelitz” Nr. 41-44, 1850

[41] Kollár Ján, Über die Prillwitzer Götzenbilder. Vortrag von G. C. F. Lisch in Wien, Juni 1851, [w:] Rostocker Zeitung (178) i Mecklenburgische Zeitung (172), 1851; Kollár Ján, Die Prillwitzer Idole oder die Neu-Strelitzer Götzenbilder und die slavisch-indische Mythologie, Neustrelitz, ok. 1851; Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis), 1852

[42] Petruszewicz A., O mikorinskich nadhrobnych kamnjach s runyczesko-słowen- skymy nadpisjami, [w:] „Zbornik naukowy na rok 1866”, z. I i II

[43] Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993

[44] Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001

[45] Trehlebov Alieksiej Vasilievicz, Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004

[46] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[47] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[48] Ryš Krieslav, Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005

[49] Asov A., Slavjanskije runy i Bojan gimn, Moskwa 2000

[50] Czudinow W. A., Prawda o sokroviszczach Retry, 2006

[51] Sense Christian Friedrich, Einige bescheidene Zweifel gegen das neulich entdeckte und bekanntgemachte angebliche Pantheon der alten Redarier und Wenden in Mecklenburg, [w:] Nützliche Beyträge zu den strelitzischen Anzeigen, 1768

[52] Buchholz Samuel, Rhetra und dessen Götzen: Schreiben eines Märkers an einen Mecklenburger, über die zu Prilwitz gefundenen Wendischen Alterthümer, Bützow -Wismar 1773

[53] Rühs, „Neuen Teutschen Merkur“, 1805

[54] Dobrovsky Josef, ,,Słowianka“ II, 1815

[55] Levezow K., Ueber die Echtcheit der sogenannten Obotritischen Runen-denkmaler zu Neustrelitz, Berlin 1835

[56] Ledebur von L., Berlin. Zeit. vom 20 Oct. 1841 Nr. 245

[57] Masch Gottlieb Matthaeus Carl, Die Großherzogliche Alterthümer- und Münz-Sammlung in Neustrelitz: Leitfaden für den Besucher derselben, 1842

[58] Šafarik Pavel Josef, Slawische Alterthumer (Starożytności słowiańskie), Lipsk 1844 1837???

[59] Lisch Georg Christian Friedrich, Über die Prillwitzer Götzenbilder. Vortrag von G. C. F. Lisch in Wien, Juni 1851, [w:] Mecklenburgische Zeitung (154, 178) i Rostocker Zeitung (159, 184), 1851

[60] Boll Franz, Kritische Geschichte der sogenannten Prillwitzer Idole, [w:] Jahrbücher des Vereins für Mecklenburgische Geschichte und Altertumskunde, T. 19, 1854

[61] Hanusz J., Zur slavischen Runen-Frage, Praga 1855

[62] Kirkor A. H., „Na Dziś”, t. 3, 1872

[63] Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911

[64] Sklenař Karel, Slepé uličky archeologie, Praga 1977

[65] Voss Rolf, Die Schein-Heiligen von Prillwitz: Regionalmuseum Neubrandenburg zeigt spektakuläre Fälschungen aus dem 18. Jahrhundert, [w:] Das Museumsmagazin, 2005

[66] Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795

[67] Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964

[68] Wolański Tadeusz, Listy o starożytnościach słowiańskich, Gniezno 1845; tenże, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843

[69] Kucharski A., Najdawniejszy zabytek polszczyzny, [w:] „Biblioteka Warszawska” t. 2, Zeszyt CXII, 1850

[70] Łepkowski J., O czytaniu runów słowiańskich, [w:] „Biblioteka Warszawska”, T. 3 (ogólnego zbioru t. 43), 1851

[71] Lelewel Joachim, Cześć Bałwochwalcza Sławian i Polski, Poznań 1857

[72] Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010

[73] Kraszewski I. J., Sztuka u Słowian, szczególnie w Polsce i Litwie przedchrześcijańskiej, Wilno 1860

[74] Szujski J., Dzieje Polski według ostatnich badań, vol. I, Lwów 1862

[75] Przeździecki A., O kamieniach Mikorzyńskich, Kraków 1872

[76] Szulc Kazimierz, Autentyczność kamieni mikorzyńskich zbadana na miejscu, Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego. T. IX, Poznań 1876

[77] Piekosiński Franciszek, Kamienie mikorzyńskie, Kraków 1896

[78] Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906

[79] Kostrzewski Józef, Dzieje polskich badań prehistorycznych, Poznań 1949

[80] Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, [w:] czasopiśmie „Tylko Polska” nr 42 (467) 2009

[81] Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013

[82] https://bialczynski.wordpress.com

[83] Kosiński T. Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry, Warszawa 2018; Kosiński T., Runy słowiańskie, Warszawa 2019

[84] Szczerba Adrianna, Z dziejów polskiej archeologii. Fałszywe zabytki runicznego pisma słowiańskiego, ANALECTA, R. XXIII, z. 1, Instytut Archeologii Uniwersytetu Łódzkiego, 2014

[85] Małecki А., Co rozumieć o runach słowiańskich i o autentyczności napisów na Mikorzyńskich kamieniach, [w:] Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego, T. 7, Poznań 1860

[86] Estreicher K., Runy Sławiańskie, [w:] Józefa Ungra Kalendarz Ilustrowany na rok zwyczajny 1873, Warszawa 1872

[87] Zawiliński Roman, Kwestia run słowiańskich ze stanowiska lingwistycznego, Kraków 1883

[88] Brückner A., Recenzja z ‘Jan Leciejewski: Runy i runiczne pomniki słowiańskie’, [w:] Kwartalnik Historyczny 20, 1906

[89] Nosek Stefan, Czy istnieją pomniki runiczne słowiańskie? Bałwanki prilwickie – Kamienie mikorzyńskie, [w:] “Kuryer Literacko-Naukowy” nr 52, R. XI, dodatek do nru 356 „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” z 24.XII.1934

[90] Abramowicz A., Wiek archeologii.  Problemy polskiej archeologii dziewiętnastowiecznej, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1967

[91] Gąssowski J., Z dziejów polskiej archeologii, Warszawa 1970

[92] Swoboda W., Z najnowszych dziejów apokryfów dotyczących wczesnośredniowiecznej Słowiańszczyzny, [w:] „Homines et societas. Czasy Piastów i Jagiellonów”, red. T. Jasiński, T. Jurek, J. M. Piskorski, Poznań 1997

[93] Strzelczyk Jerzy, Mity, podania i wierzenia dawnych Słowian, Wydawnictwo Rebis, Poznań 2007

[94] Boroń P., Ku pradawnej Słowian wielkości. Fałszywe zabytki runicznego pisma słowiańskiego, [w:] Fałszerstwa i manipulacje w przeszłości i wobec przeszłości, red. J. Olko, Warszawa 2012

[95] Mętrak Maciej, Patrioci, hochsztaplerzy, neopoganie – długie życie słowiańskich fałszerstw archeologicznych, [w:] Mistyfikacja w kulturach, literaturach i językach krajów słowiańskich, red. Karolina Ćwiek-Rogalska, Ignacy Doliński, Koło Naukowe Slawistów UW, Warszawa 2013

[96] Waśko Anna, Slavic runes in the research of Polish scholars in the 19 th century, [w:] Studia Historyczne R. LVI, z. 3 (223), 2013

[97] Szczerba Adrianna, Z dziejów polskiej archeologii. Fałszywe zabytki runicznego pisma słowiańskiego, ANALECTA, R. XXIII, z. 1, Instytut Archeologii Uniwersytetu Łódzkiego, 2014

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

Turbogermańskie zidiocenie, czy pseudonaukowa histeria

turboslowianie

Pawel.M. na http://seczytam.blogspot.com/…/turbolechickie-zidiocenie-cz… w artykule pt. „Turbolechickie zidiocenie, czyli dojenie frajerów” stara się obalić mit Wielkiej Lechii używając wielu – według niego – naukowych argumentów. Powołuje się na jego krytykę wielu internetowych dyskutantów w tym zaciekle atakujący tzw. turbolechitów Maciej Książek bardzo aktywny na stronie FB „Archeologia pradziejowa i wczesnego średniowiecza”, z której mnie wyrzucono za wstawienie powyższego tekstu, choć nikt nawet słowem nie był w stanie odnieść się merytorycznie na owej stronie do mojej polemiki ograniczając sie jedynie do drwin i wyzwisk.

Prześledźmy zatem jakich to argumentów używa autor tego tekstu, a za nim inni krytycy Wielkiej Lechii.

1. Jak pisze autor bloga: „Wojciech Pastuszka – prowadzący blog archeowieści.pl – zrobił pewien eksperyment: sprawdził czy da się zarabiać na popularyzowaniu nauki, a konkretnie archeologii, paleoantropologii, historii itp. Wprowadził odpłatność za dostęp do części zamieszczanych artykułów. Okazało się, że poległ.” Natomiast Janusz Bieszk wydał książkę o „Słowiańskich królach Lechii”, która miała już 3 dodruki, co ma być argumentem za tym, że to komercja i kłamstwo, bo na „prawdziwej nauce” nie da się zarobić. Chyba nie trzeba tego „naukowego” argumentu komentować.

2. Innym argumentem jak do tej pory było to, że turbolechickich bzdur nie wydawano w oficjalnym obiegu, nie pisano o tym prac naukowych, no bo głupotami nikt się nie będzie zajmował. Zostają im tylko blogi, które trudno uznać za poważne źródło wiedzy. Warto tu zauważyć, że autorzy tego typu argumentacji, sami piszą swoje krytyki na owych blogach, uznając je jednak za ważne źródło w dyskusji naukowej. Ale nagle niejaki Piotr Makuch wydał swój doktorat na dodatek przy wsparciu rządowej dotacji. Jego książka „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” została uznana przez turbogermanów za hańbę nauki polskiej. Prawdopodobnie ci co najwięcej na nią krzyczą sami jej nie czytali co wielokrotnie w internetowych forach udowodniono, a komentarze w stylu „przecież tego nie ma sensu czytać, bo to bzdury” są dla nich wystarczającą argumentacją, by krytykować nieznaną im publikację. Więc nie o treść tu chodzi i argumenty, ale o walkę z innym podejściem do historii. Tak samo obrzucono błotem szanowane do niedawna wydawnictwo Bellona za wydanie książek Bieszka. Nasz bloger bez ogródek stwierdza, że „wydawnictwo Bellona szmaci się wydając te brednie.” Czyli ci naukowcy, uniwersytety, wydawnictwa, które podejmują się trudu wprowadzenia do obiegu treści niezgodnych z oficjalną wersją, od razu idą pod pręgierz „naukowych” i internetowych inkwizytorów.

3. Normą jest krytyka polskich kronik jako fantazji dla podniesienia ducha Polaków, gdy tymczasem najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o historii Polski i Słowiańszczyzny mają być kroniki m.in. niemieckiego biskupa Thietmara z tego samego mniej więcej okresu co kronika biskupa Kadłubka. Zatem polski biskup jest be i pisze pod zamówienie króla, choć wiemy dobrze, że nie pisał on kroniki „gesta” jak Długosz i właśnie niemieccy kronikarze, którzy są dla turbogermanów cacy.

4. Wiele dokumentów i kronik mających świadczyć o lechickiej przeszłości i potędze jest uznawanych przez turbogermanów za fałszywki. Prym krytyki sprowadza się do Kroniki Prokosza, który podaje bardzo obszerny poczet przedchrześcijańskich władców Lechii. Dowodem „naukowym” na fałszerstwo tego dokumentu ma być stwierdzenie jednego z dawnych historyków Lelewela, że widział rękopis kroniki datowany na 1764 rok i podpisany przez Przybysława Dyjamentowskiego, uznawanego za fałszerza dokumentów historycznych. O tym, że kronika ta była uznawana za prawdziwą przez wielu innych, ówczesnych historyków, jak Julian Ursyn Niemcewicz, nawet się nikt tutaj nie zająknie. Dowodem „naukowym” ma tu być zatem zeznanie jednej osoby, bo owego rękopisu nikt nigdy nie widział. Dla turbogermanów oczywiście wszyscy ci historycy, skąd inąd szanowani w swoich czasach, to kolejni fantaści i mitomani, jedynie Lelewel zasługuje na szacunek jako ostoja rozsądku. To, że Bieszk wypomina mu austriackie korzenie i współpracę z zaborcą, ma być oczywiście kolejnym argumentem przeciwko lechickiej przeszłości. Co ciekawe nasz bloger jako argument przemawiający według niego jednoznacznie za fałszerstwem owej Kroniki Prokosza podaje również przypuszczenie, że jest ona „sfabrykowanym krótko przed rokiem 1825 żartem towarzyskim generała Franciszka Morawskiego”. No to kto w końcu fałszował tę kronikę? Czyżby Lelewel się mylił? Te dwa wykluczające się przypuszczenia mają być koronnym dowodem na fałszerstwo tego jednego dokumentu historycznego, który – jak to ów bloger określił – “śmierdzi fałszerstwem”. Oto logika zaprogramowanego umysłu.

5. Turbolechici – według turbogermanów – nie mają zielonego pojęcia o krytyce źródeł historycznych. Każdą „starą książkę” (jak to nazywa Bieszk) uważają za wiarygodną. To podsumowanie bibliografii ok. 50 kronik polskich i zagranicznych, na których opiera się publikacja Bieszka, w tym kronik niemieckich. Oczywiście dużo bardziej wiarygodniejsze powinny być pojedyncze publikacje Skroka czy Strzelczyka, albo Brucknera lub kroniki zagraniczne, głównie oczywiście niemieckie, jako najbardziej wiarygodne. Dlaczego? Tego turbogermanie nie wyjaśniają, albo używają argumentacji z pkt. 3.

6. Bloger pisze „Turbolechitom nieznane jest też takie pojęcie jak „postęp badań naukowych”. Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi… Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze.” Gdy tymczasem sami odnoszą się do źródeł takich jak Tietmar, czy kronikarze rzymscy i bizantyjscy, głównie Jordanesa, Prokopiusza i innych – ogólnie rzecz biorąc starych, więc w czym rzecz? Oczywiście chodzi tu o uznanie wyższości nauki niemieckiej nad polską. Choć mimo to, znów bez żadnej konsekwencji padają argumenty przeciwko Rocznikowi Awentyna, uznając je za mało wiarygodne źródło, bo nie pasuje do całej koncepcji krytyki. A tak się dziwnie składa, że był on bawarskim kronikarzem. Jednak jak pisze autor tekstu na owym blogu „Problem polega na tym, że rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat. Co prawda Awentyn czerpał z nieistniejących dziś źródeł, ale… korzystanie z kroniki Awentinusa wymaga każdorazowo weryfikowania jego informacji z innymi, możliwie współczesnymi opisywanym zdarzeniom źródłami. Kronikarz bawarski bowiem wszędzie tam, gdzie nie był pewien posiadanych wiadomości, uwspółcześnił je do znanych sobie realiów.” Zatem i niektórzy niemieccy kronikarze nie zasługują na uwagę i szacunek, jeżeli tylko piszą coś nie tak jak trzeba, tzn. niezgodnie z zakładaną tezą o historii Lechii. Akurat Awentyn pisał m.in. o wspólnym ataku na Wielką Morawę księcia Polan Wrocisława w przymierzu z Bawarczykami, co oznacza, że jednak przed Mieszkiem była tu zorganizowana państwowość, a co więcej księstwo Polan było liczącym się państwem w tej części świata, skoro zabiegano o sojusze z nim. Krytyk turbogermański odnosi się tu do innych źródeł, w których podano imię Bracława (czy też Bracisława) kojarzonego z panońskim księciem Chorwatów – nota bene także będących Słowianami. To, że Wrocisław jest potwierdzony w innych źródłach historycznych nie ma tu dla naszego blogera znaczenia. Jednoznacznie stwierdza on, że „kronikarz wielkopolski i Awentyn niezależnie od siebie Wrocisława wymyślili”. Zatem każdy czerpie z kogo chce według kryterium dopasowania do swojej tezy. To ma być właśnie turbogermańska metodologia naukowa.

7. Torbogermanie zarzucają turbolechitom używanie agresywnej retoryki, gdy tymczasem ów bloger, przy oklaskach i internetowym wsparciu współwyznawców jedynie słusznej historii, nie przebierają w słowach wyzywając wszystkich jak leci, przykładowa ocena naszego szanowanego blogera wobec autora „Słowiańskich królów Lechii” „dotąd uważałem Bieszka za cwaniaczka, który znalazł sposób na zarabianie kasy. Po przeczytaniu jego listu do Sigillum Authenticum z pełną odpowiedzialnością za słowa, nazwę go historycznym debilem.” Nic dodać nic ująć. Ton wypowiedzi zaiste „naukowy”.

8. Kolejna krytyka spada na „Jasnogórski Poczet Królów Polski.” O zidioceniu autora tego bloga i jego popleczników może świadczyć tylko ta jedna argumentacja. A mianowicie. Bloger pisze, że przecież „ to rzekomo ukrywane przez Kościół „źródło” bez problemów można znaleźć w internecie” nie mówiąc nic oczywiście na temat ukrywania oryginału pocztu przez władze kościelne, do którego nikt postronny nie ma dostępu, a znane z internetu zdjęcie pochodzi z wydanej w małym nakładzie publikacji siostry zakonnej, które szybko zostało wycofane z rynku, jednak można znaleźć pojedyncze egzemplarze w antykwariatach. Czemu Kościół ukrywa oryginał, nie wiadomo. A właściwie to wiadomo, ale nikt tego nie chce zrozumieć. W każdym bądź razie nasz ulubiony bloger – guru turbogermanów pisze, że „jako ostatni namalowany został Stanisław August Poniatowski, który królem został w 1764 roku. Nawet Bieszk czy Szydłowski powinni w związku z tym zatrybić, że ów poczet powstał później, po 1764 roku.” Nie widzi nasz bloger wolnych pól na wizerunki kolejnych królów po Stanisławie Auguście Poniatowskim, co ewidentnie świadczy, że wraz z objęciem tronu przez kolejnego króla domalowywano po prostu jego obraz, jak to chociażby do tej pory czynią na uniwersytetach z postaciami rektorów. Zatem poczet musiał powstać dużo wcześniej niż „zatrybił” nasz anonimowy bloger. Może sam poczet nie jest źródłem, ale fakt jego ukrywania daje do myślenia, a i taka zajadła i dość przygłupawa krytyka również. Nawet jeżeli poczet potwierdza władców podanych przez Kadłubka, to może to świadczyć o tym, kiedy tak naprawdę zmieniono nam historię skoro jeszcze w XVIII wieku nawet Kościół uznawał przedchrześcijańskich władców Lechii za prawdziwych. Zatem, mimo walki kościoła z pogaństwem i przedchrześcijańskimi tradycjami, to dopiero zaborcy napisali nam nową historię, którą wielbią turbogermanie do dziś, a wymazanie historii Lechii i jej władców jest jej podstawą.

9. Dostaje się też książce angielskiego pisarza Thomasa Nugenta, The History of Vandalia Containing the ancient and present state of the country of Mecklenburg z 1766 roku. Autor podaje w niej kilkunastu władców Meklemburgii, w tym kilku zbieżnych z imionami podanymi przez Prokosza władców Lechii przed Mieszkiem I. Bloger stwierdza, że „Thomas Nugent nie pisał o władcach polskich, lecz władcach Wandalów, za których potomków uznawał współczesnych sobie mieszkańców Meklemburgii!”. Sam dodaje, że „Meklemburgia to – z grubsza rzecz biorąc – „resztówka” po słowiańskich Obodrzycach. Oczywiście zgermanizowana, ale z dynastią wywodzącą się od dawnych słowiańskich książąt.” Zatem czemu go dziwią te zbieżności? Dlaczego Wandalów, którzy zamieszkiwali Meklemburgię uznaje zatem za Germanów, jak każe mu twierdzić oficjalna nauka, a nie Prasłowian? Tłumaczenie temu panu tego, że Germanami zwali Rzymianie wszystkie ludy na północ od Alp i Karpat (w tym plemiona prasłowiańskie oraz praniemieckie – niesłusznie uznawane jednoznacznie za pragermańskie, co jest zawłaszczeniem słownym) nie ma sensu. To, że owi Germanie do tej pory na Słowian wołają Wenden, co sam bloger przytacza nie ma tu według niego znaczenia, bo uznaje to za pomyłkę przez podobieństwo do słowa Wandalen. Nasz krytyk wije się tu jak wąż. Nie widzi podobieństwa Wandalen i Wenden do imienia lechickiej królowej Wandy, znanej nam z legendy. Wanda to typowo słowiańskie imię o czym można nawet przeczytać w oficjalnych słownikach etymologicznych. Niestety w tychże słownikach nazwa Wandalen i Wenden nie jest wyjaśniona. Czemu?

10. Wyśmiewana jest też popularna w internecie mapa Imperium Lechickiego, uznawana przez turbogermanów za fałszywą i koronny dowód delikatnie mówiąc naiwności turbolechitów. Nasz bloger wyzywając przy tej okazji Szydłowskiego, podaje, że na swoim kanale You Tube mówił on, że „Anglicy na podstawie Dzieżwy i swoich własnych, angielskich kronik zrobili polityczną mapę Europy”. Zatem nie twierdził on, że jest to mapa starożytna, jak to starają się wmawiać światu turbogermanie nabijając się z turbelechitów tworząc do tego celu setki memów i demotów, by mieć z tego bekę, często po prostu udając turbolechitów, by pokazać ich głupotę. Stara niemiecka szkoła. Wszystkie chwyty tutaj są jak widać dozwolone. Przynajmniej według turbogermańskiej metodologii „naukowej”. Autor bloga jako nowy zbawiciel prawdy pokazuje ogólnie wszystkim znaną mapę W. R. Shepherda, Historical Atlas (New York 1911; kolejne wydania: 1921, 1926) jako demaskację owej lechickiej mapy. Nie widzi tu śmieszności w tym co pisze i robi. Przecież parę zdań wcześniej wyraźnie cytował Szydłowskiego, że to Anglicy stworzyli tę lechicką mapę, zapewne na podstawie mapy Shepherda, na której w miejscu niebieskiego pola z napisem LECHINA EMPIRE jest co prawda Slavonic Peoples i Awars, co przecież jest tylko kwestią nazewniczą. O co cały ten ambaras, o zmienioną nazwę na Imperium zamiast Peoples. Ci SLAVONIC PEOPLES nie byli uznawani dotąd za państwo, a tym bardziej za imperium, bo nie byli ochrzczeni, a przez to nie mieli króla namaszczonego przez papieża. Tylko dlatego odmawiano im państwowości i praw do posługiwania się tytułami królewskimi i uznawania za królestwo. Słowianie jak wiemy wybierali swoich królów na czas wojny, początkowo były to okazjonalne wybory na wiecu. Gdy natomiast zagrożenie wojenne nie ustawało zamiast wojewodów wybierano jednego króla, który jednoczył wszystkie plemiona. To, że chrześcijański świat i jego kronikarze nie uznawali tych pogańskich władców za królów, a terenów którymi oni rządzili za państwa, nie znaczy, że takowych nie było. Niestety takie pangermańsko-chrześcijańskie myślenie historyczne pokutuje do dziś. Dlatego o przedchrześcijańskich władcach mówi się „legendarni” lub „bajeczni”.

Podsumowując. Wszystkie argumenty „naukowe” przytoczone przez autora tego tendencyjnego i agresywnego w swej retoryce artykułu mogą potwierdzać zidiocenie, ale samego blogera, owładniętego manią turbolechickiej nawały, z którą musi walczyć jego zaprogramowany pangermański mózg. Tego się nie da zrozumieć, to trzeba leczyć.

Amen.

 

Tomasz Kosiński

20.09.2017