Sejmik rządzony przez koalicję KO-PSL-Lewica broni skompromitowanego dyrektora muzeum, który szykanuje ludzi za publiczne pieniądze

Pismo z MKiDN z rekomendacją o odwołanie dyrektora MIchała Bogackiego

INTERWENCJA W SPRAWIE OPLUWANIA LUDZI ZA PUBLICZNE PIENIĄDZE I WCIĄGANIE INSTYTUCJI KULTURY DO BRUDNEJ GRY O METAPOLITYCZNE WPŁYWY

Mając na uwadze brak mojego moralnego przyzwolenia na szerzenie się w Polsce plagi neofaszyzmu, rasizmu i szowinizmu, ośmieliłem się zwrócić na początku marca 2023 roku z zapytaniem o komentarz w sprawie haniebnej, antylechickiej wystawy i pseudokonferencji w Muzeum Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Sejmiku Województwa Wielkopolskiego, centralnych i regionalnych biur partii politycznych.

W wiadomości skierowanej do tych podmiotów grzecznie zapytałem m.in.:

„Z racji, że przygotowuję właśnie artykuł do Open Journal Of Social Sciencies pt. „Appropriation of Slavic traditions for political purposes, particular interests and the propagation of extremely conservative views, including national-socialism, neo-fascism and nazi-paganism”, chciałbym prosić o komentarz lub odpowiedź na kilka prostych pytań:

1. Czy (nazwa podmiotu) popiera angażowanie do promocji działań kulturalnych przez polskie instytucje kultury osób o neofaszystowskich poglądach oraz uważa za zasadne takie inicjatywy, jak wystawa „Wielka Lechia – Wielka ściema”, których jedynym celem jest tendencyjne krytykowanie ludzi za głoszenie jednej z wielu koncepcji historycznych, odbiegając od standardów dyskusji naukowej?

2. Czy zwierzchnicy dyr. Michała Bogackiego wiedzieli o planach takiej wystawy i osobach zaangażowanych w jej organizację, takich jak wspomniany Igor Górewicz?

3. Czy zwierzchnicy dyr. M. Bogackiego wiedzieli o jego powiązaniach ze związkiem „Rodzima Wiara”, której wice-naczelnikiem jest Igor Górewicz, a naczelnikiem agent służb wywiadu PRL Stanisław Potrzebowski oraz Mateuszem Piskorskim aresztowanym w 2016 roku za szpiegostwo na rzecz Rosji, z którym wydawali neofaszystowskie ziny, działali w nacjo-pogańskich organizacjach i startowali razem do Sejmu z list PSL, Samoobrony i LPR (Piskorski z powodzeniem)?

Państwa komentarz lub informacja o ewentualnej odmowie zostanie podana w artykule na temat neofaszystowskich sympatii oraz agenturalnych powiązań przedstawicieli ruchu nazi-pogańskiego w Polsce oraz zaangażowania do tego procesu instytucji kulturalnych, jaką jest MPPP w Gnieźnie.”

Dnia 20 marca 2023 otrzymałem odpowiedź z Departamentu Dziedzictwa Kulturowego z informacją, że po podobnej interwencji w grudniu 2022 roku Władze Województwa Wielkopolskiego zwróciły się zapytaniem w tej sprawie do Ministra KiDN, który zarekomendował przeprowadzenie konkursu na stanowisko dyrektora MPPP w Gnieźnie. Do tej pory Sejmik jednak tego nie uczynił.

Dnia 16 marca 2023 dostałem informację z Biura Komunikacji Zewnętrznej i Promocji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego w Poznaniu: „dziękujemy za przesłanie pytań. Pracujemy nad odpowiedziami.” Dnia 30 marca 2023 roku, otrzymałem w końcu odpowiedź z Departamentu Kultury UMWW, którą tu załączam.

Muszę przyznać, że przypuszczałem, że będzie ona utrzymana w podobnym tonie, zwłaszcza po cynicznych komentarzach na Facebooku pracownic Muzeum pań: Marty Siłakowskiej i Eweliny Siemianowskiej, że wystawa „zabolała” i „ubodła”, czym potwierdziły, jaki był prawdziwy jej cel.

Chciałbym zauważyć, że nieprawdą jest twierdzenie, że „Wideoblog Pana Górewicza nie jest w żaden sposób związany z działaniami promującymi wystawę, za które odpowiada Muzeum. To jego własna inicjatywa”. W owym wideoreportażu z tejże wystawy obaj Panowie wyraźnie mówią bowiem, że to Pan dyrektor Bogacki zaprosił Górewicza do przyjazdu i zrobienia materiału o wystawie. Dodając przy tym, że znają się „połowę życia”, czyli dobrze wiedział kogo i po co zaprasza. Znał i zna też dobrze profaszystowską działalność Górewicza i jego narodowo-socjalistyczne oraz rasistowskie poglądy i nie mówimy tutaj tylko o przekonaniach religijnych, ale o działaniach ściganych z art. 256 Kodeksu Karnego. Materiał video jest więc przygotowany na wyraźną prośbę dyrektora placówki, który się w nim wypowiada w karygodny sposób o innych osobach, jakim nie dano możliwości obrony przed zarzutami i przedstawienia swojego stanowiska.

Uczestnicy konferencji towarzyszącej wystawie ze świata „akademickiego” też mają być dobrymi znajomymi dyrektora Bogackiego i Górewicza, o czym zresztą sami rozmówcy informują przed kamerą. Jest to przykład kolesiostwa i nepotyzmu oraz kpina z naukowości, jaką Państwo starają się przypisać tej haniebnej inicjatywie. A co gorsza, używają tej rzekomej „akademickości”, jako argumentu za wątpliwą wartością tej inicjatywy.

Publikacja szczegółów w tej sprawie być może uświadomi obywatelom, że pieniądze publiczne zamiast na kulturę de facto są przeznaczane na szkalowanie ludzi mających inne zdanie na historię bez dania im nawet szansy obrony. Takie metody piętnowania osób o innych poglądach oraz brak stosowania podstawowych standardów prowadzenia dyskusji, w zamian której, zorganizowano piknik kolegów dyrektora Muzeum, to skandal, na który nie powinno być moralnego przyzwolenia. Sejmik nadzorujący muzeum uważa jednak inaczej. Co więcej, takie podejście do tematu nazywają “staniem po stronie wiedzy i historii”.

Ze smutkiem muszę stwierdzić fakt, że Samorząd Województwa Wielkopolskiego mętnie tłumaczy się z zaistniałej sytuacji, a stwierdzenie, że Organizator nie ma możliwości ingerowania w zatwierdzony przez dyrektora program wystawienniczy, który tenże Organizator wcześniej zaakceptował, jest przykładem unikania odpowiedzialności za tę niechlubną inicjatywę. Lekceważenie rozsądnego stanowiska i rekomendacji Ministra KiDN o organizacji nowego konkursu na dyrektora tej placówki wygląda na grę polityczną i działanie na przekór oponentom politycznym, gdyż wiadomym jest, jaki układ sił panuje w Sejmiku Województwa Wielkopolskiego, a jakie ugrupowanie sprawuje rządy w MKiDN.

Tym samym odpowiedzialność za taką decyzję spada na Zarząd Województwa Wielkopolskiego, które sprzyja procederowi promocji osób o kryptofaszystowskich poglądach, jak Górewicz, angażowany po znajomości nie tylko do tej jednej wystawy w MPPP, jak i nie zapobiega nepotyzmowi oraz niekompetencji w zakresie organizacji dyskusji naukowej i brakowi przedstawiania różnych poglądów na nasze dzieje, a nie tylko „jedynie słusznej wersji”, która zresztą ma coraz mniej z nauką wspólnego.

Tomasz J. Kosiński

21.03.2023

Zobacz komentarz do filmiku Górewicza o wystawie w MPPP: https://tomasz.j.kosinski.pl/wielka-lechia-wielki-problem-czyli-wystawa-i-konferencja-kolesi-z-neofaszyzmem-nepotyzmem-i

Wielka Lechia – Wielki problem, czyli wystawa i konferencja kolesi, z neofaszyzmem, nepotyzmem i niesławą w tle

screen z filmiku Górewicza o wystawie na temat Wielkiej Lechii

Lechityzm ma być gorszy od faszyzmu w rozumieniu – o ironio losu – neofaszysty, rasisty, gloryfikatora satanizmu, nazi-poganina[1] i niedawnego wielbiciela Lechitów[2] Igora Górewicza oraz jego kolegi Michała Bogackiego z Muzeum Początków Państwa Polskiego (MPPP) w Gnieźnie. Nie tylko ci Panowie mają wielki problem z Wielką Lechią, która ideowo koliduje z hasłami o Wielkiej Rosji. A używanie porównań lechizmu do faszyzmu, co robią w komentarzach online na ten temat m.in. Górewicz z Triglava i Wójcik z Sigillum Authenticum, to stalinowska narracja, obrzydzająca Polakom sarmatyzm (kiedy Polacy zdobyli Moskwę) i sanację (kiedy wygraliśmy wojnę polsko-radziecką w latach 1920-1921, a potem osadzano komunistów w więzieniach)

W filmiku na YouTube, będącym reportażem z wystawy w MPPP w Gnieźnie pt. „Wielka Lechia – Wielka ściema”[3] Górewicz nazywa rozprawianie o Lechii „tym, co najbardziej pokraczne w polskiej historiografii”, a jej zwolenników „krzykaczami”. Kłamliwie twierdzi też, że lechiści (nie podaje jednak, o kogo konkretnie mu chodzi) traktują tę koncepcję historyczną, jako „prawdę objawioną, którą to niecne, ciemne siły ukrywają przed Polakami”. Mówienie w liczbie mnogiej, bez konkretnych przykładów, jest oczywiście typowym zabiegiem propagandowym, mającym za zadanie zdyskredytowanie odmiennego poglądu na historię i jego propagatorów, zaczynając od Kadłubka, Długosza, Boguchwała (biskupów katolickich), przez liczne grono historyków z Lelewelem i biskupem Naruszewiczem na czele, a na Bieszku kończąc.

Forma kpienia i naigrywania się z bezimiennych, rzekomo lechickich, twórców jakichś map, typu Lechina Empire, pobranych z Internetu, które są najprawdopodobniej dziełem młodych hejterów, robiących tego typu memy dla ogólnej „beki” i przypisywanie ich autorom książek, choć w żadnej drukowanej publikacji nie można znaleźć, by ktokolwiek uznawał wspomnianą mapkę za oryginał, czy tym bardziej jakikolwiek dowód na istnienie Lechii, jest zwykłym kłamstwem. Ale, że nie podano w filmiku nazwisk, kto niby tak miał twierdzić, czy pisać o tym książki, to tacy mąciciele historii i manipulatorzy, jak Górewicz, nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności. Nie jestem pewien, czy nie ma jednak takich rzeczy na planszach wystawowych, a z pewnością żartowano sobie z tego podczas pogadanki znajomków zwanej szumnie „konferencją” towarzyszącej wystawie.

Może przyjrzyjmy się, co na temat tej mapy pisze Bieszk, przywoływany przez organizatorów wystawy, którzy, jak widać, kompletnie nie znają treści jego książek. W „Słowiańskich królach Lechi” (2015), co prawda, dał się zwieść przekazowi płynącemu z tej przerobionej mapy:

“24. „Europe and the East Roman Empire 533-600, LECHINA EMPIRE” (Europa i Imperium Wschodniorzymskie w latach 533-600, Imperium Lechitów).

Na angielskiej mapie pokazano m.in. ogromne Lechickie Imperium Ariów-Słowian, nazwane „Lechina Empire”, będące u szczytu swej potęgi w latach 533-600.

Zgodnie z mapą Imperium Lechickie graniczyło na zachodzie w dorzeczu Renu z Królestwem Franków i Bawarią. Dalej granica zachodnia biegła przez Alpy oraz wzdłuż linii brzegowej Morza Adriatyckiego do wyspy Korfu. Tutaj zaczynała się południowa granica, która biegła na zachód do Morza Czarnego, mniej więcej wzdłuż obecnych północnych granic Grecji i Turcji. Następnie dalej północną linią brzegową Morza Czarnego wraz z Krymem, górami Kaukazu oraz Morza Kaspijskiego aż do gór Ural.

Niewątpliwie w skład tak rozległego Imperium Lechitów wchodziły zapewne oprócz plemion Ariów-Słowian, Indoscytów, także różne narody (np. Bohemia, Morawy, Prawęgry, Iliria) i księstwa (np. Saksonia, Turyngia), podbite, zholdowane czy sprzymierzone!”[4] 

Natomiast w swojej trzeciej „lechickiej” książce, wydanej dwa lata później, z 20177 roku pisał już wyraźnie o przerobieniu tej angielskiej mapy:

“Mapy z nazwą Lechii, Lechów w języku angielskim: 15. Slavic Peoples – Słowianie w latach 533-600. Tytuł: Europe and the East Roman Empire, 533-600 (Europa i Cesarstwo Wschodniorzymskie w latach 533-600), Źródło: Historical Atlas.

Opis: Mapa pokazuje opisany wyżej w pkt 1 ogromny obszar ziem Ariów-Słowian, czyli Lechii, inaczej Imperium Lechitów, w okresie apogeum ekspansji w latach 533-600, podobnie jak mapy niemiecka nr 1 i francuska nr 8 oraz mapa nr 6 autora.

Należy w tym miejscu wyjaśnić, że powyższa mapa ukazała się w Internecie z naniesionym w kolorze niebieskim ogromnym obszarem Imperium Lechickiego, nazwanym w języku angielskim ,,Lechina Empire”, co oprócz zachwytów wywołało także falę krytyki i złośliwe uwagi o sfałszowaniu oryginalnej mapy Shepherda. Jednocześnie na brytyjskim portalu LiveLeak ukazała się 6 lipca 2014 roku następująca informacja:

Map made according to medieval chronicles. Lechina Empire was Empire of Slavs (Poles/Lechs – different names of the same nation/ Slavic branches) erased from the history by Germans (Westerners in general) and German propaganda.

First Swedes during Swedish Deluge and then Germans during WWI and WWII have destroyed/burnt/stole almost all chronicles and goods of Polish literature and material culture.

Tłumaczenie na język polski:

Mapa sporządzona zgodnie ze średniowiecznymi kronikami. Lechickie Imperium to Imperium Słowian (Polacy/Lechy – różne nazwy tego samego narodu/odgałęzień Słowian), wymazane z historii przez Niemców (ogólnie mówiąc Zachód) i niemiecką propagandę.

Najpierw Szwedzi podczas potopu szwedzkiego, a później Niemcy podczas I i II wojny światowej zniszczyli/spalili/ ukradli prawie wszystkie kroniki i dobra polskiej literatury i kultury materialnej”. (Z języka angielskiego przetłumaczył autor).

Tak więc prawdopodobnie autor mapy z „Lechina Empire”, w kolorze niebieskim, wykorzystał do tego celu powyższą mapę Shepherda, która pokazywała to samo, ale jasnym kolorem! Muszę podkreślić, że zrobił to ze znawstwem tematu i historii wczesnośredniowiecznej, prawidłowo nanosząc granice Lechickiego Imperium nad Renem, Adriatykiem i na Bałkanach oraz Morzami Czarnym i Kaspijskim, chociaż zapędził się, moim zdaniem, z ludami Bałtów, które nie były Słowianami i miały inną haplogrupę, oraz z terenami za rzeką Ural, gdzie panowała Scytia Azjatycka.

W sumie nie należy ekscytować się tym, że jest to fałszywka, tylko podziękować autorowi za intencje i pozytywny efekt, który osiągnął, przypominając społeczeństwu polskiemu zapomniany i pomijany okres w naszej historii. Zrobił to, co powinna dawno uczynić nasza historiografia, niekoniecznie wykorzystując obcą mapę, i co potrafili uczynić kartografowie angielscy, francuscy i niemieccy (!), ale nie polscy, dlaczego?

Autor mapy ,,Lechina Empire”, czyli Imperium Lechickiego, nie był osamotniony, bowiem wcześniej taki właśnie obszar opisywali pod różnymi nazwami kronikarze średniowieczni (patrz rozdział II), a także Jan Uphagen, m.in. jako Lechickie Imperium, czy profesor Nikčević jako Europejskie Sarmackie Imperium Lechitów oraz Godwin jako Konfederację Suewów (patrz pkt 1). Jest także generalnie zgodna z mapą nr 6 autora.

W tym wypadku bowiem ważna jest prawdziwa treść tej mapy, tak potrzebnej społeczeństwu polskiemu, a nie, jak została sporządzona – to jest w istocie sprawą drugorzędną, ale eksponowaną przez prześmiewców w celu odwrócenia uwagi od istoty sprawy!”[5]

To było 6 lat temu i organizatorzy kłamliwej wystawy mogliby o tym nadmienić, zamiast wmawiać ludziom nieprawdę i oczerniać Bieszka i innych autorów, którzy dobrze zdawali sobie sprawę, że ta mapka to nie żaden dowód, tylko jakaś fanowska przeróbka anonima z Sieci, albo zwykły mem spreparowany przez antylechistów do tego rodzaju kpin, jakie miały miejsce na wystawie. Wygląda więc na to, że jej organizatorzy, albo sami dali się zwieść hejterskim blogerom takim, jak Wójcik, czy Łuczyński, których zaproszono na konferencję, nie czytając publikacji krytykowanych autorów, albo też celowo pominęli oni Bieszkowe wyjaśnienia, by ośmieszyć go publicznie za naiwną wiarę w internetowe newsy. W obu przypadkach jednak pomysłodawcy ekspozycji okazują się osobami pozbawionymi skrupuł, pseudonaukowcami, występującymi bardziej w roli propagandystów, aniżeli „strażników prawdy”, za jakich chcą uchodzić. Szkalują i nękają ludzi o odmiennych poglądach na historię, demonizując ich postawę oraz bezpodstawnie posądzając o oszustwo, interesowność, brak inteligencji, wyrachowanie, czym de facto sami się cechują, co jasno wynika z analizy ich wypowiedzi publicznych na temat wystawy w MPPP.

Idźmy dalej. Sięganie po, zdaniem Górewicza, fałszywe przekazy XVIII/XIX-wieczne ma być wyrazem polskich kompleksów, których „wcale nie musimy mieć”. Nie dopowiada jednak, dlaczego. Choć z tym stwierdzeniem akurat można się zgodzić, tyle tylko, że właśnie próby odkrywania prawdy, którą serwilistycznie nastawieni do zaborczej polityki historycznej akademicy zamietli swego czasu pod dywan, przypinając im łatkę fałszerstw, zmyśleń i mistyfikacji, nie są przejawem kompleksów, które z pewnością mieli owi „posłuszni idioci” z czasów Bismarcka, caratu, faszyzmu i komunizmu, ale dumy z własnej historii, jak i żalu oraz bólu z jej przekłamywania. Można zrozumieć czasy bezradności, kiedy za mówienie prawdy o dziejach Polski-Lechii szło się do carskiego, czy pruskiego więzienia, ale jeśli ktoś dzisiaj powiela właśnie te prusackie kłamstwa, musi mieć naprawdę wielkie kompleksy, skoro stara się przypodobać wątpliwym autorytetom z hejterskich blogów, czy profesorom, którzy zbudowali swoje kariery na fałszywych paradygmatach. Nie panie Górewicz, to Pan ma kompleksy, bo jeszcze niedawno statutowo wielbił Pan Lechię, jako wice-naczelnik ”Rodzimej Wiary”, której „Wyznanie Wiary Lechitów” Pan propagował przez kilkanaście lat. Jak w mediach zaczął przeważać ton pokpiwania z lechistów, to kolejny raz zrobił Pan woltę ideową i nieudolnie odsuwa się Pan od „trefnych” wizerunkowo tematów dla doraźnych korzyści oszukując ludzi.

Dlatego kamienie mikorzyńskie prezentowane na tej wystawie Górewicz i Bogacki nazywają falsyfikatami, nie podając argumentów Kazimierza Szulca czy hrabiego Andrzeja Przeździeckiego z Poznańskiego Towarzystwa Naukowego, którzy dowodzili ich autentyczności.

Na wystawie znajdują się też idiotyczne, spreparowane przez muzealników, plansze, jakoby ktokolwiek, poza anonimowymi komentatorami z portali społecznościowych, twierdził dziś, że „Jezus był Lechitą”, albo, że „Adam i Ewa gadali po polsku”. To jasno pokazuje, jaki jest prawdziwy cel tej wystawy. Chodzi o „przywalenie” niezależnym badaczom, którzy wydają książki nie do końca zgodne z przyjętą przez polskich akademików wersją historii. Dlatego przypisuje im się jakieś internetowe głupoty, których w żadnej publikacji nie uświadczysz.

Może więc autorzy wystawy i tej parakonferencji oraz komentatorzy, tacy jak Górewicz, powinni uczciwie skupić się na własnej ocenie zjawiska społecznego, znanego z Internetu, i konkretnie mówić, że anonim podpisujący się np. „Lechita”, czy „Wandal” pisał, że jego zdaniem „Jezus był Lechitą”, a nie przypisywać takie twierdzenia wszystkim, bezimiennym i jakże „niebezpiecznym” lechistom. Ale to byłoby zadanie dla psychologów społecznych lub socjologów, a nie muzealników, czy naukowców..

Cała ta inicjatywa to „wielka ściema”, bo jest oparta nie na podejściu naukowym, ale na celach politycznych oraz interesowności środowisk akademickich, które trzęsą się posadach w obawie przed wyraźnie postępującą utratą monopolu na wiedzę, a co za tym idzie, umiejętnie kreowaną na doraźny użytek „prawdę”.

Górewicz znalazł się na wystawie nieprzypadkowo, znają się w końcu z dyrektorem muzeum w Gnieźnie, Michałem Bogackim, jak to sami mówią, „połowę życia”. Czyli Bogacki dobrze wie o niechlubnej przeszłości swojego kolegi, który teraz mu wydaje książki, robi pokazy na zlecenie i promuje MPPP, w taki sposób, jak ów filmik. Zabawne jest, że sam, jako rodzimowierca, używa religijnych pojęć do piętnowania osób o innych poglądach na historię. Uważa na przykład, że lechiści „w sposób parareligijny wierzą w inne początki Polski” i zwie ich „mesjaszami” oraz mówi o „prawdzie objawionej” jakoby zawartej w książkach, oczywiście nie dając żadnych konkretnych przykładów, autorów, cytatów.

Bogacki próbuje natomiast wyjaśnić, dlaczego zorganizowano taką wystawę w muzeum, twierdząc, że „chcieli pokazać, jak nie było”. Może więc następna wystawa będzie o „Polsce wikingów”, ale tym razem z komentarzem, że tak nie było, mimo, że kilku nawiedzonych historyków twierdzi, że Mieszko był wikingiem, a Polska była przez nich zdobyta i rządzona długie lata. Drużyna Górewicza znów sobie zarobi, więc wszystko zostanie w rodzinie. A kolejna wystawa, mając na uwadze właśnie tego typu skandaliczną misję muzeum, powinna być może o tym, że nieprawdą są twierdzenia prof. Przemysława Urbańczyka i jego „wyznawców”, że „Polacy to Morawianie”. Tak przecież, zgodnie z podręcznikową wiedzą, też nie było.

A idąc za ciosem i trzymając się założeń muzealnych Bogackiego, na koniec sezonu hit, czyli wystawa o tym, że Polski w ogóle nie było przed przyjętym przez polityków jej początkiem datowanym na 14 kwietnia 966, czego akurat żaden z historyków nie potwierdza, ale to w niczym nie przeszkadza, by promować taki fałszywy przekaz historyczny w sferze publicznej. Ta ostatnia, z braków finansów, które poszły na ważniejsze wystawy, jak ta o Wielkiej Lechii, powinna być niskobudżetowa, wystarczą bowiem białe ściany. Choć po prawdzie, skoro nic nie było, to i ścian nie powinno być na tak zatytułowanej ekspozycji. Ale jak się ktoś będzie czepiał, to nazwać go „lechickim religijnym oszołomem” i po sprawie. W końcu mały, oślepiony słońcem Mieszko gdzieś musiał spaść z tego nieba. Białe ściany mogą więc być symbolem śniegów Północy, której potem został on królem. Od razu można ustanowić nowe święto narodowe na powiedzmy 10 lutego (dużo śniegu), jako „Dzień Zstąpienia z nieba twórcy Państwa Polskiego Mieszka”, albo krócej „Dzień Narodzenia Polski”. Usłużni historycy dostaną parę grantów, napiszą za nie artykuły, książki, referaty i „szafa gra”. Wystawę zrobi się objazdową po wszystkich muzeach Polski, Europy i Świata. I się zacznie. Wywiady, wizyty w zakładach pracy, konferencje. A dyrektor Bogacki zostanie ministrem kultury i jak jego nazwisko zobowiązuje, stanie się bogaty. W końcu przyznaje w filmiku, że marnie zarabia w muzeum. Nie trudno się domyśleć, kogo powoła na swojego zastępcę? Górewicz górą. Nie udało się mu załapać na żadną intratną fuchę przed laty, to w końcu teraz okazja znów się nadarza. Takiego mamy „Misia” na miarę naszych czasów.

Górewicz zadaje Bogackiemu jedno, chyba nie do końca przemyślane pytanie, o to, kto zawiódł w procesie edukacji, skoro pojawiają się takie pomysły, jak ten o Wielkiej Lechi, ale muzealnik ucieka od odpowiedzi na to pytanie i je bagatelizuje, mówiąc, że „to nieważne, kto zawiódł”. Nie o to przecież chodzi inicjatorom tej wystawy, by się skupiać na błędach, brakach i kłótniach akademików. To ich oponentów trzeba tu wykpić i zdeprecjonować ich aktywność, by stracili na popularności, a wszystko znów było po staremu.

Bogacki raz atakuje imiennie Bieszka, balansując na krawędzi posądzenia o zniesławienie, twierdząc kłamliwie, że przypisuje on sobie odkrycia, o których pisali wcześniejsi autorzy, co świadczy, że nie czytał żadnej książki tego autora, który akurat chwali się nie tym, że coś odkrył, ale że przypomina właśnie dziesiątki zapomnianych kronik i autorów. Muzealnik zapędza się w swej emocjonalnej wypowiedzi, mówiąc, że „Wielka Lechia była zawsze”, prostując jednak przy tym, że współczesna nauka odrzuciła te teorie. Potwierdza więc tym samym, mniej czy bardziej świadomie, że obecni autorzy piszący o Lechii, jako koncepcji historycznej nie kłamią. Dlaczego więc w ich narracji prezentowani są oni, jako „oszuści historyczni”? Bo obecnie tak ustalono? Ile takich ustaleń było do tej pory w podobnych tematach, jak chrzest Polski, kim jest Dagome, czy Polska to Sarmacja, a Polacy to Wandalowie? Czy naprawdę na to muszą iść publiczne pieniądze, by robić wystawę o tym, jak nie było, choć, jak wynika ze słów Bogackiego „Wielka Lechia była zawsze”? Przecież to bezsens.

Dyrektor zwraca się do lechistów bezpośrednio, nazywając ich kopistami, bo nic odkrywczego, jego zdaniem, nie wnoszą. Wpada tym samym we własne sidła, gdyż, jeśli przeniesiemy takie zarzuty i argumentację na świat akademicki, to każdy historyk, który podaje cytaty do źródeł jest kopistą. Tym samym potwierdza, chyba mało świadomie, że jednak oni nie zmyślają, jak mówił wcześniej, tylko powtarzają za dawnymi kronikarzami i historykami. Nie pierwszy raz sam sobie zaprzecza. Nie wiem, co osoba z taką metodologią pracy i wnioskowania oraz pokręconą logiką robi na tym stanowisko i za co otrzymała doktorat.

Bogacki oskarża turbosłowiańskich autorów o fałszerstwa, na przykład wspomnianej wyżej mapy, mimo, że sam przyznał wcześniej, że może ktoś zrobił ją dla żartu. Czyli znów coś mu logika zawodzi i jeden argument przeczy drugiemu, ale ciągnie swoją misję „dowalania” w sumie nie wiadomo, komu, poza Bieszkiem, który z tą mapą nie ma nic wspólnego, a co więcej wyraźnie pisze w swojej trzeciej „lechickiej” książce, że to przeróbka jakiegoś fana-amatora, o czym była już tu mowa.

Co gorsza, Bogacki z Górewiczem wyraźnie dzielą świat na „My-Oni”, sami uważając się za tych od „My”, czyli „Społeczeństwo”, ale zapomnieli zidentyfikować tych „Onych”, co wygląda na próbę sztucznego kreowania jakiegoś wroga społecznego. Jest to skandaliczne podejście do dyskursu na temat zapisów historycznych o Lechii, które, jak się okazało, nie są czczym wymysłem współczesnych autorów, tylko się do nich odwołujących. To ma być jednak zdaniem organizatorów wystawy „wroga działalność”.

Dalej Bogacki błysnął radą, że trzeba mieć na uwadze, to, że nie zawsze to, co piszą w książkach jest prawdą. Tak się jednak dziwnie składa, że właśnie akurat z takiego założenia wychodzą, ci, którzy tej prawdy poszukują w dawnych kronikach, a nie u współczesnych historyków, niezbyt zresztą zgodnych w kwestii rekonstrukcji naszych dziejów. Sugestie Bogackiego, że autorzy książek turbolechickich celowo oszukują, są na poziomie woja z pola bitwy w Wolinie, a nie doktora i dyrektora placówki publicznej finansowanej przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.

Pojawia się też postulat opatrywania nielubianych przez Bogackiego i Górewicza książek etykietą „historical fiction”, co już pachnie średniowieczną inkwizycją. Wyraźnie też taka propozycja nawiązuje poglądowo do manifestów nazi-pogan, czyli ruchu, w jakim aktywnie uczestniczył Górewicz i niewykluczone, że i sam Bogacki, który chełpi się znajomością z nim od zawsze.

Oczywiście nie może to dotyczyć pozycji wydawanych przez oficynę zainteresowanego (Triglav), która niedawno wypuściła na rynek m.in. „Księgę Welesa” uznawaną za fałszywkę. Ale jakoś na omawianej wystawie trudno znaleźć planszę poświęconą tej mistyfikacji. Kto ma zatem decydować, które książki piszą o prawdzie historycznej, a które nie? Panowie domagają się swoistej cenzury i zapewne sami chcieliby zasiadać w takiej radzie inkwizycyjnej. Stroje inkwizytorów Górewicz pewnie gdzieś tam już ma. Kolejna zabawa w odtwórstwo historyczne nam się tu szykuje. Przynajmniej w głowie twórcy tego skandalicznego reportażu o równie śmiesznej inicjatywie muzealnej.

Górewicz beztrosko przyznaje, że konferencja towarzysząca wystawie ma charakter kumoterski i biorą w niej udział „nasi koledzy, wieloletni znajomi, sami przyjaciele”. Tu nasuwa się od razu pytanie, na czym ta dyskusja między taką grupką znajomków ma polegać? Dlaczego nie poszli sobie po prostu na piwo ponarzekać i obgadywać innych autorów, którym zazdroszczą po prostu popularności. Jeśli mamy poważnie traktować to wydarzenie, jako konferencję naukową, to dlaczego kryteria doboru uczestników ograniczyły się do tego, czy kogoś dobrze dyrektor zna czy nie? Dlaczego nie zaproszono osób o innym spojrzeniu na ten temat, aby umożliwić dyskusję wymaganą przez podstawowe standardy tego typu wydarzeń naukowych? Czemu nie dano szansy odpowiedzi osobom, które są z nazwiska oskarżane o fałszerstwa, ograniczając im tym samym prawo do obrony i przedstawienia własnego stanowiska? Za tak skandaliczne podejście do sprawy ktoś powinien odpowiedzieć.

Całkiem mija się z prawdą Górewicz, zarzucając jakimś bliżej nieokreślonym autorom pisanie dla pieniędzy, przeciwstawiając ich naukowcom, którzy nie są krezusami, ale miłośnikami tematu. Zapomniał chyba, że za darmo raczej nie przedstawiali oni swoich referatów. Nie mówiąc już o polityce grantowej na uczelniach oraz niemałych pensjach akademickich. Mamy więc tu kolejne manipulacje faktami i stronniczość, bo przecież większość przykładów z plansz na wystawie tak naprawdę pochodzi z blogów pasjonatów, a nie od jakichś rzekomo bogatych autorów książek. Ci blogerzy robią to nie dla kasy przecież, ale z pasji, albo – jak w przypadku mapy, przy której rozmówcy stali ponad 10 minut – po prostu dla zabawy.

Skandaliczne są posądzenia Górewicza, że jacyś nielubiani przez niego autorzy próbują celowo zaciemniać historię Słowiańszczyzny. Nie daje przy tym żadnych konkretnych przykładów, bo ma przecież na celu tylko stworzenie aury niechęci i niewiarygodności wobec tychże osób, których na sali imiennie oczerniano pod ich nieobecność, która była zaplanowana przez organizatorów Nie omieszkał przy tym przypisać domyślnie sobie i jego kolegom z tej pseudokonferencji monopolu na prawdę o naszych dziejach, gdy tymczasem na całym świecie toczy się wielowiekowy spór o pochodzenie Słowian, etymologię ich nazwy, czy słowiańskość Wenetów, Wandalów i innych ludów. Bogacki dodaje w równie prymitywny sposób, że autorzy lechiccy nie są żadnymi badaczami, bo tylko „umieją czytać”. Ileż buty i pogardy jest w tych słowach. Chyba nie bardzo to przystoi szefowi instytucji kultury. Ale tak już jest, że w wielu miejscach w Polsce na ciepłych posadkach od kultury siedzą ludzie bez kultury.

Załamujące jest pseudo-dowodzenie przez Bogackiego i Górewicza niewiedzy krytykowanych przez nich bliżej nieokreślonych autorów. Porównują przy tym odwoływanie się lechistów do starych źródeł historycznych do samochodów na korbę, a nauka, jak i rozwój techniki idą przecież do przodu. Na czym więc według filmikowych krytyków ma polegać profesja historyka? Na czytaniu współczesnych prac swoich kolegów oraz krytykowaniu tez i opracowań nie-kolegów? Jakoś tak się składa, że dyscypliny naukowe, jak paleolingwistyka, czy archeogenetyka, obalają fałszywe paradygmaty np. o allochtonizmie Słowian (Underhill, Klyosov, Renfrew, Alinei, Kortlandt), pustce osadniczej, czy jakimś znaczącym zacofaniu naszych przodków wobec Germanów, co nam wmawiano przez wieki. Języki bałtosłowiańskie uważane są za najbardziej zbliżone do praindoeuropejskich rdzeni (Alinei, Jandacek, Kortlandt). Ale nasi rozmówcy chyba o tym nie słyszeli, bo czytają i zapraszają na konferencje tylko swoich kolegów, co sami przyznali.

W konferencji uczestniczyli tacy znajomi Bogackiego i Górewicza, jak:

  • Artur Wójcik – niedawny absolwent historii, bloger, hejter, pracownik muzeum UJK, który po linii branżowej z Bogackim, w ten sposób umiejętnie promuje swoją książkę o fantazmacie Lechii.
  • Michał Łuczyński – świeżo upieczony doktor onomasta, który naigrywa się z etymologii innych autorów, a sam tłumaczy np. zapis z Dagome iudex – Alemure, jako Lemiesza, czego nie trzeba nawet komentować. Można tylko dodać, że Górewicz wydał mu książkę, bo chyba nikt inny po klapie poprzedniej, nie chciał ryzykować.
  • Dariusz Sikorski – historyk, który na okładce swej książki o „religiach Słowian” (w liczbie mnogiej) dał wizerunek Odyna, twierdząc później, że to nie jego wina, tylko wydawcy, co zakrawa na jakiś żart.
  • Michał Pawleta – z UAM, który nazywa Wielką Lechię akurat fenomenem, tak, jak ja zatytułowałem swoją książkę na ten temat.
  • Ryszard Grzesik – z Instytutu Slawistyki PAN, przekonujący, że Attyla, Jafet, Hunowie i Lechici to bohaterowie średniowiecznej wyobraźni. Dowiadujemy się zatem, że i Hunów wymyślono, czyli nikt nie złupił ziem rzymskich, Galii i Germanii w IV wieku. Nie wiem, co to ma wspólnego z nauką.
  • Paweł Żmudzki – z UW, krytykujący przekaz Kadłubka o Imperium Lechitów. Górewicz potwierdza, że do XVIII wieku informacje przekazane przez Mistrza Wincentego były powszechnie uznawane za historyczną rzeczywistość. Nie dodał tylko, że właśnie narracja się zmieniła w tej kwestii, kiedy w tym stuleciu akurat upadła Rzeczpospolita i zaborcy zaczęli pisać nam historię na nowo, co nie jest żadną teorią spiskową, ale faktem znanym ze źródeł z tamtego okresu, do których tak chętnie odwołują się akurat koledzy Górewicza i Bogackiego zaproszeni na konferencję.
  • Stanisław Rosik – historyk referujący temat zestawiania Lechitów z czasami Rzymian i Polaków z Alemanami, którzy, zdaniem historyków, żyli w innych latach. Zapomniał dodać, że w armii rzymskiej służyła cała rzesza słowiańskich najemników, a Alamanami Francuzi nazywali mieszkańców Germanii, która była pojęciem geograficznym, a nie etnicznym. Zresztą Kadłubek dobrze zdawał sobie sprawę, że w okresie istnienia Alemanów Polacy nazywali się Lechitami i dlatego używa też takiego określenia, a nie tylko pisze o Polakach w czasach wczesnośredniowiecznych, kiedy Polski, pod taką nazwą, jeszcze nie było.
  • Maciej Michalski – z UAM miał referat o Wielkiej Lechii w XIX-wiecznych koncepcjach słowianofilów polskich, co także samo przez się potwierdza, że ten temat nie jest wymysłem współczesnych autorów, tak krytykowanych obecnie za odwoływanie się do tej historycznej koncepcji. Ani jak przekonują Bogacki z Górewiczem w jednym momencie na omawianym filmiku, pogląd ten nie pochodzi tylko od XVIII-wiecznych autorów.
  • Mateusz Bogucki – archeolog z PAN mówił o powstawaniu mitów i chętnie dorobiłby teorię, by znaleźć i badać jakiś nowy, dlatego sam mitologizuje wiele spraw.
  • Maurycy Stanaszek – z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, podważający przydatność wyników badań genetycznych w badaniach o pochodzeniu Słowian, co z postulowaną przez Bogackiego i Górewicza interdyscyplinarnością ma niewiele wspólnego. Taka ocena oczywiście jest właściwa osobom, które nie bardzo wiedzą, co to jest genetyka populacyjna, nie mają pojęcia o subcladach i określaniu czasu i kierunków migracjach ludów, na podstawie porównań i podobieństw znalezionych próbek DNA z różnych okresów.

Górewicz, sam będący odtwórcą historycznym i miłośnikiem średniowiecza, w kpiącym tonie dziwi się innym, że pasjonują się przebrzmiałymi opowieściami o Lechii z dawnych kronik, co już jest zwykłą obłudą.

Pod koniec, nasz „wikingofil” kilkukrotnie podając nazwisko Wójcika i tytuł jego książki, przyznaje, że celowo nie wymienia natomiast nazwisk krytykowanych autorów, by nie robić im popularności. O co więc tutaj, chodzi? Krytykuje się kogoś bezimiennie, choć Bogackiemu wyrwało się akurat nazwisko Bieszka, nie dając mu szans na odpowiedź na zarzuty, także z użyciem argumentum ad personam, co w ogóle jest niedopuszczalne w dyskusji publicznej, nie mówiąc już o naukowej. To jakaś farsa i ukryta promocja książki Wójcika, który prawdopodobnie jest pomysłodawcą tego całego, groteskowego wydarzenia (dlatego zrobiono go kuratorem wystawy). Wciąga się w ten cyrk, co organizatorzy sami bez kozery przyznają, grupkę znajomych, tworząc fikcyjną dyskusję naukową o czymś „czego nie było”, jak to argumentowali Bogacki z Górewiczem na początku. Później dowiedzieliśmy się, że jednak to „coś” istniało w historiografii aż do XVIII/XIX wieku, a nawet później, bo kpią i z metodologii oraz poglądów autorów z lat 60. XX wieku (całe grono autochtonistów).

Aby zrobić aurę międzynarodowości zaproszono bliżej nieznanego nikomu francuskiego uczonego, który referuje sprawę znalezisk z Gozel, również uznanych na początku za fałszerstwo, o co oskarżono ich odkrywcę. Ma to być porównywalny przykład do sprawy idoli prylwickich i kamieni mikorzyńskich. Tylko chyba celowo Francuz nie dodał, iż ów znalazca wygrał proces sądowy o zniesławienie, bo badania potwierdziły, że owe artefakty nie są wykonane współcześnie, co mu zarzucano, ale pochodzą z różnych okresów między V a XII wiekiem.

Niemiecki pastor, znalazca idoli prylwickich na kościelnej działce podczas prac budowlanych został oskarżony o mistyfikację w podobny sposób, ale to było ponad 200 lat wcześniej, gdy podobnych badań mogących potwierdzić autentyczność poprzez określone datowanie przedmiotów, jeszcze wtedy nie zrobiono. Przypięto mu łatkę fałszerza, a artefaktów nie przebadano do tej pory, mimo, że o to postulowałem w swojej książce „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018).

Najwidoczniej lepiej podtrzymywać niepewne opinie z XVIII wieku, niż przebadać przedmioty nowoczesnymi metodami, co tak zachwalają przecież Górewicz z Bogackim. A jednak w tej kwestii, jak i wielu podobnych sami opierają się na XVIII-wiecznych autorach, którzy nie mieli narzędzi, by określić datację artefaktów, zamiast popierać wykonanie analiz laboratoryjnych i rozwiać wątpliwości w tej sprawie.

Pachnie to niekonsekwencją, tendencyjnością i nienaukowością oraz demaskuje całą tę grupę „wzajemnej adoracji”, która za publiczne pieniądze ośmiesza standardy prowadzenia dyskusji historycznej, ale i samo muzeum, które zamiast zajmować się dbaniem o pewien poziom edukacji, obniża go do rangi tabloidu, robiąc tzw. „gównoburzę”, jak na internetowych grupkach dyskusyjnych, skąd zaczerpnięto większość informacji i materiałów do przygotowania tej nikomu niepotrzebnej ekspozycji.

Podsumowując, Bogacki zaprosił Górewicza, by zrobił reportaż z antylechickiej wystawy oraz pomógł wypromować książkę młodego hejtera, archiwistę muzealnego Wójcika (branżowe wsparcie od Bogackiego), bo znają się od ćwierćwiecza, czyli jeszcze z czasów, gdy Górewicz całkiem otwarcie afiszował się z swoimi narodowo-socjalistycznymi poglądami, satanizmem i nazi-pogaństwem. Dyrektor muzeum dobrze wiedział zatem, kim on jest, tak samo, jak ich koledzy biorący udział w tej parodii konferencji. To jawny nepotyzm, czyli ręka rękę myje, a to wszystko za publiczne pieniądze. Ludzie tego typu powinni żyć w niesławie do końca swoich dni.

Tomasz J. Kosiński

24.03.2023

 

[1] Teksty w „Odali”, „Aryan Pride” i innych nazi-zinach i pismach nacjo-pogańskich.

[2] Górewicz to zastępca naczelnika neopogańskigo związku „Rodzima Wiara” z moralitetem opartym na „Wyznaniu Wiary Lechitów”.

[3] I. Górewicz, Igor o Słowianach… #66 Wielka Lechia, Harald w Wiejkowie i inne oszołomstwa cz. 1, https://www.youtube.com/watch?v=he6ZR1ZQLyc&t=184s [dostęp: 24.03.2023].

[4] J. Bieszk, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, 2015, s. 241.

[5] J. Bieszk, rólowie Lechii i Lechici w dziejach, 2017, s. 274-276.

Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo

Wideoprezentacje Wielka Lechia

Na YT na kanale wideoprezentacje znajduje się jeden z wielu filmików mających na celu wyjaśnić czym jest teoria Wielkiej Lechii, a demaskatorem rzekomych wymysłów na ten temat ma być historyk, nieważne jakiej rangi i z jaką wiedzą.

Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo na YT

W filmiku pt. Wielka Lechia wywiad z historykiem, czyli Ator rozmawia z Pawłem Staszczakiem standardowo słyszymy same frazesy przeczytane z hejterskich blogów przez nikomu nie znanego, młodego człowieka, przedstawianego jako historyka, choć poza oprowadzaniem wycieczek, to żadnych badań on nie prowadzi, więc to raczej absolwent historii, a nie historyk.

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Kronika Prokosza, która uznawana jest za Biblię Lechitów, choć ja i kilka innych osób uznawanych za zwolenników Wielkiej Lechii mamy sceptyczny stosunek do tego źródła, ale widocznie Wielka Lechia to tylko Bieszk i Szydlowski, reszta hop do tego samego wora.

Dowiadujemy się, że Lelewel był masonem, ale dobrym. Staszczak nie bierze pod uwagę, że słownictwo kroniki Prokosza jest współczesne, bo to przepisana kopia, dlatego rękopis jest na papierze, a nie pergaminie. Nikt nie twierdzi, że rękopis pochodzi z X wieku, ale że zawiera informacje pochodzące z kroniki z tamtego okresu. Kompilator z XVIII wieku mógł uwspółcześnić jej zapisy dla współczesnego mu czytelnika, by lepiej rozumiano te zapisy. Kwestia do ustalenia czy opierał on się na rzeczywiście istniejącej kronice lub jej kopii, czy to powymyślał opierając się częściowo na treściach innych zachowanych kronik, które zresztą komentator przytacza, nawet z XVI wieku. Twierdzenie, że ktoś może zakladać, iż cały tekst to jakiś artefakt z X wieku jest idiotyczne, a przypisywanie takiego poglądu Wielkolechitom jest celową manipulacją. Historyk Staszczak zrobił research na temat Wielkiej Lechii i Kroniki Prokosza, ale nawet nie wie, że rękopis znajduje się w zbiorach Biblioteki Narodowej.

Ator tłumaczy, że polscy kronikarze zmyślali, bo potrzebny był nam mit założycielski. Zapowiada też zrobienie odcinka o tym dlaczego królom opłacało się wstąpić do unii chrześcijańskich państw. Według niego główny powód to fakt, że stawali się pomazańcami bożymi, dzięki czemu można było wprowadzić większy zamordyzm w celu zagwarantowania spokoju społecznego. Czyli nasz wideobloger pośrednio sugeruje, że demokracja wiecowa, czyli dzisiaj parlamentarna, to przyczyna niepokojów społecznych i lepsza jest monarchia absolutna.
Prowadzący wyraża natomiast wątpliwości dlaczego pewne rzeczy u uznanych kronikarzy jak Kadłubek i Dzierzwa są uznawane za prawdę, a te o Lechii nie.

Informuje widzów, że polska szlachta uważała się za potomków Jafeta, a chłopów za potomków Chama, stąd wieśniaków nazywano chamami, co miało pejoratywny wydźwięk, bo to Jafet był tym dobrym synem Noego, a Cham złym, którego powinna spotkać boża kara. Podkreśla tym oczywiście negatywny wizerunek szlachty polskiej, nie jako obrońców kraju i twórców jego dumnej historii, o której tyle nasz historyk plecie, ale jako wyzyskiwaczy chłopów, ochlajtusów i sprzedawczyków, którzy doprowadzili do rozbiorów. Oczywiście nasi sąsiedzi nie mieli wyjścia i w obronie tychże chłopów rozgrabili nasz kraj, uciskając ich potem jeszcze bardziej, a dodatkowo germanizując i rusyfikując.

Młody historyk twierdzi, że są źródła pierwotne z czasów podbojów Aleksandra Mecedońskiego czy Juliusza Cezara, w których nie ma mowy o Imperium Lechitów. Nie dopuszcza jednak myśli, że pojęcie Germania to termin geograficzny i tak go traktował jeszcze Helmold czy Adam z Bremy pisząc, że “Słowiańszczyzna to największa z krain Germanii”. Jeśli przyjmiemy, że Germania Liberia to rzymska nazwa Lechii, wtedy argumentacja Staszczaka i jemu podobnych historyków jest nieprawdziwa. Może też nie wie, że Grecy walczyli z Sarmatami o czym jest wiele wzmianek historycznych. Kwestia tylko do ostatecznego ustalenia czy Sarmaci to nie inna nazwa Lechitów.
Zresztą Hunowie też przed inwazją na Rzym w IV wieku nie byli wymieniani w rzymskich ani greckich pismach pod taką nazwą, a jednak nie wiadomo skąd się pojawili i doprowadzili do spustoszenia Imperium Rzymskiego.

Argumentem za germańskoscią Gotów ma być język z Biblii Wulfilli zapisany wymyślonym przez niego alfabecie, dziś nazywanym gockim, choć jak wiemy mieli oni swoje runy i poza sztucznie stworzoną w tymże wymyślonym alfabecie Biblią nie mamy innych artefaktów w nim zapisanych. Ojcze nasz po gocku ma być zdaniem Staszczaka identyczne jak po niemiecku. Oj chyba nie widział tego tekstu, który jest tak samo podobny do staroniemieckiego jak i starosłowiańskiego.

Historyk wypowiada kolejny frazes, jak turbogermańską mantrę, że genetyka nie determinuje etnosu, ale to samo można powiedzieć o skorupach czy zapiskach historycznych, na których jednak sam opiera swoją wiedzę o migracjach i siedzibach poszczególnych grup etnicznych. Jednocześnie przyznaje, że na naszych ziemiach istniała kilkutysięczna ciągłość osadnicza.
Podaje jakieś absurdalne przykłady, że Grecy podbici przez Turków, mimo innych genów stali się muzułmanami, tak jak porwane przez Niemców polskie dzieci czują się teraz Niemcami, bo zostały wychowane w niemieckiej kulturze.

Wystarczy jednak podać przykład Wojciecha Kętrzyńskiego, który był zgermanizowanym Polakiem, a gdy dowiedział się o swoich korzeniach, przyjął polskie nazwisko oraz zaczął pisać o polskim dziedzictwie. Podobnie rzecz się miała z wielu innymi przymusowo ukulturalnianymi ludźmi, co pokazuje, że przywiązanie rodowe jest silniejsze niż narzucona kultura.

Ator przyznaje, że Rzymianie zakłamywali fakty o barbarzyńcach w obawie przed ich odmiennymi zasadami społecznymi, które mogłyby zarazić Rzym, np. równouprawnienie kobiet, co nasz specjalista od historii zbywa milczeniem.

Sprawę bitwy nad Tollense nasz, kompletnie nie zorientowany w wynikach badań genetycznych znalezionych tam szkieletów, historyk podsumowuje jedynie, że ona się wydarzyła, choć nie ma o niej zapisów historycznych. Ojej, czyli dla historyków nie powinna istnieć, dlatego więcej nic nie mówi na jej temat i nie wspomina, że w pierwszym komunikacie podano, iż znaleziono materiał genetyczny podobny do współczesnych Polaków, Skandynawów i ludów z południa Europy.

Nie zauważa, że skoro w Biblii jest zapis, że Samson przybył do Lechii to kraina ta musiała się tak nazywać przed jego przybyciem, a on tylko według tego opisu nazwał samo wzgórze Ramat Lechi, czyli Lechickie Wzgórze jako miejsce, gdzie pokonał Filistynów. Jeśli ktoś chce wierzyć, że zrobił to oślą szczęką to już jego sprawa. To, że w obecnym słowniku hebrajskim “lehi” znaczy szczęka, nie oznacza, że to od szczęki powstała nazwa krainy. Zapewne i samo wzgórze też ma podobny, lechicki rodowód, a Żydzi obcą nazwę skojarzyli ze swoim słowem “szczęka” i wymyślili bajkę o Samsonie pokonującym tam Filistynów. Historyk każe nam jednak wierzyć w cudowną moc oślej szczęki. Dziękujemy.

Poczet jasnogórski nazywa XVIII-wieczną propagandą i galeryjką. Jak widać ma “duży” szacunek do pielęgnowania tradycji historycznej przez środowiska kościelne.

Oczywiście młody historyk stwierdza jednoznacznie, że na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy w Warszawie jest zapis, że był on 44 królem Szwecji. Nie wyjaśnia, że tablica dotyczy króla Polski, a  w ówczesnych pocztach wymieniano akurat 44 władców naszego kraju i że ta zbieżność z tym, że to w Polsce panował 44 lata, a w Szwecji tylko kilka, miała tegoż króla czynić kimś wyjątkowym, jak pisał Mickiewicz “a liczba jego 44”.

O mapie Lechia Empire mówi, że wiele osób uznaje ją za autentyk, choć mało kto tak kiedykolwiek twierdził. Nawet Bieszk podkreślał, że to amatorska rekonstrukcja, ale zgodna z prawdą historyczną. To krytycy teorii Wielkiej Lechii na siłę i celowo forsują wersję, że ma to być największy dowód na istnienie Imperium Lechitów w celu ośmieszenia jej zwolenników.

Wiąże także błędnie nazwę Lechów z Lędzianami plotąc coś bez przekonania, że to oni, a nie Polanie mogli założyć Państwo Piastowskie, bo na istnienie Polan nie ma dokumentów. Aktu urodzenia Mieszka I też nie ma, co nie znaczy, że spadł z nieba. Ale logika jak widać rzadko towarzyszy rozważaniom historycznym naszych “uczonych”. Poza tym o przodkach Mieszka I pisał chociażby Widukind, więc czemuż to historycy uważają ich za postacie legendarne?

Staszczak ironicznie pyta dlaczego Kościół nie zniszczył informacji o innych pogańskich imperiach, jak Babilonia, Egipt, Grecja czy Rzym, na co akurat Ator mądrze odpowiada, że tamte imperia nie istniały już w czasach tworzenia potęgi kościelnej, więc nie stanowiły takiego zagrożenia jak oporni Słowianie.

Historyk w równie ironiczny sposób pyta czemu to, co znamy o Lechii zostało zapisane przez kościelnych duchownych, skoro to Kościół miał niszczyć ślady po jej istnieniu. Prowadzący znów prosto mu odpowiada, że widocznie nie wszystko udało się zniszczyć. Swoją drogą obaj panowie nie zauważają, że w Kościele też istniały różne frakcje oraz, że pismo od wieków, także w czasach pogańskich, było domeną kapłanów, gdyż miało charakter głównie sakralny, jako pochodzące od Boga i jemu przeznaczone, stąd napisy na nagrobkach, czy pod posągami idoli.

Na koniec Staszczak gra już wyraźnie katolicką kartą o 1000 letniej dumnej historii Polski od czasów Mieszka I, a doszukiwanie się wcześniejszych przejawów istnienia jakiejś państwowości na naszych ziemiach nazywa “dorabianiem protezy historycznej”.

Na dobitkę, mimo przytaczania wcześniej kościelnych kronikarzy piszących o Lechii, którym zarzucał patriotyczne fantazjowanie, stwierdza, że początki mitu Wielkiej Lechii wywodzą się z rosyjskiego panslawizmu, wykazując się zarówno brakiem zrozumienia i genezy powstania obu idei, jak też nieznajomością sceptycznych wobec Rosji poglądów jej wielu obecnych zwolenników, jak chociażby Szydłowski czy Białczyński.

By uwiarygodnić swoje dyrdymały, Staszczak przyznaje, że jego opinia opiera się na opini innych uznanych historyków, bez podania ich nazwisk, którzy nie byli jego zdaniem przekupieni. Ciekawe jakiż to uznany historyk twierdzi, że napis na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy o 44 królu Polski dotyczy tylko panowania w Szwecji? Nie zauważa, że jest to powielanie paradygmatów naukowych  i bzdurnej argumentacji internetowych hejterów podających się jak on sam za historyków. Historia jest i była upolityczniana, a ci, co nie potrafią sami myśleć niezależnie robią za użytecznych idiotów, powielających stworzone ze względów politycznych frazesy i kłamstwa.

Cały wywiad to żenujący pokaż ignorancji i arogancji środowiska krytyków Wielkiej Lechii. Widać nawet, że samego prowadzącego nawet te oklepane banały i oskarżenia nie przekonały. Czekamy na kolejnych odważnych historyków, którzy w podobny sposób chcą się ośmieszać firmując dogmaty rodem z zaborów.

Może też ktoś wpadnie na pomysł, by zaprosić przedstawicieli obu stron sporu. No ale przecież polemika z głupstwem nie ma sensu, lepiej i bezpieczniej pleść swoje. A nuż to głupstwo wykazałoby kto tak naprawdę plecie głupoty.

Tomasz J. Kosiński

21.02.2020

Wandiluzja Wilhelma Tella polskiej archeologii

Okładka Wandaluzja

Juliusz Prawdzic-Tell na swej stronie wandaluzja.pl tworzy nową mitologię polską na bazie własnych wymysłów, luźnych skojarzeń i wybiórczego doboru faktów. Rzadko podaje źródła swych rewelacji. Jego teksty to bezładny zapis myśli, bez stylu, bez porządku, bez sensu.

Poniżej próbka jego możliwości erudycyjnych ze Wstępu do Wandaluzji:
“Wg Prometeomachii to król Egejów Prometeusz, który zbudował obecną katedrę w Palermo, chcąc zdobyć metalurgię brdneńską wyprawił się do Czech przeciw Trytonowi, któremu w sukurs podążył Chejron z Jutlandii, który przegrał. Wobec tego do Bohemii popłynął Łabą król Hellenów Posejdon, który pojmał Prometeusza. Posejdon, panując nad kilkoma metalurgiami, zbudował miasto, które nazwano Posonium-POZNAŃ.   Architektury Prometeusza i Posejdona były STROPOWE i zachowała się jako kościoły targowe, administrowane w średniowieczu przez dominikanów. Pałac Posejdona w Poznaniu zachował się jako obecny klasztor jezuitów a jego grobowiec był w kaplicy II na Ostrowie, którą rozebrała Dobrawę na mauzoleum dla siebie w postaci obecnej kaplicy Mariackiej (III). Rynek we Wrocławiu budował zięć Posejdona Tymoteusz….” itd.

Również zdolności etymologiczne autora przebijają wszystkich. Pierwszy przykład z brzegu: “Jan Luksemburski zburzył zamek GARGAMELL w Krakowie oraz zdobył Sieradz, Wenedę i Płock. Sieradz i Wenedę kazał rozebrać na cegłą dla Królewca a Megalityczny Płock na WAPNO. To co zostało z Wenedy nazwał Big Ghost czyli Bydgoszcz.” Dobre, król z niemieckiego rodu w XIV wieku nazywa rzekomo zburzone miasto w Polsce po angielsku.

To jeszcze nic, etnonim Cymbrów wyprowadza od… Cymbałów, a nazwa Neurowie, użyta przez Herodota może, według Prawdzica, pochodzić od Góry Narad w Poznaniu, gdzie był Sejm. Arminiusz to Armeńczyk, Odoaker – Odyniec, a Skarb Nibelungów to Skarb Niebłogi. Takich “potworków” słownych będących efektem jego pseudoetymologicznych rozważań jest u Prawdzica cała masa.

Okazjonalnie zdarza mu się przytoczyć jakieś źródło dla uwiarygodnienia swoich wynurzeń, jak choćby: “Tą kwalifikację potwierdzają też dane, że pod Troją byli Słowianie (Strzelczyk J., Od Prasłowian do Polaków; Dzieje Narodu i Państwa Polskiego, KAW Kraków 1987, s. 21).” Problem tylko w tym czy w tym źródle rzeczywiście znajduje się to, o czym pisze nasz fantasta. Jeśli Strzelczyk rzeczywiście wspominał  gdziekolwiek i kiedykolwiek na poważnie o Slowianach pod Troją, to odszczekam wszystko, co pisałem złego na jego temat.

Jakże miło czyta się nie tylko o Frygach z Pragi, Kroku-Kronosie, albo o starożytności mojego rodzinnego miasta Kielce, tyle tylko, że to bzdury jakich mało: “Panowało przekonanie, że wojna trojańska była światową wojną przeciw hetyckiemu monopolowi żelaza i stali, ale okazało się, że Imperium Hetyckie było bliskowschodnim dystrybutorem Żelaza Ryskiego i aryjskiego stalownictwa kieleckiego. Potentatami były Żelazo Gdańskie i stalownictwo śląskie, toteż gdy doszło do porozumienia między Rygą a Kielcami oraz Wrocławiem i Pragą to między tymi lwami musiało dojść do śmiertelnej walki, którą zażegnał Achilles z Pragi wywołaniem Wojny Trojańskiej.”

Jego wizję historii możemy nazwać Wandiluzją. Nawet przy dużej chęci i sympatii dla lechickiej idei nie da się tych fantasmagorii traktować poważnie. Jest tyle nieodkrytych i zakłamanych spraw z naszych dziejów, że tworzenie nowych wymysłów i dziecięcych interpretacji jedynie gmatwa całą sprawę i wygląda, albo na celową robotę ośmieszenia teorii Wielkiej Lechii, albo produkt schizofrenicznego umysłu autora.

Prawdzic przedstawia się jako naukowiec, a dokładniej archeolog reprezentujący
Lwowsko-Wrocławską Szkołę, której przedstawicieli “wytruto jako nacjonalistów i został Tylko On”. Cud po prostu, albo oszczędzono go, bo nie był nacjonalistą, czyli patriotą polskim. Ma być kolegą m. in. Kostrzewskiego i Szczepańskiego, autorem książek i artykułów naukowych. Jeśli to prawda, to można pogratulować polskiej nauce takich przedstawicieli. Przy nim “niedouczeni” turbolechici, w ocenie turbogermanów, jak Szydłowski, Bieszk, czy Białczyński, to profesorowie.

Książkę Prawdzica wydało katolickie wydawnictwo “Powrót do natury”, co też daje do myślenia.

Jego praca intryguje i może inspirować do dalszych poszukiwań, ale trzeba uważać, by w procesie szukania prawdy nie wpaść we własne sidła, tak jak Prawdzic. Zastępowanie kłamst fantasmagoriami jest iluzją prawdy, wandalstwem naukowym, Wandiluzją.

Tomasz J. Kosiński
17.02.2020

Co kobiety z WP mają myśleć o Wielkiej Lechii

Kadłubek

Robert Jurszo w swoim artykule pt. “Imperium Lechitów – pseudohistoryczny mit”, z dnia 2 czerwca 2016, umieszczonym w dziale “Kobieta” na WP, dzięki stosowaniu wielu zabiegów, wybiórczego podejścia do faktów i licznym manipulacjom, próbuje ośmieszyć teorię Wielkiej Lechii.

https://opinie.wp.pl/imperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Mistrz Wincenty i inni polscy kronikarze, którzy, według naszego autora, są bajarzami, przy takim Thietmarze, mającym być głównym źródłem o tamtych czasach.

Jurszo uważa, że Wincenty Kadłubek, pisał “bajkowe” opowieści, by ”udowodnić” wielkość Polski. Miał on też być raczej “ideologiem-politykiem historycznym, niż rzetelnym badaczem”. Dodaje również, że “Poza tym, historiografia w takim sensie, w jakim rozumiemy ją dziś, jest przede wszystkim dzieckiem XIX w.”

Autor artykułu nie zauważa właśnie, że gdy ta historiografia w XIX wieku powstawała, to Polska była pod zaborami i to okupanci spisali nam okrojone dzieje z uwzględnieniem ich własnych celów politycznych. Pan autor może w taką wersję historii wierzyć jak chce, ale czemu każe to robić innym wstawiając w swoim tekście tak jednoznaczne oceny pracy naszych kronikarzy i podważając wiele faktów historycznych przekłamanych lub przemilczanych przez ówczesnych speców od filogermańskiej polityki historycznej. Bawi się tutaj sam w polityka, bo nawet nasi historycy nie są zgodni w ocenie wielu treści podawanych przez Kadłubka, Długosza i innych. Ale nasz publicysta wie lepiej.

Przykładem ignorancji autora i jego ewidentnego pisania pod tezę jest odwoływanie się do poglądów Brucknera w sprawie podważania autentyczności panteonu Długosza, na którym opiera swoje poglądy w sprawie słowiańskich wierzeń także Bieszk. Jurszo się z niego naigrywa, bo już 100 temu miało być wiadomo, że imiona polskich bogów to tylko przypadkowe słowa z przyśpiewek.

Dziwne to przekonanie, bo autor twierdzi, że korzystał między innymi z książki A. Szyjewskiego, który na poglądach Brucknera, także w sprawie panteonu Długosza, nie pozostawił suchej nitki. A tacy religioznawcy jak M. Cetwiński, M. Derwich, K. Bracha, L. Kolankiewicz i inni zdecydowanie potwierdzili, że Bruckner albo nie znał wcześniejszych źródeł przed Długoszem, jak choćby Postylla Koźmińczyka (odkryta dopiero w XX wieku) i kilku innych podających wyraźnie te same imiona bogów polskich, co późniejszy autor Roczników, albo celowo je zlekceważył. Jurszo jednak nic o tym nie wie lub nie chce wiedzieć, co oznacza, że jest albo dyletantem w temacie, albo manipulatorem.

Dalej śmieje się ze związków Polaków z Sarmatami, o czym wspomina nie tylko, krytykowany przez niego Bieszk, ale także wielu wcześniejszych i współczesnych autorów, wystarczy wymienić T. Sulimirskiego, czy P. Makucha. Sarmacki rodowód Polaków jest nie nową koncepcją historyczną, podobnie jak teorie o pochodzeniu Piastów od wikingów (Szajnocha, Skrok), czy z Moraw (P. Urbańczyk). Jurszo nie pisze jednak, za którą z tych koncepcji się opowiada, ograniczając się jedynie do drwin z Bieszka, który wywodzi Ariów, czyli sarmackich przodków Polaków z Elamu (Aryanu), co według publicysty WP jest absurdalne. Sam nie tłumaczy jednak dlaczego tak myśli i nie podaje Czytelnikom alternatywnej i wiarygodniejszej wersji pochodzenia Słowian, czego kiedyś wymagały prawidła krytyki. Ale nasz portalowy komentator zajmuje się jak widać krytykanctwem, a nie krytyką, nie rozróżniając tych pojęć.

Drwi także z opisywania przez Bieszka związków Ariowita z Cezarem, choć autor ten nie wymyśla faktów, a jedynie podaje zapisy z kilku znanych kronik. Krytyka źródeł może to podważać, ale Bieszk opiera się w tym zakresie na wielu różnych zapisach i przesłankach, na podstawie których wyciąga takie, a nie inne wnioski, do czego ma pełne prawo, jako autor książek popularnonaukowych. Nawet historycy, jak już wspominałem, nie są przecież zgodni we wszystkim.

Zarzut wobec opinii Bieszka demonizacji chrystianizacji w wydaniu rzymskokatolickim nawracającej niewiernych ogniem i mieczem, przy delikatniejszej ocenie wprowadzania obrządku greckiego, wydaje się dziwny, gdyż taki pogląd ma wyraźne pokrycie w faktach historycznych. Podany przez autora artykułu opis spalenia kilku wołchwów na Rusi, nijak się przecież ma do licznych krucjat cesarskich krzyżowców choćby na Połabiu, mających charakter masowego ludobójstwa Słowian.

Jurszo nie rozumie też, że Bieszk piszący o umiłowaniu przez Słowian wolności i nie tolerowaniu niewolnictwa nie widzi sprzeczności z tym poglądem w przypadku porywania kobiet, bo taki zwyczaj dotyczył zdobywania partnerek, a nie niewolnic.

Zabawny jest niby argument autora o stosowaniu niewolnictwa przez Słowian, który przytacza źródło z przełomu VI i VII w. n.e., a więc sprzed chrztu w 966 r., tj. ”Strategikon” Psuedo-Maurycego. Można tam przeczytać, że “mężczyźni pojmani do słowiańskiej niewoli musieli służyć przez jakiś czas, a potem oferowano im możliwość powrotu w rodzinne strony, bądź pozostania na miejscu na równych prawach ze swoimi dotychczasowymi właścicielami.”
Dobre, nie? Fakt karnego przetrzymywania jeńców wojennych i wypuszczania ich przez Słowian na wolność po określonym czasie ma być dowodem nie umiłowania wolności, którą darują nawet swoim wrogom, ale właśnie rzekomego niewolnictwa. Ciekawa argumentacja. Jak się to ma do handlu ludźmi przez naszych sąsiadów, a czym akurat ani lechiccy, ani piastowscy władcy się nie parali, o czym świadczy brak jakichkolwiek potwierdzeń historycznych w tej sprawie.

Nasz krytykant pisze jeszcze “Poza tym, w ogóle we wczesnym średniowieczu, jak i w starożytności, na obszarze całej Europy niewolnictwo było normą. I byłoby czymś doprawdy niespotykanym, gdyby te sprawy radykalnie inaczej miały się u Słowian.” A to ciekawe. Jakoś ta “niespotykaność”, jako logiczny argument, nie ma akurat zastosowania w dogmacie naukowym dotyczącym rzekomej niepiśmienności Słowian, jako jedynego ludu w tej części świata (nawet uznaje się runy bałtyjskie), przed misją Cyryla i Metodego, co jest absurdalnym kłamstwem.

Jurszo twierdzi również, że “schwytanych podczas wojen niewolników – również we wczesnośredniowiecznej Polsce – używano jako osadników”. Jako pseudoargument tego rzekomego niewolnictwa podaje on opis, że ”Mieszko I, zawierając na początku lat 80. X wieku pokój z królem Ottonem II, oddał mu niemieckich jeńców, których zagarnął w czasie wygranej przez siebie wojny roku 979″. Tak jak i poprzednio, znów jednak nie zauważa, że po pierwsze, jak widać, Mieszko I nie handlował niewolnikami, a po drugie, jeńcy po karnym okresie byli puszczani wolno lub zwracani swojemu władcy, co przytoczony opis jasno potwierdza. To mają być te “dowody” na istnienie niewolnictwa u Słowian uzasadniające drwiny z opisywanego przez Bieszka umiłowania przez nich wolności.

W sprawie zarzutu niewolnictwa u Słowian Jurszo przytacza opinie Artura Szrejtera, którego wydumane i niesprawiedliwe poglądy znakomicie obnażył Mariusz Agnosiewicz. Ale o tym nasz specjalista od historii dla kobiet z WP też zdaje się nie wiedzieć.
To, że wiec, jako forma demokracji bezpośredniej znany był też dawniej Germanom, jak twierdzi przytaczany Modzelewski, świadczy tylko, że przed chrystianizacją, która przyniosła też nowe stosunki feudalne i poddaństwo oraz wyzysk chłopów, wśród pogańskich plemion istniała wyższa i bardziej cywilizowana forma rządów. Jeśli Jurszo i jemu podobni, chcą na tle współczesnej gloryfikacji demokracji, naigrywać się z takiego systemu sprawowania władzy u Lechitów, to się po prostu ośmieszają. Albo niech się wyraźnie określą, że są monarchistami z upodobaniem do dyktatu, dzięki czemu powstały cesarstwa i imperia Zachodu, rzekomo stojące na wyższym poziomie rozwoju niż demokratyczne rządy wiecowe u ludów słowiańskich.
Warto też zauważyć, że to umiłowanie wolności i jedności wyrażało się później w zasadzie liberum veto, co jest, z politycznego punktu widzenia, najwyższą formą demokracji, którą stosowano jedynie w Rzeczpospolitej.

Dawniej nikt nikogo nie bił na wiecu, by zmienił zdanie, jak to Jurszo sugeruje, co jest odosobnioną relacją Thietmara o charakterze demonizacyjno-propagandowym, ale po dyskusji i braku znalezienia kompromisu akceptowalnego przez wszystkich uczestników zebrania, uciekano się do wróżb, które miały charakter wiążący. Świadectw w tym temacie jest wiele, ale widocznie celem Pana Roberta nie jest prawda, tylko ośmieszenie teorii Wielkiej Lechii i autora poczytnych książek, nawet za cenę uznania publicysty WP za “pożytecznego idiotę” piszącego na polityczne zamówienie.

Głównym problemem Bieszka jest, co prawda, opieranie się w dużym stopniu na wątpliwej Kronice Prokosza, ale nawet przyjmując, że to faksyfikat, to nie ma w niej jakichś strasznych rzeczy, poza listą starożytnych władców, która nie wiedzieć czemu tak wielu kłuje w oczy. Nawet jeśli Bieszk się myli w tej sprawie, to nie znaczy, że wszystko, co pisze to bzdury. Korzysta też z wielu innych, uznanych źródeł, które są różnie interpretowane przez historyków. Ale jak widać robi się z niego pseudonaukowca, oszołoma, naciągacza i agenta. Komu tak naprawdę zależy na tym byśmy nie zadawali trudnych pytań o naszą przeszłość, zwłaszcza przedchrześcijańską?

Na koniec Jurszo daje już pokaz swoich poglądów wyraźnie sugerując, że teza Bieszka na temat wpływu obcych państw na upadek Lechii jest przejawem cierpiętnictwa i podejścia w stylu “co złego to nie my”. Wiemy, że dziennikarz WP woli za wszystko obwiniać samych Polaków, jakby to oni spowodowali zabory, które może jeszcze były w jego opinii dobrodziejstwem dla Polski. To Polacy pewnie odpowiadają też za wywołanie II wojny światowej i holokaust, do czego skłania się obecnie zachodnia narracja polityczna. To my oczywiście jesteśmy winni całemu złu w historii i obecnie w Europie. Taki “bękart narodów”. Można tylko spytać Pana Jurszo, komu taka propaganda ma służyć.

Po jego tekstach widać jasno, jaka jest linia polityczna Wirtualnej Polski, która całe szczęście jest tylko wirtualna, a nie realna, mimo tego typu wysiłków, jakie tu mieliśmy okazję zobaczyć.

Tomasz J. Kosiński

24.01.2020

Rusofil Opolczyk przyznaje rację katolickim fundamentalistom

matrioszka

Miałem nie kopać klęczącego przed ruskim kacapem Opolczyka, bo żal mi się go kiedyś zrobiło, jak nawet oczerniany przez niego Cz. Białczyński, wziął go w obronę w iście słowiańskim stylu (za co mu chwała) w konflikcie z kościołem katolickim po zadymach na Ślęży. Jednak na swoim rusofilskim blogu, tenże ewidentny manipulator, niejaki Andrzej Szubert (jakże polskie nazwisko!) występujący pod pseudonimem Opolczyk, umieścił parę wyzwisk pod moim adresem, do których wypada się odnieść, by nie dawać moralnego przyzwolenia na bezkarne szkalowanie czyjegoś imienia przez takich typków udających prawdziwych Polaków.

Miała to być jego riposta na mój artykuł, w którym porównałem go do podobnego słowianożercy Patlewicza,

https://wedukacja.pl/ubecka-czy-zydo-katolicka-wielka-lechia-czyli-patlewicz-kontra-opolczyk

Cała jego śmieszna i ignorancka argumentacja nie zasługuje nawet na polemikę, bo nie warto debatować z osobami niedouczonymi, mającymi jedynie polityczne motywacje, masę uprzedzeń i fobii. Jednak stosowane przez niego ataki osobiste, posądzenia, oczernianie innych i zaangażowanie w dyskusję z tym typkiem przez Cz. Białczyńskiego, czy ostatnio W. Wróżka, skłoniło mnie do napisania parę słów na temat jego pseudopatriotycznej działalności.

Otóż, już po wstępnej lekturze jego tekstów i komentarzy widać, że Opolczyk nie kryje swoich sympatii do Kremla, czym daje nam dowód, że jego „pogaństwo” ma moskiewskie korzenie. Jego prorosyjskie poglądy można wyraźnie zauważyć choćby w postach atakujących Cz. Białczyńskiego, który nie kryje swoich obaw wobec panslawistycznych zakusów Rosji. O ironio Patlewicz, Michalkiewicz i inni kato-narodowcy akurat nazywają idee turbosłowiańskie „ubeckimi rzygowinami”, o czym pisałem w swoich polemikach, m.in. tutaj: https://wedukacja.pl/ubeckie-rzygowiny-s-michalkiewicza-i-poganizacja-polski-wedlug-s-krajskiego Chyba jednak taki antylechita i rusofil Opolczyk bardziej pasuje do tego określenia, aniżeli zadeklarowany turbosłowianin i – w opinii Szuberta – rusofob Białczyński.

W 2013 roku Opolczyk pisał: „Osłabienie Rosji będzie dla Polski katastrofą. Jedynie w oparciu o nią i w sojuszu z nią możemy mieć szansę, możemy marzyć o wyrwaniu się z łapsk bilderbergowskiej bandyckiej unii jewropejskiej, zbrodniczego NATO i strategicznego sojuszu z Izraelem”. https://opolczykpl.wordpress.com/2013/12/11/wojna-o-ukraine-oraz-czeslaw-bialczynski-i-jego-nieslowianska-rusofobia/

Rok później nasz rusofil już nie tylko wysuwa oskarżenia o rusofobię, ale także insynuacje o żydowskim pochodzeniu Czesława w artykuliku pt. Kolejna antyrosyjska agitka Nadjordańczyka Białczyńskiego…gdzie nasz liżydupa Putina obwieścił „Wymyślne wyzwiska pod adresem władz Rosji są tylko wyrazem jego kompleksu niższości, bezsilności, wściekłości i nienawiści.”

W marcu 2019 znowuż nasz politruk pisze „Cz. Białczyński – chorobliwy rusofob, „Słowianin”, matacz”

Chyba wystarczy nam to, aby w pełnej krasie ukazać kolejnego agenta wpływa na usługach Kremla w Polsce. Szuberta zresztą nie trzeba nawet „demaskować”, bo sam to już dawno zrobił, a jego fani, grają w tę samą grę, co inni Jurije i Jewrjeje w naszym kraju. To, że Moskwa idzie ręka w rękę z Berlinem, widzimy nie pierwszy raz, a kto zna choć trochę historię wie, czym się to zawsze kończyło. Dlatego określenie działań Opolczyka i jego wrogość wobec Lechitów śmiało można nazwać turbogermańskim i ubeckim jazgotem. A Putinowi i Merkel w to graj.

To, że ma on krytyczny stosunek do teorii allochtonicznej, tak jak większość panslawistów, którym de facto pasowała wizja słowiańskiej kolebki na bagnach gdzieś nad Dnieprem, czyli ruskich terenach, niczego nie zmienia w jego turbogermańskiej narracji. Bo komuż to na rękę jest plucie na ludzi odkrywających prawdę o naszej przeszłości i lechickim dziedzictwie?

Szubert twierdzi, że jest poganinem, a nie rodzimowiercą, a tymczasem wciąż odwołuje się do opinii tychże wyznawców rodzimej wiary, w większości znanych z antylechickich poglądów ukształtowanych akurat na turbogermańskim gruncie kossinnizmu i jego wyznawców w rodzaju K. Moszyńskiego. Stwierdza zadziornie, że moje „wymysły ośmieszają Słowiańszczyznę”, dodając – jakby szukając jakiegoś potwierdzenia – że „Nie jest to tylko moje zdanie – wielu rodzimowierców widzi to podobnie”.

Ubolewa, że kato-narodowiec G. Braun, utożsamia turbolechitów (których Opolczyk nazywa świrami) z rodzimowiercami, i nie rozumie, nawet jako antychrześcijanin, że dla takich ludzi jak Braun właśnie, punktem podziału jest to, czy ktoś jest katolikiem czy nie, nic więcej. Tak samo dzieli ludzi nasz nawiedzony bloger, bo wszyscy, co nie lubią Rosji i jego poglądów są żydami, tylko on nie, o czym będzie jeszcze mowa dalej.

Szubert, jak sam deklaruje, jest wyznawcą prymitywnej, czyli właśnie turbogermańskiej wersji Słowiańszczyzny. Bez żenady pisze, że „Słowianie u schyłku wolnej Słowiańszczyzny byli ludem przedcywilizacyjnym, wiejskim, żyjącym w bliskim kontakcie z Naturą, w przeciwieństwie do cywilizacji opartej o ludność miejską, oderwaną od Natury i po prostu wynaturzoną.” Czyli siedzenie w ziemiankach i łażenie w konopnych workach, to idea prostej, pięknej, nie cywilizowanej Słowiańszczyzny, w jaką nasz poganin Opolczyk stara się wierzyć i ją gloryfikować. Udaje, że nie wie, komu zależało na stworzeniu takiej prostackiej wizji słowiaństwa i komu obecnie jest to wciąż na rękę.

Dalej nasz komentator zauważa, że mam sceptyczny stosunek do Kroniki Prokosza, ale jednak twierdzi, że „ślepo wierzę w Imperium Lechii”. Skoro mam krytyczny stosunek do wielu źródeł i kontrowersyjnych teorii zarówno Bieszka, jak i Szydłowskiego, to chyba nie jestem takim ślepcem, jak mi Szubert imputuje, wrzucając oczywiście wszystkich Lechitów do jednego worka. Zauważa też, że ujawniam motywy katolików zwalczających, czy ośmieszających wymysły o Imperium Lechii, choć sam przyznaje, iż w tym przypadku „fundamentaliści katoliccy mają akurat rację”. Dlatego nie rozumie, że porównywanie go z turbokatolem Patlewiczem, nie jest tak absurdalne, bo w tej kwestii grają właśnie do jednej bramki, zgodnie z podłą zasadą „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”.

Co już zaczyna być zabawne, w swoich wyjaśnieniach o szkodliwej roli Kościoła wobec oświaty Słowian tenże Szubert przytacza cytat z Nestora: „Wybuchł w ziemi Lachów bunt, powstali chłopi i pozabijali swoich biskupów…”, nie zauważając, że ruski latopis pisał właśnie o Lachach, a nie Polakach, którzy to według Opolczyka zostali wymyśleni przez… Rosjan, a sami niczego nie zwojowali, bo pielili kapustę i słuchali śpiewu ptaków, dopóki nie przyszli źli misjonarze z mieczami i nie zrobili kuku grającym na lirach, pacyfistycznie nastawionym Słowianom.

Dalej Szubert udaje historyka i stara się polemizować na tematy, o których ma blade pojęcie. Przytakuje więc turbogermanom, że Chrobry żadnym Cesarzem nie był, a 12 letnią lukę między śmiercią Ottona III a koronowaniem na cesarza Henryka, wyjaśnia…brakiem czasu z powodu wojen toczonych z…Chrobrym. Ale o cóż to chrześcijański król Niemiec toczył te wojny z chrześcijańskim władcą Słowian, kolega Szubert już nie wyjaśnia. No cóż… Podobnej naiwności dawno nie spotkałem, nawet wśród niektórych „konopnych’ rodzimowierców.

Nałożenie korony na głowę Chrobrego w obecności biskupów polskich i niemieckich Opolczyk nazywa „pustym gestem Ottona”. Sugeruje, że „Otto na uczcie za dużo miodu pitnego wypił i po pijanemu, w typowym pijackim rozrzewnieniu „skumplował” się z Chrobrym, nakładając mu swoją koronę na głowę. Byłby to więc tylko przejaw pijackiego rozrzewnienia Ottona.” Jako „wybitnego” historyka spytajmy Pana Szuberta, z jakich to relacji historycznych ma to niby wynikać? Jakież to kroniki w podobny sposób lekceważą ten akt, bo chyba nie polskie? Opolczyk, jak widać jest zwolennikiem niemieckiej wersji historii naszego kraju, a nasi kronikarze to dla niego bajarze. To, że taki Adam z Bremy pisał o psiogłowych dzieciach Amazonek, to przy Kadłubku, pestka. Jaką narrację wam to przypomina? Bo chyba nie prosłowiańską i propolską?

Szubert ośmiesza się kompletnie, że powodem obrzucenia Chrobrego klątwą przez arcybiskupa gnieźnieńskiego – Gaudentego, o czym pisał w swej kronice Gall Anonim, była zapewne uprowadzona przez Chrobrego z Kijowa ruska księżniczka – Przedsława. Chyba większość ludzi, co liznęła choć trochę historii, wie, że gdyby za takie sprawy należała się klątwa arcybiskupia, to większość władców ówczesnej Europy powinna być nią obrzucona i nie miałby kto rządzić.

Opolczyk nie zauważa, że w Biblii użyto słowa „lehi” nie do jakiejś rzeczy, tj. „oślej szczęki”, jak to właśnie idiotycznie niektórzy matacze niewłaściwie tłumaczą, ale do bliżej niezlokalizowanej krainy geograficznej. Nie ma to być dowodem istnienia jakiegoś Imperium Lechickiego, ale zwykłą ciekawostką, pokazującą, że słowo „leh”, ma starożytne pochodzenie, znane jest w różnych kulturach, gdzie zazwyczaj oznaczało pana, boga, jak arab. Al-Lach, sanskr. lach – pan, lub coś od tegoż bóstwa pochodzącego, jak chleb hebr. lechem, celt. lech – boski kamień. Dla lingwistycznego ignoranta Szuberta to tylko przypadki.

Nie wiem na jakiej podstawie zarzuca mi wiarę w to, że „Samson miał oślą szczęką zabić tysiąc Filistynów, a jego siła kryła się w nieobciętych włosach”, skoro piszę tylko o fakcie istnienia słowa „lechi” w tejże księdze. Czy gdy sam Opolczyk pisze coś o Biblii to znaczy, że wierzy w to, co w niej napisano? Tu widać otumanienie umysłu naszego krytykanta, który nie potrafi odróżnić pisania o faktach, od poglądów czy wiary.

Podobnie należy ocenić bzdurny zarzut, że próbuję „przerzucić pomost i połączyć Słowiańszczyznę z judaizmem, polskość z żydowskością.” Być może Szydłowskiemu można by to jeszcze zarzucić, bo na każdym kroku odnosi się do Biblii, choć on w sumie twierdzi, że to żydzi zawłaszczyli lechicką historię, a Biblia to dzieje Lechitów, co jest oczywiście dyskusyjne. Coś mi to wygląda u Szuberta na usilną próbę „nie tykania Biblii”, a już widzenia tam słowiańskich wpływów, wygląda dla niego na profanację. Można się zastanowić tylko, czemu Opolczykowi tak to przeszkadza, choć, jak wiemy, biblijni autorzy wtłoczyli do tej księgi wierzenia i legendy różnych ludów, kultur i cywilizacji, co jest ewidentnym przykładem synkretyzmu religijnego, co widać nie tylko w Torze, ale i Nowym Testamencie. Ale o tym długo, by pisać. Dla Szuberta wygląda to jednak na świętokradztwo, dlatego Szydłowskiego z jego teorią „lechickiej Biblii” nazywa świrem.

Opolczyk pisze też, że „Kolejnym „dowodem” turbolechitów i imć p. Kosińskiego jest „jasnogórski poczet” książąt i królów Polski”. Używa tu typowego zabiegu socjotechnicznego, czyli stosuje wyraz „dowód” w cudzysłowiu, by od razu sugerować czytelnikowi, iż ma do czynienia z kłamstwem. Tak się składa, że to głównie turbogermanie trąbią, że łysogórski poczet, tablica na kolumnie Zygmunta, czy zapis „lehi” w Biblii to główne „dowody” na istnienie Wielkiej Lechii, co ma ośmieszyć całą teorię i pokazać, że nic więcej tego nie potwierdza. Łatwiej dyskutować czy Zygmunt III był 44 królem Polski czy Szwecji, aniżeli odnosić się do 50 kronik i setki map, w których jest o tejże Lechii mowa. To też czyni nasz turbogermański rusofil, udający „Słowianina”, poganin, najprawdopodobniej wyznawca, nie Świętowita, a co najwyżej… Marksa.

Turbolechici nie muszą też uzgadniać wspólnej, spójnej wersji, jak to Opolczyk sugeruje, bo prowadzą niezależne badania, często się spierając ze sobą, podobnie jak naukowcy. Uzgodnioną wersję zapewne przedstawiono Szubertowi i jemu podobnym, za pokwitowaniem, dlatego jej się tak uparcie trzymają. Przez to są tak odporni na argumenty drugiej strony, które obnażają zarówno ich motywy, jak i braki intelektualne.

Znów analizuje „wartość historyczną” jasnogórskiego pocztu zamiast po prostu przyznać, że polski kler, który sobie kiedyś taki obraz zamówił na Jasną Górę, nie miał problemu z uznawaniem do czasów zaborów, polskich władców przedchrześcijańskich. To po rozbiorach i krwawych powstaniach zdecydowano o napisaniu nam nowej, „lepszej” historii, w czym większy udział mieli akurat politycy i twórcy Kulturkampfu, niż sam Kościół, który, jak widać po niektórych jego przedstawicielach, np. ks. Piotrze Skardze, ks. Hugonie Kołłątaju, czy ks. W. Dębołeckim, wydawał się raczej podzielony w tej sprawie.

Opolczyk stara się ośmieszyć polskich kronikarzy twierdząc, że nie można im wierzyć, bo pisali bajki o smoku wawelskim. Kolejny raz myli poglądy autora z tematem, o jakim pisze. Jeśli historyk czy etnograf, jak K. Moszyński przytacza jakieś podania ludowe, to nie znaczy, że sam musi w nie wierzyć. Robi to dla celów informacyjnych, by pokazać wierzenia, obyczaje ludu, tak jak to zrobił Długosz opisując panteon słowiańskich bogów, w które przecież sam nie wierzył. Dlatego jego dzieło czekało 200 lat na polskie wydanie.

Swoją drogą ciekawe, w jakich to bogów nasz poganin Szubert wierzy skoro twierdzi, że Długosz pisał bzdury? Raczej nie w polskich zatem. Chyba, że nasz poganin wierzy w Marsa i Snickersa, a nie słowiańskich bogów, których istnienie turbogermańska propaganda podważa od lat, z takimi germanofilskimi piewcami jak A. Bruckner, L. Moszyński, H. Łowmiański, J. Strzelczyk, czy D. A. Sikorski.

W sprawie napisu na tablicy na kolumnie Zygmunta III Opolczyk kolejny raz wyraźnie przyznaje rację Patlewiczowi pisząc „Patlewicz powtarza faktycznie – tyle że nie są to „oklepane bzdury” – fakt, że napis na tablicy kolumny: „czterdziesty czwarty z szeregu królów„ odnosi się do Zygmunta Wazy jako króla Szwecji a nie Polski.” Czyli znów panowie grają w jednej drużynie, a tak go oburza moje porównywanie go do tego katolskiego publicysty. Opolczyk stara się argumentować sprawę opisu z kolumny, że „Wcześniej na tablicy jest wszak napisane o nim: „z tytułu dziedziczenia, następstwa i prawa – król Szwecji” . Jakoś zapomina, że jeszcze wcześniej jest tam też napisane, iż Zygmunt III jest królem Polski, od czego zaczyna się cały tekst i czego on de facto dotyczy. Dodatkowa informacja o jego królowaniu także w Szwecji ma tu znaczenie drugorzędne i wszelkie doszczegółowienia w dalszej części tekstu należy traktować, jako odnoszące się do jego królowania w naszym kraju, gdzie stoi jego kolumna z tą właśnie tablicą na niej umieszczoną.

Szubert podważa, że wielu polskich władców znanych z ówczesnych pocztów nie było de facto królami, ale sprawowali tylko władzę książęcą. Może przy okazji odpowie na pytanie, którzy to królowie szwedzcy z listy 44 do Zygmunta, byli de facto królami, czyli namaszczonymi przez arcybiskupa i koronowanymi za zgodą papieża i cesarza, jak to się obecnie przyjmuje? Jak wiemy, dawniej taka definicja funkcjonowała jedynie na terenie Cesarstwa i Papiestwa oraz terenach od nich zależnych. Pierwszy król z tejże listy Eryk Zwycięski, rządzący od 970 roku, czyli później niż Mieszko I, też nie był namaszczonym przez arcybiskupa królem, podobnie, jak jego szwagier z Polski, którego siostrę poślubił. Nie można też wykluczyć, że być może specjalnie ustalono wtedy, że skoro Zygmunt jest 44 królem Szwecji to mając na uwadze toczące się wówczas dyskusje w Polsce czy jest 44, 45, a może 46 z kolei władcą naszego kraju, przyjęto tę samą liczbę 44, co w Szwecji, dla podkreślenia jej magii, a tym samym boskości władcy. Jak pisał wieszcz: A imię jego 44… Prawdopodobnie była to sugestia samego Zygmunta, jezuity, który wszystkie egzemplarze dzieła wspominanego tu wcześniej Długosza kazał spalić na stosie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak to nasz „polski” patriota wychwala porządek, jaki zrobili z pocztem swoich królów Szwedzi, porównując go do polskiego bałaganu w naszej historii. O czym to może świadczyć? Bo z pewnością nie o rzekomej, patriotycznej postawie naszego hejtera, antylechity. Jakoś mi tu dziwnie przychodzi na myśl Szajnocha i Skrok.

Według mnie, wykłócanie się o to czy Zygmunt był 44 czy 45 królem Polski odbiega od istoty tematu, a mianowicie tego, że w czasach tegoż Zygmunta nikt nie miał problemów z uznawaniem władców Polski sprzed Mieszka I za faktycznie istniejących, a nie legendarnych, jak się to teraz przyjmuje, bez względu na fakt, czy byli koronowani przez arcybiskupa czy nie. Kłócono się jedynie o to czy zaliczyć do pocztu takie postacie jak Bezprym czy Bolesław Zapomniany, a nie Lecha, Wandę czy Piasta. W moim rozumieniu zresztą bycie królem zgodnie z cesarską definicją było aktem poddaństwa, a status księcia (knezia), jakim był m.in. Mieszko nie oznaczało wcale, że był on mniej ważnym władcą niż jemu podobni w krajach sąsiednich, bez względu na to, czy się nazywali kaganami, chaganami, jarlami lub kingami i czy ich namaścił biskup czy też nie. A taki poganin Opolczyk powinien tylko przyznać tutaj rację, a nie przytaczać jakieś turbokato-germańskie definicje bycia królem.

Zauważmy, że pierwsza formalna koronacja w Skandynawii, według historyków, miała miejsce dopiero w XII wieku. Więc może Opolczyk najpierw zweryfikuje poczet królów szwedzkich i ustali, którym de facto królem tego kraju, zgodnie z jego definicją, był Zygmunt III.

Przykładów z jasnogórskim pocztem i napisem na kolumnie Zygmunta, nie można oczywiście traktować, jako dowodów na istnienie Wielkiej Lechii, ale potwierdzają one, że ani kręgi kościelne, ani arystokratyczne, do końca istnienia Rzeczpospolitej nie uznawały władców przed Mieszkowych za legendarnych, co stara się nam wmówić nasz turbogermański piewca Szubert, wpisując się tym samym pięknie w putinowską narrację.

Opolczykowi przydałby się nie tylko kurs logiki i patriotyzmu, ale też prostej matematyki, bo z uporem twierdzi, że „nigdy nie uzyskamy dla Zygmunta III Wazy liczebnika czterdziesty czwarty z szeregu polskich królów”. Jak ktoś nie chce, to nie uzyska, ale tak się akurat składa, że w czasach Zygmunta akurat przyjmowano, że polski poczet liczy 44 władców. Pisze o tym więcej w swoim komentarzu do mojego artykułu W. Wróżek tutaj:

https://bialczynski.pl/2020/01/12/slavia-lechia-tomasz-j-kosinski-turbogermanska-slowianszczyzna-czyli-wspolczesna-krucjata-przeciw-neoslowianskim-ideom/

Kolejnym potwierdzeniem turbogermańskiego umysłu naszego blogera jest stwierdzenie „No i przede wszystkim wśród turbolechitów nie ma historyków!” Czyli nasz demaskator wymyślonych przez Kościół faktów historycznych, jak to sam z dumą stwierdza, jest jednocześnie zwolennikiem akademickiej „prawdy” i jedynie słusznej wersji historii napisanej nam podczas zaborów w ramach procesu germanizacji, której to uczą w naszych szkołach i na uczelniach do dziś, a cały słowiański świat się przez to z nas śmieje.

Zgodnie z moskiewską szkołą, nasz pogański huru odchodzi od istoty rzeczy skupiając się na nieważnych szczegółach, jak to wcześniej wykazałem, jeśli chodzi o istotę sporu o jasnogórski poczet czy napis na kolumnie Zygmunta. To samo robi w tak błahych sprawach jak np. stwierdzeniu, że ja kłamię, bo on pisał o Szydłowskim czy Bieszku, jako o „świrach”, a nie o „szurach”, jak ja mu zarzucałem. Czyli potwierdzeniem jego wiarygodności ma być używanie innego wyzwiska niż mu wypomniano. Dobre.

Podobnie jak odcina się od określania go rodzimowiercą, choć się na tychże często powołuje, szukając potwierdzeń swojej pseudoargumentacji, tak samo stwierdza „Jestem więc nie „antyklerykałem” a zdecydowanym przeciwnikiem chrześcijaństwa jako takiego”. Nie bierze pod uwagę, że dla większości nie ma to żadnego znaczenia, a jego antyklerykalne, antykościelne czy antychrześcijańskie poglądy to jedna i ta sama fobia.

Chyba jednak nasz wystraszony komentator czuje, że niektórzy bardziej inteligentni ludzie mogą wątpić w to, co pisze, więc musi podkreślać, że kieruje się „wiedzą rozumem, rozsądkiem i faktami. I działa wyłącznie we własnym imieniu”, bo akurat nie za bardzo to wynika z jego tekstów. Brzmi to zresztą jak formułka napisana przez oficera prowadzącego. Sam od siebie w ramach syndromu kompensacji może co najwyżej wrzucać ciągłe wstawki w stylu „to ja pierwszy o tym pisałem”, „to ja obnażam kłamstwa”, „to ja walczę z ciemnotą”, „naszą prawdziwą, słowiańską tożsamość propaguję ja” itp. Biedny miś. Inni piszą książki, które są w bibliotekach na całym świecie, a on musi swoje kompleksiki i uprzedzenia leczyć wyzywaniem wszystkich dookoła od żydów. Ale jednocześnie sączy swój jad stwierdzając, że turbosłowiańskie idee są „chorobliwą mrzonką zakompleksionych „wielkolechitów”, lub fałszywą barykadą, mającą ogłupiać i dodatkowo skłócać i tak już skłóconych Polaków”. Ciekawe kto tu kogo skłóca, czy Opolczyk plujący na wszystko i wszystkich, nie szanujący żadnych autorytetów, uznający Polaków za debili, czy pasjonaci, którzy są dumni z naszej prawdziwej historii.

Jego pokrętna logika wspina się już na wyżyny przy próbie wyprowadzenia nazwy Lech z… legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Zauważa, że Czecha i Rusa, znanych z kronik (choć są wersje tylko o Czechu i Lechu lub ewentualnie dodaje się Mecha a nie Rusa) nie ma w oficjalnych pocztach władców tych krajów, co ma być według niego dowodem, że legenda powstała, gdy te państwa już istniały. Logiczne, nieprawdaż? Dodanie do zestawu tych dwóch imion Lecha, tłumaczy tak „Wydaje się, że autor legendy, znający już Ruś i Czechy, wiedział też, że gdzieś nad Wartą powstaje kolejne państwo, które nazwy jednak nie znał. Nie wiedział jak nazywają je jego władcy i mieszkańcy. Ale słyszał być może coś o dziadku Mieszka, Lestku czy Leszku. I na chybił trafił do legendy obok Rusa i Czecha wsadził Lestka, skracając i lekko zniekształcając jego imię. I tak w legendzie obok Rusa i Czecha pojawił się Lech. Być może też w kręgu autora nazywano Polan bez pytania ich o zgodę po prostu Lachami. Wszak różne ludy i plemiona obdarzały inne ludy i plemiona wymyślonymi przez siebie nazwami. U Rusinów nazwa ta przyjęła się od razu i dlatego tak nazywali Piastów /Polan.” Jak widać pan oficer prowadzący zasugerował Opolczykowi też, że fajnie by było wmówić ludziom, że ta legenda powstała oczywiście…w Rosji, jak wiele innych ważnych rzeczy i w ogóle wszystko, co jest związane ze Słowianami, czyli de facto Rusami. Zabawnie stwierdza dalej, że „Jedynie w przypadku państwa Piastów/Polan legenda się nie „sprawdziła” – nie nazwali oni swojego państwa Lechią. Ale nie ma się czemu dziwić – nazwa Czech i Rusi nie pochodziła od imion Czech i Rus. To imiona te w legendzie pochodziły od nazwy tych państw.” Oczywiście nie zauważa, że co najmniej kulkunastu kronikarzy właśnie Lechią nazywa nasz kraj i Lechia znajduje się w tytule ich kronik, a w powszechnym mniemaniu słowo Lech było równoznaczne z określeniem Sarmata. Nie wyjaśnia przy tym też skąd według niego się wzięły nazwy Czech i Rusi, ale głupi o to przecież nie będzie pytał. Czyli próbuje tu robić z ludzi idiotów.

Na koniec, jak wszystkich swoich oponentów, również i mnie nazywa żydem i sugeruje, że to ma być moja misja pod przykrywką „Wielkolechity”. Kolejny raz trafia kulą w płot i okazuje swoją ignorancję w temacie poddając się swoim fobiom i uprzedzeniom. Wszyscy, co ciut więcej wiedzą, jakie są moje poglądy, czego, jak czego, ale filożydostwa to mi zarzucić nie mogą. Tak się składa, że wielokrotnie potępiałem publicznie zbrodniczą działalność Izraela wobec Palestyńczyków, za co byłem banowany na Fejsie, na którym ów Opolczyk oficjalnie nie funkcjonuje traktując ten portal społecznościowy, jako „żydowską platformę”, to może o tym nie wiedzieć. Śmiem jednak twierdzić, że nawet jakby czytał umieszczane tam moje posty o tematach polsko-żydowskich, albo przejrzał mój numer specjalny „Dedala”, czasopisma kulturalnego, którego przez kilka lat byłem redaktorem i wydawcą, na temat stosunków polsko-żydowskich, to i tak by nie zrozumiał, jakie mam poglądy, jako kielczanin z urodzenia, w tym „drażliwym”, jak to nazwał, temacie.

Jego zaślepienie nie pozwala mu patrzeć obiektywnie na to, co się dookoła dzieje i kto jest kim, Chyba, że robi to z premedytacją. Jego blogowi fani od razu podchwycili sugestię i zrobili ze mnie „żyda na żydy”, jak to ujęła niejaka Scytka: „To jest o wiele gorsze niż przypuszczałam. Ta Slavia Lechia jest żydowskim brukowcem i nie ma nic wspólnego ze słowiańską Polską. Kosiński to oszołom i pierwszy wróg Polski. To żyd nad żydy!! Nagina słowa, całe teksty, obcina tak, by pasowało żydom do udowodnienia , że Slavia.(??!!)..ziemia obiecana… no właśnie… Slavia , jak w tytule, to jest żydowska ziemia łącznie z Polin…” .

Cóż, wygląda niestety na to, że Opolczyk, zgodnie z komunistyczną szkołą, jako komunista wyzywa, innych od… komunistów, dla odwrócenia od siebie uwagi. Jego wroga działalność przeciwko pasjonatom, dumnej polskiej i słowiańskiej historii, każe nam przypuszczać, że jest on nie tylko panslawistą i rusofilem, ale zakamuflowanym żydem, nienawidzącym kościoła i wizji cywilizowanych Słowian oraz Lechitów, jako przodków Polaków. Jako żyd o jakże polskim nazwisku – Andrzej Szubert, wyzywa innych o tychże żydów, co robi większość tego typu agentów obcego wpływu w naszym kraju. Ta jego blogerska polskość, to tylko ściema i przykrywka. Dlatego nie ma co się nad nim więcej rozwodzić i dyskutować, bo to walka z biurem żydo-komunistycznej propagandy, a nie jakimś tam anonimowym figurantem, rzekomo z Opola, w którym nota bene mieszkałem i pracowałem kiedyś 2 lata i nawet mam tytuł mecenasa kultury tego miasta przyznany przez jego prezydenta i Estradę Opolską. Sporo tam poczciwych przesiedleńców ze Wschodu, ale i folksdojczów też nie brakuje. Kim jest zatem ów Opolczyk kreujący się na prawdziwego Polaka patriotę? Napewno zadymiarzem walczącym z Kościołem, rusofilem i antylechitą. Kim więcej, sami oceńcie.

Chciałem też zauważyć, że ja nie ukrywam się pod żadnym pseudonimem, moje zdjęcia, życie rodzinne i zawodowe można poznać z Fejsa, bo nie mam nic do okrycia i nie tłumaczę, że „żydy to wykorzystują”, bo się nie boję, ani Ruskich ani Żydów, ani Niemców. Jedyne czego się obawiam, to naiwności Polaków, którzy dają się wodzić za nos takim farbowanym lisom, jak Opolczyk. Jeśli są ludzie, którzy wolą wierzyć plującym na innych anonimom, to już ich problem. Pożytecznych idiotów nigdy i nigdzie nie brakuje.

Musimy się też liczyć z tym, że takie typki, jak Szubert, Michalkiewicz czy Patlewicz, będą jeszcze bardziej ujadać na Lechię i dumne dzieje Słowian, bo im się pali grunt pod nogami, a zainwestowane pieniądze przez żydo-komunę i kościelne ofiary na rusofilskich kato-konfederatów, idą jak widać na marne.

 

Tomasz J. Kosiński

18.01.2019

 

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020

Mapa Lechina Empire to tylko fanowska przeróbka, a nie jakiś dowód

Mapa Lechina Empire

Mapa “Lechina Empire” to tylko amatorska, prostacka, fanowska przeróbka, mająca charakter mema, jakich wiele w sieci, a nie jakiś “sfałszowany dowód” na istnienie Wielkiej Lechii, jak starają się przedstawiać tę sprawę turbogermanie.

Jak wiadomo, ktoś wykorzystał mapę Shepharda z XIX wieku, będącą rekonstrukcją zasiedlenia tej części Europy w VI wieku n.e. Ten angielski autor wpisał na naszym obszarze “Slavic people”, a jakiś fan Lechii tylko zmienił to na “Lechina Empire” na podstawie zapisków kronikarzy. Co w tym złego?

Nikt rozsądny nie twierdził, że to jakiś dowód na istnienie Imperium Lechickiego,  a jedynie entuzjastyczna przeróbka anonimowego autora do zrobienia fajnego mema.

Każdy, kto uwierzył, że ta mapa może być jakimś starożytnym źródłem czy dowodem jest mało rozgarniętym ignorantem.

To turbogermanie na siłę próbują z tej mapy zrobić główny dowód na istnienie Lechii, aby ośmieszyć temat i odwrócić uwagę od argumentów, z którymi nie potrafią polemizować.

Próbują tym samym wmówić ludziom, że argumenty turbolechitów oparte są na kłamstwie. Nie zdziwiłbym się też, gdyby owa mapa została zrobiona przez jakiegoś germanoszura, właśnie dla beki.

Czy mamy zatem traktować wszystkie germanoszurowskie memy jako dowody, czy tylko jako entuzjastyczną zabawę w “ten się śmieje, kto się śmieje ostatni”?

 

Tomasz J. Kosiński

19.12.2019

 

Ubecka, czy żydo-katolicka Wielka Lechia, czyli Patlewicz kontra Opolczyk

Cygan Patlewicza

R. Patlewicz, znany z kato-narodowych urojeń i bezceremonialnych ataków na tzw. turbolechitów – zwolenników niewinnego poglądu historycznego o istnieniu Wielkiej Lechii, w wypowiedzi dla Mediów Narodowych mówi o „absurdzie turbosłowiaństwa”, w czym widać wyraźnie jego lęki wobec niezgodności tej idei ze stanowiskiem Kościoła katolickiego.

W artykule z wypowiedzią video Patlewicza, Media Narodowe umieściły grafikę z prostackiego filmiku szydzącego z Wielkiej Lechii i jej zwolenników, co pokazuje nam źródła, z jakich kato-narodowi publicyści czerpią informacje na temat tej idei oraz jaka jest ich stylistyka polemiki z tym zjawiskiem.

https://www.youtube.com/watch?v=8fJ_Zagvc5A

Patlewicz cytuje wypowiedź Smarzowskiego o jego planach nakręcenia serialu o Słowianach: „Dobrze, ja odpowiem. Być może następna historia będzie o Słowianach. Opowieść o tym, że przed chrztem też byliśmy”. Przyznaje się, że gdy to usłyszał, od razu pomyślał o turbosłowianach. Dalej wystraszony publicysta stwierdza: „Znając poglądy Smarzowskiego, który jest wyjątkowym katolikożercą, to będzie tam na pewno coś atakującego Kościół.”

Zapomina dodać, że wcześniej, gdy Smarzowski kręcił „Wołyń”, był hołubiony przez władze, jak i narodowców oraz uznawany za patriotę. Gdy tylko jednak ośmielił się pokazać czarne, pedofilskie oblicze kleru, stał się ich wrogiem numer 1 i już „prawdziwym patriotą” nie jest.

Redaktor Mediów Narodowych szydzi, że Smarzowski zapewne zrobi pod publikę „jakieś sceny o katolickich szwadronach śmierci, które wyrzynają biednych Słowian”, a Patlewicz dodaje, że „wielu postkomunistów będzie zadowolonych”.

Cynicznie młody komentator uznaje, że: „Korzeniem idei turbosłowiańskiej jest “Kronika” Wincentego Kadłubka, który pisał takie bajki o smokach, o Aleksandrze Wielkim mającym rzekomo zaatakować Polskę. W nowszych czasach pojawili się różni hochsztaplerzy, którzy uznają to za prawdę. Dopisują do tego swoje tezy o zafałszowywaniu przez Kościół “prawdy” o Wielkiej Lechii.”

Redaktor Mediów Narodowych kpi, że „katolicy niszcząc to Słowiaństwo przekopali ziemię na 5 metrów w głąb i wszerz, zniszczyli wszystkie archiwa, wszystkie biblioteki”, co ma być ponoć jednym z głównych elementów wielkolechickiej teorii, a Patlewicz się z nim zgadza. Dalej redaktor pyta naszego zabawnego komentatora, czy są jeszcze jakieś inne wątki, „równie śmieszne”, tej teorii. Na co on odpowiada, że cała lechicka teoria to absurd.

Patlewicz w swoich filmikach jasno opowiada się za Wielką Katolicką Polską, dlatego idea Wielkiej Lechii, czyli Wielkiej Polski Niekatolickiej mu tak nie pasuje, jak i większości kato-narodowcom, którzy próbują ośmieszyć, zohydzić, czy też posądzać o agenturalność jej zwolenników. Wyraźna turbosłowiańska fobia, jak widać ma kato-narodowe podłoże i jest efektem dawnej i obecnej polityki Kurii.

W jednym ze swoich antylechickich filmików na YT i CDA Patlewicz podaje pokrętnie ogólną charakterystykę i historię zjawiska Wielkiej Lechii. Przywołuje m.in. działalność B. Tejkowskiego, posądzając go o współpracę z UB i kilka innych wybranych postaci, jak Adolf Kudliński, czy Wojciech Olszański. Postanowił też uderzyć w J. Bieszka.

Nasz śledczy wynalazł w rzeszowskim IPN teczkę tego autora, który miał działać w latach 1976-1984, jako agent komunistycznych służb wojskowych o ps. Henryk. Janusz Bieszk, jako działacz PZPR, magister ekonomii i pracownik handlu zagranicznego, miał prowadzić działania operacyjne w Holandii i popierać WRON. Sam Bieszk temu do końca nie zaprzecza, ale nie zgadza się z niektórymi zapisami w jego teczce oraz oskarżeniami o agenturalność prowadzoną w kraju, twierdząc, że wycofał się z takiej przymusowej współpracy w 1984 roku.

Nie mam zamiaru tutaj usprawiedliwiać Bieszka, bo za komuny byłem dzieckiem i mam raczej złe wspomnienia z tamtego okresu, ale chyba nie ma żadnych podstaw do stwierdzenia, że w 2015 roku wydał on swoją pierwszą książkę o słowiańskich królach Lechii na zlecenie rosyjskich służb, co Patlewicz dość jednoznacznie imputuje.

Dodatkowo, tenże Patlewicz sugeruje, że sama idea Wielkiej Lechii została wymyślona przez „służby” i nadal jest przez nie prowadzona, podobnie jak wydawnictwo Bellona, przychylne turbosłowiańskim autorom. O ile nam wiadomo, od 5 lat, czyli przed okresem wydania pierwszej książki Bieszka służbami krajowymi kieruje raczej nie prorosyjski PIS, hojny darczyńca m.in. ojca Rydzyka (nikt nie potwierdził, że jest księdzem), o którym jakoś Patlewicz żadnego śledztwa nie zrobił, mimo wielu przesłanek świadczących o jego agenturalnej działalności na terenie Niemiec i w kraju.

Co więcej, sam Patlewicz chwali to wydawnictwo za serię „Historyczne Bitwy”, a przecież wiadomym faktem jest, że Bellona wydaje wiele pozycji, które stoją na półkach w domowych bibliotekach także naszych narodowych i katolickich aktywistów. Jak widać jednak, wystarczy wydać kilka pozycji (na średnio 300 rocznie), w których doszukają się oni ataków na Kościół, by przypiąć wydawcy prorosyjską, a co więcej – agenturalną łatkę.

Jako propagandysta, Patlewicz mówi też o zmianach własnościowych w Bellonie po 2011 roku, kiedy to miała – według niego i innych narodowych publicystów – nastąpić „wojskowa prywatyzacja” tego wydawnictwa. https://niezalezna.pl/14054-wojskowa-prywatyzacja-bellony

Nie wspomina natomiast o tym, że w 2018 roku Bellona stała się w całości własnością niezależnej, irlandzkiej spółki Dressler Dublin. Nie zauważa też, że wydawnictwo mimo pewnych zmian własnościowych kontynuowało zarówno uznany, także przez środowiska narodowe, wspomniany wcześniej cykl „Historyczne Bitwy”, było i jest współorganizatorem Targów Książki Historycznej, współpracuje z muzeami historycznymi w kraju, prowadzi kluby historyczne i podejmuje wiele inicjatyw, które w narracji narodowej można nazwać „patriotycznymi”. Jeśli Patlewicz uważa całą pronarodową działalność Bellony za sterowaną przez wywiad, to niech dopowie, kto mu kazał tak mówić, bo jego działania i agresywne ataki mogą wskazywać, że to właśnie on prowadzi „służebną” działalność.

Może „nieskazitelny” Patlewicz zacznie prześwietlać każdego autora Bellony i umieszczać w swoim zestawie „zdrajców Ojczyzny”. Nasz kościelny inkwizytor zacznie więc, w „klasycznie narodowym stylu”, wyciągać, tym, co nie chwalą Kościoła, jakiegoś „dziadka z Wehrmachtu”, czy wycieczkę do Moskwy kilka lata temu „wiadomo w jakim celu”. Takie zagrania świadczyć mogą, że ich autor działa na polityczno-religijne zlecenie.

Mnie się nie chce „sprawdzać” Patlewicza, ani tym bardziej czytać i oglądać więcej jego kato-narodowej propagandy, opartej na zawiści, tendencyjności, agresji, hipokryzji i manipulacji faktami pod swoje urojone tezy. Z jego deklaracji, działań i prezentowanych poglądów wyraźnie widać, kto i co nim kieruje. Jego antysłowiańska fobia nie służy narodowi polskiemu, a jedynie zaślepionym katolikom, którzy pod płaszczykiem „patriotyzmu” i pokazywania powiązań klerykalno-narodowych, chcą zamazać okrutną i wstydliwą historię Kościoła.

Jakoś nasz samozwańczy sędzia, wydający wyroki, wysuwający oskarżenia i pomówienia, nie mówi też nic o wyraźnie antyrosyjskich postawach P. Szydłowskiego, czy Cz. Białczyńskiego, których akurat gani za antyklerykalizm, a nie prorosyjskość, jaka jest im obca. Wskazuje nam to jasno, że „straszenie Putinem” jest tylko przykrywką w głównej walce Patlewicza w obronie katolickiej rzeczywistości i stanu posiadania Kościoła w naszym kraju. A co więcej, tym samym, skoro pozostali „główni ideolodzy” wykazują ewidentnie antyrosyjskie postawy, jego teza o stworzeniu idei wielkolechickiej przez komunistyczne służby jest bzdurna.

O matactwach Patlewicza wypowiadał się m. in. Aleksander Berdowicz nazywając go głąbem kapuścianym.

https://youtu.be/mPOAEOZ4QYQ

https://youtu.be/tsCyjyqR2Xg

Młody, nawiedzony śledczy nazywa mnie “turbolechickim dezinformatorem”. Ja go mogę nazwać “kato-narodowym manipulatorem”. I co z tego wynika?

Może w moim życiorysie też będzie próbował znaleźć dziadka w milicji czy UB, ale uprzedzam próżna droga. Dziadek ze strony mamy był młynarzem, babcia nauczycielką. Dziadek ze strony ojca zginął na wojnie, a babcię za to, że przeżyła Auschwitz komuniści trzymali pół roku w celi w wodzie po pas. Ojciec był kolekcjonerem i zginął w czasie napadu, matka pracowała w handlu wewnętrznym. Żadnych służb, agentów i milicjantów. Wszyscy chodzili do kościoła w niedzielę. Mi to przeszło, ale jak patrzę na takich ludzi jak Patlewicz, to się nie dziwię, że i inni zaczynają przeglądać na oczy. Zaczynają odróżniać wiarę od religii i Kościoła.

Patlewicz powinien raczej zająć się przejrzeniem życiorysów i agenturalnych powiązań kato-narodowej kadry, zwłaszcza z jego ulubionej Konfederacji (jest osobiście współpracownikiem G. Brauna), która przez wiele środowisk i mediów oskarżana jest o…agenturalność na rzecz Rosji właśnie. O tym, że Konfederacja to „opcja prorosyjska” mówi otwarcie jeden z jej liderów Korwin-Mikke. Czy nie moglibyśmy tutaj sparafrazować wypowiedzi Winnickiego, że atak i posądzanie o działalność na rzecz Rosji świadczy o panice tegoż środowiska? W tym przypadku chodzi oczywiście o takie zarzuty wobec zwolenników Wielkiej Lechii i histerii grup klerykalno-narodowych.

https://youtu.be/oid65RR6J4I

https://telewizjarepublika.pl/dr-targalski-konfederacja-prowadzi-mlodych-ludzi-w-kierunku-rosji,80325.html

https://niezalezna.pl/275985-pytania-do-obrazonych-patriotow

U nas wszystkie grupy polityczne oskarżają swoich oponentów o współpracę z obcą agenturą, zgodnie ze starą zasadą komunistów wyzywających innych od…komunistów. Tyle tylko, że akurat ideę Wielkiej Lechii zwalczają wszystkie siły polityczne, bo kato-prawicy nie pasuje ona do obrazu Kościoła – zbawcy Polski katolickiej, lewicy i liberałom natomiast do nowej wizji Europy z dominującą rolą Niemiec, którzy nie są raczej idolami Wielkolechitów. Podważa też autorytety naukowe i uderza w rodzimowierców zapatrzonych w turbogermańskie wizje prostej, aby nie powiedzieć prostackiej, Słowiańszczyzny.

Najważniejsze jednak jest to, że Patlewicz nie zauważa, iż nawet przyjmując, że jeden czy kilku z lechickich autorów, jak Bieszk, może mieć agenturalną przeszłość, jak zresztą wielu aktywnych polityków w Polsce różnych opcji, to nie świadczy to jednoznacznie, że Wielkiej Lechii nie było. Tak jak nie oznacza bezdyskusyjnie, że – skoro wśród członków narodowców, czy kleru są osoby współpracujące ze służbami, a co gorsza, obecnie wręcz otwarcie deklarujące prorosyjskie sympatie (Mikke, kandydatka Konfederacji do Parlamentu Europejskiego rosyjskiego pochodzenia wspierająca Putinowskie bojówki motocyklowe itd.) – to Konfederacja jest przybudówką Kremla.

W jednym ze swoich filmików o Wielkiej Lechii Patlewicz parafrazuje słowa Grzegorza Brauna, że „Zostawią nam piosenkę i chorągiewkę, i pozwolą nawet biegać nago wokół ogniska wzywając Peruna, byle tylko gdzieś tam krzyża nie było w tle”. Widać tu dobrze, czego tak naprawdę boi się nasz ministrant i inni kato-narodowcy. Sam otwarcie przytacza jeszcze znane klerykalne hasło, rzekomo jednoczące naszych przodków do walki z wrogami, że „tylko pod krzyżem i pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Nie dopowiada, że najczęściej chodziło o walkę przede wszystkim z wrogami Kościoła, a nie Polski.

Czyli według niego wszyscy nie-katolicy to nie-Polacy. Zatem kim są polscy innowiercy, agnostycy, racjonaliści czy ateiści, wśród których jest wielu naukowców, działaczy politycznych i aktywistów? Wszyscy są widocznie, według niego, agentami wrogich Kościołowi służb. Po prostu średniowiecze mentalne tego młodego publicysty, aż mdli.

Zabawne jest cierpiętnicze podejście Patlewicza, jako „misjonarza prawdy”, który żali się, że zapewne zostanie zwyzywany przez turbolechitów od Żydów, masonów czy agentów. Sam to jednak wobec nich robi oskarżając zwolenników Wielkiej Lechii od ruskich sługusów, nacjonalistów, antyklerykałów, oszołomów, szurów. Mówi też o kompensacji, której przecież sam jest przykładem. To przecież jego ulubiona formacja – Konfederacja wszędzie doszukuje się żydowskiego spisku, co pokazuje, na jakie poziomy obłudy wspina się nasz nawiedzony komentator.

Uważa, że jakiś oszołom wymyślił Wielką Lechię, a reszta powtarza za nim jak barany, dokładając to i owo od siebie, przez co śnieżna kula „idiotyzmu i bałwaństwa” narasta. Ma na myśli chyba błogosławionego Kadłubka, bo korzenie pisania o Lechii sięgają właśnie jego kroniki u nas (wcześniej wspominali o Lechu kronikarze czescy).

Podaje zrzut ekranu z Biuletynu Racja Słowiańska z hasłem „Kraju Polan powstań z kolan”, co ma według niego głównie wydźwięk antykościelny. Rację miał założyć Ryszard Dąbrowski związany z antyklerykalną gazetą „Fakty i mity”. Czyli znów biedny Patlewicz nie może zdzierżyć odmiennej narracji od kościelnej. Stara się przedstawić tutaj turbosłowiaństwo jako akcję lewicy, czym strzela w płot, bo wyraźnie lewicowa Krytyka Polityczna, jest jednym z kluczowych środowisk atakujących ideę Wielkiej Lechii.

Dalej próbuje „obalić” dowody na istnienie Lechii, powtarzając oklepane bzdury w stylu, że na kolumnie Zygmunta III Wazy jest informacja o tym, że był on 44 królem Szwecji (nic takiego nie ma na tej tablicy), a nie Polski, zapominając, że w tamtym okresie w kronikach akurat podawano poczty królów polskich obejmujące 44-45 władców. Śmieje się, że skoro w kanałach pod Łysą Górą są metalowe pręty to nie mogą one być starożytne. Takim dowodem na nieautentyczność krypt ma być też żelbetowa pokrywa wejściowa do kanałów. Chyba nie trzeba komentować takiej głupawej „logiki” tego młodziana.

Aby ośmieszyć badania genetyczne, twierdzi, że najbardziej podobni genetycznie do Ariów są w Polsce… Romowie i pokazuje obrazek bezzębnego cygana rzekomo z grupą R1a1, pozdrawiającego pokrewnych mu Polaków. Już abstrahując od wyraźnych uprzedzeń rasowo-kulturowych, jakimi się tutaj wykazuje, to kolejny raz widać jak obrzydliwą stylistyką krytykanctwa ten sepleniący hejter się zajmuje.

Cygan Patlewicz przytacza też mem z tekstem Platona „Za największego wroga ludzie mają tego, kto mówi im prawdę”. Jakże pięknie to pasuje do reakcji na odkrywanie naszego dziedzictwa przez pasjonatów historii.

Nasz misjonarz uważa, że mamy powody do chwały i niepotrzebne nam są „wymyślone” według niego dzieje z czasów przedchrześcijańskich, ale ta dumna historia obejmuje według niego tylko czasy po wprowadzeniu chrześcijaństwa.

Sugeruje też, że nagły wysyp antyklerykalnych, turbosłowiańskich stron nie może być spontaniczny, ale jest sterowany z zewnątrz, oczywiście przez wrogów Kościoła. Jego agenturalna fobia nie jest, w jego przekonaniu, wyrazem kompensacji, paniki i agresywnej samoobrony, ale ma być „edukacją” społeczeństwa.

W kolejnym swoim filmiku mającym na celu dyskredytację idei lechickich, nasz kaznodzieja przytacza tekst K. Kośnika i J. Filipiuk „Słowiańskie teorie spiskowe, jako pozanaukowe narracje historyczne”, gdzie autorzy-psycholodzy przedstawiają swoją chybioną analizę zjawiska turbosłowiaństwa stwierdzając, że to rodzimowiercy tworzą fałszywy obraz rzeczywistości historycznej, gloryfikując czasy przedchrześcijańskie i krytykując dorobek Kościoła. Akurat „nasi” zturbogermanizowani rodzimowiercy zaliczają się też do szerokiego grona krytyków idei wielkolechickich. Czyli mamy tu kolejną próbę – poprzez zaprzęgnięcie usłużnych chrześcijańskich psychologów -pseudonaukowego ukazania rzekomego ataku na katolicyzm przez Lechitów-pogan, co jest bzdurą na resorach.

Do podobnie agresywnych krytyków idei Wielkiej Lechii należy bloger Opolczyk, który z kolei uznaje, w opozycji do kato-narodowców, że to żydo-katolickie wymysły… Kościoła i wyznawców Biblii. Jak to się ma do zarzutów Patlewicza czy Michalkiewicza o „ubeckich rzygowinach”, których tenże Opolczyk ma za agentów wpływu? Ano tak, że tenże Kościół chyba należy kojarzyć z Ubecją. Wtedy obaj panowie mieliby może rację. Wszystkich katolickich kronikarzy piszących o Lechii i Lechitach należałoby uznać zatem za ruskich, rosyjskich, sowieckich, czy obecnie – Putinowskich agentów.

Póki co, publicyści z obu końców kija zgodnie plują na Wielką Lechię i jej zwolenników. Wtórują im naukowcy, liberałowie, lewica i rodzimowiercy. Mamy więc zgodne „huzia na Józia”, „kozła ofiarnego” polskiej niedoli. A przecież to tylko zwykła koncepcja historyczna, jakich wiele, która stała się rzekomo szkodliwa dla każdej wersji upolitycznionej i ureligijnionej Polski.

Czyżby rozprawianie o naszych dziejach sprzed tysiąca lat stało się tematem tabu, a kto je łamie tego należy posłać na stos, oczernić, ośmieszyć, oskarżyć o wrogie wobec kraju działania? Ten poziom agresji wobec Wielkolechitów jest zastanawiający, bo to przecież nie nowa koncepcja, a w dawnych czasach ani Kadłubek, ani ks. W. Dębołecki, S. Szukalski czy wielu innych historyków i badaczy do niej się odwołujących nie doświadczyło takiej nagonki z różnych stron.

Opolczyk, jako zadeklarowany rodzimowierca, sączy jad na Kościół, Żydów, Wielkolechitów i Bóg wie jeszcze kogo. Cz. Białczyńskiego nazywa „agentem banderyzmu w Polsce”, J. Bieszka i P. Szydłowkiego – „turbosłowiańskimi szurami”. Tym samym idealnie wpisując się w turbogermańską narrację wrogów dziedzictwa Słowiańszczyzny, na której obrońcę się kreuje. Wielu takich niedouczonych rodzimowierców nadal uznaje skompromitowaną, nazistowską teorię Kossinny o allochtonizmie Słowian i ich niskim poziomie rozwoju cywilizacyjnego oraz tezę Godłowskiego o pustce osadniczej, tylko dlatego, że znany etnograf i badacz Słowiańszczyzny Kazimierz Moszyński (jego praca „Kultura ludowa Słowian” jest swego rodzaju biblią polskich rodzimowierców) też był zwolennikiem tej turbogermańskiej propagandy.

Poglądy Opolczyka wyraźnie widać w polemice z Adrianem Leszczyńskim, któremu zarzuca, że: „Powołuje się on na cały szereg „kronik” krystowierców, którzy byli przede wszystkim propagandystami, bajkopisarzami i mataczaczami, a często wręcz fałszerzami historii. Wszystkie kroniki krystowiercze mają nieomal zerową wartość historyczną. Autorzy ich nie opisywali rzeczywistości i historii a tworzyli własną – krystowierczą – tworzyli krystowierczy matrix.”

Dalej ten nienawidzący kleru bloger dodaje: „Każdy, kto szuka prawdy w kronikach krystowierców powinien mieć świadomość tego, że były one przede wszystkim krystowiercząpropagandą! Nadjordańską dżumę przedstawiały jako jedyną jedynie prawdziwą prawdę objawioną, a rasistowskie i zbrodnicze wymysły biblijne jako pismo święte i nieomylne słowo boże…”

Długosza nazywa Opolczyk „obłąkanym fałszerzem historii”, a jego „Roczniki” określa, jako „załganą, wyssaną z brudnego palucha jahwistyczną propagandą”. Odsyła przy tym do swoich antykatolickich i antybiblijnych artykułów na swoim blogu, który dumnie nazywa „polskim”.

Opolczyk przypomina nam, że „poważni uczeni, historycy i archeolodzy, także izraelscy, jednoznacznie twierdzą, że żydowska biblia Tanach, czyli krystowierczy „Stary Testament” to zwykłe wymysły i bajki.” Dodaje też: „Archeolodzy podważają same podstawy Biblii. Pan Bóg nie przekazał Mojżeszowi Dekalogu, naród Izraela nigdy nie był w egipskiej niewoli, mury Jerycha nie rozpadły się na dźwięk trąb, bo Jerycho było miastem nieobwarowanym, pierwsza monoteistyczna religia nie ma swoich korzeni na Górze Synaj, a wielkie królestwa Dawida i Salomona to legenda dostosowana do potrzeb teologii.”

Nasz antyklerykał szyderczo pyta: „jakim to głupcem trzeba być, aby wierzyć w ten lechicko-żydo-biblijny mit?”. W swoim stylu kończy: „A kyż koszmaro nadjordańska – Wielka Lechio – noabicko-jafetowa, żydo-biblijna…”

Mamy tu zatem dwie skrajne i przeciwstawne postawy publicystów krytykujących namiętnie ideę Wielkiej Lechii, co ich dziwnym trafem łączy. Jeden, kato-narodowy Patlewicz, zarzuca zwolennikom lechizmu, że to „ubeckie rzygowiny” (za S. Michalkiewiczem) i staje w obronie Kościoła, przeciw któremu ma być ta idea rzekomo skierowana. Drugi, Opolczyk, uznaje tę samą koncepcję za wymysł…żydo-katolików, a księży i wyznawców Biblii za jej głównych popularyzatorów. Kto z nich ma rację?

Jedyną racją jest chyba to, że obaj panowie mają swoje fobie i działają w interesie bliskich im środowisk religijno-politycznych, Patlewicz – kato-narodowców, a Opolczyk – rodzimowierców z turbogermańską wizją Słowiańszczyzny. Obaj atakują więc ideę Wielkiej Lechii, która rzekomo uderza w wizerunek Kościoła, naiwnych rekonstruktorów dawnych słowiańskich wierzeń i tradycji oraz akademików, a także – co jakoś Patlewicza nie zadziwia – inne środowiska, jak choćby lewicowa Krytyka Polityczna, wystraszone wzrostem zainteresowania naszym dziedzictwem i próbą poszukiwania własnej tożsamości narodowej.

To pokazuje, że idea Wielkiej Lechii ma charakter antysystemowy, dlatego jest atakowana ze wszystkich stron, bo nikt za nią nie stoi, poza grupką pasjonatów. Wątpliwości związane z poglądami paru kontrowersyjnych postaci, jak P. Szydłowski, J. Bieszk, W. Olszański, A. Kudliński, czy Sanjaya – być może nawet mniej czy bardziej świadomie inspirowanych z zewnątrz lub poprzez różne polityczne grupy nacisku – nie zmienią faktu historycznych odniesień do nazwy Lechia-Lechici, wyników badań etnogenetyków, antropologów czy niektórych językoznawców, a próby dyskredytowania tej koncepcji historycznej, najczęściej ośmieszają samych jej krytyków i wskazują ich religijno-politycznych mocodawców.

O co zatem chodzi w tej nagonce na Wielką Lechię? Odpowiedź jest prosta, o utrzymanie status quo, albo może nawet ugrania czegoś więcej dla siebie, z korzyścią dla zaufanego środowiska naukowego, czy religijno-politycznego.

Dlatego należy demaskować tych nieuczciwych „graczy”, którzy wcale nie walczą o prawdę, ale chcą jedynie „dowalić” swoim przeciwnikom. Co ciekawe, niechęć wobec Wielkiej Lechii w pewien sposób łączy, na co dzień skłócone ze sobą różne opcje polityczne. Jak wiemy brak zgody narodowej jest od dawna słabością Polski. Może kiedyś stanie się to jednak koncepcja historyczna, na bazie której uda się zbudować nową tożsamość Polaków ponad podziałami, nie opartą na wrogości do nikogo.

Ja mam właśnie taką nadzieję, więc robię swoje, prowadząc niezależne badania, bez żadnych sympatii ani inspiracji politycznych, a czas pokaże, co z tego wyniknie.

 

Tomasz J. Kosiński

16.12.2019