Wendica – naturalny język wiedzy. Lexia 6 – Ave Lach. Sława, chwała, cześć i mir.

Łacińskie powitanie “have /ave/”, oznaczające “bądź pozdrowiony(a)”, językoznawcy wyprowadzają od gr. XAIPE /chaire/, które z kolei wywodzi się od hind. hare – ciesz się.

Jednak ‘have’ i ‘chaire’ nie współbrzmią ze sobą zbytnio. Ale może być coś na rzeczy, o czym będzie dalej.

To powitanie równie dobrze może być skrótem od sł. [sl]ave, bo Grecy, ani Rzymianie, nie umieli wypowiedzieć składu głosek ‘sl’, dlatego je pomijali w zapisach i wymowie, albo rozdzielali je innymi literami, np. c /g,k/ > Sclavus lub t > Stlaveni.

Co za tym jeszcze przemawia? Ano pochodzenie włoskiego powitania ‘ciao’. Nawet w akademickiej nauce wyprowadza się je od ‘schiavo’ – niewolnik, a to z kolei od ‘sclavus’, jakie pojawiło się w średniowiecznej łacinie.

Problem w tym, o czym już pisałem w artykule “Słowianin nie oznacza niewolnika” (a także w książce “Słowiańskie tajemnice”), że akademicy wyjaśniają, iż miało to znaczyć powitanie niewolnika skierowane do swego pana w rodzaju “ja twój niewolnik”. Oczywiście jest to bzdura na resorach uwarunkowana politycznie, aby nie dopuścić możliwości, iż może ono pochodzić od słowiańskiego pozdrowienia “sława”.

Uzasadnieniem ma być tutaj inne pozdrowienie “servus”, które ma także rzekomo odnosić się do łacińskiego terminu oznaczającego niewolnika. Ileż to słów mieli ci Rzymianie o jednym znaczeniu “niewolnik”, co najmniej jak Normanie na wiatr, czy Anglicy na deszcz. Wychodzi na to, że i klasyczne ‘poer’ (ang. poor – biedny), jak też ‘servus’ (ang. service – usługa), czy średniowieczny ‘sclavus’, miały znaczyć to samo. Otóż wydaje mi się, że jednak nie znaczyły.

Niewolnika w Rzymie określano bowiem słowem ‘poer’. Słowo ‘servus’ odnoszono pierwotnie do sługi, albo najemników w służbie wojskowej lub ochroniarzy, tzw. gwardii przybocznej. Zauważmy przy tym, że nie każdy, kto jest na służbie, był niewolnikiem, zwłaszcza w wojsku, dyplomacji (doradcy), czy rzemiośle lub rolnictwie (aprowizacja). Słowo ‘serv+us’ pochodzi najprawdopodobniej od ‘Serb’, czyli słowiańskich Serbów, którzy stanowili właśnie taką doświadczoną armię wojowników, walczących także, jako “legia cudzoziemska’, za srebrniki. To od srebrnych monet właśnie, jakimi płacono im żołd, wywodzi się przypuszczalnie ich nazwa własna (srebr > serb > serv).

Bardzo możliwe, że Serbowie to najemna formacja wojowniczych Chorwatów, która najpierw poprzez swoją “elitarność”, a potem “sprzedawczość”, doprowadziła do rozłamu w chrobackim rodzie i powstania nowego etnosu.

W każdym razie, według mnie, powitanie “servus” nie oznacza “ja niewolnik”, ale grzecznościowe “do usług”. Takie powitanie przetrwało do dziś. A i mało prawdopodobne jest, by włoska elita przyjęła słowa swego pozdrowienia od haniebnego meldunku niewolników.

Zadziwia też fakt, że inne łacińskie pozdrowienie ‘salve’ – witam, także jest podobne do ‘slave’ – sława, ale i ‘silva’ – las, a Lesami, zwano też Lechów, jako ludzi lasu, czczących wielkie drzewa. Albo może byli to ci, którzy wypalali lasy pod uprawy (technika żarowa), zostawiając tylko takie najdorodniejsze sztuki, jako święte gaje. Kto wie, czy greckie miano “Gaja”, bogini ziemi, nie oznacza w rzeczywistości właśnie wypalony grunt pod pola orne, bo rdzeń *ga/*go w prajęzyku wędyjskim i pochodnym od niego sanskrycie, oznacza ‘palić, płonąć’ (np. z_ga_ga, pożo_ga, Poda_ga, Ga_nesha, gorzeć, ga_dać – dać ogień, tj. rozpalić iskrę wiedzy).

Jeśli natomiast przeanalizujemy tzw. pozdrowienie anielskie “Ave Maria” z łacińskiej Wulgaty, gdzie nota bene imię Marii zostało dodane w późniejszych wersjach tłumaczeń ewangelii św. Łukasza, to w innych wydaniach znajdziemy różne jego formy.

Na przykład Biblia syryjska, tzw. peszittha, oddaje słowa anielskie po swojemu, jako “szelama lekhi”, co oznacza: pokój tobie. Po hebrajsku jest to “Szalom làkh”, o tym samym znaczeniu.

Widzimy tu w obu tych językach, że słowo “lekhi / lakh”, a we współczesnym hebrajskim w zwrocie שלום לך /shlum lech/ – pokój z tobą, jakoś dziwnie nam się kojarzy z Lechem. Hebrajski zaimek osobowy ‘lech/lach’ – tobie, ciebie, jest niemal identyczny z arabskim ‘llah’ (także język semicki), gdzie znaczy ‘pan, bóg’ ooraz greckim ‘lexi’ /lehi/ – słowo, a tym samym i ‘sława’, bo przecież w językach wschodnich Słowian ‘słowa’ (mowa) w liczbie mnogiej wymawia się /slava/.

Gdy dopatrzymy się jeszcze w zwrocie ‘shalom’ < s/z h[v]alom (z chwałą), to chyba już wiemy, co oznaczało, tak naprawdę, to powitanie. A mianowicie: “Z chwałą Lacha” (Pana, Boga), czyli innymi słowy “pochwalona przez Boga” – b[ł]ogo_sławiona.

Literka ‘v/w’ wypadła w hebrajskim zapożyczeniu, tak samo jak w niemieckim “hail”, które też jest przekręceniem “hval[i]”, z połkniętym ‘v/w’ i tradycyjną przestawką -li > -il, podobnie, jak Michał > Mikhail.

Co ciekawe, możliwe też, że i turecka ‘halva’ jest słowiańskim zapożyczeniem od ‘hvala’ (również z przestawką). Dlatego, że mogła być to specjalna potrawa ofiarna przygotowywana na chwałę bogom, jak słowiańskie kołacze (dla boga koła – słońca), czy pierniki (dla boga Pieruna).

A tak po prawdzie to wyraz ‘hvala’ związany jest ze słowem ‘hlava’ = ‘glava’ (głowa). I był to zapewne gest skinienia głową przy powitaniu.

W czeskim imię ‘Havel’ (Gaweł) odnosi się do mądrego człowieka, czyli “łebskiego” (łeb=głowa). Hawela to jedna z głównych (głownych) rzek Zachodniej Słowiańszczyzny. Plemię Hawelan, oznacza mieszkańców znad tej rzeki, albo po prostu “Głowian” (łebskich, główków, główkujących), w opozycji do “półgłówków’.

Pisałem też wcześniej, że niewykluczone, iż źródłosłowem dla słowa ‘słowo’, jak i pochodnego ‘sława’, może być skład ‘s/z_[g]łowo’ i ‘s/z_[g]ława’, bo słowo to urzeczywistnione myśli pochodzące z głowy.

Jak to wszystko zaczyna nam się kleić. Wychodzi bowiem na to, że ‘głowa’ jest źródłosłowem zarówno dla ‘słowa’, ‘sławy’, ale i ‘chwały’. Co więcej, w synonimicznej formie ‘łeb’, dała też początek etnonimowi ‘Suebi’ (Słewy > Sławy > Sławianie/Słowianie), hydronimom Łeba / Łaba (przekręcone na Elba, anagram Bela, by odnieść się do łac. Albis – biała). Ale czyż nie ma tu także kolejnych skojarzeń w rodzaju “biała głowa”, oznaczająca niekoniecznie aryjskiego blondyna o niebieskich oczach, ale siwego mędrca, będącego “głową rodu”. W przypadku jednak rzeki taka nazwa mogła oznaczać “głowny” (główny) szlak wodny, np. między siedzibami Połabian (Słebów), a morzem (spływ drewna i innych towarów oraz szybsze i łatwiejsze przemieszczanie się drogą wodną, niż przedzieranie się przez niebezpieczne lasy).

Po tych rozważaniach wróćmy do potencjalnego związku łac. ‘have’ i gr. ‘chaire’. Otóż, jeżeli to greckie słowo pochodzi od wedyjskiego ‘hare’ odnoszonego do przydomku boga Wisznu – Hari, to zastanówmy się, czy czasem ten boski określnik nie oznacza “Najwyższy” (Wisznu – Wysz – Wysoki, Hary, czyli Harny, Górny Bóg, bo hara = hora – góra).

W takim razie ang. have (łac. habere > wł. avere / niem. haben) – mieć, będące literalnym odniesieniem do łac. have, może także być skrótem myślowym zawartym w uproszczonym zapisie sformułowania “mieć coś”, na przyklad “głowę na karku”, “sławę” / “chwałę’, a może też i “slobodę”.

A czyż “sloboda” – wolność, znów nie kojarzy nam się z ‘łobem’, czyli ‘łbem’, który nie schylamy przed nikim, poza pozdrowieniem? Choć samo słowo ‘sloboda’, wygląda, że oznacza ‘s/z_łeba_da[ne]’, tzn. że wolność jest nam dana z góry, od boga i dlatego nikt nie może nam jej zabrać.

Mając jednak na uwadze magię słowiańskich słów i ich wieloznaczność (jak istota boskiej trójcy – jednia w mnogości, wielość w jednym), możemy jeszcze dopatrzeć się tutaj ‘s/z_lo_boda’, tj. z ło[na] boda (wodza), czyli woda[na] – weduna.

Ja jeszcze dostrzegam tu ‘slobo_da’, czyli ‘słowo_da’ (betatyzm b=w), bo wolność jest nam dana na słowo, jest darem od boga, to istota “słowa bożego”, jedno z jego praw, tzw. przyrodzonych.

Nieprzypadkiem część językoznawców wyprowadza etnonim ‘Słowianie’, ale i ‘Swebowie’ oraz ‘Sveones’ (Szwedzi), od ‘sve’ – swój, co ma też być źródłosłowem dla ‘slobody’.

Może więc zamiast się kłócić, co było pierwsze, ‘słowo’ czy ‘swój’, albo może ‘sloboda’, to spróbujmy przyjąć, że wszystkie te propozycje etymologii mogą być prawdziwe, bo jedno słowo wraz ze znaczeniem wynika z drugiego, a trzecie związane jest z każdym z dwóch innych.

Dlatego właśnie Słowianie się tak nazywają, a nie inaczej, bo byli panami słów, jako boskiej wiedzy (Wędowie), mającymi głowę na karku, miłującymi wolność nade wszystko (swobodę), swojakami żyjącymi dla wiecznej chwały, sławy, czci i miru (miłu).

O ile omówiłem już pokrótce pochodzenie słów ‘sława’, ‘chwała’, to przyjrzyjmy się jeszcze, w pewnym stopniu ich odpowiednikom: cześć i mir.

Wyraz ‘cześć’ w języku polskim jest także pozdrowieniem (zdrawieniem – życzeniem komuś zdrowia, jak w toaście “Na zdrowie”). Mamy też wciąż zachowany w ukraińskim okrzyk ‘slava’, czy chorwackie podziękowanie ‘hvala’.

Ale ‘cześć’ to nie tylko efekt ‘cznienia’ (czynienia, czynów; czcić < cznić, dlatego ‘lada_cznica’ to ‘Lady czcicielka’ > ang. lady – pani), jak ‘chwała’ i ‘sława’, ale również znaczeniowo pozornie inne słowo ‘część’ – kawałek, odłamek, domyślnie, najwyższej chwały należnej tylko bogom.

Powoli z polskiego wychodzi z użycia słowo ‘mir’, które u nas oznaczało ‘szacunek’, a u Rosjan ma jeszcze dwa inne znaczenia: pokój i świat (mir miru). Ja widzę w tym przypadku także korelację mir – mil (mił), tj. szanowany – miły, gdzie r<>l. To przejście r>l wynika nie tylko z tendencji niektórych osób, albo całych nacji, jak np. Anglików, do seplenienia i trudności z wymową wibrującego /r/, ale także związane jest ono z ukrywaniem sensu słów. Mianowicie, przykładowe, ang. black – czarny, to tak naprawdę ‘brak’, ponieważ czerń, ciemność, to po prostu brak bieli, światła. Mamy tu też zawoalowaną grę słów: b_lack < b[el]_lack, przy czym ang. lack, znaczy właśnie ‘brak’).

Jak widać, trzeba się trochę nagłówkować, aby poznać prawdę zaklętą w słowach, nie tylko słowiańskich, ale i innych euroazjatyckich, do których przenoszono wędyjskie. Dla prawdawnych Słowian było to zapewne oczywiste. Dzisiaj musimy się wysilić, by na nowo zrozumieć pochodzenie i sens słów jakich używamy na co dzień.

A gdy prawda wyjdzie na jaw (psł. avě /jawie/ – jawnie), to możemy teraz śmiało rzec “Ave Lach”, rozumiejąc już chyba teraz, co tak naprawdę to oznacza.

Tomasz J. Kosiński
3 listopada 2024

 

Początki narodu polskiego według prof. H. Samsonowicza – komentarz

Wykład H. Samsonowicza

W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.

Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.

Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.

Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.

Tutaj link do wykładu na YT: https://youtu.be/6d_U5RVw2iA

Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.

Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.

Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?

Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.

Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.

Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.

Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak,  ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.

Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).

Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.

Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?

Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.

Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.

Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.

Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.

Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.

Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.

Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było?  Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?

Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie.  Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.

Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.

Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.

Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.

Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.

Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.

Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?

Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.

Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.

To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.

Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.

Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.

Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.

Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.

Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.

To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.

Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.

Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.

W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.

W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.

Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.

My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.

Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.

Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.

Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.

Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.

To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.

Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.

Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.

Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.

Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.

Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.

Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?

Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.

Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.

Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.

W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.

Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.

Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.

Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.

Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.

To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.

Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?

Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.

Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.

Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.

Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.

Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.

Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy  bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.

Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.

To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.

Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.

Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.

Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.

Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.

Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.

O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.

Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.

Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.

Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?

Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.

My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.

Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.

Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.

Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.

Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.

Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.

Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.

Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.

Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.

Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.

Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.

Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.

Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności  Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.

Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.

Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.

Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.

Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.

Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.

Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.

Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.

W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.

Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.

Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?

To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.

Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.

Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).

Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.

Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.

 

10.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz myśli, że jest żabą?

Skan ze strony Seczytam z hejterką na moją osobę

Dlaczego Seczytam, czyli niejaki Paweł Miłosz, uważa, że jest żabą? Już wyjaśniam. Bo wydaje mu się, że kuma. Niestety pomyliło mu się kumanie z kumkaniem, więc kumka i kumka, jak to żabka, o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia.

Ja nie jestem żabą, bo nie kumkam, ale kumam, że tacy hejterzy, jak Paweł Miłosz, wysilają nieudolnie swoje ograniczone umysły, by wymyślić jakiś zabawny przytyk, mający ośmieszyć określoną osobę, licząc na przyciągnięcie uwagi mentalnie im podobnych ludzi, a wychodzi im często taka skucha jak tutaj.

Zgodnie z pokręconą logiką P. Miłosza wyszło, że ja nie jestem żabą, a on nią jest. I to jest zabawne, nieprawdaż? 🙂

W swoim kolejnym artykuliku https://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest.html turbogermanin Seczytam, na co dzień fryzjer psów i miłośnik gier komputerowych, jak to obleśny ropuch, co lubi opluwać innych, chwali się, że nikt tego nie potrafi tak dobrze robić jak on. To fakt, daleko mi do jego umiejętności w tym zakresie i nie mam zamiaru na tym polu mu dorównywać, bo nie jestem żabą i na opluwaniu innych mi nie zależy, ale merytoryce. A tu co mamy u Pana Żabki?

W swojej kolejnej polemice na mój temat (tak „na mój temat”, bo więcej jest w jego tekstach o mnie samym, niż o tym co piszę), przywołuje zasadę Stefana Kisielewskiego „polemika z głupstwem nobilituje je bez potrzeby”, a więc skoro Seczytam podejmuje taką polemikę po raz enty to nie jest to dla niego głupstwo. Dla mnie też nie, więc sobie popolemizujmy dalej.

Najpierw ocena autora, czyli mnie:

„Problem ze zrozumieniem słowa pisanego. I na to niestety, nie ma rady – braki edukacyjne i intelektualne są chyba nie do wyeliminowania.” Mistrz intelektu się odezwał. Szkoda komentować.

„Zerowa znajomość warsztatu historyka, której nie udało się zastąpić zdrowym rozsądkiem – bo „zdrowy rozsądek Kosińskiego” to oksymoron.” Czyli skupiamy się na wyszukiwaniu ironicznych docinek i obelgach. Szkoda komentować.

„Manipulacje i pospolite kłamstwa.” Duży kaliber, niestety wyssany z palca, gdyż w swej polemice Seczytam nie podaje o jakież to manipulacje i kłamstwa ma chodzić, poza tym, że to nieprawda, iż – jak twierdzi – to on mnie  zablokował.

Pan „kumaty” przyznaje, że usuwa idiotyczne komentarze i jego blog nie słynie „ze swobodnych wypowiedzi”. Moje posty mają go obrażać, mimo, iż nie ma w nich bluzgów na jego poziomie, a rzeczowa polemika. Ale to jak widać nie jest mile widziane przez Pana Żabkę, więc usunął wszystko, co pisałem pod jego artykułami. Oczywiście wykasowywanie wszystkiego co się pisze, według Żaby, nie jest blokowaniem. Według mnie to jednak to samo. Dlatego fakt, że zostałem wykasowany na jego blogu nie jest kłamstwem, a sugestie, że mogę przecież pisać dalej anonimowo, pozostawię bez komentarza.

Na prowadzonej przeze mnie stronie nie ma możliwości komentowania, gdyż przychodzi pełno spamu i nie mam zamiaru ani czasu bawić się w codzienne jego usuwanie. Wolę ten czas poświęcić na pisanie kolejnych książek. Natomiast na lustrzanym fan page’u Slavia-Lechia na Fejsie, który ma lepszy filtr antyspamowy, każdy może komentować i za merytoryczną krytykę nikt nie wyleciał, a jedynie za wulgarne wyzwiska i bluzgi za jakimi akurat przepada Żaba i jego towarzysze z turbogermańskiego stawu.

Pan Żaba prowadzi swojego bloga utrzymując na nim jedynie pochlebne komentarze, ale to mi zarzuca hipokryzję. Super. Czyli prowadzenie stronki na zasadzie klubiku wzajemnej adoracji i kasowanie wszystkich, co piszą inaczej niż autor bloga sobie życzy jest według niego fair. Hipokryzją jest natomiast umieszczanie treści na stronach bez możliwości komentarza. To jest właśnie rozumienie definicji pewnych słów przez żaby.

O moich polemikach wypisuje bzdury: „To oczywiście obficie okraszone prymitywnymi bluzgami (Kosa, bluzgać też trzeba umieć, trochę finezji!).” Hmm, chociaż jeden przykład mojego prymitywnego bluzgania bym poprosił. Najczęściej stosuję parafrazy lub używam cytatów z Pana Ropucha. Jak widać Pan Żabka lubi obrażać innych, ale sam jest przewrażliwiony na swoim punkcie, wypisuje polemiki, których nie powinien “ale musi, bo się udusi”, usuwa nielubiane komentarze, stosuje głównie argumenty ad personam.

Tu link do mojej poprzedniej polemiki z tym hejterem: https://wedukacja.pl/pawel-m-i-jego-turbogermanski-hejt-na-temat-pismiennosci-slowian

Czasem Seczytam próbuje nawet udawać merytorycznego krytyka, choć w przypadku idoli prilwickich, wciąż opierając się na jednej (dosłownie) książce niejakiego Małeckiego (ewentualnie jej streszczenia przez Szczerbę lub Boronia), który maznął swoją krytykę, bo nie lubił K. Szulca, proponującego mu udział w komisji do zbadania autentyczności kamieni mikorzyńskich. Odmówił w niej udziału, bo wiedział z góry co chce napisać.

Twierdzi bezpodstawnie, że Sponholz się na idolach dorobił, co jest nieprawdą. Nikomu ich na początku nie oferował, a Hempel i Masch sami chcieli zakupić jego kolekcję od wdowy pastora, który je znalazł, trafiając do niej przez przypadek. Książę Meklemburgii kupił natomiast idole od Mascha, a nie Sponholza. Zresztą, jak wykazała analiza składu metali, udział srebra i wartość figurek była wyższa niż kwota odsprzedaży. Więc rzekomy fałszerz sprzedawał figurki poniżej kosztów produkcji? Aha, według Seczytam wdowa Sponholza miała to robić z megalomanii. To jest zatem główny dowód na fałszerstwo idoli prilwickich?

Drugim popularnym argumentem przeciwko autentyczności idoli ma być motywacja podniesienia prestiżu słowiańskiej kultury, udowodnienie, że Słowianie umieli pisać w czasach przedchrześcijańskich. Z tym, że, jak wcześniej pisałem, problem jest taki, iż idole prilwickie odkrył Niemiec, opisał je Niemiec i pokazywał na swym zamku niemiecki książę. Seczytam zamiast odnieść się do tego pustego argumentu, odwraca kota ogonem i skupia się na wyśmiewaniu antygermańskości Lechitów.

Z kilkudziesięciu podanych w mojej książce i polemice autorów, którzy pisali o słowiańskich runach i rekonstruowali ich alfabet, jak Lelewel, Surowiecki, Cybulski, Wolański i wielu innych, nasza Żabka manipuluje jak się patrzy wypisując, że tylko jakiś tam Gruszka (amator-regionalista z Kępna), Kossakowski i sam Kosiński oraz kilku oszołomów z Rosji o tym pisali. To pokazuje całą merytorykę P. Miłosza. Dla potwierdzenia jak ten hejter manipuluje faktami podaję na końcu tejże polemiki zatem jeszcze raz listę autorów piszących o runach słowiańskich. Każdy może sobie sam sprawdzić kto pisał o runach słowiańskich i ocenić prawdziwość rechotu Pana Żaby.

Stara się jeszcze punktować idole:

„1. Brak analogii – nie ma innych takich zabytków z terenów słowiańskich. Takie przedmioty zawsze są podejrzane co do autentyczności, bo niby dlaczego w danej kulturze tylko jeden jedyny raz miałoby się pojawić coś tak istotnego?” 

W mojej książce są podane analogie i inne artefakty, np. kamienie mikorzyńskie, które właśnie poprzez analogie do idoli zostały uznane za fałszywe, więc ta zasada jakoś nie działa, a właściwie służy jedynie do doraźnych polityczno-propagandowych celów.

„2. Zeznania współpracowników Sponholza – nie tylko zeznali, że Sponholz sam produkował (fałszował) owe figurki, ale jeszcze dokładnie opisali jak to robił i kto mu pomagał!”.

Jakoś J. Kollar w swoim raporcie komisji, stwierdził, że czeladnicy kłamali pod presją poprzedniej komisji i uznał ich krzywoprzysięzcami. P. Miłosz zresztą pomija fakt, iż w książce wyraźnie stwierdziłem, że istnieje możliwość istnienia podróbek w całej kolekcji, które syn pastora lub jego czeladnicy mogli produkować nieudolnie na własną rękę, próbując zarobić i dlatego należy oddzielić ziarno od plew. Nawet Lewezow twierdził, że nie wszystkie idole są fałszywe. Zatem kto tu manipuluje faktami? Co więcej, stawiam tezę, że nieudolne podróbki zostały celowo dołączone do kolekcji, by ją zdyskredytować. Ale P. Miłosz nie czytał przecież mojej książki, ani żadnej innej, poza paszkwilem Małeckiego.

„3. Sponholz był łapany na kłamstwach, np. twierdził, że idole były w ukryte w dwóch spiżowych kotłach, które potem przetopiono na dzwon w Neubrandenburgu – okazało się, że w tym czasie żaden dzwon nie był tam odlewany. Trzykrotnie sprzedając idole za każdym razem twierdził, że to całość zbioru – potem okazywało się, że nie całość, że jednak ma kolejne na sprzedaż niby pochodzące z tego samego znaleziska.”

To nie Sponholz twierdził, że idole zostały przetopione na dzwon tylko Małecki podawał taką plotkę bez pokrycia, co miało być dla niego kolejnym dowodem. Sponholz mieszkający w Prilwitz od lat, nie mógł ludziom stamtąd wciskać kitu o odlewie idoli na dzwon, bo każdy by o tym wiedział, To mącenie takich krytykantów jak Małecki, którzy nigdy w Prilwitz nie byli, nie mieli w rękach idoli, a swoje wypociny wypisywali siedząc w domciu w kapotkach. Dzisiaj tacy krytykanci jak Seczytam robią to samo. Pan Żabka wziął jedną książkę Małeckiego do ręki i krytykuje moją, której nie czytał. To ma być krytyka i poziom merytoryczny bloga Seczytam.

„4. Napisy na figurkach wskazują niby na ich pochodzenie ze świątyni słowiańskich Luciców w Retrze. A Prillwitz leży na dawnych terenach nie Luciców, lecz Obodrzyców, dodatkowo, Retra upadła w XII wieku, a gród w Prillwitz powstał w wieku XIII. Zatem na pewno Prillwitz to nie Retra!”

Seczytam oczywiście wie, gdzie leży Retra, choć od lat toczą się o to spory, a przeważa akurat pogląd, że właśnie zbudowano ją w okolicach jeziora Tollense. Nie bierze też pod uwagę, że uratowane z pożaru zbiory mógł ktoś wywieźć na jakąś odległość od Retry, obawiając się, że jej niszczyciele mogą ich szukać.

„5. Idole zostały podfałszowane tak, żeby wyglądało, że przeszły jakiś pożar (pewnie spalenie świątyni w Retrze). Tylko gdyby przeszły prawdziwy pożar, to by się stopiły, zwłaszcza te z ołowiu.”

Te, które się stopiły nie przetrwały, a te które się zachowały mają ślady nadpaleń, ale oczywiście Seczytam jest ekspertem i wie lepiej. Tyle tylko, że nikt z żadnej komisji nie podnosił ani nie przedstawił dowodów, że nadpalenia nie są stare, tylko nowe. To samo dotyczy samych przedmiotów. Ich wiarygodność oceniano na podstawie …jakości plastyki, przy czym dla jednych dowodem fałszerstwa miała być ich prymitywność, a dla innych akurat odwrotnie zbyt wysoki poziom kunsztu świadczący o ręce jakiegoś mistrza spoza Słowiańszczyzny. Zabawne, nie?

„6. Napisy na idolach nie tylko są bełkotliwe, ale też są mikstem słowiańsko-niemiecko-bałtyjsko-łacińskim. Niby dlaczego słowiański twórca miałby zapisywać słowiańskie nazwy po niemiecku? Albo dlaczego miałby zastępować słowiańskie słowa – pruskimi? Tak, dlaczego słowiański twórca miałby słowiańskiego boga nazwać po prusku i zapisać ortograficznie po niemiecku? Że przypomnę, mamy na idolach np. napis „Perkunas en Romau” – dlaczego tu jest pruski czy litewski Perkun, a nie słowiański Perun? I dlaczego ów Perkun pochodzi z miejscowości, której nazwa zapisana jest po niemiecku (nie Romowe, lecz Romau – miejscowość w pruskiej Nadrowii)?”

Tu Seczytam udaje lingwistę, zna niemiecki i pruski, no i oczywiście wendyjski. Jednoznacznie stwierdza, że Romau to niemiecki napis, choć nie ma pojęcia czy tak właśnie brzmi ta inskrypcja, ani też, na którym z idoli została wyryta. Powtarza tylko bzdury za Małeckim. Ale czego się spodziewać, skoro Małecki o tym nie raczył wspomnieć, a Seczytam w bibliografii runicznej dostrzega tylko „Gruszkę, Kossakowskiego i paru oszołomów z Rosji”.

Nie bierze też pod uwagę, że wśród idoli były dary od innych ludów, w tym Prusów i Duńczyków, o czym mamy zapisy historyczne. Taki Saxo Gramatyk pisał o Świętowicie na przykład, że „Sława jego potęgi była tak duża, że nawet król duński Swen wyruszając na wojnę dla zjednania sobie przychylności Świętowita słał dla niego dary”, co nota bene oburzało kronikarza, uznającego to za świętokradztwo i przyczynę śmierci Swena. Podobnie rzecz się miała z Radegastem, gdyż świątynia w Retrze, przed jej zburzeniem, była równie ważna jak ta w Arkonie, o ile nie ważniejsza.

„7. Na figurkach z Prillwitz (rzekomo z X-XII w.) powielony jest błąd pisarza Jana Łasickiego z XVI wieku, skopiowany później przez Christopha Hartknocha w pracy z 1684 r.”

Błąd ten powiela Małecki i Seczytam, a nie twórca napisu na idolu. Ani Małecki, ani Łasicki, ani Lelewel (zwolennik run słowiańskich i rekonstruktor alfabetu run wendyjskich), który o tym pisał (a Małecki nie wspomniał nawet, że to od niego to zapożyczył), nie wiedzieli jak w XII wieku mogło brzmieć to zaklęcie. Poza tym byłaby to sugestia, że „Sponholtz-fałszerz” czytał prace Łasickiego (co jest mało prawdopodobne), których ani Seczytam ani większość krytyków idoli nie zna.

„8. Figurki mają motywy, które u Słowian nie miały prawa wystąpić, np. bóstwo z głową lwa.”

No tutaj Seczytam robi z siebie jednak „mistrza” inteligencji, znafcę i histeryka od siedmiu boleści. Motywy lwa były akurat znane na całym świecie, w różnych kulturach, nawet tam gdzie nie występowały, także u Słowian. Podobnie było z gryfami (popularnymi choćby na Pomorzu), czy smokami (popularnymi w krakowskich legendach) i innymi stworami mniej lub bardziej prawdziwymi. Wielbłądów też u nas nie było, a Piastowie jakoś ofiarowywali je cesarzom. Ludy stepowe, jak Sarmaci, czy Scytowie też używali lwów w symbolice, choć na stepach lwów nie ma. Słowianie walczyli i handlowali z Rzymianami, Bizancjum, i innymi krainami, a Wandalowie opanowali północną Afrykę. Nawet historycy twierdzą, że wielu z nich po tym jak upadło ich państwo w Afryce, wróciło na swoje ojczyste ziemie i ulegli slawizacji. Ale Seczytam sugeruje, że  żyjący gdzieś na bagnach lub ziemiankach Słowianie nie mieli pojęcia o niczym i chce takie bzdety wciskać swoim czytelnikom. Może germanofile i rodzimowiercy się na to nabiorą, bo dla nich wiara jest ważniejsza od wiedzy, ale nie ludzie, którzy sami potrafią czytać źródła. Nieważne zresztą w tej dyskusji, czy motyw lwa przynieśli na słowiańskie ziemie Wandalowie, Swewowie, Goci czy Sarmaci, ale to, że o kontaktach Słowian ze światem mamy wiele historycznych przekazów, więc argument Seczytam o tym, że nie mogli użyć symbolu lwa, bo go nie znali, jest po prostu idiotyczny.

Wcześniej twierdził, za swoim durnym guru Małeckim, że idole są podrobione, bo jednego z nich oplata wąż, co musi być kopiowaniem wizerunku greckiego Laokoona. Czyli chce nam wmówić, że motyw węża występował tylko w Grecji, a motyw oplatania przez niego człowieka, znamy tylko z antycznego wizerunku greckiego kapłana. Nie ma tu miejsca na pokazywanie obrazków z różnych kultur, ale też zakładam, że ludzie którzy to czytają mają podstawową wiedzę historyczną i wiedzą dobrze, że to totalna bzdura. Żaba chyba jednak swoich czytelników też uważa, za żaby. W każdym bądź razie, to mają być te “naukowe” argumenty przeciwko autentyczności idoli prilwickich.

Można tylko zacytować naszego hejtera, że jego polemika to „bezmyślny pseudopsychologiczno-emocjonalny bełkot”.

Powtórnie Żabka się ośmiesza twierdząc z uporem, że Sponholtz, który miał sam zrobić idole i ryć na nich runy, po ukazaniu się książki Mascha na temat jego pracy, do dalszej produkcji korzystał z tejże książki. Ma to być według Seczytam dowodem fałszerstwa. Po co Sponholz miałby korzystać z książki, którą ktoś napisał właśnie o nim i jego pracach, czyli o tym, o czym on dobrze wiedział, tego P. Miłosz nie wyjaśnia. Obstaje przy tym, że Sponholtz zrobił idole i opisał je runami, a do kolejnej partii fałszywek potrzebował książki ze ściągawką z grafikami…wykonanych przez siebie wcześniej idoli. Logiczne, nie? Wygląda na to, że Ropuch ciągle rechocze to samo na jedną melodię, ale nadal nie kuma idiotyzmu w jaki zabrnął.

O koronacji Bolesława Chrobrego Seczytam pisze: „Jeśli cesarz nałożył władcy na głowę koronę, to i tak potrzebne było dopełnienie koronacji przez arcybiskupa”. Seczytam zapomniał chyba, że cesarzowi i Chrobremu w Gnieźnie w 1000 roku towarzyszył akurat niejeden biskup. Woli się skupić na wyzwiskach w stylu: „To jest misiek to czego wy – turboszury nie ogarniacie”.

Na moje pytanie: „Dlaczego w latach 1001-1014 nie było cesarza?” odpowiada argumentem, że Henryk nie miał czasu udać się do Rzymu po koronę cesarską, bo był zajęty wojowaniem z Bolesławem Chrobrym. Zaiste przekonująca argumentacja dla turboszurniętych germanofilów, żeby użyć żabkowego słownictwa. Henryk walczył z Chrobrym właśnie o koronę cesarską, a 13 lat to chyba wystarczająco długo, by się wybrać do Rzymu po coś najbardziej upragnionego (o ile naprawdę tam na niego czekało).

W komentarzach pod swym artykulikiem P. Miłosz i jego czytelnicy naśmiewają się, że kończyłem Technikum Leśne i studiowałem politologię, więc co ja tam mogę o tym wszystkim wiedzieć. Może niech Pan Żabka sam się pochwali, co studiował i co robi, bo z tego, co wiem to jest fryzjerem psów, który wciska swoim klientom takie właśnie dyrdymały jak w swojej polemice ze mną.

A tak swoją drogą to osobiście wolę psy od żab.

zdjecie profilowe seczytam

Zdjęcie: Awatar z profilu blogera Seczytam

Ja się nie wstydzę swojej twarzy, ani tego co robiłem i robię, co każdy może sobie sprawdzić. Natomiast Pan Żabka vel Psi Fryzjer występuje anonimowo używając zdjęcia profilowego na swym blogu (zamieszczonego powyżej) zrobionego zapewne w psim salonie, w którym pracuje. Mamy więc tu historię psa, który myśli, że jest żabą.

I na zakończenie obiecane powtórzenie z poprzedniej polemiki, bo Żabka nie zakumała:

O dyskusji na temat autentyczności idoli prilwickich, kamieni mikorzyńskich i kamieni Hagenowa można przeczytać więcej w moich książkach „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018) i „Runy słowiańskie” (2019). Przedstawiam tam kontrargumenty wobec krytyki Małeckiego i Estreichera oraz innych wnioskując, że idole z kolekcji Mascha należy uznać za oryginalne, a wśród przedmiotów ze zbioru J. Potockiego mogą się znajdować podróbki sporządzone przez Sponholza lub jego uczniów dla zarobku lub celowego podstawienia ewidentnych fałszywek, aby zdeprecjonować całe znalezisko. Warto dodać, że oprócz figurek, kolekcja prilwicka obejmuje także szereg innych przedmiotów o charakterze sakralnym jak ofiarne noże, misy, fragmenty lasek kapłańskich, rzezaki, itp.. Wielu krytyków uznało je za oryginalne, a jedynie podważali autentyczność figurek z runami. Czyli ich motywem było nie zdeprecjonowanie samych archetypów, ale nie uznawanie istnienia run wendyjskich lub posługiwania się pismem runicznym przez Wendów (Słowian).

Jak do tej pory tematem run słowiańskich zajmowali się m.in. następujący autorzy zagraniczni: Arnkiel (1691)[1], Klűver (1728, 1757)[2], Westphal, Masch (1771)[3], Hagenow (1826)[4], Levezow (1835)[5], Szafarzyk (1838)[6], Kollar[7], Lisch (1854)[8], Jagić  (1911)[9] i niedawno Grinievicz (1993)[10], Platov (2001)[11], Trehlebow (2004)[12], Gromow i Byczkow (2005)[13], Ryš (2005)[14] oraz polscy, jak Potocki (1795)[15], Surowiecki (1822)[16], Wolański (1843)[17], Lelewel (1857)[18], Cybulski (1860)[19], Małecki (1860)[20], Przezdziecki (1872)[21], Szulc (1876)[22], Leciejewski (1906)[23], a także w ostatnich latach Gruszka (2009)[24] i Kossakowski (2011)[25].

Alfabet runiczny Słowian próbowali rekonstruować m.in. Arnkiel, Klűver, Jagić, Ryš, Byczkow, a także Lelewel, Cybulski, Wolański, Surowiecki, Leciejewski i ostatnio Gruszka oraz Kossakowski.

Do najważniejszych prac zagranicznych autorów piszących o runach Wendów (Słowian) należą publikacje:

  • Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691
  • Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, wyd. I – 1728, wyd. II – 1757
  • Masch A. G., Woge D., Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771
  • Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)
  • Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911
  • Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993
  • Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001
  • Trehlebov A. V., Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004
  • Gromov D. W., Byczkov A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005
  • Ryš K., Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005.

Polscy autorzy, poza artykułami i wykładami, wydali tylko kilka publikacji o bezpośrednio lub pośrednio związanych z tematyką run słowiańskich, do których należą:

  • Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795
  • Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964
  • Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843
  • Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010
  • Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906
  • Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, 2009 (rękopis)
  • Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013 (wydanie drukowane).

Podsumowując, z zagranicznych autorów potwierdzających istnienie run słowiańskich i/lub występujących w obronie ‘prilwickich pomników’ możemy wymienić m.in. takie nazwiska, jak: C. Shurtsfleysh (1670)[26], T. M. Arnkiel (1691)[27], H. H. Klűver (1728, 1757)[28], E. J. Westphal (1739)[29], Pistorius (1768), A. F. Ch. Hempel (1768)[30], G. B. Genzmer (1768)[31], H. F. Tadell (1769)[32], A. G. Masch (1771, 1774), J. Thunmann (1772)[33], F. Hagenow (1826)[34], W. Grimm (1828)[35], J. Grimm (1836)[36], T. Bulgarin (1839)[37], L. Giesebrecht (1839)[38], Fin Magnussen (1842), D. Szepping (1849)[39], I. Ball (1850)[40], J. Kollar (1851-52)[41], A. Petruszewicz (1866)[42], G. S. Grinievicz (1993)[43], A. V. Platov (2001)[44], A. V. Trehlebow (2004)[45], D. W. Gromow (2005)[46], A. A. Byczkow (2005)[47], K. Ryš (2005)[48], A. Asov (2000)[49], W. A. Czudinow (2006)[50].

Krytycznie lub sceptycznie do tego tematu odnosili się natomiast: Ch. F. Sense (1768)[51], S. Buchholz (1773)[52], Rűhs (1805)[53], J. Dobrovsky (1815)[54], K. Levezow (1835)[55], L. von Ledebur (1841)[56], G. M. C. Masch (1842)[57], P. J. Šafarik (1844)[58], G. C. F. Lisch (1851)[59], F. Boll (1854)[60], J. Hanusz (1855)[61], A. H. Kirkor (1872)[62], V. Jagić (1911)[63], Schloeser, Hilferding, K. Sklenař (1977)[64], R. Voss (2005)[65].

Do grona polskich autorów przekonanych o autentyczności przynajmniej części retrańskich artefaktów i/lub istnieniu run słowiańskich należeli m.in. J. Potocki (1795)[66], W. Surowiecki (1822)[67], T. Wolański (1843, 1845)[68], A. Kucharski (1850)[69], J. Łepkowski (1851)[70], J. Lelewel (1857)[71], W. Cybulski (1860)[72], I. J. Kraszewski (1860)[73], J. Szujski (1862)[74], A. Przezdziecki (1872)[75], K. Szulc (1876)[76], F. Piekosiński (1896)[77], Leciejewski (1906)[78], J. Kostrzewski (1949)[79], F. Gruszka (2009)[80], W. Kossakowski (2011)[81], Cz. Białczyński (2011)[82], T. Kosiński (2018, 2019)[83].

Swoje wątpliwości i krytykę w tej kwestii wyrażali natomiast: F. Bentkowski (1829)[84], A. Małecki (1860)[85], K. Estreicher (1872)[86], R. Zawiliński (1883)[87], A. Brűckner (1906)[88], Z. Gloger, S. Nosek (1934)[89], A. Abramowicz (1967)[90], J. Gąsowski (1970)[91], W. Swoboda (1997)[92], J. Strzelczyk (2007)[93], P. Boroń (2012)[94], M. Mętrak (2013)[95], A. Waśko (2013)[96], A. Szczerba (2014) [97].

Jak pisałem w swojej książce: „Generalnie, w celu ostatecznego wyjaśnienia sprawy należałoby zamiast snuć domysły i rzucać oskarżenia, po prostu powołać międzynarodowy zespół naukowców, którzy nowoczesnymi metodami poddaliby badaniom laboratoryjnym wszystkie przedmioty oraz ustalili ich czas powstania, a także inne szczegóły związane z ich wyrobem i pochodzeniem. Jeżeli ich obecni właściciele, czyli niemieccy muzealnicy, są tak bardzo przekonani o ich nieautentyczności, to tym bardziej nie powinni oni mieć obaw przed wykonaniem na nich testów. Należy zatem – według mnie – zaangażować różne środowiska naukowe i społeczne, by do tego doprowadzić.”

 

[1] Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691

[2] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[3] Masch Andreas Gottlieb, Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771

[4] Hagenow Friedrich, Beschreibung der auf der Grossherzoglichen Bibliothek zu Neustrelitz befindlichen Runensteine… Loitz; Greifswald 1826

[5] Levezow K., Ueber die Echtcheit der sogenannten Obotritischen Runen-denkmaler zu Neustrelitz, Berlin 1835

[6] Szafarzyk, O Czarnobogu bamberskim, [w:] Czasopisie czeskiego muzeum, z. I, Praga 1838

[7] Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)

[8] Lisch F., Jahrbücher des Vereins für mecklenburgische Geschichte und Alterthumskunde, 1836 i 1854

[9] Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911

[10] Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993

[11] Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001

[12] Trehlebov Alieksiej Vasilievicz, Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004

[13] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[14] Ryš Krieslav, Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005

[15] Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795

[16] Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964

[17] Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843

[18] Lelewel Joachim, Cześć Bałwochwalcza Sławian i Polski, Poznań 1857

[19] Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010

[20]

Prawdy nie da się ośmieszyć ani zakrzyczeć, czyli kilka słów o poradniku M. Napiórkowskiego o tym, jak walczyć z turbosłowianami

Okladka "Turbopatriotyzm"

Marcin Napiórkowski, autor książki “Turbopatriotyzm”, swego czasu na swej stronce “Mitologia współczesna” umieścił poradnik jak walczyć z turbosłowianami.

https://mitologiawspolczesna.pl/smieszkowanie-strategiczne-czyli-rozmawiac-ludzmi-ktorzy-wierza-w-teorie-spiskowe/

Mimo, że z badań wyszło, iż w dyskusji na temat różnych kontrowersyjnych teorii najskuteczniejsze są racjonalne fakty, to on poleca drugie rozwiązanie, nieco mniej skuteczne, ale fajniejsze według niego, czyli ośmieszanie.

W swoim artykuliku nie podaje, że to stara metoda propagandy, w tym mistrza Goebelsa. Nie zauważa też, że tak zwani “misjonarze obrony nauki” nie umieją zazwyczaj podawać racjonalnych argumentów, czy faktów, ale najczęściej przytaczają skompromitowane przez inne dyscypliny historyczne dogmaty naukowe, jak teoria allochtoniczna czy pustki osadniczej.

A metoda ośmieszania nadal jest skuteczna, pytanie tylko czy jest fair. Często też nie kończy się na śmieszkowaniu, ale wulgarnych wyzwiskach. Tylko wczoraj na grupie Raki pogaństwa… wyzwano mnie od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożono “spuszczeniem wpierdolu”. To typowe narzędzie obrony turbogermańskich kłamstw. Dlatego postanowiłem napisać o tym zjawisku parę słów.

Gdy parę lat temu jeden z blogerów zajmujący się na co dzień fryzjerstwem psów, nazwał Bieszka “debilem historycznym”, wielu młodych ludzi bez żadnych osiągnięć, a co gorsza przyszłości, zauważyło, że nawet będąc nikim, dzięki hejtingowi można zaistnieć i zdobyć sobie poklask, a nawet uznanie “misjonarza nauki”. Co więcej, nie ponosi się za to żadnych konsekwencji, jest to szybka i bezkosztowa metoda kompensacji swoich kompleksów.

Tutaj kolejny specjalista od beki z Lechitów próbuje nauczać, niczym wspomniany Goebels, jak ośmieszać swoich oponentów. Mądrzy ludzie się na to nie nabiorą, ale nieświadomi mogą przyjąć takie negatywne postawy, które przeniosą do powszechnej dyskusji i życia, czego efektem będzie wzrost wzajemnej agresji między ludźmi w sprawach, o których można normalnie porozmawiać.

Nie musimy się zgadzać w wielu kwestiach, ale można się szanować i trzymać poziom. Napiórkowski, Wójcik, Miłosz czy Żuchowicz namawiają jednak do walki. Niektórzy z nich jak bloger Seczytam są mistrzami chamskich zaczepek i wulgarnych wyzwisk, inni jak Wójcik  z Sigillum Authenticum posługują się drwinami i manipulacją faktami, a Żuchowicz otwarcie kreuje się na mistrza ironii, choć bardziej przypomina to mało inteligentną szyderę. Ten ostatni jako chyba jedyny fan hejtu prowadzi jakieś własne badania. Reszta zazwyczaj nie ma z nauką nic wspólnego.

Wszyscy ci hejterzy, udający naukowców, nie rozumieją też czym się różni krytyka od krytykanctwa. Ośmieszają bowiem tezy i ich zwolenników nie przedstawiając żadnych własnych osiągnięć w danej dziedzinie. Co najwyżej ograniczają się czasem do podania ogólnie znanych dogmatów naukowych, które im wtłoczono do głów w czasie procesu edukacji.

Efekt jest taki, że praktycznie nie ma już w sieci rozmowy między allochtonistami i autochtonistami, czy turbogermanami a turbosłowianami, ale wojna na wyzwiska. Czemu ma to służyć? Ci, co znają historię powinni wiedzieć.

Warto jednak przeczytać ten artykuł o charakterze “poradnika dla młodych hejterów”, by nie dać się prowokować i zidentyfikować tego typu zachowania, czemu wielu będzie zaprzeczać.

Pamiętajmy jednak, że prawdy nie da się ani ośmieszyć, ani zakrzyczeć.

Tomasz J. Kosiński

01.12.2019

10 bzdurnych argumentów histmagów, że Imperium Lechitów nie istniało

histmag.org

Stykasz się z opowieściami o „Lechitach”, których zakłamaną przez Kościół, Niemców i złych naukowców historię trzeba przypomnieć? Oto 10 argumentów, przytoczonych przez blog histmag.org (https://histmag.org/10-argumentow-ze-Imperium-Lechitow-nie-istnialo-TLDR-15840/1), które miały udowodnić, że Imperium Lechitów nie istniało.

Na podstawie lektury histmagowego paszkwilu widać, że komuś naprawdę zależy, by robić z nas idiotów pod płaszczykiem nauki. Historyczni magicy wszędzie dopatrzą się niższości cywilizacyjnej Słowian, podważą istnienie słowiańskich wierzeń, świątyń, posągów, zaprzeczą używaniu przez naszych nieochrzczonych przodków jakiejkolwiek technologii, komunikacji, czy też pisma. Na celownik wzięli sobie też ostatnio ideę Wielkiej Lechii, która kłuje ich w oczy swoją popularnością i perspektywami rozwoju. Nie mogą zrozumieć, jak to się mogło stać, że mimo wysiłków całej grupy zaangażowanych osobników wpływu, trzymających w ryzach monopol na „prawdę historyczną”, w Polsce nie wiedzieć kiedy i jak nastała moda na szukanie wiedzy o naszych korzeniach i dziedzictwie, a tym samym następuje przebudzenie z letargu niewiedzy, ignorancji i zakłamania.

„Turbogermanie”, „Antylechici” – to niechlubny fenomen polskiego Internetu, przenikający również do innych środków przekazu. Mówiąc w skrócie, opiera się on na przekonaniu o nie istnieniu przedchrześcijańskiego państwa (imperium) lechickiego (prapolskiego), którego historia została zapomniana w wyniku działań wrogów (m.in. Watykanu, Niemców, Żydów) i która powinna zostać odkłamana. Zwolennicy tego poglądu, świadomie lub nie, w sposób swobodny i nienaukowy traktują źródła historyczne, wyolbrzymiają interpretacje naukowe, a nierzadko fabrykują przekazy.

Działania takie są szkodliwe dla wiedzy historycznej, należy więc na nie odpowiadać. W serwisie Histmag.org publikowane są artykuły dotyczące rzekomych fałszerstw związanych z „Wielką Lechią”, kronik średniowiecznych, historii ziem polskich w I tysiącleciu n.e., czy początków państwa polskiego, które mają na celu utrzymywanie społeczeństwa w błogiej niewiedzy i przekonaniu o wyższości cywilizacyjnej świata łacińskiego i kultury germańskiej.

10 argumentów najczęściej wysuwanych przeciwko Wielkiej Lechii, które jednak ją tylko uwiarygadniają:

1. Przedchrześcijańska historia Polski: oczywiście, nie jest prawdą, że historia Polski (rozumiana potocznie) zaczęła się w 966 roku, w momencie chrztu Mieszka I. Polanie i przedstawiciele innych plemion polskich nie „zeszli z drzew” po to, by się ochrzcić. Wcześniej tworzyli oni nie klasyczne imperium, choć i takie określenia znamy z historiografii, ale raczej Unię Lechicką, czyli strukturę polityczną o charakterze federacyjnym z ustrojem demokratycznym (gminowładztwo wiecowe), zdecentralizowanym (władza rodów wybierających na czas wojny księcia), samoorganizującym (pospolite ruszenie) i otwartym (wolność i tolerancja).

Badania archeologiczne pokazują, że znacznie wcześniej niż w IX wieku – jak nam to niektórzy wmawiają – na dużą skalę zaczęły się na ziemiach polskich pojawiać grody, co wiąże się z rozwojem społecznym, wytwarzaniem się elity, wzrostem nierówności czy powstawaniem „organizacji wodzowskich”. Mamy więc do czynienia z procesem, nie zaś zero-jedynkową alternatywą, a proces ten osiągnął apogeum w okresie upadku Imperium Rzymskiego, scentralizowanego, zamkniętego, niedemokratycznego i niewydolnego organizacyjnie na dłuższą metę, jak się okazało.

2. Starożytne nazwy plemion: w źródłach rzymskich (Pliniusz Starszy, Klaudiusz Ptolemeusz, Tacyt), a potem Getice Jordanesa pojawia się nazwa plemienia „Wenetów”, co potwierdza ciągłość organizacji plemiennej na tym terenie i może świadczyć o tym, że Rzymianie znali Unię Lechitów, którą można utożsamiać ze starożytną Lechią. Pomijając sprawę szczegółowości wiedzy na temat Wenetów, ważnym problemem staje się możliwość „dziedziczenia” nazwy przez różne plemiona. W naszym przypadku potwierdzeniem kontynuacji i zmiany etnonimu tej samej grupy etnicznej jest chociażby nazywanie jeszcze dzisiaj zachodnich Słowian w języku niemieckim Wenden, a w ang. Wends.

Jeszcze nie tak dawno ze względów politycznych próbowano z Wendów na siłę zrobić Germanów lub Celtów, ale w obliczu dowodów naukowych z innych dziedzin, mało kto już dzisiaj – poza internetowymi pieniaczami – próbuje forsować te pseudonaukowe teorie o nazistowsko-rasistowskim zabarwieniu mówiące o pojawieniu się Słowian w VI wieku n.e. i nagłym zniknięciu Wenedów, o których Jordanes wyraźnie pisał, że są odłamem Sklawinów, podobnie jak Antowie.

3. Lechicka haplogrupa: badania DNA, zwłaszcza specyficznych genów, tworzących haplogrupy, dają szansę na nowe ustalenia na temat przeszłości populacji zamieszkujących ziemie polskie. Mogą one odegrać szczególnie ważną rolę w rozstrzygnięciu odwiecznego sporu o pochodzenia Słowian między allochtonistami (zwolennikami hipotezy o „przybyciu” Słowian na ziemie polskie znad Dniepru) i autochtonistami (zwolennikami hipotezy o wyłonieniu się Słowian na obszarach nad Wisłą z istniejącej tu wcześniej populacji). Jest już sporo wyników z tych badań i naukowcy tacy jak prof. T. Grzybowski, Klyosow, Tomezzolii, Underchill i inni jednoznacznie stwierdzają, że Słowianie są ludnością autochtoniczną i przynajmniej na terenie Odrowiśla bytują od co najmniej 7000 lat. Haplogrupę R1a1 (Y-DNA) w nauce nazywa się ario-słowiańską, a R1a1a7 – prapolską (lechicką).

4. Garnki i geny nie mówią o etnosie: to ostatnie porzekadło spanikowanych historyków, którzy próbują dyskredytować dorobek innych dziedzin naukowych ślepo wierząc w źródła pisane. Można ich zapytać, jakie źródła historyczne mamy z epoki lodowcowej o dinozaurach albo o życiu Jezusa z czasów jego istnienia – akt urodzenia może, relacje świadków, kroniki? Wszystko co mamy to źródła najwcześniej spisane 100 lat po śmierci Jezusa, a w przypadku dinozaurów – wyniki prac geologów, archeologów, klimatologów itp. rekonstruujących życie na ziemi w okresie przedhistorycznym.

Na histmag.org czytamy, że wnioskowanie archeologów pokazuje kultury archeologiczne: grupy charakterystycznych przedmiotów, sposobów budowania domów czy obyczajów pogrzebowych. Genetycy z kolei pokazują profil genetyczny konkretnego człowieka i na tej podstawie wyodrębniają populacje o podobnych haplogrupach. Ani od jednych, ani od drugich nie dowiemy się niczego konkretnego o władcach danej społeczności, języku, kulturze, organizacji społecznej i tym podobnych kwestiach, które mogłyby potwierdzać istnienie Wielkiej Lechii.

Możemy dodać, że wychodząc z tego założenia, to ani o Imperium Rzymskim, ani Świętym Cesarstwie czy Bizancjum też się według historyków nie dowiemy z takich źródeł. Oczywiście tylko dokumenty z epoki, jakiej dotyczą wydarzenia, mają być wiarygodne. Rzecz w tym, że często takich dokumentów brak i należy się posiłkować innymi dyscyplinami. Tak zrekonstruowano nie tylko historię Lechii, ale też innych państw i narodów.

5. Opowieści mityczne: polskie kroniki, zwłaszcza kronika Wincentego Kadłubka, zawierają opisy kontaktów Lechitów i ich zwycięstw w bitwach z wielkimi bohaterami starożytności, m.in. Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem. Opisów te stanowią materiał do badań nad przeszłością Lechitów. Polskie kroniki zgodnie podają nazwy Lech, Lechici, Lechia, co oznacza, że była to nazwa rodzima. W obcych źródłach spotykamy inne nazwy, jak Wendland, Wandalia, Sarmatia, itp., co jest normą, u nas nikt nie pisze przecież Deutschland, tylko Niemcy, czy to się tymże niemym Niemcom podoba czy nie.

6. Fałszywe rodowody: czasem tworzono genealogie sięgające daleko wstecz i udowadniające, że monarchowie i wielkie rody szlacheckie wśród swoich przodków mają wielkich bohaterów i uczestników wydarzeń historycznych. Tworzyły one legendy rodowe, budując tym samym tożsamość rodziny oraz jej prestiż na zewnątrz. Jednym z takich fałszerzy był Przybysław Dyamentowski, którego posądza się o sfałszowanie Kroniki Prokosza. Jednak nawet jak odrzucimy informacje z tego podejrzanego rękopisu to i tak mamy całą masę przekazów mówiących o istnieniu Lechii i Lechitach jako przodkach Polaków.

Poczet władców Polski z Jasnej Góry – potwierdza, że przekonanie o istnieniu dłuższej „listy władców”, jeszcze sprzed czasów Mieszka I, był także obecny w kręgach kościelnych. Jasnogórski poczet jest artystycznym przykładem istnienia tożsamości narodowej i wiary w istnienie Królestwa Polskiego na długo przed chrztem w 966. W czasach zaborów i germanizacji zmieniono nam historię, napisano nowe książki i snuto pokraczne teorie o wyższości cywilizacyjnej Niemców nad Słowianami, ale obraz pozostał w zaułkach klasztoru i świadczy, że jeszcze do niedawna dla polskiego Kościoła Lech nie był postacią bajeczną a historyczną.

7. Kronika Prokosza: Historycy twierdzą, że prace Dyamentowskiego mogą być mistyfikacją. Moim zdaniem, nawet jeśli się z tym zgodzimy, to i tak można znaleźć w tych tekstach wiele ciekawostek, gdyż kompilator pracował z różnymi wiarygodnymi kronikami i źródłami. Nie wszystko z pewnością co jest w rękopisie jest zmyślone, o czym pisał nawet Lelewel zachęcając do badań tego tekstu. Jak wcześniej jednak wspomniano, nawet po odrzuceniu Kroniki Prokosza jest wystarczająco dużo innych przekazów mówiących nam o przedchrześcijańskiej historii Polski. Robienie więc z tego odkrycia jakiegoś koronnego dowodu jest nieporozumieniem.

8. „Lechia” w Piśmie Świętym: słowo „lech”, oznacza „Pan”, w różnych językach i tekstach. Nazwa ta pojawia się nawet w 2 Księdze Samuela i Księdze Sędziów, gdzie jest mowa o miejscu o nazwie „Lechia” (dokładnie „Lechi”). Niektórzy twierdzą, a inni za nimi bezmyślnie powtarzają, że w języku hebrajskim słowo „lechi” oznacza „szczękę”, a miejsce starć z Filistynami to po prostu „Wzgórze Szczęki”, bo tak niby przetłumaczono te słowa w Biblii. Z tego co mi wiadomo, to szczęka po hebrajsku to  ת ס ל, a to wcale nie czyta się jako „lechi”. Należałoby wskazać to słowo w oryginalnym rękopisie i przyjrzeć się jak było tłumaczone. Zresztą i tak moim zdaniem nie ma tu mowy o Lechii jako państwie Słowian, ale o co najwyżej „Wzgórzu Pana”. Robienie z tego jakiegoś koronnego dowodu na istnienie Lechii jest żałosne. Nawet jeśli Szydłowski w swoich odlotach plecie coś o Chaldejczykach i Biblii opisującej dzieje Lechitów, to traktowałbym to raczej jako skrajną opinię, a nie fundament dowodowy z top10.

9. Ario-Słowianie: Histmag.org nas tu straszy, że o Ariach pisano w III Rzeszy i za komuny u Sowietów. Jakoś widocznie nasi pseudohistorycy z histmag.org nie wiedzą lub celowo pomijają fakty, że językoznawcy, historycy i inni naukowcy są zgodni, że Ariowie to ludy indoirańskie, a więzi słowiano-irańskie też nie są czymś obcym w nauce, zarówno językowe (o czym pisało wielu lingwistów), jak też i religijno-kulturowe (o czym piszą religioznawcy, archeolodzy, antropolodzy i historycy). Ostatnio również archeogenetycy wykazali duże podobieństwo między ludami irańskimi i słowiańskimi (hp R1a1). Te wszystkie zbieżności to nie przypadek, ale potwierdzenia, że obie grupy mają wspólne korzenie. Ario-Słowianie nie są więc wymysłem reżimów, jak się próbuje nam wmówić, ale pojęciem powstałym na bazie interdyscyplinarnych badań. A tacy manipulatorzy jak Żuchowicz zamiast straszyć ludzi i zajmować się propagandą, powinni raczej douczyć się trochę.

10. Pseudo-nauka: To ma być bat na Lechitów, że ktoś ich nazywa pseudonaukowcami i próbując zdyskredytować porównuje do wyznawców płaskiej ziemi czy antyszczepionkowców. To typowe zagranie socjotechniczne. Naukowcy zawsze byli nastawieni wrogo do niezależnych badań podważających ich autorytet. Zwróćmy uwagę, że agresja ta jest skierowana także do kolegów akademików, którzy ośmielą się podważać tzw. oficjalną wersję historii. W naukowym dyskursie publicznym coraz częściej słyszy się ad personam, bo młode wilki polskiej nauki nie przebierają w słowach i obce im są podstawowe zasady kultury. Możemy zatem usłyszeć, że Norman Davis to niedouczony cudzoziemiec, M. Kowalski – sprzedał się Lechitom, P. Makuch – przekupił recenzentów, a B. Dębek nie jest historykiem tylko nauczycielem w wiejskiej szkole.

Dla naukowców ważniejsze wydaje się to kto jest kim, niż to o czym pisze. Stąd takie ubolewanie środowiska naukowego, że nie wiedzą zbyt wiele o Bieszku, bo trzeba znaleźć na niego jakieś haki, albo że nie historyk, albo, że agent, albo, że wariat tylko. A w ogóle to nawet nie ma go na Wikipedii. Ci szanowani uczeni zapominają o tym, że na Wikipedii jest cenzura, która nie dopuszcza do publikowania tam biogramów autorów uważanych są za nie „ency”, czyli „nie encyklopedycznych” (nie ma kogoś/czegoś w Encyklopedii, to i na Wiki się nie znajdzie). To młodzi adiunkci i doktoranci najczęściej są redaktorami Wiki i blokują co się da spoza oficjalnego nurtu nauki.

Ich promotorzy, profesorowie, o ile potrafią zażarcie dyskutować na temat kontrowersyjnych teorii swoich kolegów akademików, jak P. Urbańczyka (np. o pierwszych osadnikach na Islandii, którzy mieli być Słowianami, czy o przybyciu Piastów z Moraw), to z niezależnymi pasjonatami historii nie zamierzają oni publicznie polemizować. Obawiają się oni nobilitacji swoich oponentów, których próbują ośmieszyć, zastraszyć, zdemonizować, a co najważniejsze starają się im przypiąć łatkę agentów, oszołomów i niekompetentnych amatorów. Do dyspozycji mają armię młodych karierowiczów, którzy marzą o utrzymaniu stałej pracy na uczelni i parają się po godzinach hejterstwem, uprawianiem propagandy i podlizywaniem się swoim patronom naukowym. Prym tu wiodą właśnie blogi takie jak histmag.org, Seczytam, Sigillum Authenticum, piroman.org i inne. Te pseudohistoryczne strony z pozoru łączy historia, ale jest to raczej histeria i hejting wszystkiego co dotyczy Lechii i przedchrześcijańskiej przeszłości Polski oraz przodków Polaków.

Ale jak widać to rąbanie wikińskim toporem na oślep na nic się zdaje, bo miłośników Lechii przybywa z każdym nieudolnym atakiem na tę ideę, bo ludzie zaczęli interesować się historią, sięgają sami do źródeł i widzą, że ktoś nimi do tej pory manipulował, no bo czemu ktoś zmienia nazwy i zapisy kronik oraz pisze głupoty o dzikich Słowianach znad Dniepru, którzy jak bomba populacyjna pojawili się u schyłku starożytności w Europie.

I te 10 argumentów przeciwko Wielkiej Lechii przedstawione przez histmag.org na nic się zda, bo jak widać, po przedstawionej przeze mnie polemice, zasadności w nich nie ma zbyt wiele. Co więcej myślę, że jeszcze bardziej takie działania i prostackie teksty atakujące idee odkrywania prawdy, szacunku wobec dumnej przeszłości i tworzenia nowej, lepszej rzeczywistości, wypromują zapomnianą oraz przekłamaną historię Polski i Lechii, która nie jest alternatywną, ale odkrywaną i prawdziwą wersją zdarzeń.

 

Tomasz Kosiński

18.01.2018

Polemika z Sigillum Authenticum o “Rodowodzie Słowian” T. Kosińskiego

obrazek z artykułu Wójcika na jego blogu Sigillum Authenticum

Artur Wójcik, autor bloga Sigillum Authenticum, zamieścił jakiś czas temu ni to recenzję ni to paszkwil na temat mojej książki pt. „Rodowód Słowian”.

Link do jego opinii tutaj: http://sigillumauthenticum.blogspot.com/2017/10/awantury-o-pochodzenie-sowian-ciag.html?m=1

Dyskutowałem z nim na portalach społecznościowych, ale jakoś trudno mi było przebić się między wyzwiskami, którymi mnie obrzucał przy jazgocie i poklasku jemu podobnych krytykantów-amatorów. Dlatego zdecydowałem się odnieść do jego słów z tegoż artykułu tutaj.

Otóż, Wójcik zarzuca mi, że „Książka nie wytrzymuje ognia krytyki. W prezentacji swoich argumentów autor narzuca bowiem z góry założoną tezę, przedstawia problem jednostronnie, nie potrafi przenikliwie i obiektywnie analizować cudzych poglądów i badań, a nader wszystko – przemilcza kilka ważnych i ciekawych prac z literatury fachowej, niezbędnych do całościowego i merytorycznego przedstawienia wybranego tematu.”

Zgoda, Panie Wójcik, mam swoje tezy i dlatego piszę autorskie książki, a nie pseudokrytyczne artykuliki o dokonaniach innych osób. Przedstawiam w książce w wielu miejscach także dorobek różnych autorów i ich koncepcje, ale tego manipulatorzy tacy jak Pan nie chcą dostrzec. Jeśli w pierwszym rozdziale podaję kilka różnych teorii na temat powstania życia na ziemi, jak kreacjonizm, ewolucjonizm czy teorie paleostronautyczne to nie znaczy, że jestem zwolennikiem pochodzenia Słowian od UFO, tylko wspominam o tym, że są tacy, co tak myślą. Ale przecież łatwiej wyciąć z całości parę słów i przypiąć łatkę autorowi dla beki, Dlatego takie blogi jak Sigillum Authenticum nie mogą być traktowane na poważnie, bo są narzędziem manipulacji, propagandy i zwykłej nagonki na osoby o innych poglądach. To przecież takie naukowe podejście.

Fakt, być może nie potrafię tak przenikliwie jak Pan analizować cudzych poglądów, ale zapewne w moich książkach jest więcej obiektywizmu niż w Pana zjadliwych komentarzach na blogu.

Nie przemilczam wielu faktów, jak Pan to stwierdza, tylko dokonuję wyboru. Nie da się bowiem w jednej książce zawrzeć całego dorobku naukowego na dany temat. Wyda Pan wkrótce swoją książkę to sprawdzimy ile faktów Pan pominął.

Uznaje Pan, że błędnie odczytuję źródła. No z takim zarzutem to Pan może do większości historyków wyskoczyć, bo każdy z nich inaczej interpretuje źródła, ale według Pana istnieje jedynie słuszna wersja historii, której się pan uczył w szkole i każdy kto odstaje to oszołom zajmujący się pseudonauką. Ciekawe co Pan napisze o teoriach prof. P. Urbańczyka, który – bez żadnego źródłowego pokrycia – twierdzi np. że nie było Polan, a Mieszko jest uciekinierem z Moraw, bo nadał synowi imię Świętopełk? Z kolei jego teoria, że pierwszymi osadnikami na Islandii byli Słowianie tak pięknie się wpisuje w idę Wielkiej Lechii, że chyba zaraz ogłosi go Pan turbosłowianinem. Nieprawdaż?

Jako znany językoznawca i etymolog potrafi Pan stwierdzić, że „Wszelkie próby tłumaczeń etymologii nazw ludów czy nazw geograficznych stanowią czyste spekulacje autora.” A ileż to spekulacji etymologicznych do tej pory Pan poznał, od A. Brucknera, L. Niederlego, S. Urbańczyka i innych znanych naukowców, nie tylko językoznawców, którzy wciąż się kłócą czy Siemargł to jedno bóstwo czy dwa i co to znaczy? Zna Pan lepsze wyjaśnienia nazw niż moje to proszę podać. Kiedyś przy krytyce czyichś poglądów należało podać własną tezę, albo obronić tę uznawaną przez kogoś. Pan o tym nie wie, bo Pan młody i krytyka dla Pana to krytykanctwo. Nie mam zamiaru tutaj tłumaczyć Panu jaka jest różnica między tymi pozornie zbliżonymi pojęciami. Może kiedyś Pan się nauczy je odróżniać.

Zarzuca mi Pan, że nie definiuję tego, co rozumiem przez „oficjalną naukę”. Jeśli oczekuje Pan definicji podstawowych pojęć i ogólnie rozumianych to niech czyta Pan słowniki, a nie książki popularnonaukowe jak moja. Ale wyjaśnię Panu krótko, oficjalna nauka to nauka akademicka, ze swoimi dogmatami powielanymi w oficjalnym obiegu, czyli publikacjach naukowych i niestety w mainstreamowych mediach. Niestety w tym systemie politycznych dotacji naukowych dla szkół wyższych, grantów, działań wydawniczych i robienia karier na uczelniach przez tych, co są spolegliwi i uznających jedynie słuszne poglądy „naukowe”, jakoś jest mało miejsca na niezależność i szukanie prawdy. Jest za to spora przestrzeń na klakierstwo i kolesiostwo. Panu to pasuje a mi i innym nie. Pasjonaci, tacy jak ja, widząc co się dzieje, biorą po prostu sprawy w swoje ręce. Może niezależne od uczelni i polityki badania nie są naukowe w Pana rozumieniu, ale są prawdziwe i często bardziej wnikliwe niż te za granty unijne. Wnioski z nich płynące są i powinny być dyskusyjne, tak jak w nauce, bo nikt nie ma zamiaru tworzyć alternatywnej, jedynie słusznej wersji historii, ale zwalczać kłamstwa i edukować innych o naszej prawdziwej historii.

Jeśli Pan twierdzi, że „Obecnie nauka skłania się ku teorii allochtonistycznej.” to grubo Pan się myli. Chyba historycy z uczelni w Pana mieście może tak myślą, bo nauka, m.in. etnogenetyka mówi akurat co innego. Ale oczywiście na temat haplogrup nie ma co się wypowiadać, bo zgodnie z nowym dogmatycznym frazesem, geny przecież nie warunkują pochodzenia ludzi. Jakoś w sprawach sądowych nie ma lepszej metody dowodzenia kto jest kim i od kogo pochodzi. Można domniemywać, że gdyby z badań archeogenetycznych wynikało, że Germanie mają dominację grupy aryjskiej, jak błędnie zakładał Hitler i jego ekipa, to pewnie dziś ta metoda naukowa byłaby bezdyskusyjna i powstałoby na niemieckich uniwersytetach pełno teorii oraz publikacji, jak to przodkowie Indogermanie przybyli do Europy i zapanowali nad innymi ludami, które są mieszanką genetyczną, przez co nie warto się zajmować ich pochodzeniem, bo to zwykły genetyczno-kulturowe kundle. Ale niestety wyniki badań są inne i zawiedzeni Niemcy muszą szukać korzeni u Celtów.

Nie cytuję, jak Pan to nazwał „monumentalnego dzieła Archeologia o początkach Słowian. Materiały z konferencji, Kraków 19–21 listopada 2001, pod redakcją Piotra Kaczanowskiego i Michała Parczewskiego”, gdyż uważam, że wystarczy to, że podaję poglądy Parczewskiego, ucznia Godłowskiego, jako odchodzące do lamusa historii. Może Pan przygotować referat kiedyś o tej konferencji w osiedlowym klubie kółka naukowego, albo na swoim blogu, jeśli to dla Pana tak ważne. Nie muszę też polemizować z każdym ulubionym przez Pana autorem, jak Jerzy Strzelczyk, który poza źródłami pisanymi nic na świecie nie widzi.

To fakt, że Kostrzewski stosował podobną metodę co Kosinna i mam prawo opowiadać się po jednej ze stron ich sporu, choć nie dziwne jest, że przy tej samej metodzie naukowej uczeni dochodzą do diametralnie różnych wniosków? Chyba coś nie tak jest zatem z tą metodą. No ale w tamtych czasów, każdy kto by jej nie stosował zostałby poddany środowiskowemu ostracyzmowi, czyli dzisiejszymi słowy oskarżono by go, że uprawia pseudonaukę.

Zakłada Pan, że „hipotezy Kostrzewskiego, pomimo jego szczerych intencji badawczych, nie wytrzymały próby czasu.” Doprawdy? Czyli to Kosinna miał rację?

Informuje Pan, że za komuny władza wymagała od uczonych posłuszeństwa i pisania na zamówienie, a nie dociera do Pana, że tak może też być teraz?

Rozumiem pojęcie „kultura archeologiczna” po swojemu, to też fakt i nie muszę wcale jej pojmować tak jak Pan. Definicje pojęć też się zmieniają i mają charakter bardzo subiektywny. Niech mi Pan przykładowo poda jedną uznawaną przez wszystkich definicję religii.

Pyta Pan na jakiej podstawie oszacowałem procentowy rozkład „sił” zwolenników autochtonizmu i allochtonizmu Słowian. Ano na podstawie zwyklych analiz tekstów autorów piszących o tym problemie i proste badania ankietowe, w których Pan nie chciał wziąć udziału, więc zakwalifikowałem Pana do allochtonistów, bo wynika to z Pana wypowiedzi na ten temat. Czyż nie? Pytanie było proste: “Czy opowiada się Pan za teorią allochtoniczną czy autochtoniczną?” Tak, trudno odpowiedzieć? Nie muszę informować czytelników książki o szczegółach swoich analiz, bo to nie praca magisterska. Oni potrzebują jasnych informacji – jak sam Pan napisał – a nie naukowego przynudzania o metodyce pracy, definiowaniu pojęć, problemach badawczych, czy analizach źródeł.

Często to sam robię w moich książkach, bo preferuję pewne zasady wyniesione z uczelni, dlatego w miarę możliwości podaję umocowania źródłowe z przypisami pod tekstem, czego się nie spotyka nawet w niektórych opracowaniach naukowych. Gieysztor jak wiemy wydał swoją pracę bez żadnych przypisów i lakonicznie odnosił się do dorobku swoich poprzedników w temacie, o którym pisał, a jakoś do tej pory nikt z naukowców nie odważył się przygotować krytycznej recenzji jego książki. Ileż to publikacji popularnonaukowych ma w ogóle jakiekolwiek przypisy? Pana kolega R. Żuchowicz wydał ostatnio recenzję książki Bieszka, którą nazwał „Wielka Lechia” i żadnych przypisów w niej nie umieścił, bo „uległ presji wydawnictwa”. Ale czego się nie robi dla pieniędzy, co przyznał sam w wywiadzie, którego Panu udzielał. Ode mnie, tak krytykowana przez Pana, Bellona jakoś nie wymagała nigdy nie umieszczania przypisów, a przecież nie wydaję książek stricte naukowych i mógłbym sobie ja, a tym bardziej wydawnictwo, na to pozwolić.

Znany profesor D. A. Sikorski w swojej niedawno wydanej książce „Religie dawnych Słowian” podaje, co prawda, przypisy w stylu oksfordzkim, ale na stronie akademia.edu z wykazem swoich prac, zastrzega, że nie odpowiada za okładkę (w stylu z gry „Wiedźmin”). Oj, te niedobre wydawnictwa 😉

Sam mogę Pana sparafrazować, że „emocjonalne ataki autora należy traktować jak bezradność, będącą pokłosiem fiksacji antylechickiej i braku argumentów naukowych”. Chce Pan bronić Kossinny to Pana sprawa. Według mojej wiedzy jego teorie zostały jednak skrzętnie wykorzystane przez nazistów, którzy wspierali jego karierę, a podawanie nazwisk Bolka von Richtena, Hansa Schliefa, Perciego Ernsta Schramma, Anglika Herberta Spencera czy Francuzów Gerogesa Vachera de Lapougne i Arthura de Gobineau, tylko potwierdza, że w tamtych czasach naukowcy nie byli naukowcami tylko narzędziami w rękach propagandystów. Czy dzisiaj jest inaczej, każdy niech sam oceni.

Słyszałem o badaniach milenijnych, ale mimo tego uważam, że współpraca historyków, archeologów, historyków sztuki, językoznawców czy etnografów, ma charakter właśnie okazjonalny, a nie regularny. Sam kolega Żuchowicz naśmiewa się z archeologów w swojej książce, na wzór D. A. Sikorskiego, który kpi z kolei z historycznych teorii prof. P. Urbańczyka, co jest tylko jednym z tysięcy przykładów hermetyzacji branżowych w środowisku naukowym.

Pojedyncze cytaty z Godłowskiego, nie zmienią wydźwięku całej jego błędnej i szkodliwej teorii, powtarzanej jak mantra przez jego wyznawców. Wiem, że sprawa jest skomplikowana, bo właśnie takie teorie o pustkach osadniczych i Indogermanach ją niepotrzebnie gmatwają. Dlatego należy prowadzić niezależne badania, bez politycznych nacisków, finansowane spoza systemu. A przynajmniej stwarzać jakąś alternatywę do tego, co się bezwiednie trąbi od lat na temat naszej najdawniejszej historii. A że naukowcy będą się zżymać jak ktoś podważa ich dokonania, to normalne.

Czepia się Pan podanych przeze mnie ram chronologicznych sarmatyzmu, twierdząc, że rozwinął się on pod koniec wieku XVI, gdy tymczasem ja podaję XV-XVII jako okres rozwoju Rzeczypospolitej na bazie idei, które później sarmatyzmem nazwano. Śmiem też twierdzić, że pojawiały się już takowe nie tylko w wieku XV, ale były one trwałe i związane ze znajomością naszej historii przez oświeconą szlachtę, magnaterię i dwór królewski oraz kler.

Uważa Pan, że spekuluję w sprawie możliwej dominacji islamu w Europie po ewentualnej porażce Sobieskiego pod Wiedniem. Tak jest. Spekuluję, bo tego mnie nauczono na studiach i za to jestem wdzięczny. Mnie tak uczono historii, a nie tylko wkuwania dat na zaliczenie. Uważam, że jest duże prawdopodobieństwo, że mogło się tak stać, bo taki był cel tego najazdu. Dominacja Arabów w Hiszpanii w VIII-X wieku też daje ku temu powody. Historia to nie tylko czytanie źródeł, ale też ich analiza, wyciąganie wniosków i domysły na podstawie różnych przesłanek, czasem z innych dziedzin nauki, a czasem na podstawie zwykłej logiki. Jeśli twierdzi Pan, że w nauce nie ma miejsca na spekulacje, to Pan zwyczajnie kłamie, gdyż robi to większość naukowców.

O teoriach hiperkrytycznego D. A. Sikorskiego nie będę się tutaj wypowiadał, wystarczy przeczytać mój komentarz na temat jego ostatniej książki „Religie dawnych Słowian”. A w mojej opinii o publikacji Makucha, jakoś Pan nie zauważył, że o ile doceniam go za podjęcie tematu i przepchnięcie go na uczelni, o tyle nie zgadzam się, że Słowianie zapożyczyli wszystkie mity od Sarmatów, w tym o Kraku. Po prostu pewne rzeczy bywają podobne i lubią się powtarzać. To, że Popiel otruł swoich stryjów nie znaczy, że jest to jedno i to samo wydarzenie opisywane gdzieś tam w historii np. Ahemenidów, ale jest jedynie echem tego pierwszego Może Popiel słyszał o tamtej historii, a może po prostu sam wpadł na taki sam pomysł. Gero też tak zrobił zresztą i wielu innych.

Nie wiem czemu Makuch „zrejterował” z dyskusji, ale nie dziwię się mu, bo Pana blog i jemu podobne strony nie są zbyt obiektywne, ani rzetelne, bogate za to w dyskutantów, którzy uwielbiają wyzwiska. Zarzuca Pan agresję słowną turbosłowianom, ale Pan sam lubuje się w ad personam, czego i ja doświadczyłem na grupach fejsbukowych. Pana koledzy turbogermanie potrafią zwyzywać innych od debili i potem się dziwią, że ktoś nie chce z nimi kontynuować dyskusji. Uważają, że wygrali i trąbią o tym na lewo i prawo. Młodzi naukofcy jak się patrzy.

Chciałbym przy tej okazji poinformować, że ja nie unikam dyskusji dopóki ktoś mnie nie obraża i nie z sprowadza rozmowy do osobistych ataków i połajanki słownej, co jest niestety widoczne na prowadzonym przez Pana blogu jak też grupach hejterskich, w których Pan aktywnie uczestniczy. Zaproponowaną ostatnio przez Pana kolegę debatę z akademickimi profesorami przyjąłem z zadowoleniem i potwierdziłem wolę udziału w niej w najbliższym terminie, ale jak widać zaskoczyłem tym samego inicjatora-prowokatora, bo przyznał potem, że to nie takie proste i temat umilkł. Czy jest Pan pewien, że to turbosłowianie nie chcą dyskutować z „prawdziwymi” naukowcami? Używa Pan tego argumentu jak brzytwy, ale nie sprawdził Pan, że jest ona nieostra.

Pisze Pan „To, że data chrztu Mieszka nie jest precyzyjnie ustalona (i zapewne nigdy nie będzie), nie znaczy, że tego wydarzenia nie było. Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki poświadczających istnienia Wielkiej Lechii”. Odpowiem Panu w podobnym stylu. To że Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki, to nie znaczy, że państwa lechickiego nie było. Jest o nim natomiast mowa w kilkunastu kronikach polskich i zagranicznych, czego nie przyjmuje Pan i inni turbogermanie do wiadomości.

Nie jest tak, że tego, czego nie napisano lub nie wykopano nie było. Nie ma też w źródłach informacji o tym, co jadł Mieszko dnia 2 sierpnia 967 roku na obiad, co nie znaczy, że nie jadł wtedy obiadu. Jeśli uważa Pan, że o takich nieważnych rzeczach się nie wzmiankuje, to proszę powiedzieć, w iluż to źródłach jest podana chociażby tak ważna data jak chrzest Mieszka I?

To prawda, że zapowiedziałem również napisanie książki o dziejach Wielkiej Lechii i ukaże się ona w stosownym czasie. Nie chcę i nie muszę jej wydawać na chybcika, by zarobić na modzie, jak kolega Żuchowicz i pan. Potrzebuję czasu na jej opracowanie, zwłaszcza, że przygotowuję 3 inne pozycje wydawnicze m.in. o słowiańskich bogach i wierzeniach. Nie muszę też na Pana życzenie przedstawiać w niej zabytków archeologicznych, bo mam prawo do autorskiej koncepcji własnej książki. Choć swoją drogą dowodów archeologicznych o istnieniu na terenach dzisiejszej Polski zorganizowanego organizmu państwowego w starożytności i wczesnym średniowieczu jest niemało i wciąż przybywają nowe. Jestem natomiast przekonany, że nawet jakbym je wymienił to tacy ideowcy jak Pan zawsze uznają, iż są one mało wiarygodne, nie ma 100 % pewności, albo, wrzuci Pan cytat jakiegoś tam profesora, który ma inną teorię na ten temat i uzna Pan, że pozamiatane.

Jeśli nie podoba się Panu moja propozycja etymologii słowa Niemiec od „nie-miecz”, czyli „nie z miecza”, czyli obcy, to radzę Panu poczytać najpierw więcej na temat opozycji my-oni w etnonimach. Może też Pan oczywiście przedstawić własną koncepcję w tym temacie, albo podać taką, którą Pan popiera wraz z uzasadnieniem, co kiedyś było wymogiem rzetelnej krytyki wobec czyichś poglądów. Dzisiaj tacy jak Pan uprawią nie krytykę, a krytykanctwo, jak już wcześniej wspomniałem, więc trudno tego od Pana oczekiwać.

Udało się Panu wyłapać błąd, że Scythae to nazwa grecka, choć faktycznie to łacińskie miano.  No i błędny podpis autora pod jednym rysunkiem Lecha I Wielkiego. Ubolewam nad tym i przepraszam za niedopatrzenie. Mam nadzieję, że w Pana książce ustrzeże się Pan tego typu błędów. Pana koledze Żuchowiczowi, jak wiemy, jednak się to nie udało, bo myli imiona autorów, robiąc z Tomaszów Tadeuszy (myli imiona Grzybowskiego, Millera i moje), z Adamów – Adolfów, o innych licznych literówkach nie wspominając. Ale on jest swój, więc złej opinii za to nie dostanie. To przecież wina wydawnictwa, które wywierało presję czasową na biednym autorze, co chciał tylko zarobić na bilet do Krakowa, by porozmawiać także z tamtejszymi uczonymi, a nie tylko „warszawką”.

O szanowanym wydawnictwie Bellona, pisze Pan: „Historycy coraz mocniej uderzają w linię wydawniczą tej firmy”. Nie dostrzega Pan jednak, że jednocześnie wydawnictwa tychże historyków wydają książki na chybcika, na fali mody na Wielką Lechię i Słowiańszczyznę, często bez przypisów (R. Żuchowicz), czy też z okładką, od której się autor potem odżegnuje (D. A. Sikorski), z masą błędów edytorskich.

.Jeśli utrzymuje Pan, że prace Bieszka, Millera, czy Makucha są pseudonaukowe to ciekaw jestem Pana książki. Podobno ma ukazać się w listopadzie. Przekonamy się jak wiele wniesie ona do nauki, jak długo przetrwają Pana teorie, jak odniosą się do Pana koncepcji naukowcy. Chyba, że będzie ona tylko o tym, co robią inni, bo jak się nie ma własnego dorobku, własnych przemyśleń i nie prowadzi się własnych badań, to się jest nie twórcą, tylko tworzywem, ale zawsze można przecież zostać e-krytykantem.

Zarzuca mi Pan brak kompetencji w tylu różnych specjalnościach, których sam Pan nie ma. Po co więc ta obłudna postawa i co to ma wspólnego z krytyką? Rozumiem, gdyby Pan był zasłużonym historykiem, czy archeologiem i miałby Pan argumenty do polemiki z moimi poglądami w tych tematach na bazie własnych badań i przemyśleń. A tu co mamy? Internetową bekę pod naukowym płaszczykiem. No, ale jeżeli uczony pokroju D. A. Sikorskiego komentuje moją książkę o idolach prilwickich w iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”, to czegóż się spodziewać od internetowego blogera i pieniacza, który nie lubi przebierać w słowach.

Czy to nie Pan nazwał Bieszka „historycznym debilem” się pytam? A może to Pana kolega wyzywający ludzi o innych poglądach od „ośloszczękowców”? Bo już nie pamiętam, a nie robię screenów wszystkich dyskusji, w których biorę udział, jak niektórzy nawiedzeni pogromcy mitów. Mnie by nawet przez myśl nie przeszło, by tak kogoś nazwać w dyskursie publicznym, nawet jak na to zasługuje. Pieniacz czy pajac, jak zdarza mi się podsumować ludzi, którzy mnie obrzucają epitetami, to jednak nie to samo co: kretyn, kłamca, oszust, gnój, cham, osioł, dorobkiewicz, czy naciągacz, jakich to słów używają wobec mnie i innych na ulubionych przez Pana blogach i grupach dyskusyjnych, które polecacie z Żuchowiczem jako „stojące na wysokim poziomie merytorycznym”. Nie chcę się tu tłumaczyć, bo też czasem dam się sprowokować, ale nie robię z tego normy i zasady funkcjonowania, a takie blogi jak Pana czy seczytam, albo fejsowa grupa Raki, obrażanie turbosłowian i wszystkich ludzi o innych poglądach mają chyba wpisane w regulaminie.

Marzy się Panu książka, której współautorami byliby zarówno historyk, archeolog, językoznawca, antropolog i genetyk? Mnie też. Ale wiem, że się takiej nie doczekam w najbliższym czasie, więc robię swoje. Czytelnicy niech ocenią czy ma to sens.

Wytyka mi Pan, że powołuję się na „starsze prace, które nie mogą być miernikiem dzisiejszego spojrzenia historycznego na badane kwestie”. A na jakie mam się powoływać? Na niedawną książkę Żuchowicza? Moja publikacja też jest nowa, a nie stara, to niech ją Pan poleca innym, tylko z tego powodu.

Opieranie się w nowych opracowaniach na starszych autorach, często nieznanych lub zapomnianych jest wskazane, choćby dla poszerzenia obszaru dyskursu publicznego. Jeśli ktoś na przykład w sprawie idoli prilwickich przeczytał tylko artykuły Szczerby lub Boronia, którzy nota bene opierają się na pracy Małeckiego akurat sprzed 100 lat, to czemu ja nie mogę odnosić się do pracy K. Szulca, kierującego komisją naukową i autora raportu na ten temat? Czemu dotąd nie opublikowano książki Kollara, który wcześniej kierował podobną komisją na zlecenie księcia Meklemburgii? Za to podaje się wnioski tylko z raportu Lewezowa, który przecież nie stwierdza jednoznacznie, że wszystkie artefakty z kolekcji prilwickiej są fałszywe. To jak jest z tą nauką? Wybieramy sobie, co nam pasuje z przeszłości, a jak ktoś odgrzebuje podobne rzeczy, ale „nie naszych” autorów, to są to nic nie warte starocie?

Twierdzi Pan, że „Ludzie chcą łatwych, prostych odpowiedzi. W dodatku takich, które potwierdzają ich wizję pewnych zjawisk, czy w końcu wyznawaną przez nich ideologię.” Po trosze zgoda. Tak ludzie potrzebują łatwych odpowiedzi, ale niekoniecznie szukają potwierdzeń wyznawanej przez nich ideologii. Może Pan tak robi i Pana koledzy na internetowych forach, atakujących każdego turbosłowianina dla zasady, bo przecież nie może on mieć racji na żaden temat, bo co on tam wie skoro wierzy w UFO, nie chce szczepić dzieci i boi się że kiedyś spadnie z płaskiej ziemi. Ja uważam, że ludzie szukają prawdy i wiele z nich jest zagubiona, bo zdają sobie sprawę z tego, że są manipulowani przez polityków i naukowców. Dlatego następuje zwrot ku niezależnym mediom i niezależnym badaczom. I nie jest to tylko moda, ale nieodwracalny trend. Obama już stwierdził, że największym błędem było danie ludziom Internetu, bo mogą korzystać z wolności jakie on daje, Dzisiaj stopniowo stara się nam tę wolność ograniczyć. Cenzura na Fejsbooku czy YouTube to już norma. Wikipedia to agenda jedynie słusznej wersji historii. Skandalem jest, że w polskiej wersji Wiki brakuje wielu haseł, jak choćby Arkaim, które akurat w wersji angielskiej i innych istnieje od dawna. Próby wstawienie tego hasła i innych spełzają na niczym. Czy zatem chodzi w tych oficjalnych mediach o prawdę, czy o „jedynie słuszną prawdę”? Ja słyszę tutaj chichot Orwella.

I na koniec Panie Wójcik dobra rada. Zajmij się Pan najpierw własnymi badaniami, stwórz Pan jakiś swój dorobek, co da Panu podstawę do zabierania głosu na pewne sprawy, a być może kiedyś krytykowania dokonań i poglądów innych osób. Pisał Pan chyba kiedyś, że nie wiadomo kim jest ten Kosiński. Otóż nietrudno znaleźć mój biogram i dokonania w Googlach, bo na Wikipedii nie dopuszczają do publikacji życiorysów ludzi zajmujących się „pseudonauką”, jakby ich w ogóle nie było. Nieważne, że wydali kilka czy kilkanaście książek sprzedanych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Zmowa milczenia i szlus. Dlatego właśnie ludzie szukający prawdy i zwykłej informacji często traktuje proste ciekawostki spoza głównego obiegu jak zakazany owoc. Dlatego wzrasta nieufność do nauki, polityki i wszelkiej maści decydentów. Dlatego wymazywana z kart historii Lechia wzbudza tyle, emocji, bo mimo tylu zabiegów i tak długiego czasu, nie udało jej się ukryć.

Zajmuję się Słowiańszczyzną jakieś 20 lat i widzę, jak powoli wiedza o naszych korzeniach przebija się do publicznej świadomości. Dlatego doceniam pracę Bieszka, który obnażył realia całego systemu nauki i edukacji w naszym kraju. W dobie internetu, telewizyjnego chłamu i gier komputerowych ten facet zainteresował ludzi na nowo historią. Tacy ludzie jak Pan, Żuchowicz, czy Miłosz nie mogą tego ogarnąć, bo żyjecie w Matriksie i myślicie, że wszyscy powinni żyć, tak jak wy. Ale życie nawet w najweselszym obozowym baraku, nie jest tym samym, co życie na wolności. Zatem bawcie się i kpijcie, a obok was tworzy się nowa rzeczywistość, której nie rozumiecie, jak słowik życia poza klatką. Swoim ujadaniem na mnie czy Bieszka występujecie w roli pożytecznych idiotów, nie wiedząc, że sami przez to nakręcacie falę zainteresowania Wielką Lechią i Słowiańszczyzną jako taką. Dlatego wypada mi podziękować za wasz wkład w tę szczytną sprawę.

Wbrew domniemaniom nie jestem człowiekiem, który spadł nagle z drzewa. Wydawałem książki i czasopisma regionalne, mam własną fundację od lat 14, zorganizowałem dziesiątki imprez kulturalnych i edukacyjnych, napisałem setki artykułów na różne tematy. Byłem wydawcą, redaktorem i dziennikarzem przez kilkanaście lat. Zakładałem i należałem do kilkunastu organizacji społecznych. Byłem wykładowcą na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. Jestem uczniem profesora Andrzeja Wiercińskiego, znanego antropologa kultury, który akurat w Kielcach miał swoją Katedrę. Słyszał Pan o kimś takim w ogóle, czy to dla Pana starocie? Miałem własne wydawnictwo, redagowałem i wydałem dziesiątki książek. Wydawałem przez kilka lat dwa czsopisma regionalne. Ostatnio opublikowałem trzy własne książki o Słowiańszczyźnie, a trzy kolejne ukażą się w najbliższym czasie, Czwarta o słowiańskich bogach już w listopadzie 2019, a kolejna na wiosnę 2019 o wierzeniach Słowian.

Jeżdżę po świecie na własny koszt, nie czekając na granty. Dla mnie nie jest problemem pojechanie własnym samochodem 80 km od Szczecina, by zobaczyć stanowisko archeologiczne nad Tołężą i pogadać o nim z niemieckimi archeologami, czy też poszukać w niemieckich magazynach słowiańskich artefaktów, w tym idoli prilwickich. Ale według Pana można siedzieć przecież w kapciach przed komputerem i wymądrzać się w necie na tematy, o których się nie ma pojęcia. Ciekaw jestem jakie bzdury wyskrobał Pan na mój temat w swojej książce, która ma się niedługo ukazać. Choć wydaje mi się, że będzie to tylko bardziej rozbudowana wersja Pana pseudokrytycznych artykułów, więc jak do niej sięgnę w przyszłym roku to niewiele stracę, Akurat w Polsce przebywam jedynie na wakacje, gdyż mam dom na rajskiej plaży na Filipinach, gdzie spędzam większość roku. Mam tam spokój do czytania książek i pisania własnych, czego i Panu życzę, Może i Pan kiedyś wyrwie się z Matriksa wybierając właściwą pigułkę.

Póki co, nie tędy droga Panie Żabka.

 

Tomasz Kosiński

Kielce, 08.10.2019

Turbogermańskie zidiocenie, czy pseudonaukowa histeria

turboslowianie

Pawel.M. na http://seczytam.blogspot.com/…/turbolechickie-zidiocenie-cz… w artykule pt. „Turbolechickie zidiocenie, czyli dojenie frajerów” stara się obalić mit Wielkiej Lechii używając wielu – według niego – naukowych argumentów. Powołuje się na jego krytykę wielu internetowych dyskutantów w tym zaciekle atakujący tzw. turbolechitów Maciej Książek bardzo aktywny na stronie FB „Archeologia pradziejowa i wczesnego średniowiecza”, z której mnie wyrzucono za wstawienie powyższego tekstu, choć nikt nawet słowem nie był w stanie odnieść się merytorycznie na owej stronie do mojej polemiki ograniczając sie jedynie do drwin i wyzwisk.

Prześledźmy zatem jakich to argumentów używa autor tego tekstu, a za nim inni krytycy Wielkiej Lechii.

1. Jak pisze autor bloga: „Wojciech Pastuszka – prowadzący blog archeowieści.pl – zrobił pewien eksperyment: sprawdził czy da się zarabiać na popularyzowaniu nauki, a konkretnie archeologii, paleoantropologii, historii itp. Wprowadził odpłatność za dostęp do części zamieszczanych artykułów. Okazało się, że poległ.” Natomiast Janusz Bieszk wydał książkę o „Słowiańskich królach Lechii”, która miała już 3 dodruki, co ma być argumentem za tym, że to komercja i kłamstwo, bo na „prawdziwej nauce” nie da się zarobić. Chyba nie trzeba tego „naukowego” argumentu komentować.

2. Innym argumentem jak do tej pory było to, że turbolechickich bzdur nie wydawano w oficjalnym obiegu, nie pisano o tym prac naukowych, no bo głupotami nikt się nie będzie zajmował. Zostają im tylko blogi, które trudno uznać za poważne źródło wiedzy. Warto tu zauważyć, że autorzy tego typu argumentacji, sami piszą swoje krytyki na owych blogach, uznając je jednak za ważne źródło w dyskusji naukowej. Ale nagle niejaki Piotr Makuch wydał swój doktorat na dodatek przy wsparciu rządowej dotacji. Jego książka „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” została uznana przez turbogermanów za hańbę nauki polskiej. Prawdopodobnie ci co najwięcej na nią krzyczą sami jej nie czytali co wielokrotnie w internetowych forach udowodniono, a komentarze w stylu „przecież tego nie ma sensu czytać, bo to bzdury” są dla nich wystarczającą argumentacją, by krytykować nieznaną im publikację. Więc nie o treść tu chodzi i argumenty, ale o walkę z innym podejściem do historii. Tak samo obrzucono błotem szanowane do niedawna wydawnictwo Bellona za wydanie książek Bieszka. Nasz bloger bez ogródek stwierdza, że „wydawnictwo Bellona szmaci się wydając te brednie.” Czyli ci naukowcy, uniwersytety, wydawnictwa, które podejmują się trudu wprowadzenia do obiegu treści niezgodnych z oficjalną wersją, od razu idą pod pręgierz „naukowych” i internetowych inkwizytorów.

3. Normą jest krytyka polskich kronik jako fantazji dla podniesienia ducha Polaków, gdy tymczasem najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o historii Polski i Słowiańszczyzny mają być kroniki m.in. niemieckiego biskupa Thietmara z tego samego mniej więcej okresu co kronika biskupa Kadłubka. Zatem polski biskup jest be i pisze pod zamówienie króla, choć wiemy dobrze, że nie pisał on kroniki „gesta” jak Długosz i właśnie niemieccy kronikarze, którzy są dla turbogermanów cacy.

4. Wiele dokumentów i kronik mających świadczyć o lechickiej przeszłości i potędze jest uznawanych przez turbogermanów za fałszywki. Prym krytyki sprowadza się do Kroniki Prokosza, który podaje bardzo obszerny poczet przedchrześcijańskich władców Lechii. Dowodem „naukowym” na fałszerstwo tego dokumentu ma być stwierdzenie jednego z dawnych historyków Lelewela, że widział rękopis kroniki datowany na 1764 rok i podpisany przez Przybysława Dyjamentowskiego, uznawanego za fałszerza dokumentów historycznych. O tym, że kronika ta była uznawana za prawdziwą przez wielu innych, ówczesnych historyków, jak Julian Ursyn Niemcewicz, nawet się nikt tutaj nie zająknie. Dowodem „naukowym” ma tu być zatem zeznanie jednej osoby, bo owego rękopisu nikt nigdy nie widział. Dla turbogermanów oczywiście wszyscy ci historycy, skąd inąd szanowani w swoich czasach, to kolejni fantaści i mitomani, jedynie Lelewel zasługuje na szacunek jako ostoja rozsądku. To, że Bieszk wypomina mu austriackie korzenie i współpracę z zaborcą, ma być oczywiście kolejnym argumentem przeciwko lechickiej przeszłości. Co ciekawe nasz bloger jako argument przemawiający według niego jednoznacznie za fałszerstwem owej Kroniki Prokosza podaje również przypuszczenie, że jest ona „sfabrykowanym krótko przed rokiem 1825 żartem towarzyskim generała Franciszka Morawskiego”. No to kto w końcu fałszował tę kronikę? Czyżby Lelewel się mylił? Te dwa wykluczające się przypuszczenia mają być koronnym dowodem na fałszerstwo tego jednego dokumentu historycznego, który – jak to ów bloger określił – “śmierdzi fałszerstwem”. Oto logika zaprogramowanego umysłu.

5. Turbolechici – według turbogermanów – nie mają zielonego pojęcia o krytyce źródeł historycznych. Każdą „starą książkę” (jak to nazywa Bieszk) uważają za wiarygodną. To podsumowanie bibliografii ok. 50 kronik polskich i zagranicznych, na których opiera się publikacja Bieszka, w tym kronik niemieckich. Oczywiście dużo bardziej wiarygodniejsze powinny być pojedyncze publikacje Skroka czy Strzelczyka, albo Brucknera lub kroniki zagraniczne, głównie oczywiście niemieckie, jako najbardziej wiarygodne. Dlaczego? Tego turbogermanie nie wyjaśniają, albo używają argumentacji z pkt. 3.

6. Bloger pisze „Turbolechitom nieznane jest też takie pojęcie jak „postęp badań naukowych”. Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi… Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze.” Gdy tymczasem sami odnoszą się do źródeł takich jak Tietmar, czy kronikarze rzymscy i bizantyjscy, głównie Jordanesa, Prokopiusza i innych – ogólnie rzecz biorąc starych, więc w czym rzecz? Oczywiście chodzi tu o uznanie wyższości nauki niemieckiej nad polską. Choć mimo to, znów bez żadnej konsekwencji padają argumenty przeciwko Rocznikowi Awentyna, uznając je za mało wiarygodne źródło, bo nie pasuje do całej koncepcji krytyki. A tak się dziwnie składa, że był on bawarskim kronikarzem. Jednak jak pisze autor tekstu na owym blogu „Problem polega na tym, że rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat. Co prawda Awentyn czerpał z nieistniejących dziś źródeł, ale… korzystanie z kroniki Awentinusa wymaga każdorazowo weryfikowania jego informacji z innymi, możliwie współczesnymi opisywanym zdarzeniom źródłami. Kronikarz bawarski bowiem wszędzie tam, gdzie nie był pewien posiadanych wiadomości, uwspółcześnił je do znanych sobie realiów.” Zatem i niektórzy niemieccy kronikarze nie zasługują na uwagę i szacunek, jeżeli tylko piszą coś nie tak jak trzeba, tzn. niezgodnie z zakładaną tezą o historii Lechii. Akurat Awentyn pisał m.in. o wspólnym ataku na Wielką Morawę księcia Polan Wrocisława w przymierzu z Bawarczykami, co oznacza, że jednak przed Mieszkiem była tu zorganizowana państwowość, a co więcej księstwo Polan było liczącym się państwem w tej części świata, skoro zabiegano o sojusze z nim. Krytyk turbogermański odnosi się tu do innych źródeł, w których podano imię Bracława (czy też Bracisława) kojarzonego z panońskim księciem Chorwatów – nota bene także będących Słowianami. To, że Wrocisław jest potwierdzony w innych źródłach historycznych nie ma tu dla naszego blogera znaczenia. Jednoznacznie stwierdza on, że „kronikarz wielkopolski i Awentyn niezależnie od siebie Wrocisława wymyślili”. Zatem każdy czerpie z kogo chce według kryterium dopasowania do swojej tezy. To ma być właśnie turbogermańska metodologia naukowa.

7. Torbogermanie zarzucają turbolechitom używanie agresywnej retoryki, gdy tymczasem ów bloger, przy oklaskach i internetowym wsparciu współwyznawców jedynie słusznej historii, nie przebierają w słowach wyzywając wszystkich jak leci, przykładowa ocena naszego szanowanego blogera wobec autora „Słowiańskich królów Lechii” „dotąd uważałem Bieszka za cwaniaczka, który znalazł sposób na zarabianie kasy. Po przeczytaniu jego listu do Sigillum Authenticum z pełną odpowiedzialnością za słowa, nazwę go historycznym debilem.” Nic dodać nic ująć. Ton wypowiedzi zaiste „naukowy”.

8. Kolejna krytyka spada na „Jasnogórski Poczet Królów Polski.” O zidioceniu autora tego bloga i jego popleczników może świadczyć tylko ta jedna argumentacja. A mianowicie. Bloger pisze, że przecież „ to rzekomo ukrywane przez Kościół „źródło” bez problemów można znaleźć w internecie” nie mówiąc nic oczywiście na temat ukrywania oryginału pocztu przez władze kościelne, do którego nikt postronny nie ma dostępu, a znane z internetu zdjęcie pochodzi z wydanej w małym nakładzie publikacji siostry zakonnej, które szybko zostało wycofane z rynku, jednak można znaleźć pojedyncze egzemplarze w antykwariatach. Czemu Kościół ukrywa oryginał, nie wiadomo. A właściwie to wiadomo, ale nikt tego nie chce zrozumieć. W każdym bądź razie nasz ulubiony bloger – guru turbogermanów pisze, że „jako ostatni namalowany został Stanisław August Poniatowski, który królem został w 1764 roku. Nawet Bieszk czy Szydłowski powinni w związku z tym zatrybić, że ów poczet powstał później, po 1764 roku.” Nie widzi nasz bloger wolnych pól na wizerunki kolejnych królów po Stanisławie Auguście Poniatowskim, co ewidentnie świadczy, że wraz z objęciem tronu przez kolejnego króla domalowywano po prostu jego obraz, jak to chociażby do tej pory czynią na uniwersytetach z postaciami rektorów. Zatem poczet musiał powstać dużo wcześniej niż „zatrybił” nasz anonimowy bloger. Może sam poczet nie jest źródłem, ale fakt jego ukrywania daje do myślenia, a i taka zajadła i dość przygłupawa krytyka również. Nawet jeżeli poczet potwierdza władców podanych przez Kadłubka, to może to świadczyć o tym, kiedy tak naprawdę zmieniono nam historię skoro jeszcze w XVIII wieku nawet Kościół uznawał przedchrześcijańskich władców Lechii za prawdziwych. Zatem, mimo walki kościoła z pogaństwem i przedchrześcijańskimi tradycjami, to dopiero zaborcy napisali nam nową historię, którą wielbią turbogermanie do dziś, a wymazanie historii Lechii i jej władców jest jej podstawą.

9. Dostaje się też książce angielskiego pisarza Thomasa Nugenta, The History of Vandalia Containing the ancient and present state of the country of Mecklenburg z 1766 roku. Autor podaje w niej kilkunastu władców Meklemburgii, w tym kilku zbieżnych z imionami podanymi przez Prokosza władców Lechii przed Mieszkiem I. Bloger stwierdza, że „Thomas Nugent nie pisał o władcach polskich, lecz władcach Wandalów, za których potomków uznawał współczesnych sobie mieszkańców Meklemburgii!”. Sam dodaje, że „Meklemburgia to – z grubsza rzecz biorąc – „resztówka” po słowiańskich Obodrzycach. Oczywiście zgermanizowana, ale z dynastią wywodzącą się od dawnych słowiańskich książąt.” Zatem czemu go dziwią te zbieżności? Dlaczego Wandalów, którzy zamieszkiwali Meklemburgię uznaje zatem za Germanów, jak każe mu twierdzić oficjalna nauka, a nie Prasłowian? Tłumaczenie temu panu tego, że Germanami zwali Rzymianie wszystkie ludy na północ od Alp i Karpat (w tym plemiona prasłowiańskie oraz praniemieckie – niesłusznie uznawane jednoznacznie za pragermańskie, co jest zawłaszczeniem słownym) nie ma sensu. To, że owi Germanie do tej pory na Słowian wołają Wenden, co sam bloger przytacza nie ma tu według niego znaczenia, bo uznaje to za pomyłkę przez podobieństwo do słowa Wandalen. Nasz krytyk wije się tu jak wąż. Nie widzi podobieństwa Wandalen i Wenden do imienia lechickiej królowej Wandy, znanej nam z legendy. Wanda to typowo słowiańskie imię o czym można nawet przeczytać w oficjalnych słownikach etymologicznych. Niestety w tychże słownikach nazwa Wandalen i Wenden nie jest wyjaśniona. Czemu?

10. Wyśmiewana jest też popularna w internecie mapa Imperium Lechickiego, uznawana przez turbogermanów za fałszywą i koronny dowód delikatnie mówiąc naiwności turbolechitów. Nasz bloger wyzywając przy tej okazji Szydłowskiego, podaje, że na swoim kanale You Tube mówił on, że „Anglicy na podstawie Dzieżwy i swoich własnych, angielskich kronik zrobili polityczną mapę Europy”. Zatem nie twierdził on, że jest to mapa starożytna, jak to starają się wmawiać światu turbogermanie nabijając się z turbelechitów tworząc do tego celu setki memów i demotów, by mieć z tego bekę, często po prostu udając turbolechitów, by pokazać ich głupotę. Stara niemiecka szkoła. Wszystkie chwyty tutaj są jak widać dozwolone. Przynajmniej według turbogermańskiej metodologii „naukowej”. Autor bloga jako nowy zbawiciel prawdy pokazuje ogólnie wszystkim znaną mapę W. R. Shepherda, Historical Atlas (New York 1911; kolejne wydania: 1921, 1926) jako demaskację owej lechickiej mapy. Nie widzi tu śmieszności w tym co pisze i robi. Przecież parę zdań wcześniej wyraźnie cytował Szydłowskiego, że to Anglicy stworzyli tę lechicką mapę, zapewne na podstawie mapy Shepherda, na której w miejscu niebieskiego pola z napisem LECHINA EMPIRE jest co prawda Slavonic Peoples i Awars, co przecież jest tylko kwestią nazewniczą. O co cały ten ambaras, o zmienioną nazwę na Imperium zamiast Peoples. Ci SLAVONIC PEOPLES nie byli uznawani dotąd za państwo, a tym bardziej za imperium, bo nie byli ochrzczeni, a przez to nie mieli króla namaszczonego przez papieża. Tylko dlatego odmawiano im państwowości i praw do posługiwania się tytułami królewskimi i uznawania za królestwo. Słowianie jak wiemy wybierali swoich królów na czas wojny, początkowo były to okazjonalne wybory na wiecu. Gdy natomiast zagrożenie wojenne nie ustawało zamiast wojewodów wybierano jednego króla, który jednoczył wszystkie plemiona. To, że chrześcijański świat i jego kronikarze nie uznawali tych pogańskich władców za królów, a terenów którymi oni rządzili za państwa, nie znaczy, że takowych nie było. Niestety takie pangermańsko-chrześcijańskie myślenie historyczne pokutuje do dziś. Dlatego o przedchrześcijańskich władcach mówi się „legendarni” lub „bajeczni”.

Podsumowując. Wszystkie argumenty „naukowe” przytoczone przez autora tego tendencyjnego i agresywnego w swej retoryce artykułu mogą potwierdzać zidiocenie, ale samego blogera, owładniętego manią turbolechickiej nawały, z którą musi walczyć jego zaprogramowany pangermański mózg. Tego się nie da zrozumieć, to trzeba leczyć.

Amen.

 

Tomasz Kosiński

20.09.2017