Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo

Wideoprezentacje Wielka Lechia

Na YT na kanale wideoprezentacje znajduje się jeden z wielu filmików mających na celu wyjaśnić czym jest teoria Wielkiej Lechii, a demaskatorem rzekomych wymysłów na ten temat ma być historyk, nieważne jakiej rangi i z jaką wiedzą.

Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo na YT

W filmiku pt. Wielka Lechia wywiad z historykiem, czyli Ator rozmawia z Pawłem Staszczakiem standardowo słyszymy same frazesy przeczytane z hejterskich blogów przez nikomu nie znanego, młodego człowieka, przedstawianego jako historyka, choć poza oprowadzaniem wycieczek, to żadnych badań on nie prowadzi, więc to raczej absolwent historii, a nie historyk.

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Kronika Prokosza, która uznawana jest za Biblię Lechitów, choć ja i kilka innych osób uznawanych za zwolenników Wielkiej Lechii mamy sceptyczny stosunek do tego źródła, ale widocznie Wielka Lechia to tylko Bieszk i Szydlowski, reszta hop do tego samego wora.

Dowiadujemy się, że Lelewel był masonem, ale dobrym. Staszczak nie bierze pod uwagę, że słownictwo kroniki Prokosza jest współczesne, bo to przepisana kopia, dlatego rękopis jest na papierze, a nie pergaminie. Nikt nie twierdzi, że rękopis pochodzi z X wieku, ale że zawiera informacje pochodzące z kroniki z tamtego okresu. Kompilator z XVIII wieku mógł uwspółcześnić jej zapisy dla współczesnego mu czytelnika, by lepiej rozumiano te zapisy. Kwestia do ustalenia czy opierał on się na rzeczywiście istniejącej kronice lub jej kopii, czy to powymyślał opierając się częściowo na treściach innych zachowanych kronik, które zresztą komentator przytacza, nawet z XVI wieku. Twierdzenie, że ktoś może zakladać, iż cały tekst to jakiś artefakt z X wieku jest idiotyczne, a przypisywanie takiego poglądu Wielkolechitom jest celową manipulacją. Historyk Staszczak zrobił research na temat Wielkiej Lechii i Kroniki Prokosza, ale nawet nie wie, że rękopis znajduje się w zbiorach Biblioteki Narodowej.

Ator tłumaczy, że polscy kronikarze zmyślali, bo potrzebny był nam mit założycielski. Zapowiada też zrobienie odcinka o tym dlaczego królom opłacało się wstąpić do unii chrześcijańskich państw. Według niego główny powód to fakt, że stawali się pomazańcami bożymi, dzięki czemu można było wprowadzić większy zamordyzm w celu zagwarantowania spokoju społecznego. Czyli nasz wideobloger pośrednio sugeruje, że demokracja wiecowa, czyli dzisiaj parlamentarna, to przyczyna niepokojów społecznych i lepsza jest monarchia absolutna.
Prowadzący wyraża natomiast wątpliwości dlaczego pewne rzeczy u uznanych kronikarzy jak Kadłubek i Dzierzwa są uznawane za prawdę, a te o Lechii nie.

Informuje widzów, że polska szlachta uważała się za potomków Jafeta, a chłopów za potomków Chama, stąd wieśniaków nazywano chamami, co miało pejoratywny wydźwięk, bo to Jafet był tym dobrym synem Noego, a Cham złym, którego powinna spotkać boża kara. Podkreśla tym oczywiście negatywny wizerunek szlachty polskiej, nie jako obrońców kraju i twórców jego dumnej historii, o której tyle nasz historyk plecie, ale jako wyzyskiwaczy chłopów, ochlajtusów i sprzedawczyków, którzy doprowadzili do rozbiorów. Oczywiście nasi sąsiedzi nie mieli wyjścia i w obronie tychże chłopów rozgrabili nasz kraj, uciskając ich potem jeszcze bardziej, a dodatkowo germanizując i rusyfikując.

Młody historyk twierdzi, że są źródła pierwotne z czasów podbojów Aleksandra Mecedońskiego czy Juliusza Cezara, w których nie ma mowy o Imperium Lechitów. Nie dopuszcza jednak myśli, że pojęcie Germania to termin geograficzny i tak go traktował jeszcze Helmold czy Adam z Bremy pisząc, że “Słowiańszczyzna to największa z krain Germanii”. Jeśli przyjmiemy, że Germania Liberia to rzymska nazwa Lechii, wtedy argumentacja Staszczaka i jemu podobnych historyków jest nieprawdziwa. Może też nie wie, że Grecy walczyli z Sarmatami o czym jest wiele wzmianek historycznych. Kwestia tylko do ostatecznego ustalenia czy Sarmaci to nie inna nazwa Lechitów.
Zresztą Hunowie też przed inwazją na Rzym w IV wieku nie byli wymieniani w rzymskich ani greckich pismach pod taką nazwą, a jednak nie wiadomo skąd się pojawili i doprowadzili do spustoszenia Imperium Rzymskiego.

Argumentem za germańskoscią Gotów ma być język z Biblii Wulfilli zapisany wymyślonym przez niego alfabecie, dziś nazywanym gockim, choć jak wiemy mieli oni swoje runy i poza sztucznie stworzoną w tymże wymyślonym alfabecie Biblią nie mamy innych artefaktów w nim zapisanych. Ojcze nasz po gocku ma być zdaniem Staszczaka identyczne jak po niemiecku. Oj chyba nie widział tego tekstu, który jest tak samo podobny do staroniemieckiego jak i starosłowiańskiego.

Historyk wypowiada kolejny frazes, jak turbogermańską mantrę, że genetyka nie determinuje etnosu, ale to samo można powiedzieć o skorupach czy zapiskach historycznych, na których jednak sam opiera swoją wiedzę o migracjach i siedzibach poszczególnych grup etnicznych. Jednocześnie przyznaje, że na naszych ziemiach istniała kilkutysięczna ciągłość osadnicza.
Podaje jakieś absurdalne przykłady, że Grecy podbici przez Turków, mimo innych genów stali się muzułmanami, tak jak porwane przez Niemców polskie dzieci czują się teraz Niemcami, bo zostały wychowane w niemieckiej kulturze.

Wystarczy jednak podać przykład Wojciecha Kętrzyńskiego, który był zgermanizowanym Polakiem, a gdy dowiedział się o swoich korzeniach, przyjął polskie nazwisko oraz zaczął pisać o polskim dziedzictwie. Podobnie rzecz się miała z wielu innymi przymusowo ukulturalnianymi ludźmi, co pokazuje, że przywiązanie rodowe jest silniejsze niż narzucona kultura.

Ator przyznaje, że Rzymianie zakłamywali fakty o barbarzyńcach w obawie przed ich odmiennymi zasadami społecznymi, które mogłyby zarazić Rzym, np. równouprawnienie kobiet, co nasz specjalista od historii zbywa milczeniem.

Sprawę bitwy nad Tollense nasz, kompletnie nie zorientowany w wynikach badań genetycznych znalezionych tam szkieletów, historyk podsumowuje jedynie, że ona się wydarzyła, choć nie ma o niej zapisów historycznych. Ojej, czyli dla historyków nie powinna istnieć, dlatego więcej nic nie mówi na jej temat i nie wspomina, że w pierwszym komunikacie podano, iż znaleziono materiał genetyczny podobny do współczesnych Polaków, Skandynawów i ludów z południa Europy.

Nie zauważa, że skoro w Biblii jest zapis, że Samson przybył do Lechii to kraina ta musiała się tak nazywać przed jego przybyciem, a on tylko według tego opisu nazwał samo wzgórze Ramat Lechi, czyli Lechickie Wzgórze jako miejsce, gdzie pokonał Filistynów. Jeśli ktoś chce wierzyć, że zrobił to oślą szczęką to już jego sprawa. To, że w obecnym słowniku hebrajskim “lehi” znaczy szczęka, nie oznacza, że to od szczęki powstała nazwa krainy. Zapewne i samo wzgórze też ma podobny, lechicki rodowód, a Żydzi obcą nazwę skojarzyli ze swoim słowem “szczęka” i wymyślili bajkę o Samsonie pokonującym tam Filistynów. Historyk każe nam jednak wierzyć w cudowną moc oślej szczęki. Dziękujemy.

Poczet jasnogórski nazywa XVIII-wieczną propagandą i galeryjką. Jak widać ma “duży” szacunek do pielęgnowania tradycji historycznej przez środowiska kościelne.

Oczywiście młody historyk stwierdza jednoznacznie, że na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy w Warszawie jest zapis, że był on 44 królem Szwecji. Nie wyjaśnia, że tablica dotyczy króla Polski, a  w ówczesnych pocztach wymieniano akurat 44 władców naszego kraju i że ta zbieżność z tym, że to w Polsce panował 44 lata, a w Szwecji tylko kilka, miała tegoż króla czynić kimś wyjątkowym, jak pisał Mickiewicz “a liczba jego 44”.

O mapie Lechia Empire mówi, że wiele osób uznaje ją za autentyk, choć mało kto tak kiedykolwiek twierdził. Nawet Bieszk podkreślał, że to amatorska rekonstrukcja, ale zgodna z prawdą historyczną. To krytycy teorii Wielkiej Lechii na siłę i celowo forsują wersję, że ma to być największy dowód na istnienie Imperium Lechitów w celu ośmieszenia jej zwolenników.

Wiąże także błędnie nazwę Lechów z Lędzianami plotąc coś bez przekonania, że to oni, a nie Polanie mogli założyć Państwo Piastowskie, bo na istnienie Polan nie ma dokumentów. Aktu urodzenia Mieszka I też nie ma, co nie znaczy, że spadł z nieba. Ale logika jak widać rzadko towarzyszy rozważaniom historycznym naszych “uczonych”. Poza tym o przodkach Mieszka I pisał chociażby Widukind, więc czemuż to historycy uważają ich za postacie legendarne?

Staszczak ironicznie pyta dlaczego Kościół nie zniszczył informacji o innych pogańskich imperiach, jak Babilonia, Egipt, Grecja czy Rzym, na co akurat Ator mądrze odpowiada, że tamte imperia nie istniały już w czasach tworzenia potęgi kościelnej, więc nie stanowiły takiego zagrożenia jak oporni Słowianie.

Historyk w równie ironiczny sposób pyta czemu to, co znamy o Lechii zostało zapisane przez kościelnych duchownych, skoro to Kościół miał niszczyć ślady po jej istnieniu. Prowadzący znów prosto mu odpowiada, że widocznie nie wszystko udało się zniszczyć. Swoją drogą obaj panowie nie zauważają, że w Kościele też istniały różne frakcje oraz, że pismo od wieków, także w czasach pogańskich, było domeną kapłanów, gdyż miało charakter głównie sakralny, jako pochodzące od Boga i jemu przeznaczone, stąd napisy na nagrobkach, czy pod posągami idoli.

Na koniec Staszczak gra już wyraźnie katolicką kartą o 1000 letniej dumnej historii Polski od czasów Mieszka I, a doszukiwanie się wcześniejszych przejawów istnienia jakiejś państwowości na naszych ziemiach nazywa “dorabianiem protezy historycznej”.

Na dobitkę, mimo przytaczania wcześniej kościelnych kronikarzy piszących o Lechii, którym zarzucał patriotyczne fantazjowanie, stwierdza, że początki mitu Wielkiej Lechii wywodzą się z rosyjskiego panslawizmu, wykazując się zarówno brakiem zrozumienia i genezy powstania obu idei, jak też nieznajomością sceptycznych wobec Rosji poglądów jej wielu obecnych zwolenników, jak chociażby Szydłowski czy Białczyński.

By uwiarygodnić swoje dyrdymały, Staszczak przyznaje, że jego opinia opiera się na opini innych uznanych historyków, bez podania ich nazwisk, którzy nie byli jego zdaniem przekupieni. Ciekawe jakiż to uznany historyk twierdzi, że napis na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy o 44 królu Polski dotyczy tylko panowania w Szwecji? Nie zauważa, że jest to powielanie paradygmatów naukowych  i bzdurnej argumentacji internetowych hejterów podających się jak on sam za historyków. Historia jest i była upolityczniana, a ci, co nie potrafią sami myśleć niezależnie robią za użytecznych idiotów, powielających stworzone ze względów politycznych frazesy i kłamstwa.

Cały wywiad to żenujący pokaż ignorancji i arogancji środowiska krytyków Wielkiej Lechii. Widać nawet, że samego prowadzącego nawet te oklepane banały i oskarżenia nie przekonały. Czekamy na kolejnych odważnych historyków, którzy w podobny sposób chcą się ośmieszać firmując dogmaty rodem z zaborów.

Może też ktoś wpadnie na pomysł, by zaprosić przedstawicieli obu stron sporu. No ale przecież polemika z głupstwem nie ma sensu, lepiej i bezpieczniej pleść swoje. A nuż to głupstwo wykazałoby kto tak naprawdę plecie głupoty.

Tomasz J. Kosiński

21.02.2020

Co kobiety z WP mają myśleć o Wielkiej Lechii

Kadłubek

Robert Jurszo w swoim artykule pt. “Imperium Lechitów – pseudohistoryczny mit”, z dnia 2 czerwca 2016, umieszczonym w dziale “Kobieta” na WP, dzięki stosowaniu wielu zabiegów, wybiórczego podejścia do faktów i licznym manipulacjom, próbuje ośmieszyć teorię Wielkiej Lechii.

https://opinie.wp.pl/imperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Mistrz Wincenty i inni polscy kronikarze, którzy, według naszego autora, są bajarzami, przy takim Thietmarze, mającym być głównym źródłem o tamtych czasach.

Jurszo uważa, że Wincenty Kadłubek, pisał “bajkowe” opowieści, by ”udowodnić” wielkość Polski. Miał on też być raczej “ideologiem-politykiem historycznym, niż rzetelnym badaczem”. Dodaje również, że “Poza tym, historiografia w takim sensie, w jakim rozumiemy ją dziś, jest przede wszystkim dzieckiem XIX w.”

Autor artykułu nie zauważa właśnie, że gdy ta historiografia w XIX wieku powstawała, to Polska była pod zaborami i to okupanci spisali nam okrojone dzieje z uwzględnieniem ich własnych celów politycznych. Pan autor może w taką wersję historii wierzyć jak chce, ale czemu każe to robić innym wstawiając w swoim tekście tak jednoznaczne oceny pracy naszych kronikarzy i podważając wiele faktów historycznych przekłamanych lub przemilczanych przez ówczesnych speców od filogermańskiej polityki historycznej. Bawi się tutaj sam w polityka, bo nawet nasi historycy nie są zgodni w ocenie wielu treści podawanych przez Kadłubka, Długosza i innych. Ale nasz publicysta wie lepiej.

Przykładem ignorancji autora i jego ewidentnego pisania pod tezę jest odwoływanie się do poglądów Brucknera w sprawie podważania autentyczności panteonu Długosza, na którym opiera swoje poglądy w sprawie słowiańskich wierzeń także Bieszk. Jurszo się z niego naigrywa, bo już 100 temu miało być wiadomo, że imiona polskich bogów to tylko przypadkowe słowa z przyśpiewek.

Dziwne to przekonanie, bo autor twierdzi, że korzystał między innymi z książki A. Szyjewskiego, który na poglądach Brucknera, także w sprawie panteonu Długosza, nie pozostawił suchej nitki. A tacy religioznawcy jak M. Cetwiński, M. Derwich, K. Bracha, L. Kolankiewicz i inni zdecydowanie potwierdzili, że Bruckner albo nie znał wcześniejszych źródeł przed Długoszem, jak choćby Postylla Koźmińczyka (odkryta dopiero w XX wieku) i kilku innych podających wyraźnie te same imiona bogów polskich, co późniejszy autor Roczników, albo celowo je zlekceważył. Jurszo jednak nic o tym nie wie lub nie chce wiedzieć, co oznacza, że jest albo dyletantem w temacie, albo manipulatorem.

Dalej śmieje się ze związków Polaków z Sarmatami, o czym wspomina nie tylko, krytykowany przez niego Bieszk, ale także wielu wcześniejszych i współczesnych autorów, wystarczy wymienić T. Sulimirskiego, czy P. Makucha. Sarmacki rodowód Polaków jest nie nową koncepcją historyczną, podobnie jak teorie o pochodzeniu Piastów od wikingów (Szajnocha, Skrok), czy z Moraw (P. Urbańczyk). Jurszo nie pisze jednak, za którą z tych koncepcji się opowiada, ograniczając się jedynie do drwin z Bieszka, który wywodzi Ariów, czyli sarmackich przodków Polaków z Elamu (Aryanu), co według publicysty WP jest absurdalne. Sam nie tłumaczy jednak dlaczego tak myśli i nie podaje Czytelnikom alternatywnej i wiarygodniejszej wersji pochodzenia Słowian, czego kiedyś wymagały prawidła krytyki. Ale nasz portalowy komentator zajmuje się jak widać krytykanctwem, a nie krytyką, nie rozróżniając tych pojęć.

Drwi także z opisywania przez Bieszka związków Ariowita z Cezarem, choć autor ten nie wymyśla faktów, a jedynie podaje zapisy z kilku znanych kronik. Krytyka źródeł może to podważać, ale Bieszk opiera się w tym zakresie na wielu różnych zapisach i przesłankach, na podstawie których wyciąga takie, a nie inne wnioski, do czego ma pełne prawo, jako autor książek popularnonaukowych. Nawet historycy, jak już wspominałem, nie są przecież zgodni we wszystkim.

Zarzut wobec opinii Bieszka demonizacji chrystianizacji w wydaniu rzymskokatolickim nawracającej niewiernych ogniem i mieczem, przy delikatniejszej ocenie wprowadzania obrządku greckiego, wydaje się dziwny, gdyż taki pogląd ma wyraźne pokrycie w faktach historycznych. Podany przez autora artykułu opis spalenia kilku wołchwów na Rusi, nijak się przecież ma do licznych krucjat cesarskich krzyżowców choćby na Połabiu, mających charakter masowego ludobójstwa Słowian.

Jurszo nie rozumie też, że Bieszk piszący o umiłowaniu przez Słowian wolności i nie tolerowaniu niewolnictwa nie widzi sprzeczności z tym poglądem w przypadku porywania kobiet, bo taki zwyczaj dotyczył zdobywania partnerek, a nie niewolnic.

Zabawny jest niby argument autora o stosowaniu niewolnictwa przez Słowian, który przytacza źródło z przełomu VI i VII w. n.e., a więc sprzed chrztu w 966 r., tj. ”Strategikon” Psuedo-Maurycego. Można tam przeczytać, że “mężczyźni pojmani do słowiańskiej niewoli musieli służyć przez jakiś czas, a potem oferowano im możliwość powrotu w rodzinne strony, bądź pozostania na miejscu na równych prawach ze swoimi dotychczasowymi właścicielami.”
Dobre, nie? Fakt karnego przetrzymywania jeńców wojennych i wypuszczania ich przez Słowian na wolność po określonym czasie ma być dowodem nie umiłowania wolności, którą darują nawet swoim wrogom, ale właśnie rzekomego niewolnictwa. Ciekawa argumentacja. Jak się to ma do handlu ludźmi przez naszych sąsiadów, a czym akurat ani lechiccy, ani piastowscy władcy się nie parali, o czym świadczy brak jakichkolwiek potwierdzeń historycznych w tej sprawie.

Nasz krytykant pisze jeszcze “Poza tym, w ogóle we wczesnym średniowieczu, jak i w starożytności, na obszarze całej Europy niewolnictwo było normą. I byłoby czymś doprawdy niespotykanym, gdyby te sprawy radykalnie inaczej miały się u Słowian.” A to ciekawe. Jakoś ta “niespotykaność”, jako logiczny argument, nie ma akurat zastosowania w dogmacie naukowym dotyczącym rzekomej niepiśmienności Słowian, jako jedynego ludu w tej części świata (nawet uznaje się runy bałtyjskie), przed misją Cyryla i Metodego, co jest absurdalnym kłamstwem.

Jurszo twierdzi również, że “schwytanych podczas wojen niewolników – również we wczesnośredniowiecznej Polsce – używano jako osadników”. Jako pseudoargument tego rzekomego niewolnictwa podaje on opis, że ”Mieszko I, zawierając na początku lat 80. X wieku pokój z królem Ottonem II, oddał mu niemieckich jeńców, których zagarnął w czasie wygranej przez siebie wojny roku 979″. Tak jak i poprzednio, znów jednak nie zauważa, że po pierwsze, jak widać, Mieszko I nie handlował niewolnikami, a po drugie, jeńcy po karnym okresie byli puszczani wolno lub zwracani swojemu władcy, co przytoczony opis jasno potwierdza. To mają być te “dowody” na istnienie niewolnictwa u Słowian uzasadniające drwiny z opisywanego przez Bieszka umiłowania przez nich wolności.

W sprawie zarzutu niewolnictwa u Słowian Jurszo przytacza opinie Artura Szrejtera, którego wydumane i niesprawiedliwe poglądy znakomicie obnażył Mariusz Agnosiewicz. Ale o tym nasz specjalista od historii dla kobiet z WP też zdaje się nie wiedzieć.
To, że wiec, jako forma demokracji bezpośredniej znany był też dawniej Germanom, jak twierdzi przytaczany Modzelewski, świadczy tylko, że przed chrystianizacją, która przyniosła też nowe stosunki feudalne i poddaństwo oraz wyzysk chłopów, wśród pogańskich plemion istniała wyższa i bardziej cywilizowana forma rządów. Jeśli Jurszo i jemu podobni, chcą na tle współczesnej gloryfikacji demokracji, naigrywać się z takiego systemu sprawowania władzy u Lechitów, to się po prostu ośmieszają. Albo niech się wyraźnie określą, że są monarchistami z upodobaniem do dyktatu, dzięki czemu powstały cesarstwa i imperia Zachodu, rzekomo stojące na wyższym poziomie rozwoju niż demokratyczne rządy wiecowe u ludów słowiańskich.
Warto też zauważyć, że to umiłowanie wolności i jedności wyrażało się później w zasadzie liberum veto, co jest, z politycznego punktu widzenia, najwyższą formą demokracji, którą stosowano jedynie w Rzeczpospolitej.

Dawniej nikt nikogo nie bił na wiecu, by zmienił zdanie, jak to Jurszo sugeruje, co jest odosobnioną relacją Thietmara o charakterze demonizacyjno-propagandowym, ale po dyskusji i braku znalezienia kompromisu akceptowalnego przez wszystkich uczestników zebrania, uciekano się do wróżb, które miały charakter wiążący. Świadectw w tym temacie jest wiele, ale widocznie celem Pana Roberta nie jest prawda, tylko ośmieszenie teorii Wielkiej Lechii i autora poczytnych książek, nawet za cenę uznania publicysty WP za “pożytecznego idiotę” piszącego na polityczne zamówienie.

Głównym problemem Bieszka jest, co prawda, opieranie się w dużym stopniu na wątpliwej Kronice Prokosza, ale nawet przyjmując, że to faksyfikat, to nie ma w niej jakichś strasznych rzeczy, poza listą starożytnych władców, która nie wiedzieć czemu tak wielu kłuje w oczy. Nawet jeśli Bieszk się myli w tej sprawie, to nie znaczy, że wszystko, co pisze to bzdury. Korzysta też z wielu innych, uznanych źródeł, które są różnie interpretowane przez historyków. Ale jak widać robi się z niego pseudonaukowca, oszołoma, naciągacza i agenta. Komu tak naprawdę zależy na tym byśmy nie zadawali trudnych pytań o naszą przeszłość, zwłaszcza przedchrześcijańską?

Na koniec Jurszo daje już pokaz swoich poglądów wyraźnie sugerując, że teza Bieszka na temat wpływu obcych państw na upadek Lechii jest przejawem cierpiętnictwa i podejścia w stylu “co złego to nie my”. Wiemy, że dziennikarz WP woli za wszystko obwiniać samych Polaków, jakby to oni spowodowali zabory, które może jeszcze były w jego opinii dobrodziejstwem dla Polski. To Polacy pewnie odpowiadają też za wywołanie II wojny światowej i holokaust, do czego skłania się obecnie zachodnia narracja polityczna. To my oczywiście jesteśmy winni całemu złu w historii i obecnie w Europie. Taki “bękart narodów”. Można tylko spytać Pana Jurszo, komu taka propaganda ma służyć.

Po jego tekstach widać jasno, jaka jest linia polityczna Wirtualnej Polski, która całe szczęście jest tylko wirtualna, a nie realna, mimo tego typu wysiłków, jakie tu mieliśmy okazję zobaczyć.

Tomasz J. Kosiński

24.01.2020

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020

Mapa Lechina Empire to tylko fanowska przeróbka, a nie jakiś dowód

Mapa Lechina Empire

Mapa “Lechina Empire” to tylko amatorska, prostacka, fanowska przeróbka, mająca charakter mema, jakich wiele w sieci, a nie jakiś “sfałszowany dowód” na istnienie Wielkiej Lechii, jak starają się przedstawiać tę sprawę turbogermanie.

Jak wiadomo, ktoś wykorzystał mapę Shepharda z XIX wieku, będącą rekonstrukcją zasiedlenia tej części Europy w VI wieku n.e. Ten angielski autor wpisał na naszym obszarze “Slavic people”, a jakiś fan Lechii tylko zmienił to na “Lechina Empire” na podstawie zapisków kronikarzy. Co w tym złego?

Nikt rozsądny nie twierdził, że to jakiś dowód na istnienie Imperium Lechickiego,  a jedynie entuzjastyczna przeróbka anonimowego autora do zrobienia fajnego mema.

Każdy, kto uwierzył, że ta mapa może być jakimś starożytnym źródłem czy dowodem jest mało rozgarniętym ignorantem.

To turbogermanie na siłę próbują z tej mapy zrobić główny dowód na istnienie Lechii, aby ośmieszyć temat i odwrócić uwagę od argumentów, z którymi nie potrafią polemizować.

Próbują tym samym wmówić ludziom, że argumenty turbolechitów oparte są na kłamstwie. Nie zdziwiłbym się też, gdyby owa mapa została zrobiona przez jakiegoś germanoszura, właśnie dla beki.

Czy mamy zatem traktować wszystkie germanoszurowskie memy jako dowody, czy tylko jako entuzjastyczną zabawę w “ten się śmieje, kto się śmieje ostatni”?

 

Tomasz J. Kosiński

19.12.2019

 

Ubecka, czy żydo-katolicka Wielka Lechia, czyli Patlewicz kontra Opolczyk

Cygan Patlewicza

R. Patlewicz, znany z kato-narodowych urojeń i bezceremonialnych ataków na tzw. turbolechitów – zwolenników niewinnego poglądu historycznego o istnieniu Wielkiej Lechii, w wypowiedzi dla Mediów Narodowych mówi o „absurdzie turbosłowiaństwa”, w czym widać wyraźnie jego lęki wobec niezgodności tej idei ze stanowiskiem Kościoła katolickiego.

W artykule z wypowiedzią video Patlewicza, Media Narodowe umieściły grafikę z prostackiego filmiku szydzącego z Wielkiej Lechii i jej zwolenników, co pokazuje nam źródła, z jakich kato-narodowi publicyści czerpią informacje na temat tej idei oraz jaka jest ich stylistyka polemiki z tym zjawiskiem.

https://www.youtube.com/watch?v=8fJ_Zagvc5A

Patlewicz cytuje wypowiedź Smarzowskiego o jego planach nakręcenia serialu o Słowianach: „Dobrze, ja odpowiem. Być może następna historia będzie o Słowianach. Opowieść o tym, że przed chrztem też byliśmy”. Przyznaje się, że gdy to usłyszał, od razu pomyślał o turbosłowianach. Dalej wystraszony publicysta stwierdza: „Znając poglądy Smarzowskiego, który jest wyjątkowym katolikożercą, to będzie tam na pewno coś atakującego Kościół.”

Zapomina dodać, że wcześniej, gdy Smarzowski kręcił „Wołyń”, był hołubiony przez władze, jak i narodowców oraz uznawany za patriotę. Gdy tylko jednak ośmielił się pokazać czarne, pedofilskie oblicze kleru, stał się ich wrogiem numer 1 i już „prawdziwym patriotą” nie jest.

Redaktor Mediów Narodowych szydzi, że Smarzowski zapewne zrobi pod publikę „jakieś sceny o katolickich szwadronach śmierci, które wyrzynają biednych Słowian”, a Patlewicz dodaje, że „wielu postkomunistów będzie zadowolonych”.

Cynicznie młody komentator uznaje, że: „Korzeniem idei turbosłowiańskiej jest “Kronika” Wincentego Kadłubka, który pisał takie bajki o smokach, o Aleksandrze Wielkim mającym rzekomo zaatakować Polskę. W nowszych czasach pojawili się różni hochsztaplerzy, którzy uznają to za prawdę. Dopisują do tego swoje tezy o zafałszowywaniu przez Kościół “prawdy” o Wielkiej Lechii.”

Redaktor Mediów Narodowych kpi, że „katolicy niszcząc to Słowiaństwo przekopali ziemię na 5 metrów w głąb i wszerz, zniszczyli wszystkie archiwa, wszystkie biblioteki”, co ma być ponoć jednym z głównych elementów wielkolechickiej teorii, a Patlewicz się z nim zgadza. Dalej redaktor pyta naszego zabawnego komentatora, czy są jeszcze jakieś inne wątki, „równie śmieszne”, tej teorii. Na co on odpowiada, że cała lechicka teoria to absurd.

Patlewicz w swoich filmikach jasno opowiada się za Wielką Katolicką Polską, dlatego idea Wielkiej Lechii, czyli Wielkiej Polski Niekatolickiej mu tak nie pasuje, jak i większości kato-narodowcom, którzy próbują ośmieszyć, zohydzić, czy też posądzać o agenturalność jej zwolenników. Wyraźna turbosłowiańska fobia, jak widać ma kato-narodowe podłoże i jest efektem dawnej i obecnej polityki Kurii.

W jednym ze swoich antylechickich filmików na YT i CDA Patlewicz podaje pokrętnie ogólną charakterystykę i historię zjawiska Wielkiej Lechii. Przywołuje m.in. działalność B. Tejkowskiego, posądzając go o współpracę z UB i kilka innych wybranych postaci, jak Adolf Kudliński, czy Wojciech Olszański. Postanowił też uderzyć w J. Bieszka.

Nasz śledczy wynalazł w rzeszowskim IPN teczkę tego autora, który miał działać w latach 1976-1984, jako agent komunistycznych służb wojskowych o ps. Henryk. Janusz Bieszk, jako działacz PZPR, magister ekonomii i pracownik handlu zagranicznego, miał prowadzić działania operacyjne w Holandii i popierać WRON. Sam Bieszk temu do końca nie zaprzecza, ale nie zgadza się z niektórymi zapisami w jego teczce oraz oskarżeniami o agenturalność prowadzoną w kraju, twierdząc, że wycofał się z takiej przymusowej współpracy w 1984 roku.

Nie mam zamiaru tutaj usprawiedliwiać Bieszka, bo za komuny byłem dzieckiem i mam raczej złe wspomnienia z tamtego okresu, ale chyba nie ma żadnych podstaw do stwierdzenia, że w 2015 roku wydał on swoją pierwszą książkę o słowiańskich królach Lechii na zlecenie rosyjskich służb, co Patlewicz dość jednoznacznie imputuje.

Dodatkowo, tenże Patlewicz sugeruje, że sama idea Wielkiej Lechii została wymyślona przez „służby” i nadal jest przez nie prowadzona, podobnie jak wydawnictwo Bellona, przychylne turbosłowiańskim autorom. O ile nam wiadomo, od 5 lat, czyli przed okresem wydania pierwszej książki Bieszka służbami krajowymi kieruje raczej nie prorosyjski PIS, hojny darczyńca m.in. ojca Rydzyka (nikt nie potwierdził, że jest księdzem), o którym jakoś Patlewicz żadnego śledztwa nie zrobił, mimo wielu przesłanek świadczących o jego agenturalnej działalności na terenie Niemiec i w kraju.

Co więcej, sam Patlewicz chwali to wydawnictwo za serię „Historyczne Bitwy”, a przecież wiadomym faktem jest, że Bellona wydaje wiele pozycji, które stoją na półkach w domowych bibliotekach także naszych narodowych i katolickich aktywistów. Jak widać jednak, wystarczy wydać kilka pozycji (na średnio 300 rocznie), w których doszukają się oni ataków na Kościół, by przypiąć wydawcy prorosyjską, a co więcej – agenturalną łatkę.

Jako propagandysta, Patlewicz mówi też o zmianach własnościowych w Bellonie po 2011 roku, kiedy to miała – według niego i innych narodowych publicystów – nastąpić „wojskowa prywatyzacja” tego wydawnictwa. https://niezalezna.pl/14054-wojskowa-prywatyzacja-bellony

Nie wspomina natomiast o tym, że w 2018 roku Bellona stała się w całości własnością niezależnej, irlandzkiej spółki Dressler Dublin. Nie zauważa też, że wydawnictwo mimo pewnych zmian własnościowych kontynuowało zarówno uznany, także przez środowiska narodowe, wspomniany wcześniej cykl „Historyczne Bitwy”, było i jest współorganizatorem Targów Książki Historycznej, współpracuje z muzeami historycznymi w kraju, prowadzi kluby historyczne i podejmuje wiele inicjatyw, które w narracji narodowej można nazwać „patriotycznymi”. Jeśli Patlewicz uważa całą pronarodową działalność Bellony za sterowaną przez wywiad, to niech dopowie, kto mu kazał tak mówić, bo jego działania i agresywne ataki mogą wskazywać, że to właśnie on prowadzi „służebną” działalność.

Może „nieskazitelny” Patlewicz zacznie prześwietlać każdego autora Bellony i umieszczać w swoim zestawie „zdrajców Ojczyzny”. Nasz kościelny inkwizytor zacznie więc, w „klasycznie narodowym stylu”, wyciągać, tym, co nie chwalą Kościoła, jakiegoś „dziadka z Wehrmachtu”, czy wycieczkę do Moskwy kilka lata temu „wiadomo w jakim celu”. Takie zagrania świadczyć mogą, że ich autor działa na polityczno-religijne zlecenie.

Mnie się nie chce „sprawdzać” Patlewicza, ani tym bardziej czytać i oglądać więcej jego kato-narodowej propagandy, opartej na zawiści, tendencyjności, agresji, hipokryzji i manipulacji faktami pod swoje urojone tezy. Z jego deklaracji, działań i prezentowanych poglądów wyraźnie widać, kto i co nim kieruje. Jego antysłowiańska fobia nie służy narodowi polskiemu, a jedynie zaślepionym katolikom, którzy pod płaszczykiem „patriotyzmu” i pokazywania powiązań klerykalno-narodowych, chcą zamazać okrutną i wstydliwą historię Kościoła.

Jakoś nasz samozwańczy sędzia, wydający wyroki, wysuwający oskarżenia i pomówienia, nie mówi też nic o wyraźnie antyrosyjskich postawach P. Szydłowskiego, czy Cz. Białczyńskiego, których akurat gani za antyklerykalizm, a nie prorosyjskość, jaka jest im obca. Wskazuje nam to jasno, że „straszenie Putinem” jest tylko przykrywką w głównej walce Patlewicza w obronie katolickiej rzeczywistości i stanu posiadania Kościoła w naszym kraju. A co więcej, tym samym, skoro pozostali „główni ideolodzy” wykazują ewidentnie antyrosyjskie postawy, jego teza o stworzeniu idei wielkolechickiej przez komunistyczne służby jest bzdurna.

O matactwach Patlewicza wypowiadał się m. in. Aleksander Berdowicz nazywając go głąbem kapuścianym.

https://youtu.be/mPOAEOZ4QYQ

https://youtu.be/tsCyjyqR2Xg

Młody, nawiedzony śledczy nazywa mnie “turbolechickim dezinformatorem”. Ja go mogę nazwać “kato-narodowym manipulatorem”. I co z tego wynika?

Może w moim życiorysie też będzie próbował znaleźć dziadka w milicji czy UB, ale uprzedzam próżna droga. Dziadek ze strony mamy był młynarzem, babcia nauczycielką. Dziadek ze strony ojca zginął na wojnie, a babcię za to, że przeżyła Auschwitz komuniści trzymali pół roku w celi w wodzie po pas. Ojciec był kolekcjonerem i zginął w czasie napadu, matka pracowała w handlu wewnętrznym. Żadnych służb, agentów i milicjantów. Wszyscy chodzili do kościoła w niedzielę. Mi to przeszło, ale jak patrzę na takich ludzi jak Patlewicz, to się nie dziwię, że i inni zaczynają przeglądać na oczy. Zaczynają odróżniać wiarę od religii i Kościoła.

Patlewicz powinien raczej zająć się przejrzeniem życiorysów i agenturalnych powiązań kato-narodowej kadry, zwłaszcza z jego ulubionej Konfederacji (jest osobiście współpracownikiem G. Brauna), która przez wiele środowisk i mediów oskarżana jest o…agenturalność na rzecz Rosji właśnie. O tym, że Konfederacja to „opcja prorosyjska” mówi otwarcie jeden z jej liderów Korwin-Mikke. Czy nie moglibyśmy tutaj sparafrazować wypowiedzi Winnickiego, że atak i posądzanie o działalność na rzecz Rosji świadczy o panice tegoż środowiska? W tym przypadku chodzi oczywiście o takie zarzuty wobec zwolenników Wielkiej Lechii i histerii grup klerykalno-narodowych.

https://youtu.be/oid65RR6J4I

https://telewizjarepublika.pl/dr-targalski-konfederacja-prowadzi-mlodych-ludzi-w-kierunku-rosji,80325.html

https://niezalezna.pl/275985-pytania-do-obrazonych-patriotow

U nas wszystkie grupy polityczne oskarżają swoich oponentów o współpracę z obcą agenturą, zgodnie ze starą zasadą komunistów wyzywających innych od…komunistów. Tyle tylko, że akurat ideę Wielkiej Lechii zwalczają wszystkie siły polityczne, bo kato-prawicy nie pasuje ona do obrazu Kościoła – zbawcy Polski katolickiej, lewicy i liberałom natomiast do nowej wizji Europy z dominującą rolą Niemiec, którzy nie są raczej idolami Wielkolechitów. Podważa też autorytety naukowe i uderza w rodzimowierców zapatrzonych w turbogermańskie wizje prostej, aby nie powiedzieć prostackiej, Słowiańszczyzny.

Najważniejsze jednak jest to, że Patlewicz nie zauważa, iż nawet przyjmując, że jeden czy kilku z lechickich autorów, jak Bieszk, może mieć agenturalną przeszłość, jak zresztą wielu aktywnych polityków w Polsce różnych opcji, to nie świadczy to jednoznacznie, że Wielkiej Lechii nie było. Tak jak nie oznacza bezdyskusyjnie, że – skoro wśród członków narodowców, czy kleru są osoby współpracujące ze służbami, a co gorsza, obecnie wręcz otwarcie deklarujące prorosyjskie sympatie (Mikke, kandydatka Konfederacji do Parlamentu Europejskiego rosyjskiego pochodzenia wspierająca Putinowskie bojówki motocyklowe itd.) – to Konfederacja jest przybudówką Kremla.

W jednym ze swoich filmików o Wielkiej Lechii Patlewicz parafrazuje słowa Grzegorza Brauna, że „Zostawią nam piosenkę i chorągiewkę, i pozwolą nawet biegać nago wokół ogniska wzywając Peruna, byle tylko gdzieś tam krzyża nie było w tle”. Widać tu dobrze, czego tak naprawdę boi się nasz ministrant i inni kato-narodowcy. Sam otwarcie przytacza jeszcze znane klerykalne hasło, rzekomo jednoczące naszych przodków do walki z wrogami, że „tylko pod krzyżem i pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Nie dopowiada, że najczęściej chodziło o walkę przede wszystkim z wrogami Kościoła, a nie Polski.

Czyli według niego wszyscy nie-katolicy to nie-Polacy. Zatem kim są polscy innowiercy, agnostycy, racjonaliści czy ateiści, wśród których jest wielu naukowców, działaczy politycznych i aktywistów? Wszyscy są widocznie, według niego, agentami wrogich Kościołowi służb. Po prostu średniowiecze mentalne tego młodego publicysty, aż mdli.

Zabawne jest cierpiętnicze podejście Patlewicza, jako „misjonarza prawdy”, który żali się, że zapewne zostanie zwyzywany przez turbolechitów od Żydów, masonów czy agentów. Sam to jednak wobec nich robi oskarżając zwolenników Wielkiej Lechii od ruskich sługusów, nacjonalistów, antyklerykałów, oszołomów, szurów. Mówi też o kompensacji, której przecież sam jest przykładem. To przecież jego ulubiona formacja – Konfederacja wszędzie doszukuje się żydowskiego spisku, co pokazuje, na jakie poziomy obłudy wspina się nasz nawiedzony komentator.

Uważa, że jakiś oszołom wymyślił Wielką Lechię, a reszta powtarza za nim jak barany, dokładając to i owo od siebie, przez co śnieżna kula „idiotyzmu i bałwaństwa” narasta. Ma na myśli chyba błogosławionego Kadłubka, bo korzenie pisania o Lechii sięgają właśnie jego kroniki u nas (wcześniej wspominali o Lechu kronikarze czescy).

Podaje zrzut ekranu z Biuletynu Racja Słowiańska z hasłem „Kraju Polan powstań z kolan”, co ma według niego głównie wydźwięk antykościelny. Rację miał założyć Ryszard Dąbrowski związany z antyklerykalną gazetą „Fakty i mity”. Czyli znów biedny Patlewicz nie może zdzierżyć odmiennej narracji od kościelnej. Stara się przedstawić tutaj turbosłowiaństwo jako akcję lewicy, czym strzela w płot, bo wyraźnie lewicowa Krytyka Polityczna, jest jednym z kluczowych środowisk atakujących ideę Wielkiej Lechii.

Dalej próbuje „obalić” dowody na istnienie Lechii, powtarzając oklepane bzdury w stylu, że na kolumnie Zygmunta III Wazy jest informacja o tym, że był on 44 królem Szwecji (nic takiego nie ma na tej tablicy), a nie Polski, zapominając, że w tamtym okresie w kronikach akurat podawano poczty królów polskich obejmujące 44-45 władców. Śmieje się, że skoro w kanałach pod Łysą Górą są metalowe pręty to nie mogą one być starożytne. Takim dowodem na nieautentyczność krypt ma być też żelbetowa pokrywa wejściowa do kanałów. Chyba nie trzeba komentować takiej głupawej „logiki” tego młodziana.

Aby ośmieszyć badania genetyczne, twierdzi, że najbardziej podobni genetycznie do Ariów są w Polsce… Romowie i pokazuje obrazek bezzębnego cygana rzekomo z grupą R1a1, pozdrawiającego pokrewnych mu Polaków. Już abstrahując od wyraźnych uprzedzeń rasowo-kulturowych, jakimi się tutaj wykazuje, to kolejny raz widać jak obrzydliwą stylistyką krytykanctwa ten sepleniący hejter się zajmuje.

Cygan Patlewicz przytacza też mem z tekstem Platona „Za największego wroga ludzie mają tego, kto mówi im prawdę”. Jakże pięknie to pasuje do reakcji na odkrywanie naszego dziedzictwa przez pasjonatów historii.

Nasz misjonarz uważa, że mamy powody do chwały i niepotrzebne nam są „wymyślone” według niego dzieje z czasów przedchrześcijańskich, ale ta dumna historia obejmuje według niego tylko czasy po wprowadzeniu chrześcijaństwa.

Sugeruje też, że nagły wysyp antyklerykalnych, turbosłowiańskich stron nie może być spontaniczny, ale jest sterowany z zewnątrz, oczywiście przez wrogów Kościoła. Jego agenturalna fobia nie jest, w jego przekonaniu, wyrazem kompensacji, paniki i agresywnej samoobrony, ale ma być „edukacją” społeczeństwa.

W kolejnym swoim filmiku mającym na celu dyskredytację idei lechickich, nasz kaznodzieja przytacza tekst K. Kośnika i J. Filipiuk „Słowiańskie teorie spiskowe, jako pozanaukowe narracje historyczne”, gdzie autorzy-psycholodzy przedstawiają swoją chybioną analizę zjawiska turbosłowiaństwa stwierdzając, że to rodzimowiercy tworzą fałszywy obraz rzeczywistości historycznej, gloryfikując czasy przedchrześcijańskie i krytykując dorobek Kościoła. Akurat „nasi” zturbogermanizowani rodzimowiercy zaliczają się też do szerokiego grona krytyków idei wielkolechickich. Czyli mamy tu kolejną próbę – poprzez zaprzęgnięcie usłużnych chrześcijańskich psychologów -pseudonaukowego ukazania rzekomego ataku na katolicyzm przez Lechitów-pogan, co jest bzdurą na resorach.

Do podobnie agresywnych krytyków idei Wielkiej Lechii należy bloger Opolczyk, który z kolei uznaje, w opozycji do kato-narodowców, że to żydo-katolickie wymysły… Kościoła i wyznawców Biblii. Jak to się ma do zarzutów Patlewicza czy Michalkiewicza o „ubeckich rzygowinach”, których tenże Opolczyk ma za agentów wpływu? Ano tak, że tenże Kościół chyba należy kojarzyć z Ubecją. Wtedy obaj panowie mieliby może rację. Wszystkich katolickich kronikarzy piszących o Lechii i Lechitach należałoby uznać zatem za ruskich, rosyjskich, sowieckich, czy obecnie – Putinowskich agentów.

Póki co, publicyści z obu końców kija zgodnie plują na Wielką Lechię i jej zwolenników. Wtórują im naukowcy, liberałowie, lewica i rodzimowiercy. Mamy więc zgodne „huzia na Józia”, „kozła ofiarnego” polskiej niedoli. A przecież to tylko zwykła koncepcja historyczna, jakich wiele, która stała się rzekomo szkodliwa dla każdej wersji upolitycznionej i ureligijnionej Polski.

Czyżby rozprawianie o naszych dziejach sprzed tysiąca lat stało się tematem tabu, a kto je łamie tego należy posłać na stos, oczernić, ośmieszyć, oskarżyć o wrogie wobec kraju działania? Ten poziom agresji wobec Wielkolechitów jest zastanawiający, bo to przecież nie nowa koncepcja, a w dawnych czasach ani Kadłubek, ani ks. W. Dębołecki, S. Szukalski czy wielu innych historyków i badaczy do niej się odwołujących nie doświadczyło takiej nagonki z różnych stron.

Opolczyk, jako zadeklarowany rodzimowierca, sączy jad na Kościół, Żydów, Wielkolechitów i Bóg wie jeszcze kogo. Cz. Białczyńskiego nazywa „agentem banderyzmu w Polsce”, J. Bieszka i P. Szydłowkiego – „turbosłowiańskimi szurami”. Tym samym idealnie wpisując się w turbogermańską narrację wrogów dziedzictwa Słowiańszczyzny, na której obrońcę się kreuje. Wielu takich niedouczonych rodzimowierców nadal uznaje skompromitowaną, nazistowską teorię Kossinny o allochtonizmie Słowian i ich niskim poziomie rozwoju cywilizacyjnego oraz tezę Godłowskiego o pustce osadniczej, tylko dlatego, że znany etnograf i badacz Słowiańszczyzny Kazimierz Moszyński (jego praca „Kultura ludowa Słowian” jest swego rodzaju biblią polskich rodzimowierców) też był zwolennikiem tej turbogermańskiej propagandy.

Poglądy Opolczyka wyraźnie widać w polemice z Adrianem Leszczyńskim, któremu zarzuca, że: „Powołuje się on na cały szereg „kronik” krystowierców, którzy byli przede wszystkim propagandystami, bajkopisarzami i mataczaczami, a często wręcz fałszerzami historii. Wszystkie kroniki krystowiercze mają nieomal zerową wartość historyczną. Autorzy ich nie opisywali rzeczywistości i historii a tworzyli własną – krystowierczą – tworzyli krystowierczy matrix.”

Dalej ten nienawidzący kleru bloger dodaje: „Każdy, kto szuka prawdy w kronikach krystowierców powinien mieć świadomość tego, że były one przede wszystkim krystowiercząpropagandą! Nadjordańską dżumę przedstawiały jako jedyną jedynie prawdziwą prawdę objawioną, a rasistowskie i zbrodnicze wymysły biblijne jako pismo święte i nieomylne słowo boże…”

Długosza nazywa Opolczyk „obłąkanym fałszerzem historii”, a jego „Roczniki” określa, jako „załganą, wyssaną z brudnego palucha jahwistyczną propagandą”. Odsyła przy tym do swoich antykatolickich i antybiblijnych artykułów na swoim blogu, który dumnie nazywa „polskim”.

Opolczyk przypomina nam, że „poważni uczeni, historycy i archeolodzy, także izraelscy, jednoznacznie twierdzą, że żydowska biblia Tanach, czyli krystowierczy „Stary Testament” to zwykłe wymysły i bajki.” Dodaje też: „Archeolodzy podważają same podstawy Biblii. Pan Bóg nie przekazał Mojżeszowi Dekalogu, naród Izraela nigdy nie był w egipskiej niewoli, mury Jerycha nie rozpadły się na dźwięk trąb, bo Jerycho było miastem nieobwarowanym, pierwsza monoteistyczna religia nie ma swoich korzeni na Górze Synaj, a wielkie królestwa Dawida i Salomona to legenda dostosowana do potrzeb teologii.”

Nasz antyklerykał szyderczo pyta: „jakim to głupcem trzeba być, aby wierzyć w ten lechicko-żydo-biblijny mit?”. W swoim stylu kończy: „A kyż koszmaro nadjordańska – Wielka Lechio – noabicko-jafetowa, żydo-biblijna…”

Mamy tu zatem dwie skrajne i przeciwstawne postawy publicystów krytykujących namiętnie ideę Wielkiej Lechii, co ich dziwnym trafem łączy. Jeden, kato-narodowy Patlewicz, zarzuca zwolennikom lechizmu, że to „ubeckie rzygowiny” (za S. Michalkiewiczem) i staje w obronie Kościoła, przeciw któremu ma być ta idea rzekomo skierowana. Drugi, Opolczyk, uznaje tę samą koncepcję za wymysł…żydo-katolików, a księży i wyznawców Biblii za jej głównych popularyzatorów. Kto z nich ma rację?

Jedyną racją jest chyba to, że obaj panowie mają swoje fobie i działają w interesie bliskich im środowisk religijno-politycznych, Patlewicz – kato-narodowców, a Opolczyk – rodzimowierców z turbogermańską wizją Słowiańszczyzny. Obaj atakują więc ideę Wielkiej Lechii, która rzekomo uderza w wizerunek Kościoła, naiwnych rekonstruktorów dawnych słowiańskich wierzeń i tradycji oraz akademików, a także – co jakoś Patlewicza nie zadziwia – inne środowiska, jak choćby lewicowa Krytyka Polityczna, wystraszone wzrostem zainteresowania naszym dziedzictwem i próbą poszukiwania własnej tożsamości narodowej.

To pokazuje, że idea Wielkiej Lechii ma charakter antysystemowy, dlatego jest atakowana ze wszystkich stron, bo nikt za nią nie stoi, poza grupką pasjonatów. Wątpliwości związane z poglądami paru kontrowersyjnych postaci, jak P. Szydłowski, J. Bieszk, W. Olszański, A. Kudliński, czy Sanjaya – być może nawet mniej czy bardziej świadomie inspirowanych z zewnątrz lub poprzez różne polityczne grupy nacisku – nie zmienią faktu historycznych odniesień do nazwy Lechia-Lechici, wyników badań etnogenetyków, antropologów czy niektórych językoznawców, a próby dyskredytowania tej koncepcji historycznej, najczęściej ośmieszają samych jej krytyków i wskazują ich religijno-politycznych mocodawców.

O co zatem chodzi w tej nagonce na Wielką Lechię? Odpowiedź jest prosta, o utrzymanie status quo, albo może nawet ugrania czegoś więcej dla siebie, z korzyścią dla zaufanego środowiska naukowego, czy religijno-politycznego.

Dlatego należy demaskować tych nieuczciwych „graczy”, którzy wcale nie walczą o prawdę, ale chcą jedynie „dowalić” swoim przeciwnikom. Co ciekawe, niechęć wobec Wielkiej Lechii w pewien sposób łączy, na co dzień skłócone ze sobą różne opcje polityczne. Jak wiemy brak zgody narodowej jest od dawna słabością Polski. Może kiedyś stanie się to jednak koncepcja historyczna, na bazie której uda się zbudować nową tożsamość Polaków ponad podziałami, nie opartą na wrogości do nikogo.

Ja mam właśnie taką nadzieję, więc robię swoje, prowadząc niezależne badania, bez żadnych sympatii ani inspiracji politycznych, a czas pokaże, co z tego wyniknie.

 

Tomasz J. Kosiński

16.12.2019

Ubeckie rzygowiny S. Michalkiewicza i poganizacja Polski według S. Krajskiego

Okładka Mit Wielkiej Lechii

Magna Polonia swój numer 5/2017 poświęciła Wielkiej Lechii, walcząc z tym – według kato-narodowców – wrogim wobec Kościoła zjawiskiem. W numerze w tematyce antylechickiej znalazły się następujące artykuły:

  • POLEMIKA Z GŁUPSTWEM Wojciech Kempa 2
  • SŁOWO OD WYDAWCY Przemysław Holocher 2
  • TURBOSŁOWIANIE KONTRATAKUJĄ Grzegorz Braun 3
  • WIELKA POLSKA KATOLICKA ks. Roman Adam Kneblewski 6
  • WIELKA LECHIA, CZYLI WIELKI SZWINDEL Radosław Patlewicz 8
  • GUROWSZCZYZNA Stanisław Michalkiewicz 10
  • W WALCE Z POGAŃSTWEM Jan Żaryn 12
  • BAJKI O WIELKIEJ LECHII Wojciech Kempa 14
  • LECHICKI KOMPLEKS Michał Gniadek – Zieliński 16

Widzimy jak na dłoni jacy autorzy zostali zaangażowani do walki z ideą Wielkiej Lechii. Znany nam S. Michalkiewicz i W. Kempa, ale też G. Braun, J. Żaryn i R. Patlewicz. Same gwiazdy kato-narodowej sceny. Widać gołym okiem, że Konfederacja, podobnie jak i inne partie, nie ma po drodze z prosłowiańszczyzną, która staje się de facto ruchem antysystemowym, którego boją się i z czym walczą praktycznie wszystkie opcje polityczne w Polsce.

Poza opisaniem tematu w swoim dwumiesięczniku, Magna Polonia przeprowadziła szereg wywiadów na temat szkodliwości idei wielkolechickiej dla chrześcijańskiego ładu w Polsce, m.in. z prawicowymi publicystami, jak S. Michalkiewicz, S. Krajski, czy W. Kempa.

Znany redaktor kato-narodowy S. Michalkiewicz w wywiadzie dla naszego ulubionego medium Magna Polonia nazywa ideę Wielkiej Lechii „ubeckimi rzygowinami”. Mój Boże Panie Stanisławie, kto panu taką krzywdę zrobił, że musi się pan tak poniżać tego typu spekulacjami używając rynsztokowego języka.

https://youtu.be/_sCg5bZJ7cA

Jakiż to ksiądz, czy biskup kazał panu w tak prostacki sposób zareagować na turbolechickie szkalowanie kościoła, który wmawiał nam przez setki lat, że przed chrześcijaństwem ani Polski, ani żadnej Lechii nie było.

Pan redaktor uznaje, że teoria Wielkiej Lechii to ubeckie wymiociny mające na celu obarczenie kościoła za wszelkie zło z przeszłości. Nasz medialny celebryta Michalkiewicz nie zauważył, że najdawniejszymi piewcami Lechii i Lechitów byli akurat…księża katoliccy. Wystarczy wspomnieć błogosławionego biskupa W. Kadłubka, który pierwszy pisał o Lechitach. Inni późniejsi kronikarze stanu duchownego też nie mieli problemów z gloryfikowaniem naszej lechickiej przeszłości, a taki ks. Wojciech Dębołecki nawet twierdził, że w Raju mówiono po polsku i Lechici zawojowali pół świata.

Niektórzy duchowni dziejopisowie być może tworzyli ku pokrzepieniu serc, ale czemu kato-narodowcy występujący w obronie tegoż kościoła nie widzą groteski w tym, że szkalując turbosłowiaństwo, de facto oczerniają ideowych patronów Wielkiej Lechii w osobach wielu księży i biskupów. Czyżby ci źli duchowni także byli sterowani przez ówczesne rosyjskie spec-służby, czy to tylko fobia naszego konserwatywnego redaktora, próbującego przypodobać się środowiskom klerykalno-narodowym.

Michalkiewicz uznaje, że „bzdury” o jakimś państwie słowiańskim przed Mieszkiem są kolportowane przez „parszywców” bezpieki, której głównym wrogiem jest Kościół. Stara się tłumaczyć, że to dzięki chrześcijaństwu w XII wieku wprowadzono u nas prawa własności. Nie dodaje, że najbardziej skorzystał na tym akurat Kościół, któremu nadano majątki do ściągania dziesięciny. W iście katolickim stylu, rodem z zakrystii lub wioskowej plebanii, Michalkiewicz wulgarnie stwierdza, że historie o Wielkiej Lechii „są przeznaczone dla naiwniaków, którzy jak coś zobaczą pierwszy raz to dostają od razu orgazmu”.

Warto przypomnieć, że Michalkiewicz zaistniał dzięki kontrowersyjnym, rasistowskim, chamskim wypowiedziom w stylu „Kaczyński powinien się powiesić”, „No głupia jest ta pani Młynarska i tyle” i niemal w każdym wywiadzie wyzywa kogoś od „głupków”, „tępaków”, „agentów”. Nie przeszkadza mu to w obnoszeniu się ze swoimi sympatiami chrześcijańskimi, a wulgarne słowa najwidoczniej traktuje jako oręż w walce o dobre imię Kościoła.

Na swoich kanałach zbiera datki na tzw. „wolne słowo”, a niedawno popadł w problemy finansowe i niczym drugi Rydzyk poprosił swoich fanów o zrzutkę na…przeżycie w trudnych czasach, gdy trwa na niego „obława”.

Dość ciekawie ustosunkował się do wypowiedzi Pana Stasia Pol Lechicki, co można obejrzeć tutaj: https://wiaraprzyrodzona.wordpress.com/2017/10/03/prawda-w-oczy-kole-w-obronie-pana-stasia-michalkiewicza/

Michalkiewiczowi wtórują inni publicyści kato-narodowi, coraz częściej zapraszani do udzielania wywiadów na YT w sprawie Wielkiej Lechii, jak chociażby Stanisław Krajski, który twierdzi, że przed 966 r. na terenie Polski działy się straszne rzeczy.

https://youtu.be/XN7wRCF4XE0

Przedmieszkowych książąt nazywa on „kacykami”, którzy żyli z handlu swoimi poddanymi i mieli ich rzekomo sprzedawać w dziesiątkach tysięcy do krajów arabskich. Nie mówi, że nie ma na to ani jednego źródła pisanego, by Polanie i ich przodkowie to robili. Jest to ewidentna propaganda niemiecko-kościelna mająca oczernić Polaków i czasy rodzimowiercze. To, że ludźmi handlowano w Pradze, w Świętym Cesarstwie Rzymskim, u Rusów, czy Skandynawów, nie oznacza, że podobnie było w Polsce. Ten mit o handlu niewolnikami przez Piastów i ich poprzedników zbudowany jest tylko na domysłach. My zawsze byliśmy inni, nie mieliśmy kolonii, nie handlowaliśmy ludźmi, nie zbudowaliśmy żadnego imperium opartego na wyzysku i krwi podbijanych ludów, ale na demokracji wiecowej lub pokojowym porozumieniu z Litwą, itp. Wystarczy przeczytać artykuł M. Agnosiewicza na ten temat pt. Polskie obozy koncentracyjne Mieszka I czyli turbolewicowa historia Polski: https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10221

Jak widać nie tylko lewica rozpowszechnia tego typu kłamstwa, ale i kato-prawica. Jednym i drugim nie zależy na prawdzie o pogańskiej Lechii, późniejszej Polski, podbitej przez chrześcijaństwo pozostające pod niemiecką dominacją, która jest niewygodna dla obecnych liberałów, zwolenników Unii Europejskiej zdominowanej przez Niemcy właśnie, czy też dla prawicy pozostającej na garnuszku Kościoła.

Krajski dalej bredzi, że chrzest dał wolność Polakom, zapominając o wprowadzeniu ustroju feudalnego w ramach, którego praktycznie do XIX wieku chłop polski nie był wolny. Bezceremonialnie stwierdza, że propagowanie i gloryfikowanie historii sprzed 966 roku należy uznać za „antypolski jazgot”.

Zainteresowanie ideą turbosłowiańską nazywa poganizacją życia, co ma być związane z utratą racjonalnego myślenia, które ma być według niego właściwością cywilizacji chrześcijańskiej. Boże. Iluż to racjonalistów kościół spalił na stosach, jak długo ich dzieła były na indeksie ksiąg zakazanych, ileż to racjonalnych teorii kościół przez wieki uznawał za dzieła szatana? Może Krajski odniesie się do wspomnianego wyżej artykułu ze strony racjonalista.pl. Z tego co wiem to racjonaliści w Polsce są głównymi krytyki instytucji Kościoła, więc hipokryzja Krajskiego sięga tu zenitu.

Brnie dalej w swój inkwizytorski tok myślenia mówiąc, że “pogaństwo opiera się na wierze, bez używania rozumu i empirii”, co ma wskazywać na rzekomą wyższość chrześcijaństwa. Nie dopowiada, że przecież dogmaty katolickie o wniebowzięciu Jezusa i Marii z ciałami do nieba, zapłodnieniu i urodzeniu dziecka przez dziewicę, zmartwychwstaniu itp. nie mają nic wspólnego ani z racjonalizmem, ani tym bardziej z empiryzmem. To Krajski uważa chyba swoich słuchaczy za pozbawionych zdolności samodzielnego myślenia, bezrozumnych wykonawców woli kapłanów i ich popleczników.

W tym samym wywiadzie, Krajski jako „racjonalny” badacz masonerii stwierdza, że stoją za tym… szatan i demony. Dalej już nie miałem siły oglądać wynurzeń na temat homoseksualizmu, nazizmu i bóg wie czego jeszcze. Krajski pokazuje najbardziej obłudną twarz polskich środowisk narodowych, jaką ostatnio widziałem. Jestem patriotą, ale tego typu turbokatolickie poglądy skutecznie mnie zniechęcają do udziału w jakichkolwiek pseudopatriotycznych ustawkach polskich narodowców, sterowanych z biskupich gabinetów.

Dla przeciwwagi narodowcom polecam wypowiedź prof. R. Kozłowskiego podczas III Konwentu Narodowego Polski z 18.XII 2017, który odważnie mówi o Lechii i Polachach (Polakach), choć posługuje się szeroko dyskutowaną rekonstrukcją mapy Lechina Empire (23 i 54 minuta). Mówi też o Jasnogórskim Poczcie (wiszącym w bocznym wejściu bazyliki w Częstochowie), Kronice Prokosza (co prawda, dość wątpliwego pochodzenia), wykopaliskach archeologicznych (raczej badaniach archeogenetycznych) mówiących o tym, że nasi przodkowie żyli nad Wisłą już 10700 lat temu. Przytacza też opowiastkę A. Siwaka o pomniku wodza lechickiego w Libii. Cytuje też z książki J. Bieszka informację o ślubie córki Juliusza Cezara z Lechem III Ariowistem. Wyjaśnia też znaczenie nazwy Al-Lach. Sugeruje, że maska Tutenchamona została zrobiona z sudeckiego złota.

https://youtu.be/N2bDyALGVfA

Widać, że Kozłowski zafascynował się tezami turbosłowiańskimi, bez jakiejkolwiek krytyki, co do niektórych dość mało wiarygodnych faktów. Należy jednak docenić jego intencje i brak uprzedzeń, jakimi charkteryzują się pozostali narodowcy, upatrujący w idei Wielkiej Lechii atak na Kościół i chrześcijańskie korzenie Polski. Prawdopodobnie, po tych pierwszych, spontanicznych komentarzach niektórych osób związanych ze środowiskami kato-narodowymi, jak prof. Kozłowski, dostali oni przykaz z Kurii jak należy traktować to zjawisko i stąd taki zmasowane akcje samoobrony kościelnego wizerunku oraz uznanie turbosłowiaństwa za ruch wrogi Kościołowi.

Ruchowi antylechickiemu po prawej stronie przewodzą “Media narodowe” i portal oraz periodyk “Magna Polonia”. Na jakim poziomie jest prowadzona antylechicka narracja, pisałem powyżej.

Mamy zatem wrogów idei prosłowiańskiej praktycznie wszędzie, bo zarówno prawica, lewica, liberałowie, kler, a nawet rodzimowiercy, stoją razem w jednym antylechickim rzędzie i wspólnie w ramach nowego pospolitego ruszenia, ponad podziałami, rzucają kamieniami i obelgami w zwolenników Lecha i Polacha.

Na szczęście ludzie swój rozum mają i coraz więcej z nich nie pozwala już robić z siebie durni.

 

09.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Pijana Morana, czyli typowa fanka beki z Lechitów

Orzeł autorstwa Pijanej Morany

W necie roi się od agresywnych osób, hejterów, trolli i znafców wszelkiej maści, którzy zamiast przedstawiać swoje argumenty zajmują się obrzucaniem innych kalumniami. Zjawisko hejtingu narasta, co jest niepokojące. Można je ignorować, dając tym samym przyzwolenie moralne, albo reagować.

Rzecz w tym, że każda polemika z hejterem powoduje, iż niektórzy także nas mogą uznać za jednego z nich. Ludzie często nie wiedzą kto zaczął, kto jest stroną atakującą, a kto broni się przed oczernianiem. Dlatego wiele szkalowanych osób nie podejmuje takiego ryzyka, dając tym samym przyzwolenie moralne na uprawianie “hejtingu dla ubogich”.

Co gorsza, zajmowanie się hejterką ma niektórych nobilitować. Wiele osób zaprzecza, że nie uprawia hejtingu, nazywając swoją działalność krytyką, walką z mitami i oszołomstwem, a inni wręcz się tym chwalą, jak np. Roman Żuchowicz, który na swym fejsowym fanpage’u pisze Piroman – podróże, historia i hejt, a co ciekawe w polu “Produkt strony” wpisał – hejt. To też autor krytycznej publikacji o idei Wielkiej Lechii.

Takie postacie mają licznych naśladowców mniej lub bardziej ogarniętych, a bycie hejterem staje się równie popularne, jak bycie wirtualnym celebrytą.

Jedną z nich jest niejaka Pijana Morana, która gdzie się da walczy z turbosłowiaństwem i zamiast toczyć dyskusje na argumenty obrzuca innych błotem. Wielokrotnie wyzywała mnie od głupków, kretynów, świrów i naciągaczy, co często ignorowałem, ale gdy to nie pomogło, postanowiłem się odnieść do jej “dokonań”.

Pijana Morana, vel Ola Dobrowolska (profil na FB), dziewczę, które zamiast zostać modelką na Instagramie czy wirtualną influenserką, jak wiele z jej koleżanek, zapragnęło być inną, czyli pogańską Słowianką, recenzentką książek i komentatorką historii, czyli hejterką. Nie ma nic merytorycznego do powiedzenia, ani do przekazania innym, skupia się więc na dowalaniu turbosłowianom, bo to teraz trynd. Naogłądała się śmiesznych memów na fejsiku o Lechitach na smokach i została typową fanką blogerów hejterów, jak Sigillum Authenticum, Seczytam, Raki słowiaństwa, Mitologia współczesna, czy histmag, którym zazdrości stażu i liczby fanów.

Tekściki jakie popełnia naprawdę wskazują jakby była w stanie wskazującym na spożycie. Bredzi często, jak pijana i błądzi w mroku, jak morana. Jedynie co jej się udało jak do tej pory to pseudonim. Przypomniała mi się nazwa mojego zespołu muzycznego z lat studenckich “Bez znaczenia”, o którym nikt nie słyszał, ale przynajmniej nazwę mieliśmy trafioną 😉 Tak też jest i z naszą Pijaną.

Ma ewidentne problemy z ortografią, stylistyką, gramatyką, a co gorsza logiką i jakąkolwiek merytoryką. Ale jest aktywna na różnych grupach i poluje na Lechitów. Jak, którego dopadnie, to nie bierze jeńców. Zero wiedzy, mnóstwo dziecinnej agresji i błazenada. To typowy obraz młodej turbogermanki w słowiańskiej kiecce i zaprogramowanym umysłem przez Bruknerów, Moszyńskich i Strzelczyków oraz młode wilki hejtingu Żuchowicza, Wójcika czy Miłosza.

O tymże hejterze Wójciku, który niedawno skończył studia historyczne i pracuje w bibliotece, ale jest aktywny w sieci i prowadzi hejterskiego bloga oraz wydał nawet ostatnio książkę ze swoimi paszkwilami na temat Wielkiej Lechii, Pijana wypowiada się jak o zasłużonym profesorze. Dawno nie czytałem tekstu z taką liczbą głupot i błędów, pisanego przez osobę, która wyzywała mnie od “merytorycznych miernot”, “turbosłowiańskiego oszołoma”, “czy naukowego ignoranta”. Nie pamiętam czy w tych kalumniach nie było czasem też błędów ortograficznych.

O “Panie Wójciku z UJcia” (pisownia oryginalna) rozwodziła się tak: “Najpierw kilka słów o Panie Arturze. Jest on historykiem po UJcie…”

Nasze dziewczę w roli recenzenta książki znanego blogera-hejtera ubolewa “To zwyczajnie przykre, że w XXI wieku mądrzy ludzie, naukowcy i historycy nadal muszą użerać się z obalaniem mitów wszelakiego rodzaju, oraz zajmować się ściganiem idiotów, zamiast kierować swój zapał w stronę nowych badań.”

To już wiemy czemu Wójcik nie prowadzi żadnych badań i pracuje w bibliotece. Jak się okazuje, to dlatego, że musi się użerać z turbolechitami.

Chwali go dalej w typowy dla młodej dziewczyny sposób “Artur odwalił robotę, którą już dawno powinien się ktoś zająć. Może jest koprofilem. W każdym razie zajął się tematem jak wyśmienity szambonurek.”

Tak się dzisiaj pisze o książkach, a nie jakieś tam recenzje srecenzje.

O samej książce Wójcika nasz skarb pisze tak: “Książka ta zdecydowanie nie jest wyłącznie pożywką dla internetowych trolli, ale też zwyczajną podwaliną do retorycznej dyskusji oraz garścią argumentów.”

Chyba nie ma sensu podejmować z nią “retorycznej dyskusji”. A może miało być “erotycznej”? Sam już nie wiem. Regularnie wyzywa mnie i innych tzw. turbolechitów od “głupków”, “idiotów” i “kretynów”, ale wybaczam jej, bo młoda jest.

Podobne rozterki ma mnóstwo młodych świeżo upieczonych absolwentów różnych kierunków, którzy nie mają pomysłu na przyszłość i net kompensuje im lęk przed byciem nikim. Tam łatwo można zaistnieć niczym.

Dlatego takie grupy jak Raki pogaństwa…, czy Historyczne bzdury są pełne samotnych frustratów, którzy godzinami przesiadują przed kompem, kupionym przez tatusia. Robią sobie bekę, głównie z turbosłowian, bo to teraz moda, która ma rzekomo szybko przeminąć, zdaniem speców od Wielkiej Lechii, Romana Żuchowicza i Artura Wójcika.

Można się jednak załapać tworząc głupawe memy, a im głupsze tym lepsze, pisząc bzdury, że czyjeś pisanie to bzdury. A nawet wydać książkę ze swoimi paszkwilami jak nieliczni.

Ci, co nie mają szans na wydania drukowane, skupiają się na aktywności w Sieci. Tworzą blogi, stronki i grupki na portalach społecznościowych, jak Imperium Lechickie to bzdura, czy Wielka Lechia to zło. Liczą lajki pod swoimi postami i chwalą się, że w ciągu roku ich strona miała 10 tysięcy wejść, których liczbę sprawdzają 6 razy na minutę.

Ciekawe jak Wójcikowi, który – jak sama stwierdza z dumą – obdarzył ją zaufaniem i przekazał jej egzemplarz przedpremierowy do recenzji oraz udzielił wywiadu, podobają się słowa Pijanej o jego publikacji “Fantazmat Wielkiej Lechii”?

Podaję skróconą nazwę, bo jak słusznie zauważyła Pijana, całego tytułu nie idzie spamiętać 😉

A pisze ona o niej krótko tak: “Chcecie mieć przewodnik do poruszania się oraz lawirowania pomiędzy prawdą, a fałszem historycznym? Ta pozycja jest dla Was. Ja dokładnie w ten sposób opisałabym ją jednym zdaniem.”

No Panie Wójcik, lepszej rekomendacji pana paszkwila, chyba panu nie trzeba. Chętnych do lawirowania między prawdą a fałszem, wzorując się na panu, chyba nie zabraknie. Z zaraczonych grupek po takiej recenzji będą walić tłumy, może nie do księgarń, bo im kasy szkoda, ale napewno na Chomika. Wrzuć pan na Chomikuj.pl swoją pracę skoro nie pisał jej pan dla kasy, jak się zarzekasz. Ma pan szansę na pozycję Top 10 pobrań za grudzień.

Podziękuje pan potem swoim fanom, takim jak Pijana, no bo “skretyniałe społeczeństwo”, o jakim pan według niej pisze, przecież się jeszcze nie poznało ani na jej, ani na pana talentach.

Nieważne, że nawet na owych Rakach pannę Pijaną niektórzy nazwali “głupią” i to komentatorzy z tej samej strony barykady lub, że “przynosi wstyd idei”. Pijana się obraziła i nawet na kilka dni ziknęła. Komentując pana łopatologię z książki, informuje, że “nie lubi być traktowana jak idiota, któremu pisze się na kubku z kawą, że jest gorąca”. Ale rozumie, że reszcie pana czytelników taka forma jest potrzebna. Czyżby sugerowała, że pana czytelnicy są jeszcze mniej “mądrzy” niż ona? No cóż, jaki autor, tacy fani i czytelnicy.

Pijanej w czasie lektury książki Wójcika – jak twierdzi – “mózg się smażył, ścinało się białko w oczach i podbijało po obiedzie”. Nie wiem co to znaczy,  ale brzmi niepokojąco. W tych mękach, jak w delirce, chyba sformułowała jeden, jedyny zarzut wobec omawianej treści książki, który muszę przytoczyć w całości, by zachować go dla potomności, zwłaszcza dla studentów psychologii, którzy zbierają materiały do swoich badań, a przypadki natręctw, fobii, braku samokreślenia i agresji, są zawsze poszukiwane.

“Właściwie jedyny zarzut, jaki miałam dotyczy ostatniego rozdziału. Miałam wrażenie, że pan Wójcik zaczął kreować w nim kolejną teorię spiskową o podwalinach panslawistycznych. Treści owszem, mogą być niebezpieczne jeśli trafią na odpowiedni grunt, szczególnie polityczny. Obraz zarysowany tutaj bardziej przypomina jednak dreszczowiec, albo horror godzien Wesa Cravena. Czytając go miałam przed oczami szalonych dokumentnie turbolechitów, toczących pianę z pyska, zarażających wścieklizną i szykujących się na apokalipsę wyimaginowanych, tęczowych, germańsko – watykańskich zombie z zachodu. Owszem. Pewnie wszyscy, którzy podnieśli rękę na rzekomą Wielką Lechię zostali zwyzywani od zgermanizowanych. Ale odbijanie piłeczki i przerzucanie się agenturami jest co najmniej dziecinne i uderza w najniższe tony.”

Nie przeszkadza to Pijanej i Wójcikowi wyśmiewać tych, co w podobny sposób zarzucają im świadome czy nieświadome (pożyteczni idioci) wysługiwanie się Berlinowi czy Watykanowi.

Posłuchaj pan, panie Wójcik Pijanej i nie uderzaj w najniższe tony, ja pana nie zjem, ani tym bardziej Bieszk. Nie bój się pan aż tak, bo zarażasz pan swym strachem, jak widać, młode dziewczęta.

Pijana zrobiła też, oprócz wspomnianej, jakże emocjonalnej recenzji, także wywiad z tym samym Wójcikiem, a nawet podkast. Gdy je zobaczyłem to uświadomiłem sobie, że dobrze zrobiłem odrzucając jej “zaloty”. Bierz pan ją i nie puszczaj, nikt nie zrobi panu lepszej “reklamy”.

Dowiadujemy się z niego, że Wójcik to “historyk o rogatej duszy”, a jego “największym sukcesem jest brak jakichkolwiek sukcesów”, jak o sobie mówi. Taka tam niby ironia (Żuchowicza nie przebije w tym), ale niektórzy, jak ja, mogą pomyśleć, że to prawda.

W końcu jak na “ekstrentyka” (pisownia oryginalna) przystało to zamiast historykiem można zostać histerykiem, a czemu nie. Kto nie wierzy niech sprawdzi tutaj (o ile tego już nie zmieniła): https://pijanamorana.blogspot.com/2019/11/wywiady-morany-1-artur-wojcik.html?m=1

W wywiadzie Pijanej z Wójcikiem, stwierdza on, że “bzdury lechickie przykryje kurz niepamięci”. Tu pełna zgoda. Podobnie będzie z bzdurami turbogermańskimi. Natomiast lechicka prawda odżywa i przetrwa nawet tak młodych, jak nasza para.

Na koniec tej krotochwili pożegnam się w stylu Pijanej “Dziękuję za poświęcenie mi gromady czasu. Dosłownie.”

PS.
Pijana bawi się też w sprzedaż koszulek z nadrukami i rysowanie różnych poczwar. Może chcecie sobie kupić na przykład koszulkę z orłem autorstwa Pijanej, jak na załączonym obrazku?  Jakby ktoś nie wiedział, to jest biały orzeł, tylko tak wygląda, że czarny  🙂

PS2. Aktualizacja

Po wrzuceniu na grupę Raki… tego tekstu dowiedziałem się od kulturalnych turbogermanów, że jestem gównem, debilem, świrem i mam wpierdol. Tak wygląda fajowa beka w turbogermańskim wydaniu.

Tomasz J. Kosiński

30.11.2019

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz uważa, że jest żabą (2)

Kumak

Bo znów naszemu fryzjerowi z Seczytam wydaje się, że kuma, choć tak naprawdę tylko kumka (czyli pokrzykuje i szkaluje). Po jego ostatniej ripoście musiałem zmienić w tytule czasownik “myśli” na “uważa”, chyba wiadomo dlaczego.

Jak sam napisał blokuje wszelkie komentarze na swoim pokręconym blogu, który zamienił w kółko wzajemnej adoracji. Kto nie bije brawa i nie przytakuje ten wylatuje. Dlatego zamiast pod jego kolejnym paszkwilem na mój temat muszę pisać tutaj.

Według Miłosza “rzygam inwektywami”. I kto to mówi? Sami sprawdźcie jakim językiem ten bloger chce nas uczyć historii: http://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest_25.html?m=1

A tu link do mojej polemiki z tym ordynarnym atakiem na moją osobę: https://wedukacja.pl/dlaczego-seczytam-mysli-ze-jest-zaba-id96

Seczytam podaje przykład jakiegoś hejtera żalącego się, że ja wszystkich traktuję jak hejterów. Biedny miś. Chciałby sobie ulżyć rzucając wyzwiskami, licząc, że uprzykrzy komuś dzień czy życie, bo mu gul śmiga, gdy widzi jak leżę sobie na hamaczku z drinkiem pod palemką, a tu masz babo placek – riposta lub ban za wulgaryzmy.

Oczywiście święty Seczytam za hejtera się nie uważa. Miłosz tłumaczy, że musi kontynuować “bigosowanie” mojej osoby, bo “sam się tego domagam jak dziecko niepełnosprawne intelektualnie”. Istna poezja hejterki.

W psychologii istnieje pojęcie zwane kompensacją. Osoba, która nie ma żadnych własnych osiągnięć – czuje wewnętrzną pustkę, jest niedoceniana, mało interesująca, posiada jakieś braki lub defekty – musi je sobie jakoś skompensować, czyli wynagrodzić, np. poprzez kpiny z dokonań innych, agresję słowną czy poczucie misyjności. Hejting takim osobom pozornie zaspokaja tego typu potrzeby.

Miłosz nie może nawet pomarzyć o karierze naukowej, zajmuje się strzyżeniem psów i grami komputerowymi. Przesiaduje w necie i dowala innym. Ma fanów podobnych do niego, co też niewiele osiągnęli w swoim życiu, a co więcej nie mają pomysłu na przyszłość. Stąd frustracja i zazdrość o sukcesy innych.

Dla Seczytam wydanie książek przez jemu podobnych hejterów Żuchowicza czy Wójcika, którzy potrafili dość nieudolnie wyjść z Sieci, to dodatkowy stres i załamka powodujące eskalację agresji wynikającej z narastania kompleksów i poczucia bezradności. Współczuję mu bardzo, ale muszę się odnieść do bredni jakie wrzuca na mój temat i tego co pisze, bo mają one cechy ewidentnych manipulacji i przekłamań.

Na takie wulgarne hejty są tylko dwa sposoby. Pierwsze – ignorowanie, zabranie paliwa, którym się tego typu osoby żywią. Czują się ważne, w centrum uwagi, ich życie nabiera sensu. Ale jest ryzyko, że poprzez przyzwolenie moralne na chamstwo, stanie się ono powszechniejsze, aż będzie to norma. Drugie – reagowanie, ale jak? Tak żeby zrozumiał, czyli trzeba używać formy i języka jakie sam stosuje, czy gentelmeńskie zwracanie uwagi, które wyśmieje? A może trzeba się skupić na innych ludziach, którzy mogą czytać takie hejty, w których – co najgorsze – przemycane są kłamstwa rodem z okresu germanizacji i nazizmu.

Ja póki co wybrałem formę umiarkowanej riposty. Nie mogę akceptować szkalowania mojej osoby i innych, ani tym bardziej powielania kłamstw.

Używam słów “kumak”, “żaba”, ‘ropuch” tylko jako riposta w jego stylu i w nawiązaniu do jego ataku na mnie, gdy pisał “Dlaczego Kosiński nie jest żabą”. Skoro według niego ja nie jestem żabą, to on widocznie nią jest.

O idolach z Prillwitz nasz wydumany kumak znów się popisuje ignorancją i brakami umysłowymi oraz kopipastem (kopiuj-wklej) z innych autorów:

1. Nie rozumie analogii idoli z Prillwitz do kamieni mikorzyńskich, choć właśnie to był główny powód uznania ich za fałszywki. Próbowano dowodzić, że skoro idole prilwickie są podrobione, a na kamieniach mikorzyńskich są podobne napisy, a nawet bóg Prowe, to też muszą być mistyfikacją. Co ciekawe, wcześniej zarzucano idolom prylwickim, że nie mają runicznych analogii, a tu masz babo placek.

Nasz ropuch skupia się jednak nie na najistotniejszych w tej sprawie analogiach runicznych ale na…innym materiale wykonania. Jak można po czymś takim nawet podejrzewać go, że coś kuma z tego, o czym tu dyskutujemy.

2. Zasłużonego historyka Kollara nazywa XIX-wiecznym maniakiem poszukującym słowiańskich run. Coś tam bredzi dalej bez sensu o księciu i komisji, by na końcu przyznać, że to fakt, iż Lewezow dopuścił możliwość, że niewielka część zbioru – zaledwie kilka posążków to autentyki, na podstawie których potem wyprodukowano falsyfikaty. Ale uznał też, że wszystkie runy są fałszywe.

Zatem twierdzenie, że komisja uznała wszystkie idole za podrobione jest nieprawdziwe. To, że Lewezow za wszelką cenę próbował siać propagandę o niepiśmienności Słowian, jak widać nie oznacza, że mógł sobie pozwolić na twierdzenie, że wszystkie idole są spreparowane. Czy ktokolwiek podjął ten trop i próbował oddzielić ziarno od plew? Nie. Zamiast tego przekręcono słowa Lewezowa, twierdząc, że komisja uznała całe znalezisko za mistyfikację, które to kłamstwo, nie znający sprawy krzykacze tacy jak nasz ropuch, powielają do dziś.

3. Nadal nie kuma, że skoro trafiały do Retry dary od różnych plemion, także nie słowiańskich, to podpisy mogły być w różnych językach. Mogli je na przykład wykonywać Prusowie, znający runy lub też retrzański kapłan dla opisania danego boga zaprzyjaźnionego ludu. Dlatego mogły pojawiać się błędy w zapisach imion. Takie rozumowanie nazywa on gdybologią, choć sam ją równie często stosuje. Uważa za niedorzeczność twierdzenie, że rzekomy słowiański autor napisów – w miejsce swoich bogów wsadził pruskich. Kompletnie nie rozumie faktu, że w świątyni słowiańskiej mogły też znajdować się posążki pruskich bogów jako dary dla tej świątyni, o czym była wcześniej mowa.

Zapomina, że synkretyzm, czyli adaptowanie lub czczenie obcych bogów było czymś normalnym w religiach politeistycznych, jak grecka, rzymska i właśnie słowiańska.

Żadnym problemem nie jest słownictwo łacińskie czy litewskie, czy nawet wątpliwa niemiecka ortografia, bo dary składano z różnych krajów, a brak wpływów skandynawskich wynika jedynie z nieznajomości tematu. Nasz psi fryzjer pisze, że skandynawskie wpływy pojawiają się na innym fałszerstwie Sponholza – kamieniach z Neu Strelitz. Ciekaw jestem jakie? Hagenow, jak to Niemiec, jedynie w motywie dwóch ptaków doszukuje się na siłę Odyna, a na innym kamieniu kompletnie niepodobnego symbolu Valknuta.

Weź chłopie może przeczytaj moją książkę “Runy słowiańskie”, albo chociaż mój artykuł o kamieniach Hagenowa (na akademia.edu), bo się ośmieszasz swoją ignorancją.

Twierdzenie, że Sponholtz korzystał z dzieła Christopha Hartknocha z 1684 r. czy jakiegolwiek innego wydanego przed znalezieniem idoli jest gdybologią. To, że Kluver umieścił alfabet run wendyjskich nie oznacza przecież, że wszystkie późniejsze znaleziska muszą być fałszywe, bo geniusze tacy jak Małecki czy nasz kumak od razu oskarżą kogoś o fałszerstwo. Każe to nam raczej zastanowić się z jakich źródeł korzystali Arnkiel i Kluver przy rekonstrukcjach swoich wendyjskich alfabetów runicznych.

Miłosz naigrywa się z imienia Perkun na idolach wykazując się znowuż ignorancją na poziomie żaby. Co jest zabawnego w tym, że na idolach są różne wersje imienia Perun – Perkun – Perkunust? Ten sam bóg nawet u różnych słowiańskich plemion miał nieco inne nazwy np. Jarowit, Garewit, Harewit, Jaryła. Nie ma też nic zabawnego ani podejrzanego w tym, że Perkun jest zapisany tak samo, jak w naukowych niemieckich opracowaniach z czasów Sponholza, co tylko może potwierdzać, że podawały one jeden z wariantów zapisu imienia tego boga.

Nasz niekumaty krytyk pisze też, że: “Mało tego, fałszerz na jednym z idoli „poprawił” ten zapis na Percunust – dlaczego? Po prostu stworzył sztuczne słowo dodając bałtyjskiemu Perkunowi słowiańską końcówkę znaną z imienia Radagast (jak miał się zwać bóg czczony w Retrze).”

Po co rzekomy fałszerz miałby poprawiać po sobie imię Perkuna tylko w jednym miejscu, a w innym nie, jakoś nasza żabka nie tłumaczy. Chyba łatwiej przyjąć opcję, o której pisałem, że figurki z różnymi zapisami imion tego samego boga pochodzić mogą z darów od różnych plemion. Również u Bałtów Perkun występował pod różnymi nazwami, także jako Perkunust, czy Perkunas.

Słowo Perkunust jest dla naszego hejtera “zabawnym „kundlem” bałtyjsko-niemiecko-słowiańskim. Nie trzeba chyba dodawać, że nie ma możliwości, żeby coś takiego zostało spłodzone we wczesnym średniowieczu.”

Tak się składa, że taki zapis imienia znamy z wielu źródeł bałtyjskich i nie ma on nic wspólnego z niemieckim. O bałtosłowiańskiej wspólnocie językowej jakoś nasz bloger zapomniał, ani o potwierdzeniach wspólnego kultu gromowładnego boga Peruna – Perkuna (Perkunusta, Perkunasa).

Jak to krytykant, nasz kumak podważa istnienie pruskiej świątyni Romowe, a źródła o niej piszące uważa za niepewne. Fryzjer ocenia wiarygodność źródeł historycznych. Dobre sobie.

Zastanawia go też sama nazwa, “bo wyraźnie nawiązuje do Rzymu – Romy: chrześcijański papież w Romie, a pogański w Romow…”

Nie rozumie, że obie nazwy mogą mieć podobny zródłosłów od pie. ram, rom – świątynia (sł. hrom – grom). Cytuje Antoniego Mierzyńskiego, który twierdził, że “żadnej miejscowości prusko-litewskiej z zakończeniem -ow nie znamy. Ponieważ taka końcówka nie występuje w językach zachodniobałtyjskich, uczeni dość zgodnie (bo i polscy, i niemieccy, i litewscy) uznali, że Piotr z Dusburga – Niemiec piszący po łacinie – zniekształcił nazwę. „Roboczo” więc przyjęto zapis Romowe/Romove (przez analogię do np. Sunegove, Velove, Grebove, Rudove).”

Nie wie z jaką rzeczywistą miejscowością w Nadrowii to łączyć, ale podaje, że “na terenie Prus występują podobne nazwy: np. miejscowość na Sambii raz zwana Rummowe (1325), innym razem Rumayn (1335), z Litwy znamy Romene, Ramotem, na Żmudzi – Romini, na Łotwie – Ramkas. Znamy też inne Romowe, na Sambii (identycznie zresztą zapisane przez Niemców, jako Romow).”

Nie zauważa, że tym samym daje potwierdzenie, iż nazwa świątyni z rdzeniem *rom, była na terenie nadbałtyckim dość powszechna.

Mierzyński z kolei nie dopuścił myśli, że nazwa Romow może być zeslawizowanym Romowe, jak owo Rummowe z Sambii. Na terenie Słowiańszczyzny nazwy miejscowe często kończą się na -ow (obecnie -ów), jak Sadków, Janów, Borków, Romów, itp.

To, że historycy i archeolodzy nie mogą zlokalizować pruskiego Romow – Romowe, to nie znaczy, że ono nie istniało. Podobnie było do niedawna z Truso, które okazało się, że leżało na terenie obecnego Elbłąga.

Z uporem maniaka twierdzi, że nazwa na idolu z Prillwitz zapisana jest w wersji niemieckiej – jako Romau/Romav, choć nie zna alfabetu run wendyjskich, a Arnkiel i Kluver podawali podobne, acz w pewnym stopniu różniące się zestawy znaków runicznych. Skąd zatem u kumaka ta pewność właśnie takiego zapisu, a nie innego skoro wielu uczonych podawało różne odczyty. Chyba, że zna on ten jeden prawdziwy alfabet runiczny Wendów, co jest niemożliwe, bo chłopina, jak widać po wcześniejszych jego wpisach, dopiero niedawno zaczął czytać wybraną literaturę, by jakoś sklecić polemikę na ten temat. Dlatego co przeczyta nowego to daje w kolejnych ripostach. Jednak nawet nie zdaje sobie sprawy jak wciąż ma ograniczoną wiedzę w tej kwestii, ale mojej książki o runach słowiańskich, gdzie są prosto wyjaśnione różne problemy z tym związane, przecież nie przeczyta dla zasady. Skupił się póki co na samych krytykach, czyli Małeckim i Zawilińskim, którzy nawet idoli na oczy nie widzieli.

To, że w alfabetach Arnkiela i Kluvera są pewne błędy wynikające z ich iterpretatio germana, nie znaczy, iż mamy na idolach zapis niemiecko-łaciński – crive, a nie bałtyjski – krive. Gdyby zajrzał może kumak do mojej książki toby zapoznał się z różnymi wariantami alfabetu wendyjskich run, z czego wynika, że niekoniecznie musi tam być napis crive, ale właśnie kriwe, bo są niezgodności w sprawie zapisu C i K. Kumak jednak nie ma wiedzy o runach i opiera się tylko na 1-2 autorach, którzy żadnych artefaktów runicznych nie widzieli, ale ich odczyty uznaje za wiążące, tylko dlatego, że byli oni krytykami tematu. Inni z zasady odpadają. Czyli jest to pisanie pod tezę, a nie dogłębne badanie tematu i szukanie prawdy.

Dziwi się znów, jak i poprzednio, że imię Radegasta jest na idolach różnie pisane i podejrzewa, że rzekomy fałszerz, który miał czytać Thietmara, Adama z Bremy, Helmolda,  Saxo, Hartknocha, Arnkiela i Kluvera, nie połapał się, że Radegast i Ridegast to jedno i to samo bóstwo, gdyż na idolach widać dwie wersje zapisu tego imienia.

Kumak próbuje zrobić z nas i rzekomego fałszerza kompletnych głupków starając się nam wmówić, że nagi Radegast był inaczej opisany niż ten ubrany, a fałszerz miał myśleć, że ta cecha właśnie odróżnia od siebie oba bóstwa. Jest to tak głupie, że aż odechciewa się tego komentować.

Po pierwsze, Miłosz nie bierze pod uwagę, że runa A mogła ulec w pewnym stopniu wytarciu (co wyraźnie możemy stwierdzić na innych posążkach z tej kolekcji, gdzie niewidoczne są całe litery w imieniu Radegasta) i po utracie ukośnej kreski przypominać runę I, co wpłynęło na błędny odczyt Ridegast.

Po drugie, jak wcześniej wspomniałem różne plastycznie figurki z tą samą postacią Radegasta mogły być darami od różnych plemion, które inaczej wymawiały i zapisywały imię tego boga.

Po trzecie robienie z rzekomo oczytanego fałszerza głupka, który widzi w dwóch podobnych zapisach identycznie wyglądającego Radegasta (tylko w wariantach ubrany – nie ubrany) dwóch różnych bogów, o czym nie ma mowy w żadnej z potencjalnie czytanych przez niego książek, jest po prostu głupie i świadczy akurat o stanie umysłowym naszego kumaka, który coś takiego sugeruje.

Miłosz nie czytał Mascha i nie wie, że goli bogowie nie byli prezentowani w takiej formie w świątyni, ale przybierani byli w różne stroje i atrybuty, o czym można przeczytać u Thietmara i Adama z Bremy. Zapewne mógł to też wyczytać rzekomy fałszerz, dlatego nie mógł zakładać, że nagi i nie nagi Radegast to dwa różne bóstwa. Tylko komuś kto nie czytał opisu Retry u tych niemieckich kronikarzy mogła przyjść taka bzdura do głowy.

Dalej naiwnie twierdzi, że wszystkie trzy wersje z końcówką -gast “to zapisy niemieckich kronikarzy, bo imię tego boga pochodzi od słów: rad – miły, oraz gostь – gość, czyli po słowiańsku było to Radogost.”

Kumak nie zna języka Wendów, ale wyciąga tak zdecydowane wnioski, co już nie jest zabawne, ale żałosne. A słyszał może jaka jest głoska po G w ruskim wyrazie gaspoda? Słowo i zapis *gast nie są niemieckie. To wariant połabski słowa “gost”. Germanie je zapożyczyli w znaczeniu “duch”. Do angielskiego trafił ten wyraz przez Sasów, ang. host -gospodarz. Ale to do zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu nigdy nie dotrze, bo zakodowano mu, że wszystko, co niemieckie jest pierwsze i lepsze.

To, że Adam Bremeński (druga połowa XI w.) zapisał nazwę świątyni w Radogoszczy jako Rethre, a Kluver jako Rhetra (jak na idolach), nie oznacza, że rzekomy fałszerz na nim się wzorował, ale, że to ten autor lepiej oddał oryginalną nazwę niż jego poprzednicy.  W alfabecie runicznym Wendów ten sam znak oznaczał H (najczęściej nieme), albo jer, charakterystyczne dla starosłowiańskiego języka, a co zostało we współczesnym rosyjskim.

Na idolach nie jest zapisane Arcona, ale Arkona – to samo,  co wcześniej z rzekomym zapisem Crive zamiast Kriwe. Kumak opiera się tu na odczycie jednego z autorów i niedociągnięć alfabetów runicznych opracowanych przez Niemców. To samo dotyczy błędnego czytania przez nich Z jako C oraz dodanie do alfabetu F w wersji z futharku, choć nie pojawia się ta runa na idolach i nie było jej w pierwotnej wersji wendyjskiego alfabetu runicznego.

Kumak błędnie wiąże Schwayxtixa ze Swarożycem, a nie bałtyjskim bóstwem. Nie ma też pojęcia jak jest to imię zapisane na idolu, a tylko robi “kopiuj wklej” słabej argumentacji od jednego z dawnych krytyków idoli. W wendicy ani na idolach nie występuje znak CH czy SCH. Zerknij chłopie chociaż do książki Mascha z wizerunkami idoli i alfabetu runicznego Kluvera, bo póki co widać, że nie wiesz o czym piszesz.

Pewny jesteś, że na idolach jest zapis „Zerneboch”, a na którym to idolu i ile tam jest run i jakich? Nawet gdyby ten zapis był podobny do podanego przez Kluvera, to też znaczyłoby co najwyżej, że najlepiej oddał on nazwę tego boga, a nie, że rzekomy fałszerz musiał z niego to przepisać.

Błędnie podaje odczyty Belboga, jako Belboeg czy Belbock, co ma rzekomo wskazywać na niemiecki zapis, ale akurat na idolach mamy warianty: Bel, Belbok, a nawet Belbokg, co niemieckiego nie przypomina, a raczej słowiańskie dialekty lokalne.

To, że na jednej figurze pojawiają się napisy Radegast, Belbok i Cernebok, wcale nie oznacza, że “Sponholz najwyraźniej nie wiedział, że to nazwy odrębnych bóstw. Uznał, że są to epitety określające charakter innych bogów, stąd Radegasta (odzianego) zwie raz Belbogiem, raz Czarnobogiem, a Ridegasta (nagiego) i Schwayxtixa – Belbogiem.”

Wyjaśniał to już Masch, ale kumak woli inne tłumaczenia, zaufanych XIX wiecznych polskich krytykantów od siedmiu boleści. Odsyłam zainteresowanych do Mascha, choć jest póki co dostępny w oryginale po niemiecku oraz w niedawnym tłumaczeniu na rosyjski.

4. Kolejnym argumentem rzekomo potwierdzającym, że Sponholz tworzył idole mając przed sobą dzieło Klüvera w drugim wydaniu ma być twierdzenie Zawilińskiego, że w pierwszym wydaniu Kluver podał inny krój niektórych run. Co to ma być za dowód, to trudno pojąć, zwłaszcza, że na idolach niektóre runy, jak B, mają kroje występujące w obu wydaniach Kluvera, a nie tylko z drugiego, jak bezpodstawnie twierdzi Zawiliński. Przywoływanie przez niego tabel krytycznego Jagicza o zmianie kroju run na przestrzeni czasu jest absurdalne. Trudno pojąć, że ktoś chce dowodzić nie istnienia run na podstawie zmiany ich ligatury w różnych okresach. To tak, jakbym dowodził, że nie było języka polskiego, bo jego zapisy były inne od obecnych w czasach romantyzmu, a jeszcze inne w międzywojniu.

5. Kumak twierdzi na podstawie jednego z odczytów, że “na idolu mamy tylko początek owej modlitwy, urwany w pół słowa: Percune deuuaite ne muski und mana. Nie powinno tam być „und”, lecz litewskie „ant”.

Nie znając literatury runicznej nie wie jednak, że odczytów tego napisu jest co najmniej kilka. Wszystkie różne. Kumak oczywiście wybrał sobie transliterację niemieckiego autora, by użytym przez niego “und” uniewiarygodnić słowiańskość tych zabytków.

Zmartwię cię jednak. Nawet ten odczyt nie jest zgodny z alfabetem Kluvera, z którego miał rzekomo korzystać fałszerz. Poczytaj inne odczyty to może ci się rozjaśni w głowie. Na razie odgrywanie speca od run na podstawie wklejania opinii Małeckiego i Zawilińskiego zaprowadziła cię na manowce. Musisz się bardziej postarać. Czytaj więcej, to zmądrzejesz.

Może pojmiesz też kiedyś prostą rzecz, dlaczego na słowiańskich, wczesnośredniowiecznych zabytkach umieszczona została litewska modlitwa znana z XVI wieku. Naprowadzę cię trochę. Po pierwsze, już pisałem, że wśród kolekcji idoli są też dary od ludów bałtyjskich więc nie powinny nikogo dziwić bałtyjskie napisy na posążkach. Po drugie, modlitwa ta mogła powstać wcześniej niż w XVI wieku, ale nawet w X -XII. W fakcie, że była jeszcze znana w XVI wieku nie ma nic dziwnego ani podejrzanego. Bogarodzica też jakoś przetrwała do naszych czasów.

6. Na koniec kumak pogrąża się ponownie twierdzeniem, że lwy czy gryfy były popularnymi motywami dopiero na chrześcijańskiej Słowiańszczyźnie, a nie u pogańskich Słowian – bo to symbolika chrześcijańska!

Czyli według Seczytam wszystkie symbole lwów u pogańskich ludów, w tym celtyckie, rzymskie, babilońskie, greckie czy scytyjskie pochodziły od chrześcijan. Padłem  😉

Tomasz J. Kosiński
29.11.2019