Jak Polachy budowali Ruś, Moskwę i Rosję

W książce “Jak budowaliśmy Rosję” autor Mariusz Świder pisze ciekawe rzeczy o Po_Lachach (Po_lacach – Polakach). Przypomina przy tym zapis Nestora o Słowianach, którzy po przyjściu znad Dunaju na Wisłę nazwali się Lachami. Zauważą, że w Powieści minionych lat jest też mowa o dwóch lechickich (lackich) braciach, Wiatko (Wiącku) i Radymie. Ród tego pierwszego zakładał Moskwę, a lechiccy Polanie budowali z kolei Kijów.

Red_Square_in_Moscow_1801_by_Fedor_Alekseev.


Na portalu Ciekawostki historyczne w streszczeniu swojej książki, pisze on również o tym, że: Nazwa rejonu Podlasie też nie oznacza, że leży on „pod lasem” – tylko że jest już̇ „pod Lachami” – bo wcześniej wpływy w tym regionie miała Ruś – stąd tyle cerkwi tutaj. A elity polskie z czasem zaczęto nazywać́ sz-Lachtą (bo z Lachów się̨ wywodziły).

Mamy zatem kolejnego turbolechitę wśród współczesnych autorów. Moim zdaniem podającego istotne fakty historyczne, które nie tylko rosyjscy historycy chcieliby zamieść pod dywan.

Wendica – naturalny język wiedzy. Lexia 5 – Lel i Polel. Rzecz o lelach, czyli słowach pochodzących z duszy.

Bocian zwany lelkiem

Legendarni Lel i Polel (Leli Poleli, zlatynizowani na Lelum Polelum w czasach szlacheckich) to być może Lech i późniejszy Polech (Polak), potomek Lecha.

Zauważmy, że o Alcis (Alkach < Lelkach), boskich braciach czczonych przez Germanów, pisał Tacyt. A drewniane idole bliźniaczych bóstw znaleziono na terenie wschodnich Niemiec (dawne obszary słowiańskiego osadnictwa). Uważa się ich za odpowiedników Kastora i Polluxa (czyżby Poleha?).

Według przekazów historycznych, w tym “Powieści rzeczy istej”, na Łysej Górze czczono trójcę bogów słowiańskich Lado, Boda i Leli. Dlatego zbudowany tam pierwszy kościół był pod wezwaniem Św. Trójcy, by w ten sposób przyciągnąć do niego lud. Dopiero później zmieniono jego nazwę na Św. Krzyża za sprawą rzekomej relikwii od węgierskiego królewicza Emeryka.

Ale o jakich bóstwach była tam mowa. W książce “Bogowie Słowian” tłumaczyłem, że może chodzić o Lado – Peruna (boga gromu i nieba), Bodo – Welesa (księżyc bodzie, bo wygląda jak wole rogi, on też panuje nad wodą, stąd zależność boda=woda) i Lelę (Lela), czyli Ziemię, panią życia, a tym samym także dusz ludzkich. Lelić znaczyło dawniej tulić, pielęgnować (mieć pieczę nad lęgiem). Dlatego Koźmińczyk czy Długosz wspominali o bogini Leli / Dzidzileli (dzidzi – dziecko). Jej postać była wzorcem dla kultowych obrazów Matki Boskiej z dzieciątkiem, znanych też z wcześniejszych wyobrażeń Izydy (Isis), itp.

Nie przypadkiem raczej w hiszpańskim *leche oznacza mleko oraz karmić, od łac. lac / lac[tem], które jakoś dziwnie zbieżne jest z polskim ‘lać’. Ale w slangu hiszpańskim (wulgarnie) to także wytrysk (nasienie), po angielsku i łacińsku akurat semen (ziarno), czyli znów mamy słowiańskie siemię (od ziemi). A Semnoni to najwaleczniejsze plemię należące do Słewów (Słebów) z Germanii. Oni spuszczali lanie innym. Ileż mamy tu wyraźnych związków nazewniczych.

W takim razie, czy aby zatem termin “łacina” nie jest związany ze słowem ‘lać’? Może w znaczeniu, że to takie “lanie wody”, czyli sztuczny, a nie naturalny język. Innymi słowy, taka “siódma woda po kisielu”: po etruski, po eubejski (starogrecki), po fenicki, po kanaanejski. A z Kanaanu akurat żydzi wywodzą Słowian, nawet język hebrajsko-słowiański nazwali oni dlatego knaan. Z kolei nazwa “Palestyna” ma pochodzić od gr. Philistia, w rozumieniu ziemi zamieszkanej przez Filistinów, czyli obszaru dawnego Kanaanu. To tam miała znajdować się, według Starego Testamentu, kraina zwana Lechią. Przypadek? Coś za dużo tutaj tych “przypadków”.

Jeśli jednak przyjmiemy, że w opowieści o założeniu klasztoru na Łysej Górze chodziło o Lela, czyli potencjalnego Lecha, jako protoplasty rodu, narodu lechickiego, to by nam to też dużo wyjaśniało.

Mianowicie pojawiają się nam tu powiązania między słowami odnoszącymi się do początku, w tym gr. lexi ‘lehi’ (słowo), które w narracji chrześcijańskiej miało być właśnie na początku, u Boga, ale też z wyrazem ‘lęg’ – potomstwo, gniazdo oraz ‘lel’ – dusza, duch, bóg. Nota bene w tym ostatnim znaczeniu w wersji ‘llach’ słowo to zapożyczono do języka arabskiego.

Wiemy, że ‘lele’, po starosłowiańsku, to dusze. Także po węgiersku lĕlek oznacza duszę, co wygląda na zapożyczenie ze słowiańskiego właśnie. Dlatego też lelkami zwano ptaki przynoszące dusze z Wyraju (bocian i lelek). A hebrajskie *el to bóg, albo raczej duch.

Wikipedia o lelku: “Nazwa gatunkowa nawiązuje do ludowych wierzeń, według których lelki przylatywały do stad kóz i piły ich mleko z wymion. W wierzeniach słowiańskich lelek kozodój, podobnie jak bocian – w języku ukraińskim lelkiem (лелека білий, łełeka biłyj) nazywany jest właśnie bocian – był uważany za ptaka, który przynosi z Wyraju dusze mające się ponownie wcielić, bądź też jako zoomorficzne wyobrażenie samych dusz (A. Szyjewski). Lelki spełniały także ważną rolę w opowiadaniu Howarda Phillipsa Lovecrafta pod tytułem Koszmar w Dunwich (The Dunwich Horror), gdzie masowo zbierały się w pobliżu domu umierającego człowieka, zrównując swój śpiew z oddechem konającego. Gdy tuż po śmierci odleciały, oznaczało to, iż nie zdobyły nowej duszy, a gdy hałasowały i śpiewały do samego rana, znaczyło to, że udało im się ją porwać. Motyw lelków kozodojów na tle wierzeń Słowian wykorzystał pisarz Andrzej Sapkowski w swej Sadze o wiedźminie.”

Możliwe, że i termin ‘rereg’ – sokół jest tylko utwardzonym słowem ‘leleg’. Raregami zwano Obodrzyców (Obodrytów). Postać żarptaka, płonącego sokoła, rarega znana jest w słowiańskiej mitologii. U Greków jego odpowiednikiem jest Fenix (związek nazewniczy z Fenicjanami / Wenecjanami), będący symbolem słońca i odrodzenia, a w Egipcie – wcielenie boga Ra (pod postacią płonącej czapli albo może bociana).

Niewykluczone, że prasłowiańskie ‘telo’ – ciało, także ma związek z formantem *el – duch, dusza. Wyraz ‘ciało’ (cielę), czyli ci (ciebie, cię) odpowiada prasł. telo (te, twe, twoje) + el. Pochodne od niego ‘tło’ (tył) wskazuje, że w nim jest schowana dusza.

A teraz poczytajcie sobie o Lelegach, wywodzących się od Pelazgów, których etnonim wywodzony jest m.in. od gr. pelargos, co oznacza….bociana. Lelex /Lelek, Leleks, Leles, Leleh/ był pierwszym królem Sparty, która, jak się dziwnie składa, była stolicą Laconii (czytanej jako Lakonia, ale kto wie, czy nie poprawniej powinno być Lachonia). Od niej mamy termin “lakonicznie”, czyli mówić zwięźle, konkretnie, dosłownie. Jak myślicie, dlaczego?

Zastanówmy się też, czy aby rzymski ‘legion’ to nie oddział straceńców, dusz, albo dosłownie Lęgów (Lęhów), a ‘legia’ to nie aby ‘lehia’ (wymienność g=h).

Gdy dodamy do tego wiele innych greckich i łacińskich słów związanych ze słowem, prawem, czytaniem, mową, światłem (oświeceniem), jak lexi /lehi/ – słowo, logos (log<lęg) – słowo, lex /leh/ (wymienne na: legis) – prawo, legere (lęg=gniazdo, ale i leh – słowo) – czytać, lectio – czytanie, lingua (lęga) – język, lux (lęh, niem. Liech, ang. light) – światło, glossa (głos) – słowo, to nam powstaje jasny obraz skąd one się wywodzą.

Mając to wszystko na uwadze, możemy dojść do wniosku, że słowa (z[g/h]łowa) pochodziły z wiedzy (powiedzieć), czyli myśli zawartych w głowie (umyśle). Tam też, według słowiańskich wierzeń, znajdowała się dusza (lela), a w sercu duch (nawia). To znaczy, że słowa pochodzą z duszy, która zawiera wiedzę. Dlatego ona reinkarnuje i wraca z Wyraju niesiona przez lelki (bociany) wcielona w nowe ciało (telo), by się dalej doskonalić zdobywając wiedzę. Duch (nawka, nawia) natomiast idzie do Nawii na spotkanie z dziadami – przodkami.

1

Wandiluzja Wilhelma Tella polskiej archeologii

Okładka Wandaluzja

Juliusz Prawdzic-Tell na swej stronie wandaluzja.pl tworzy nową mitologię polską na bazie własnych wymysłów, luźnych skojarzeń i wybiórczego doboru faktów. Rzadko podaje źródła swych rewelacji. Jego teksty to bezładny zapis myśli, bez stylu, bez porządku, bez sensu.

Poniżej próbka jego możliwości erudycyjnych ze Wstępu do Wandaluzji:
“Wg Prometeomachii to król Egejów Prometeusz, który zbudował obecną katedrę w Palermo, chcąc zdobyć metalurgię brdneńską wyprawił się do Czech przeciw Trytonowi, któremu w sukurs podążył Chejron z Jutlandii, który przegrał. Wobec tego do Bohemii popłynął Łabą król Hellenów Posejdon, który pojmał Prometeusza. Posejdon, panując nad kilkoma metalurgiami, zbudował miasto, które nazwano Posonium-POZNAŃ.   Architektury Prometeusza i Posejdona były STROPOWE i zachowała się jako kościoły targowe, administrowane w średniowieczu przez dominikanów. Pałac Posejdona w Poznaniu zachował się jako obecny klasztor jezuitów a jego grobowiec był w kaplicy II na Ostrowie, którą rozebrała Dobrawę na mauzoleum dla siebie w postaci obecnej kaplicy Mariackiej (III). Rynek we Wrocławiu budował zięć Posejdona Tymoteusz….” itd.

Również zdolności etymologiczne autora przebijają wszystkich. Pierwszy przykład z brzegu: “Jan Luksemburski zburzył zamek GARGAMELL w Krakowie oraz zdobył Sieradz, Wenedę i Płock. Sieradz i Wenedę kazał rozebrać na cegłą dla Królewca a Megalityczny Płock na WAPNO. To co zostało z Wenedy nazwał Big Ghost czyli Bydgoszcz.” Dobre, król z niemieckiego rodu w XIV wieku nazywa rzekomo zburzone miasto w Polsce po angielsku.

To jeszcze nic, etnonim Cymbrów wyprowadza od… Cymbałów, a nazwa Neurowie, użyta przez Herodota może, według Prawdzica, pochodzić od Góry Narad w Poznaniu, gdzie był Sejm. Arminiusz to Armeńczyk, Odoaker – Odyniec, a Skarb Nibelungów to Skarb Niebłogi. Takich “potworków” słownych będących efektem jego pseudoetymologicznych rozważań jest u Prawdzica cała masa.

Okazjonalnie zdarza mu się przytoczyć jakieś źródło dla uwiarygodnienia swoich wynurzeń, jak choćby: “Tą kwalifikację potwierdzają też dane, że pod Troją byli Słowianie (Strzelczyk J., Od Prasłowian do Polaków; Dzieje Narodu i Państwa Polskiego, KAW Kraków 1987, s. 21).” Problem tylko w tym czy w tym źródle rzeczywiście znajduje się to, o czym pisze nasz fantasta. Jeśli Strzelczyk rzeczywiście wspominał  gdziekolwiek i kiedykolwiek na poważnie o Slowianach pod Troją, to odszczekam wszystko, co pisałem złego na jego temat.

Jakże miło czyta się nie tylko o Frygach z Pragi, Kroku-Kronosie, albo o starożytności mojego rodzinnego miasta Kielce, tyle tylko, że to bzdury jakich mało: “Panowało przekonanie, że wojna trojańska była światową wojną przeciw hetyckiemu monopolowi żelaza i stali, ale okazało się, że Imperium Hetyckie było bliskowschodnim dystrybutorem Żelaza Ryskiego i aryjskiego stalownictwa kieleckiego. Potentatami były Żelazo Gdańskie i stalownictwo śląskie, toteż gdy doszło do porozumienia między Rygą a Kielcami oraz Wrocławiem i Pragą to między tymi lwami musiało dojść do śmiertelnej walki, którą zażegnał Achilles z Pragi wywołaniem Wojny Trojańskiej.”

Jego wizję historii możemy nazwać Wandiluzją. Nawet przy dużej chęci i sympatii dla lechickiej idei nie da się tych fantasmagorii traktować poważnie. Jest tyle nieodkrytych i zakłamanych spraw z naszych dziejów, że tworzenie nowych wymysłów i dziecięcych interpretacji jedynie gmatwa całą sprawę i wygląda, albo na celową robotę ośmieszenia teorii Wielkiej Lechii, albo produkt schizofrenicznego umysłu autora.

Prawdzic przedstawia się jako naukowiec, a dokładniej archeolog reprezentujący
Lwowsko-Wrocławską Szkołę, której przedstawicieli “wytruto jako nacjonalistów i został Tylko On”. Cud po prostu, albo oszczędzono go, bo nie był nacjonalistą, czyli patriotą polskim. Ma być kolegą m. in. Kostrzewskiego i Szczepańskiego, autorem książek i artykułów naukowych. Jeśli to prawda, to można pogratulować polskiej nauce takich przedstawicieli. Przy nim “niedouczeni” turbolechici, w ocenie turbogermanów, jak Szydłowski, Bieszk, czy Białczyński, to profesorowie.

Książkę Prawdzica wydało katolickie wydawnictwo “Powrót do natury”, co też daje do myślenia.

Jego praca intryguje i może inspirować do dalszych poszukiwań, ale trzeba uważać, by w procesie szukania prawdy nie wpaść we własne sidła, tak jak Prawdzic. Zastępowanie kłamst fantasmagoriami jest iluzją prawdy, wandalstwem naukowym, Wandiluzją.

Tomasz J. Kosiński
17.02.2020

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz myśli, że jest żabą?

Skan ze strony Seczytam z hejterką na moją osobę

Dlaczego Seczytam, czyli niejaki Paweł Miłosz, uważa, że jest żabą? Już wyjaśniam. Bo wydaje mu się, że kuma. Niestety pomyliło mu się kumanie z kumkaniem, więc kumka i kumka, jak to żabka, o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia.

Ja nie jestem żabą, bo nie kumkam, ale kumam, że tacy hejterzy, jak Paweł Miłosz, wysilają nieudolnie swoje ograniczone umysły, by wymyślić jakiś zabawny przytyk, mający ośmieszyć określoną osobę, licząc na przyciągnięcie uwagi mentalnie im podobnych ludzi, a wychodzi im często taka skucha jak tutaj.

Zgodnie z pokręconą logiką P. Miłosza wyszło, że ja nie jestem żabą, a on nią jest. I to jest zabawne, nieprawdaż? 🙂

W swoim kolejnym artykuliku https://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest.html turbogermanin Seczytam, na co dzień fryzjer psów i miłośnik gier komputerowych, jak to obleśny ropuch, co lubi opluwać innych, chwali się, że nikt tego nie potrafi tak dobrze robić jak on. To fakt, daleko mi do jego umiejętności w tym zakresie i nie mam zamiaru na tym polu mu dorównywać, bo nie jestem żabą i na opluwaniu innych mi nie zależy, ale merytoryce. A tu co mamy u Pana Żabki?

W swojej kolejnej polemice na mój temat (tak „na mój temat”, bo więcej jest w jego tekstach o mnie samym, niż o tym co piszę), przywołuje zasadę Stefana Kisielewskiego „polemika z głupstwem nobilituje je bez potrzeby”, a więc skoro Seczytam podejmuje taką polemikę po raz enty to nie jest to dla niego głupstwo. Dla mnie też nie, więc sobie popolemizujmy dalej.

Najpierw ocena autora, czyli mnie:

„Problem ze zrozumieniem słowa pisanego. I na to niestety, nie ma rady – braki edukacyjne i intelektualne są chyba nie do wyeliminowania.” Mistrz intelektu się odezwał. Szkoda komentować.

„Zerowa znajomość warsztatu historyka, której nie udało się zastąpić zdrowym rozsądkiem – bo „zdrowy rozsądek Kosińskiego” to oksymoron.” Czyli skupiamy się na wyszukiwaniu ironicznych docinek i obelgach. Szkoda komentować.

„Manipulacje i pospolite kłamstwa.” Duży kaliber, niestety wyssany z palca, gdyż w swej polemice Seczytam nie podaje o jakież to manipulacje i kłamstwa ma chodzić, poza tym, że to nieprawda, iż – jak twierdzi – to on mnie  zablokował.

Pan „kumaty” przyznaje, że usuwa idiotyczne komentarze i jego blog nie słynie „ze swobodnych wypowiedzi”. Moje posty mają go obrażać, mimo, iż nie ma w nich bluzgów na jego poziomie, a rzeczowa polemika. Ale to jak widać nie jest mile widziane przez Pana Żabkę, więc usunął wszystko, co pisałem pod jego artykułami. Oczywiście wykasowywanie wszystkiego co się pisze, według Żaby, nie jest blokowaniem. Według mnie to jednak to samo. Dlatego fakt, że zostałem wykasowany na jego blogu nie jest kłamstwem, a sugestie, że mogę przecież pisać dalej anonimowo, pozostawię bez komentarza.

Na prowadzonej przeze mnie stronie nie ma możliwości komentowania, gdyż przychodzi pełno spamu i nie mam zamiaru ani czasu bawić się w codzienne jego usuwanie. Wolę ten czas poświęcić na pisanie kolejnych książek. Natomiast na lustrzanym fan page’u Slavia-Lechia na Fejsie, który ma lepszy filtr antyspamowy, każdy może komentować i za merytoryczną krytykę nikt nie wyleciał, a jedynie za wulgarne wyzwiska i bluzgi za jakimi akurat przepada Żaba i jego towarzysze z turbogermańskiego stawu.

Pan Żaba prowadzi swojego bloga utrzymując na nim jedynie pochlebne komentarze, ale to mi zarzuca hipokryzję. Super. Czyli prowadzenie stronki na zasadzie klubiku wzajemnej adoracji i kasowanie wszystkich, co piszą inaczej niż autor bloga sobie życzy jest według niego fair. Hipokryzją jest natomiast umieszczanie treści na stronach bez możliwości komentarza. To jest właśnie rozumienie definicji pewnych słów przez żaby.

O moich polemikach wypisuje bzdury: „To oczywiście obficie okraszone prymitywnymi bluzgami (Kosa, bluzgać też trzeba umieć, trochę finezji!).” Hmm, chociaż jeden przykład mojego prymitywnego bluzgania bym poprosił. Najczęściej stosuję parafrazy lub używam cytatów z Pana Ropucha. Jak widać Pan Żabka lubi obrażać innych, ale sam jest przewrażliwiony na swoim punkcie, wypisuje polemiki, których nie powinien “ale musi, bo się udusi”, usuwa nielubiane komentarze, stosuje głównie argumenty ad personam.

Tu link do mojej poprzedniej polemiki z tym hejterem: https://wedukacja.pl/pawel-m-i-jego-turbogermanski-hejt-na-temat-pismiennosci-slowian

Czasem Seczytam próbuje nawet udawać merytorycznego krytyka, choć w przypadku idoli prilwickich, wciąż opierając się na jednej (dosłownie) książce niejakiego Małeckiego (ewentualnie jej streszczenia przez Szczerbę lub Boronia), który maznął swoją krytykę, bo nie lubił K. Szulca, proponującego mu udział w komisji do zbadania autentyczności kamieni mikorzyńskich. Odmówił w niej udziału, bo wiedział z góry co chce napisać.

Twierdzi bezpodstawnie, że Sponholz się na idolach dorobił, co jest nieprawdą. Nikomu ich na początku nie oferował, a Hempel i Masch sami chcieli zakupić jego kolekcję od wdowy pastora, który je znalazł, trafiając do niej przez przypadek. Książę Meklemburgii kupił natomiast idole od Mascha, a nie Sponholza. Zresztą, jak wykazała analiza składu metali, udział srebra i wartość figurek była wyższa niż kwota odsprzedaży. Więc rzekomy fałszerz sprzedawał figurki poniżej kosztów produkcji? Aha, według Seczytam wdowa Sponholza miała to robić z megalomanii. To jest zatem główny dowód na fałszerstwo idoli prilwickich?

Drugim popularnym argumentem przeciwko autentyczności idoli ma być motywacja podniesienia prestiżu słowiańskiej kultury, udowodnienie, że Słowianie umieli pisać w czasach przedchrześcijańskich. Z tym, że, jak wcześniej pisałem, problem jest taki, iż idole prilwickie odkrył Niemiec, opisał je Niemiec i pokazywał na swym zamku niemiecki książę. Seczytam zamiast odnieść się do tego pustego argumentu, odwraca kota ogonem i skupia się na wyśmiewaniu antygermańskości Lechitów.

Z kilkudziesięciu podanych w mojej książce i polemice autorów, którzy pisali o słowiańskich runach i rekonstruowali ich alfabet, jak Lelewel, Surowiecki, Cybulski, Wolański i wielu innych, nasza Żabka manipuluje jak się patrzy wypisując, że tylko jakiś tam Gruszka (amator-regionalista z Kępna), Kossakowski i sam Kosiński oraz kilku oszołomów z Rosji o tym pisali. To pokazuje całą merytorykę P. Miłosza. Dla potwierdzenia jak ten hejter manipuluje faktami podaję na końcu tejże polemiki zatem jeszcze raz listę autorów piszących o runach słowiańskich. Każdy może sobie sam sprawdzić kto pisał o runach słowiańskich i ocenić prawdziwość rechotu Pana Żaby.

Stara się jeszcze punktować idole:

„1. Brak analogii – nie ma innych takich zabytków z terenów słowiańskich. Takie przedmioty zawsze są podejrzane co do autentyczności, bo niby dlaczego w danej kulturze tylko jeden jedyny raz miałoby się pojawić coś tak istotnego?” 

W mojej książce są podane analogie i inne artefakty, np. kamienie mikorzyńskie, które właśnie poprzez analogie do idoli zostały uznane za fałszywe, więc ta zasada jakoś nie działa, a właściwie służy jedynie do doraźnych polityczno-propagandowych celów.

„2. Zeznania współpracowników Sponholza – nie tylko zeznali, że Sponholz sam produkował (fałszował) owe figurki, ale jeszcze dokładnie opisali jak to robił i kto mu pomagał!”.

Jakoś J. Kollar w swoim raporcie komisji, stwierdził, że czeladnicy kłamali pod presją poprzedniej komisji i uznał ich krzywoprzysięzcami. P. Miłosz zresztą pomija fakt, iż w książce wyraźnie stwierdziłem, że istnieje możliwość istnienia podróbek w całej kolekcji, które syn pastora lub jego czeladnicy mogli produkować nieudolnie na własną rękę, próbując zarobić i dlatego należy oddzielić ziarno od plew. Nawet Lewezow twierdził, że nie wszystkie idole są fałszywe. Zatem kto tu manipuluje faktami? Co więcej, stawiam tezę, że nieudolne podróbki zostały celowo dołączone do kolekcji, by ją zdyskredytować. Ale P. Miłosz nie czytał przecież mojej książki, ani żadnej innej, poza paszkwilem Małeckiego.

„3. Sponholz był łapany na kłamstwach, np. twierdził, że idole były w ukryte w dwóch spiżowych kotłach, które potem przetopiono na dzwon w Neubrandenburgu – okazało się, że w tym czasie żaden dzwon nie był tam odlewany. Trzykrotnie sprzedając idole za każdym razem twierdził, że to całość zbioru – potem okazywało się, że nie całość, że jednak ma kolejne na sprzedaż niby pochodzące z tego samego znaleziska.”

To nie Sponholz twierdził, że idole zostały przetopione na dzwon tylko Małecki podawał taką plotkę bez pokrycia, co miało być dla niego kolejnym dowodem. Sponholz mieszkający w Prilwitz od lat, nie mógł ludziom stamtąd wciskać kitu o odlewie idoli na dzwon, bo każdy by o tym wiedział, To mącenie takich krytykantów jak Małecki, którzy nigdy w Prilwitz nie byli, nie mieli w rękach idoli, a swoje wypociny wypisywali siedząc w domciu w kapotkach. Dzisiaj tacy krytykanci jak Seczytam robią to samo. Pan Żabka wziął jedną książkę Małeckiego do ręki i krytykuje moją, której nie czytał. To ma być krytyka i poziom merytoryczny bloga Seczytam.

„4. Napisy na figurkach wskazują niby na ich pochodzenie ze świątyni słowiańskich Luciców w Retrze. A Prillwitz leży na dawnych terenach nie Luciców, lecz Obodrzyców, dodatkowo, Retra upadła w XII wieku, a gród w Prillwitz powstał w wieku XIII. Zatem na pewno Prillwitz to nie Retra!”

Seczytam oczywiście wie, gdzie leży Retra, choć od lat toczą się o to spory, a przeważa akurat pogląd, że właśnie zbudowano ją w okolicach jeziora Tollense. Nie bierze też pod uwagę, że uratowane z pożaru zbiory mógł ktoś wywieźć na jakąś odległość od Retry, obawiając się, że jej niszczyciele mogą ich szukać.

„5. Idole zostały podfałszowane tak, żeby wyglądało, że przeszły jakiś pożar (pewnie spalenie świątyni w Retrze). Tylko gdyby przeszły prawdziwy pożar, to by się stopiły, zwłaszcza te z ołowiu.”

Te, które się stopiły nie przetrwały, a te które się zachowały mają ślady nadpaleń, ale oczywiście Seczytam jest ekspertem i wie lepiej. Tyle tylko, że nikt z żadnej komisji nie podnosił ani nie przedstawił dowodów, że nadpalenia nie są stare, tylko nowe. To samo dotyczy samych przedmiotów. Ich wiarygodność oceniano na podstawie …jakości plastyki, przy czym dla jednych dowodem fałszerstwa miała być ich prymitywność, a dla innych akurat odwrotnie zbyt wysoki poziom kunsztu świadczący o ręce jakiegoś mistrza spoza Słowiańszczyzny. Zabawne, nie?

„6. Napisy na idolach nie tylko są bełkotliwe, ale też są mikstem słowiańsko-niemiecko-bałtyjsko-łacińskim. Niby dlaczego słowiański twórca miałby zapisywać słowiańskie nazwy po niemiecku? Albo dlaczego miałby zastępować słowiańskie słowa – pruskimi? Tak, dlaczego słowiański twórca miałby słowiańskiego boga nazwać po prusku i zapisać ortograficznie po niemiecku? Że przypomnę, mamy na idolach np. napis „Perkunas en Romau” – dlaczego tu jest pruski czy litewski Perkun, a nie słowiański Perun? I dlaczego ów Perkun pochodzi z miejscowości, której nazwa zapisana jest po niemiecku (nie Romowe, lecz Romau – miejscowość w pruskiej Nadrowii)?”

Tu Seczytam udaje lingwistę, zna niemiecki i pruski, no i oczywiście wendyjski. Jednoznacznie stwierdza, że Romau to niemiecki napis, choć nie ma pojęcia czy tak właśnie brzmi ta inskrypcja, ani też, na którym z idoli została wyryta. Powtarza tylko bzdury za Małeckim. Ale czego się spodziewać, skoro Małecki o tym nie raczył wspomnieć, a Seczytam w bibliografii runicznej dostrzega tylko „Gruszkę, Kossakowskiego i paru oszołomów z Rosji”.

Nie bierze też pod uwagę, że wśród idoli były dary od innych ludów, w tym Prusów i Duńczyków, o czym mamy zapisy historyczne. Taki Saxo Gramatyk pisał o Świętowicie na przykład, że „Sława jego potęgi była tak duża, że nawet król duński Swen wyruszając na wojnę dla zjednania sobie przychylności Świętowita słał dla niego dary”, co nota bene oburzało kronikarza, uznającego to za świętokradztwo i przyczynę śmierci Swena. Podobnie rzecz się miała z Radegastem, gdyż świątynia w Retrze, przed jej zburzeniem, była równie ważna jak ta w Arkonie, o ile nie ważniejsza.

„7. Na figurkach z Prillwitz (rzekomo z X-XII w.) powielony jest błąd pisarza Jana Łasickiego z XVI wieku, skopiowany później przez Christopha Hartknocha w pracy z 1684 r.”

Błąd ten powiela Małecki i Seczytam, a nie twórca napisu na idolu. Ani Małecki, ani Łasicki, ani Lelewel (zwolennik run słowiańskich i rekonstruktor alfabetu run wendyjskich), który o tym pisał (a Małecki nie wspomniał nawet, że to od niego to zapożyczył), nie wiedzieli jak w XII wieku mogło brzmieć to zaklęcie. Poza tym byłaby to sugestia, że „Sponholtz-fałszerz” czytał prace Łasickiego (co jest mało prawdopodobne), których ani Seczytam ani większość krytyków idoli nie zna.

„8. Figurki mają motywy, które u Słowian nie miały prawa wystąpić, np. bóstwo z głową lwa.”

No tutaj Seczytam robi z siebie jednak „mistrza” inteligencji, znafcę i histeryka od siedmiu boleści. Motywy lwa były akurat znane na całym świecie, w różnych kulturach, nawet tam gdzie nie występowały, także u Słowian. Podobnie było z gryfami (popularnymi choćby na Pomorzu), czy smokami (popularnymi w krakowskich legendach) i innymi stworami mniej lub bardziej prawdziwymi. Wielbłądów też u nas nie było, a Piastowie jakoś ofiarowywali je cesarzom. Ludy stepowe, jak Sarmaci, czy Scytowie też używali lwów w symbolice, choć na stepach lwów nie ma. Słowianie walczyli i handlowali z Rzymianami, Bizancjum, i innymi krainami, a Wandalowie opanowali północną Afrykę. Nawet historycy twierdzą, że wielu z nich po tym jak upadło ich państwo w Afryce, wróciło na swoje ojczyste ziemie i ulegli slawizacji. Ale Seczytam sugeruje, że  żyjący gdzieś na bagnach lub ziemiankach Słowianie nie mieli pojęcia o niczym i chce takie bzdety wciskać swoim czytelnikom. Może germanofile i rodzimowiercy się na to nabiorą, bo dla nich wiara jest ważniejsza od wiedzy, ale nie ludzie, którzy sami potrafią czytać źródła. Nieważne zresztą w tej dyskusji, czy motyw lwa przynieśli na słowiańskie ziemie Wandalowie, Swewowie, Goci czy Sarmaci, ale to, że o kontaktach Słowian ze światem mamy wiele historycznych przekazów, więc argument Seczytam o tym, że nie mogli użyć symbolu lwa, bo go nie znali, jest po prostu idiotyczny.

Wcześniej twierdził, za swoim durnym guru Małeckim, że idole są podrobione, bo jednego z nich oplata wąż, co musi być kopiowaniem wizerunku greckiego Laokoona. Czyli chce nam wmówić, że motyw węża występował tylko w Grecji, a motyw oplatania przez niego człowieka, znamy tylko z antycznego wizerunku greckiego kapłana. Nie ma tu miejsca na pokazywanie obrazków z różnych kultur, ale też zakładam, że ludzie którzy to czytają mają podstawową wiedzę historyczną i wiedzą dobrze, że to totalna bzdura. Żaba chyba jednak swoich czytelników też uważa, za żaby. W każdym bądź razie, to mają być te “naukowe” argumenty przeciwko autentyczności idoli prilwickich.

Można tylko zacytować naszego hejtera, że jego polemika to „bezmyślny pseudopsychologiczno-emocjonalny bełkot”.

Powtórnie Żabka się ośmiesza twierdząc z uporem, że Sponholtz, który miał sam zrobić idole i ryć na nich runy, po ukazaniu się książki Mascha na temat jego pracy, do dalszej produkcji korzystał z tejże książki. Ma to być według Seczytam dowodem fałszerstwa. Po co Sponholz miałby korzystać z książki, którą ktoś napisał właśnie o nim i jego pracach, czyli o tym, o czym on dobrze wiedział, tego P. Miłosz nie wyjaśnia. Obstaje przy tym, że Sponholtz zrobił idole i opisał je runami, a do kolejnej partii fałszywek potrzebował książki ze ściągawką z grafikami…wykonanych przez siebie wcześniej idoli. Logiczne, nie? Wygląda na to, że Ropuch ciągle rechocze to samo na jedną melodię, ale nadal nie kuma idiotyzmu w jaki zabrnął.

O koronacji Bolesława Chrobrego Seczytam pisze: „Jeśli cesarz nałożył władcy na głowę koronę, to i tak potrzebne było dopełnienie koronacji przez arcybiskupa”. Seczytam zapomniał chyba, że cesarzowi i Chrobremu w Gnieźnie w 1000 roku towarzyszył akurat niejeden biskup. Woli się skupić na wyzwiskach w stylu: „To jest misiek to czego wy – turboszury nie ogarniacie”.

Na moje pytanie: „Dlaczego w latach 1001-1014 nie było cesarza?” odpowiada argumentem, że Henryk nie miał czasu udać się do Rzymu po koronę cesarską, bo był zajęty wojowaniem z Bolesławem Chrobrym. Zaiste przekonująca argumentacja dla turboszurniętych germanofilów, żeby użyć żabkowego słownictwa. Henryk walczył z Chrobrym właśnie o koronę cesarską, a 13 lat to chyba wystarczająco długo, by się wybrać do Rzymu po coś najbardziej upragnionego (o ile naprawdę tam na niego czekało).

W komentarzach pod swym artykulikiem P. Miłosz i jego czytelnicy naśmiewają się, że kończyłem Technikum Leśne i studiowałem politologię, więc co ja tam mogę o tym wszystkim wiedzieć. Może niech Pan Żabka sam się pochwali, co studiował i co robi, bo z tego, co wiem to jest fryzjerem psów, który wciska swoim klientom takie właśnie dyrdymały jak w swojej polemice ze mną.

A tak swoją drogą to osobiście wolę psy od żab.

zdjecie profilowe seczytam

Zdjęcie: Awatar z profilu blogera Seczytam

Ja się nie wstydzę swojej twarzy, ani tego co robiłem i robię, co każdy może sobie sprawdzić. Natomiast Pan Żabka vel Psi Fryzjer występuje anonimowo używając zdjęcia profilowego na swym blogu (zamieszczonego powyżej) zrobionego zapewne w psim salonie, w którym pracuje. Mamy więc tu historię psa, który myśli, że jest żabą.

I na zakończenie obiecane powtórzenie z poprzedniej polemiki, bo Żabka nie zakumała:

O dyskusji na temat autentyczności idoli prilwickich, kamieni mikorzyńskich i kamieni Hagenowa można przeczytać więcej w moich książkach „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018) i „Runy słowiańskie” (2019). Przedstawiam tam kontrargumenty wobec krytyki Małeckiego i Estreichera oraz innych wnioskując, że idole z kolekcji Mascha należy uznać za oryginalne, a wśród przedmiotów ze zbioru J. Potockiego mogą się znajdować podróbki sporządzone przez Sponholza lub jego uczniów dla zarobku lub celowego podstawienia ewidentnych fałszywek, aby zdeprecjonować całe znalezisko. Warto dodać, że oprócz figurek, kolekcja prilwicka obejmuje także szereg innych przedmiotów o charakterze sakralnym jak ofiarne noże, misy, fragmenty lasek kapłańskich, rzezaki, itp.. Wielu krytyków uznało je za oryginalne, a jedynie podważali autentyczność figurek z runami. Czyli ich motywem było nie zdeprecjonowanie samych archetypów, ale nie uznawanie istnienia run wendyjskich lub posługiwania się pismem runicznym przez Wendów (Słowian).

Jak do tej pory tematem run słowiańskich zajmowali się m.in. następujący autorzy zagraniczni: Arnkiel (1691)[1], Klűver (1728, 1757)[2], Westphal, Masch (1771)[3], Hagenow (1826)[4], Levezow (1835)[5], Szafarzyk (1838)[6], Kollar[7], Lisch (1854)[8], Jagić  (1911)[9] i niedawno Grinievicz (1993)[10], Platov (2001)[11], Trehlebow (2004)[12], Gromow i Byczkow (2005)[13], Ryš (2005)[14] oraz polscy, jak Potocki (1795)[15], Surowiecki (1822)[16], Wolański (1843)[17], Lelewel (1857)[18], Cybulski (1860)[19], Małecki (1860)[20], Przezdziecki (1872)[21], Szulc (1876)[22], Leciejewski (1906)[23], a także w ostatnich latach Gruszka (2009)[24] i Kossakowski (2011)[25].

Alfabet runiczny Słowian próbowali rekonstruować m.in. Arnkiel, Klűver, Jagić, Ryš, Byczkow, a także Lelewel, Cybulski, Wolański, Surowiecki, Leciejewski i ostatnio Gruszka oraz Kossakowski.

Do najważniejszych prac zagranicznych autorów piszących o runach Wendów (Słowian) należą publikacje:

  • Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691
  • Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, wyd. I – 1728, wyd. II – 1757
  • Masch A. G., Woge D., Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771
  • Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)
  • Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911
  • Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993
  • Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001
  • Trehlebov A. V., Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004
  • Gromov D. W., Byczkov A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005
  • Ryš K., Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005.

Polscy autorzy, poza artykułami i wykładami, wydali tylko kilka publikacji o bezpośrednio lub pośrednio związanych z tematyką run słowiańskich, do których należą:

  • Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795
  • Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964
  • Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843
  • Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010
  • Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906
  • Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, 2009 (rękopis)
  • Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013 (wydanie drukowane).

Podsumowując, z zagranicznych autorów potwierdzających istnienie run słowiańskich i/lub występujących w obronie ‘prilwickich pomników’ możemy wymienić m.in. takie nazwiska, jak: C. Shurtsfleysh (1670)[26], T. M. Arnkiel (1691)[27], H. H. Klűver (1728, 1757)[28], E. J. Westphal (1739)[29], Pistorius (1768), A. F. Ch. Hempel (1768)[30], G. B. Genzmer (1768)[31], H. F. Tadell (1769)[32], A. G. Masch (1771, 1774), J. Thunmann (1772)[33], F. Hagenow (1826)[34], W. Grimm (1828)[35], J. Grimm (1836)[36], T. Bulgarin (1839)[37], L. Giesebrecht (1839)[38], Fin Magnussen (1842), D. Szepping (1849)[39], I. Ball (1850)[40], J. Kollar (1851-52)[41], A. Petruszewicz (1866)[42], G. S. Grinievicz (1993)[43], A. V. Platov (2001)[44], A. V. Trehlebow (2004)[45], D. W. Gromow (2005)[46], A. A. Byczkow (2005)[47], K. Ryš (2005)[48], A. Asov (2000)[49], W. A. Czudinow (2006)[50].

Krytycznie lub sceptycznie do tego tematu odnosili się natomiast: Ch. F. Sense (1768)[51], S. Buchholz (1773)[52], Rűhs (1805)[53], J. Dobrovsky (1815)[54], K. Levezow (1835)[55], L. von Ledebur (1841)[56], G. M. C. Masch (1842)[57], P. J. Šafarik (1844)[58], G. C. F. Lisch (1851)[59], F. Boll (1854)[60], J. Hanusz (1855)[61], A. H. Kirkor (1872)[62], V. Jagić (1911)[63], Schloeser, Hilferding, K. Sklenař (1977)[64], R. Voss (2005)[65].

Do grona polskich autorów przekonanych o autentyczności przynajmniej części retrańskich artefaktów i/lub istnieniu run słowiańskich należeli m.in. J. Potocki (1795)[66], W. Surowiecki (1822)[67], T. Wolański (1843, 1845)[68], A. Kucharski (1850)[69], J. Łepkowski (1851)[70], J. Lelewel (1857)[71], W. Cybulski (1860)[72], I. J. Kraszewski (1860)[73], J. Szujski (1862)[74], A. Przezdziecki (1872)[75], K. Szulc (1876)[76], F. Piekosiński (1896)[77], Leciejewski (1906)[78], J. Kostrzewski (1949)[79], F. Gruszka (2009)[80], W. Kossakowski (2011)[81], Cz. Białczyński (2011)[82], T. Kosiński (2018, 2019)[83].

Swoje wątpliwości i krytykę w tej kwestii wyrażali natomiast: F. Bentkowski (1829)[84], A. Małecki (1860)[85], K. Estreicher (1872)[86], R. Zawiliński (1883)[87], A. Brűckner (1906)[88], Z. Gloger, S. Nosek (1934)[89], A. Abramowicz (1967)[90], J. Gąsowski (1970)[91], W. Swoboda (1997)[92], J. Strzelczyk (2007)[93], P. Boroń (2012)[94], M. Mętrak (2013)[95], A. Waśko (2013)[96], A. Szczerba (2014) [97].

Jak pisałem w swojej książce: „Generalnie, w celu ostatecznego wyjaśnienia sprawy należałoby zamiast snuć domysły i rzucać oskarżenia, po prostu powołać międzynarodowy zespół naukowców, którzy nowoczesnymi metodami poddaliby badaniom laboratoryjnym wszystkie przedmioty oraz ustalili ich czas powstania, a także inne szczegóły związane z ich wyrobem i pochodzeniem. Jeżeli ich obecni właściciele, czyli niemieccy muzealnicy, są tak bardzo przekonani o ich nieautentyczności, to tym bardziej nie powinni oni mieć obaw przed wykonaniem na nich testów. Należy zatem – według mnie – zaangażować różne środowiska naukowe i społeczne, by do tego doprowadzić.”

 

[1] Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691

[2] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[3] Masch Andreas Gottlieb, Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771

[4] Hagenow Friedrich, Beschreibung der auf der Grossherzoglichen Bibliothek zu Neustrelitz befindlichen Runensteine… Loitz; Greifswald 1826

[5] Levezow K., Ueber die Echtcheit der sogenannten Obotritischen Runen-denkmaler zu Neustrelitz, Berlin 1835

[6] Szafarzyk, O Czarnobogu bamberskim, [w:] Czasopisie czeskiego muzeum, z. I, Praga 1838

[7] Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)

[8] Lisch F., Jahrbücher des Vereins für mecklenburgische Geschichte und Alterthumskunde, 1836 i 1854

[9] Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911

[10] Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993

[11] Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001

[12] Trehlebov Alieksiej Vasilievicz, Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004

[13] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[14] Ryš Krieslav, Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005

[15] Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795

[16] Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964

[17] Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843

[18] Lelewel Joachim, Cześć Bałwochwalcza Sławian i Polski, Poznań 1857

[19] Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010

[20]

Wandalowie to nie Germanie, ani też Polacy

Wandalowie

Turbogermański mit o germańskości Wandalów trudno obronić. Nasi naukowcy jednak jak mantrę powtarzają ten dogmat, opierając się na mało przekonujących przesłankach, jednocześnie wyśmiewając dość solidne argumenty przemawiające za ich słowiańskością. Lekceważą oni zapiski kronikarskie o powiązaniach Słowian i Lechitów z Wandalami, nazywanie w niemieckiej historiografii Mieszka królem Wandalów, skojarzenia nazewnicze ze słowiańskimi Wendami (niem. Wenden).

W zamian podają argument, że w kulturze przeworskiej kojarzonej z Wandalami dominują przedmioty żelazne, a u Słowian, jak niby wiadomo, miały być tylko przedmioty drewniane. Czyli mamy tu typowy zabieg manipulacyjny tworzenie jednego dogmatu opierając się na innym dogmacie, w tym przypadku, że Wandalowie to Germanie, bo Słowianie przecież nie znali wytopu żelaza, co jest wierutną bzdurą. I na tej bazie myślowej przypisuje się jakieś znalezisko z żelaznymi wytworami, i co gorsza całą kulturę przeworską, ludności germańskiej, która według tego propagandowego założenia miała stać na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż ludy słowiańskie.

Gdybyśmy jednak przyjęli, że Słowianie znali wówczas wytop żelaza, to można by równie dobrze na tej podstawie przypisać kulturę jej przedstawicielom. Tak się właśnie manipuluje historią tworząc dogmaty, czyli bezdyskusyjne założenia wyjściowe, by na ich podstawie wyciągać wnioski ze znalezisk, tworząc kolejne dogmaty, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego kultura przeworska ma być wandalska, czyli germańska, bo Germanie znali wytop żelaza, a Słowianie nie.

Uczeni nie chcą uwierzyć też, że 700 tysięcy stanowisk dymarkowych z początku naszej ery z naszych ziem mogli obsługiwać Słowianie. No bo przecież ktoś powiedział, że Słowianie nie znali się na tym. Efekt kłamliwego domina zatacza coraz większe koła i prowadzi do wyciągania bzdurnych wniosków z odkryć.

Co by mogło być dowodem, że Słowianie znali się na wyrobie żelaza w okresie kultury przeworskiej? Na przykład znalezienie takich wyrobów na którymś ze stanowisk. Ale archeolodzy nie mogą takich znaleźć, bo wszystkie żelazne przedmioty… uważają za germańskie zgodnie z przyjętym dogmatem. Błędne koło? Nie, to planowane działanie.

Archeologia i historia są dyscyplinami najbardziej narażonymi na tego typu manipulacje i fałszerstwa. Na szczęście nauki przyrodnicze, jak antropologia i archeogenetyka, są na to bardziej odporne, bo pole manipulacji jest tam mniejsze. Dlatego historycy lekceważą odkrycia z tych dziedzin, bo obalają one ich naciągane lub przekłamane tezy, jak ta z germańską kulturą przeworską.

To samo dotyczy posługiwania się kołem garncarskim. Na jakiej podstawie archeolodzy twierdzą, że Słowianie nie mieli takiej prostej technologii? Ano, bo ktoś tak kiedyś stwierdził i od tej pory tam gdzie znajdywane są wyroby pochodzące z koła garncarskiego przyjmuje się, że nie mogą być one słowiańskie. A przecież “garczki nie gadają”. No tak, tylko czemu ma to założenie dotyczyć wyłącznie śladów po kulturze słowiańskiej? Skoro wytwory kultury nie mogą świadczyć o etnosie, to czemu kulturę przeworską uznaje się za germańską i wiąże się ją z Wandalami?

Jeśli przyjmiemy, że kultura przeworska była wandalska, ale wyjdziemy z założenia, że Słowianie też mogli wówczas znać się na wytopie żelaza, na co jest wiele innych dowodów, a także używali koła garncarskiego, to nagle okazuje się, że Wandalowie mogą być Słowianami. No to już dla zaprogramowanych umysłów naszych uczonych brzmi jak profanacja nauki. Czemu? Bo odrzucamy niczym nie poparte dogmaty naukowe, na bazie których archeolodzy, a za nimi historycy, wyciągają błędne wnioski? Niestety wielu z nich robi to chyba nawet nieświadomie. I to jest właśnie problem.

Tak jak lekarzowi ktoś kiedyś na uczelni czy konferencji powiedział, że lek A jest świetny, to wierząc w to przepisuje go swoim pacjentom w dobrej wierze. Ale ten lek może się okazać szkodliwy, albo są na rynku lepsze i tańsze. Tyle, że przedstawiciele farmaceutyczni, którzy je dystrybuują jeszcze do naszego lekarza nie dotarli bezpośrednio. Z naszymi profesorami jest podobnie. Polecają tezy-leki swoim studentom, a oni niosą je w świat. Gdy ślęczą więc nad kawałkiem żelaza na kolejnym stanowisku kultury przeworskiej uznanej przez akademickie gremium za germańskie, nawet im przez myśl nie przejdzie, że może być inaczej. I piszą raporty o wyrobach germańskich, nie bo ktoś im tak kazał czy że należą do spisku, ale dlatego iż mają tak zaprogramowane umysły jeszcze ze szkoły i utrwalone dobitnie na uniwersytecie.

W radach programowych na uczelniach wyższych nierzadko zasiadają przedstawiciele koncernów farmaceutycznych. A kto zasiada w radach uczelni historycznych? Kto kształci nowe kadry? Dlatego pan D.A. Sikorski będzie cieniem J. Strzelczyka, swojego promotora. A ci naukowcy, co się wychylą, jak M. Kowalski, P. Makuch czy nawet P. Urbańczyk, czeka ostracyzm środowiska.

Wróćmy jednak do Wandalów. Mieli oni budować chaty w formie półziemianek o szer. 3×5, a Słowianie 4×4, więc nawet trochę większe, a co ważne z piecem w kącie. Czyli na dodatek okazuje się, że domy Słowian miały wyższy standard niż wandalskie. Jeśli to prawda, to jak to się ma do tezy o ich niższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego wobec Germanów tamtych czasów?

Znajdowane groby szkieletowe też nie mogą być dowodem germańskości, bo i Słowianie przez dłuższy czas, nawet po przyjęciu obrządku ciałopalnego, grzebali swoich zasłużonych, niespalonych zmarłych (szaman, naczelnik plemienia). Wynikało to z wiary, że ich zacne dusze nie muszą być uwalnianie z ciała po jego oczyszczeniu w świętym ogniu, ale i bez tego zabiegu bez problemu ulatują w zaświaty. Na jakiej podstawie przyznaje się prawo stosowania wówczas mieszanego obrządku pogrzebowego tylko Germanom, tego już wielu dyskutantów nie potrafi wytłumaczyć.

Wytaczają oni natomiast argumenty językowe podając rzekomo germańsko brzmiące imiona Wandalów, takie jak: Wislaus (Wisław), Witislaus (Witosław), Wisimar (Wyszomir), Miceslaus (Mieczysław), Radagais (Radogoszcz). Przekręcanie słowiańskich imion i ich niewłaściwe tłumaczenia, by je ugermanić to norma. Tak z Godzisława zrobiono najpierw Godigisclosa (-sclos, -slaus to typowe słowiańskie końcówki imion oznaczające -sław), ale z racji, że ciężko było takie miano wytłumaczyć z niemieckiego, to przemieniono go na Godigisela, by wyprowadzić je od niem. gizel – strzała. Potem z Arminiusza uczyniono germańskiego Hermana, by etosem takiego bohatera jednoczyć Niemców, którzy nie tworzyli wtedy jednorodnego i świadomego narodu.

Część słowiańskich imion Wandalów i innych ludów uznawanych za germańskie, choć takimi nie były, przynajmniej w rozumieniu etnicznym, było zwyczajnym zniekształceniem wynikającym z niedopasowania klasycznej łaciny do słowiańskiego języka. A część była celowym zabiegiem i manipulacją mającą uwiarygodnić ich germańskość.

Polecam obejrzeć film “Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i scenę jak Franek Dolas zgrywa się z Niemca próbującego zapisać jego wymyślone imię Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, z powiatu Chrząrzczyce, gminy Łękołody. Możemy sobie wyobrazić jak takie nazwy zapisano by klasyczną łaciną w wersji bez polskich znaków.

Niestety uproszczeniem jest też teza P. Szydłowskiego, że Wandalowie to Polacy. Moim zdaniem Wandalowie to raczej sojusz różnych ludów, a nie etnos, o czym świadczy nawet ich sama nazwa: Wand +Al (Wendowie + Alanowie, ew. Alemanowie). Przy czym Alanowie mogli współtworzyć grupę Alemanów wraz z jakimś lokalnym plemieniem staroeuropejskim lub germańskim. Może dlatego w kronikach spotykamy informacje, że po pokonaniu wodza Alemanów jego lud przeszedł pod panowanie Wandy, a wszystkich poddanych (obie grupy: Alemanów i Wendów) zaczęto nazywać Wandalami. Takie wieloplemienne i różnoetniczne sojusze wojskowe w tamtych czasach były czymś normalnym.

Podobnie mogło być z Gotami, Swebami, Lugiami, Awarami, czy Hunami. Dlatego wiele imion Herulów, czy Gotów, jak słynny Genseric ma również słowiański rodowód, bo to nie kto inny jak nasz Gęsiorek. Oczywiście Niemcy ze zbyt słowiańsko brzmiącego Genserica zrobili z czasem Gaiserica/Gaisericusa, by wyprowadzić go od pragermańskiego *gaiza ‘włócznia’ i *rîkaz ‘król’.

Jak odnotowano w kronikach, na pogrzebie Atylli jedzono “strawę”, a Swebów nawet Grimm uważał za Słewów (Słowian). Prawdopodobnie Słowianie odgrywali w tych mieszanych grupach wojskowych znaczącą rolę.

Wandalowie, Alanowie i Swebowie (Sławowie) ruszyli na zachód i po drodze zostawili po sobie wiele nazw o słowiańsko-sarmackim brzmieniu. Imię Alan do dziś jest bardzo popularne we Francji. Region Andaluzja, to Wandaluzja. O słowianopochodnych nazwach miejscowych w Europie więcej pisałem w swojej książce “Rodowód Słowian” (2017).

Kolejnym “dowodem” na germańskość Wandalów ma być wyprowadzanie ich nazwy od słowa “wand” – wędrować, które jakoś po słowiańsku, brzmi podobnie – wend[rować]. Oczywiście lingwiści, zgodnie z niepisaną zasadą ignorowania źródłosłowów słowiańskich, nawet nie biorą pod uwagę, by to Germanie mogli zapożyczyć to słowo od kogokolwiek, a już na pewno nie od Słowian. W opisach starożytnych ludów Tacyt akurat o Wendach (Słowianach) pisał, że lubią piesze wycieczki – wędrówki, co by pasowało do etymologii ich nazwy. Scytowie natomiast mieli żyć na koniu, a Germanie prowadzić osiadły tryb życia. Ale przecież lingwiści i historycy nie widzą podobieństw w nazwach Wendowie i Wandalowie. Zbywają milczeniem to, że sami Niemcy w wielu dokumentach historycznych i opracowaniach pod nazwą Vinidi, Vinden, Vandalen, Vinduli rozumieli Słowian, a nie Germanów. Dopiero od niedawna robi się z Wenedów – Celtów, a z Wandalów – Germanów.

Na stronce Imperium Lechickie to bzdura dowiadujemy się także, że błogosławiony Mistrz Kadłubek był propagandystą i wymyślił Wandę. A w ogóle w średniowieczu ważna była propaganda i dlatego Polacy dorobili sobie rodowód od Wandalów. Oczywiście nie ma na owym blogu mowy, że w tymże średniowieczu propaganda była także u Germanów, w Cesarstwie i Bizancjum, gdzie wymyślano niestworzone rzeczy, pomijano niewygodne fakty i przegrane bitwy oraz demonizowano wrogów.

Później papiestwo zrobiło z tego prawdziwą sztukę, a niemieccy kronikarze pisali gesta pełne nienawiści do niechrześcijan robiąc z nich ludożerców, okrutników i porównywali do zwierząt. Dzisiaj to mają być cenne źródła uznawane za wiarygodne, a polskie kroniki – nie wiedzieć czemu – mają być przepojone propagandą, opisując dzieje bajeczne. Nasi biskupi zmyślali, a niemieccy nie. Kto w coś takiego jeszcze dziś wierzy?

Co bardziej rozgarnięci uczeni i komentatorzy przyznają co prawda, że kultura Suków-Dziedzice była kulturą mieszaną, wandalsko – słowiańską, a pod wpływem Słowian, pozostali na naszych ziemiach Wandalowie ulegli slawizacji, o czym pisze choćby Prokopiusz. Czyli wyżej rozwinięty cywilizacyjnie lud germański miał się cofnąć w rozwoju pod wpływem prymitywnych Słowian. I my mamy w to wierzyć, choć takie tezy urągają logice, zdrowemu rozsądkowi i wiedzy, jaką posiadamy w tym temacie. Po prostu nowy napływ Słowian z terenów wschodnich pod naciskiem ludów koczowniczych spowodował współistnienie pokrewnych ludów na rodzimych, słowiańskich ziemiach Odrowiśla i Połabia. Oczywiście Słowianie zajmowali dużo większe terytorium, ale tutaj jest mowa o terenach kultury sukowskiej. Możliwe, że na podbój zachodniej Europy ruszyła grupa Wandalów z co bardziej awanturniczymi Słowianami, jak synowie bez praw dziedziczenia ojcowizny, a zostali pierworodni mający prawa do ziemi.

Według niektórych germanofilów, nie ma ani jednego starożytnego toponimu słowiańskiego, za to są germańskie takie jak: Odra (od Ra, czyli słońca), Bug (od bóg, germ. God), San (sań+ce – słońce), Tanew (tan – toń, jak Tanais – jasna toń, Balaton – biała toń), Skrwa (skrywa), Strwiąż (stary wiąż – wąż, nurt), Wiar (wiara), Bieszczady (bies+czad), Beskidy (bies+kity), czy Grudziądz (gruda – lód, jak grudzień). Tłumaczenia tych toponimów podane w nawiasach chyba są czytelne, jasne i nawiązują do ich charakteru, jak rzeka – toń, biesy dające czadu, kity -ogony biesów, bo to koniec biesowych gór itp. Ale oczywiście nasi lingwiści mają lepsze etymologie, odgermańskie i nawet się nie zająkną, by mogło być inaczej.

Ci z językoznawców, którzy potrafili wyjaśnić toponimy ze słowiańskich języków uznawani są za ruskich agentów. Zatem turnogermanie walczą o historię Polski i Lechii, by nie stała się ona rosyjska. Każdy słowianofil ma być rusofilem, albo wysłannikiem KGB. Dlatego kato-narodowy publicysta S. Michałkiewicz, obrońca Boga Honoru i Ojczyzny (czyli hasła powstałego na potrzeby zdradzieckiej Targowicy), nazywa turbosłowiaństwo iście po chrześcijańsku “ubeckimi rzygowinami”. Z Bieszka robi się agenta UB, a w moich książkach doszukuje się na siłę pochwał Wielkiej Rosji i panslawizmu rozumianego, jako przejaw rusyfikacji. Bzdura goni bzdurę, ale znajdzie się niejeden głupi, co w to uwierzy. Rzecz w tym, że na szczęście już coraz mnie jest takich naiwnych ignorantów.

Turbogermanie boją się tego zainteresowania ludzi historią i czytania przez nich samodzielnie źródeł, do czego zachęca Bieszk, tak jak Kościół bał się tłumaczenia Biblii na języki narodowe, o co walczyli protestanci. Gdy ludzie sami zaczną czytać to się okaże, że ktoś im wciskał ciemnotę. Dlatego podejmowane są próby dyskredytowania polskich kronik, tworzy się pseudohistoryczne fora, gdzie gada się o dupie Maryny, czy też kreuje się trendy antyczytelnicze (film to jest to – Cozac prawdę ci pokaże).

Próby ośmieszania tzw. turbosłowian też nie dają rezultatów. Zatem wrzuca się ich wszystkich do jednego wora i taki T. J. Kosiński, M. Kowalski czy P. Makuch kojarzeni są z prostakami i oszołomami w rodzaju P. Szydłowskiego czy aktywnego internetowego komentatora Kamila Wandala Baczewskiego.

Kolejnym wydumanym argumentem jest twierdzenie, że Wandalowie byli ludem germańskim, bo używali języka zbliżonego do gockiego. A że mało kto wie jaki to język, to nikt nie będzie tego analizował. Mamy więc tutaj zagrywkę zwaną “strzałem w powietrze”. Nikt nie pyta, gdyż boi się ośmieszyć, że nic nie wie na dany temat. I o to chodzi. Takich zagrań nasi turbogermańscy komturowie mają setki. To dziedzictwo Rzymu z zasadą “dziel i rządź”, Cesarstwa i papiestwa z kłamliwymi kronikami i preparowanymi dokumentami oraz systemem klątw z wymazywaniem obrzuconego nią osobnika z kart historii, Krzyżaków podrabiającymi listy, pieczęcie i różne akty, Bismarcka z Kulturkampf, czy też Kosinny i Goebelsa oraz innych teoretyków nazizmu.

Nazwanie Mieszka królem Wandalów nasi turbogermańscy blogerzy z Seczytam czy Sigillum Authenticum czy „Imperium Lechickie to bzdura” uznają za pomyłkę. Tak samo jak używanie nazwy Wenden wobec Słowian. No po prostu merytoryczna krytyka na typowym turbogermańskim poziomie.

Można tak pisać jeszcze dalej, bo argumentów za i przeciw jest cała masa. W tym dyskursie nasuwa się jednak wniosek, że wierzących trudno przekonać do zmiany wiary, jedynie wiedza może tu coś zmienić. Dlatego zachęcam do lektury moich książek oraz innych autorów (J. Bieszk. B. Dębek, M. Kowalski, P. Makuch, T. Sulimirski itd.), którzy otwarcie piszą o swoich poglądach na temat pochodzenia Słowian i Polaków, czasem wymyślając niedorzeczne teorie, jak P. Szydłowski, ale w głównej wymowie podobne do moich ustaleń.

 

Tomasz J. Kosiński

03.11.2019

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody – J. Bieszk

Okładka "Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody"

Niniejsza publikacja kończy Czteroksiąg Lehicki napisany przez Janusza Bieszka w latach 2014-2018. Zawiera on 490 cytatów – dowodów źródłowych ze 165 kronik, roczników, dzieł lehickich, polskich i zagranicznych w siedmiu językach obcych, potwierdzających funkcjonowanie Lehii w starożytności i średniowieczu.

Autor prezentuje pełny, poprawiony i uzupełniony poczet 166 władców Lehii, panujących od 2078 roku p.n.e. do 1370 roku n.e., opracowany m.in. według najstarszych kronik z IV-VIII-X-XI wieku oraz zastosowanego w nich przez kronikarzy innego przelicznika Roku Świata.

Jednocześnie przedstawia funkcjonowanie Starożytnego Królestwa Lehii wraz z panowaniem jego lehickich królów oraz opisuje organizację Imperium Lehitów i Imperium Sarmatów-Wenedów, jak również sojusze z innymi sławiańskimi królestwami.

Ponadto po raz pierwszy w Polsce autor prezentuje i omawia:

– Księgę I (Liber I.) kroniki Prokosza z X wieku (edycja łacińska z 1827 roku i jej porównanie z edycją polską z 1825 roku).

– Kronikę O pochodzeniu Toporczyków, ich orężu i czynach Zolawa Lamberta z XI wieku.

– Księgę II O starożytnych rodach w Polanii, znakach rycerskich zwanych w ojczystym języku herbami Kagnimira z XI wieku.

– Listy panujących pierwszych i drugich 12 wojewodów.

– 25 pocztów starożytnych królów różnych plemion Ariów-Sławian Indoscytów oraz Prabałtów zaczerpniętych z najstarszych kronik.

– 10 kolejnych nieznanych pocztów wczesnośredniowiecznych królów Lehii ze źródeł polskich i zagranicznych.

– Historię Sarmacji… wojewodów Żelizów z VII-XI wieku.

– Zrekonstruowane kroniki Miorsza z XI wieku i Mateusza Cholewy z XII wieku.

– Starożytne przykazania oraz szlachetne zasady i zwyczaje sarmackie Ariów-Sławian.

Autor podkreśla, iż zgodnie z wyżej wymienionymi dowodami państwowość Lehii, czyli Polski, liczy ponad 4000 lat i jest najstarsza w Europie oraz jedna z najstarszych na świecie.

 

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody

 

Autor:Janusz Bieszk

Kategorie:Książki / historia / historia Polski

Typ okładki:okładka miękka

Wydawca:Bellona

Wymiary:14×20.5

EAN:9788311155770

Ilość stron:488

Data wydania:2019-04-03

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

Królowie Lechii i Lechici w dziejach – J. Bieszk

Okładka "Królowie Lechii w dziejach"

Po sukcesie Słowiańskich królów Lechii i Chrześcijańskich królów Lechii oddajemy do rąk Czytelników długo oczekiwaną trzecią część Trylogii Lechickiej Janusza Bieszka. Zawiera kolejne dowody odnośnie do funkcjonowania Lechii i panowania królów lechickich wraz z ich szlachtą rycerzami – Lechitami w starożytności oraz w średniowieczu. Dowody te w postaci 107 cytatów z 15 najstarszych kronik lechickich od X do XV wieku oraz 43 cytatów ze źródeł zagranicznych w siedmiu językach obcych z tłumaczeniem na język polski i komentarzem – są niezaprzeczalne i jednoznaczne! Dotyczą one m.in.: • wielu starożytnych imperiów i królestw Ariów-Słowian Indoscytów funkcjonujących tysiące i setki lat p.n.e., w tym Sarmacji Europejskiej oraz Europejskiego Sarmackiego Imperum Lechitów według profesora Nikćevicia, • Konfederacji Słowian Suewów według Godwina, • Imperium Lechitów według Uphagena, • starożytnej Sarmacji i Lechii według kroniki Miechowity, • walk Lechów z legionami rzymskimi w Bawarii w I wieku według Nuremberg Chronicle – Liber Chronicarum, • władców Dynastii Lechów według Die Theilung Polens, • panowania Ariów-Słowian Wizygotów i Suewów przez ponad 300 lat w Hiszpanii, • panowania Ariów-Słowian Sklawenów przez ponad 200 lat na Bałkanach i w Grecji, • udziału króla Lechii Wrocisława w 892 r. w konwencie władców nad rzeką Tulln, w zjeździe w Hangsfeld i w walkach na terenie Wielkich Moraw według Aventinusa, • koronacji diademem cesarskim Bolesława I Wielkiego w kościele Notre-Dame w Paryżu w 1024 r. według La Pologne historique…

 

Tytuł: Królowie Lechii i Lechici w dziejach

Autor: Janusz Bieszk

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Ilość stron: 300

Format: 145×205 mm

Wydawnictwo: Bellona

ISBN: 9788311151970