Początki narodu polskiego według prof. H. Samsonowicza – komentarz

Wykład H. Samsonowicza

W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.

Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.

Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.

Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.

Tutaj link do wykładu na YT: https://youtu.be/6d_U5RVw2iA

Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.

Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.

Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?

Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.

Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.

Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.

Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak,  ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.

Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).

Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.

Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?

Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.

Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.

Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.

Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.

Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.

Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.

Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było?  Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?

Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie.  Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.

Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.

Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.

Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.

Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.

Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.

Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?

Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.

Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.

To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.

Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.

Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.

Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.

Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.

Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.

To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.

Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.

Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.

W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.

W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.

Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.

My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.

Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.

Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.

Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.

Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.

To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.

Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.

Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.

Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.

Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.

Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.

Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?

Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.

Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.

Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.

W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.

Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.

Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.

Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.

Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.

To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.

Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?

Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.

Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.

Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.

Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.

Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.

Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy  bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.

Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.

To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.

Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.

Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.

Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.

Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.

Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.

O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.

Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.

Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.

Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?

Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.

My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.

Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.

Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.

Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.

Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.

Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.

Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.

Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.

Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.

Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.

Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.

Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.

Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności  Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.

Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.

Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.

Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.

Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.

Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.

Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.

Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.

W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.

Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.

Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?

To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.

Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.

Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).

Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.

Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.

 

10.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 2

Konferencja 2

Moim zdaniem, o czym pisałem w relacji z pierwszego dnia tej konferencji, przebiegała ona pod hasłem “Uczony, ucz się sam”.

https://wedukacja.pl/uczony-ucz-sie-sam

Spotkanie odbyło się 10 listopada 2019 w DKŚ w Warszawie i tym razem dotyczyło metodyki badań, w tym także etnogenetycznych. Miało być ono odpowiedzią środowiska naukowego na funkcjonujące w powszechnym obiegu informacje na temat pochodzenia Słowian od Ariów i tłumaczenia wyników badań przez tzw. turbosłowian.

Panelistami drugiego dnia konferencji byli: prof. Wiesław Bogdanowicz, prof. Michał Milewski, dr Martyna Molak-Tomsia, dr Łukasz Lubicz-Łapiński, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

Program konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/f/2019-11/c/1/2861,0

Relacja video z drugiego dnia konferencji: https://youtu.be/ZAW1Ec2eyi0

Pierwsza prelekcja dr Błaszczyka dotyczyła metody izotopowej. Po nim dr M. Molak-Tomsia podała w swoim wystąpieniu podstawowe informacje na temat DNA.

Następnie prof. Bogdanowicz pokazał wyniki badań mtDNA (linia żeńska) zespołu prof. Grzybowskiego na terenach zajętych przez Słowian wschodnich, które mówią o kontynuacji od co najmniej 2000 lat. Zatem według niego przemawiają one za teorią autochtoniczną.

Zauważył, że to samo wynika z badań A. Juras kopalnego mtDNA, która mówi o kontynuacji linii matczynej na terenie Polski co najmniej od rzymskiej epoki żelaza, czyli około 2000 lat. Potwierdza to tezę prof. Grzybowskiego oraz innych genetyków, jak J. Piontka, M. Lewandowskiej czy W. Lorkiewicza.

Bogdanowicz pokazuje też mapę zasięgu hp R1a zauważając, że pokrywa się on z obszarem map Wielkiej Lechii, co uznaje za argument naukowców opowiadających się za tą teorią. To, że akurat tym tematem zajmują się głównie pasjonaci to już inna sprawa.

Przodek tzw. hp zachodniosłowiańskiej według badań Y-DNA musiał żyć na naszych ziemiach przed 2000 lat, czyli przed migracją Słowian w V-VI wieku, zatem napływ tej ludności był jedynie wtórną migracją na te tereny i teoria allochtoniczna jest błędna.

Z kolei praca zespołu prof. Olega Balanowskiego, na podstawie badań Barbary Kusznierewicz i innych autorów, obejmowała analizę szeregu markerów mtDNA, Y-DNA oraz całogenomowego DNA.

Bogdanowicz informuje, że opierając się na pracach lingwistów wiemy, iż rozbicie bałto-słowiańskiej wspólnoty językowej nastąpiło 3500-2500 lat temu, a dywersyfikacja języków słowiańskich nastąpiła jakieś 1700-1300 lat temu. Z kolei z badań historyków wynika, że migracja Słowian na nasze ziemie miała nastąpić 1400-1000 lat temu.

Jednak z analiz DNA w pracy Baranowskiego można wnioskować, że musiało to nastąpić znacznie wcześniej, gdyż haplogrupy właściwe dla słowiańskiej społeczności były tu obecne od dawna.

Autorzy nie wykluczają jednak zasadności teorii allochtonicznej, gdyż kształtowanie się odrębnych mutacji właściwych dla Słowian zachodnich, wschodnich i południowych datują na 2000-1000 lat temu.

Rozrzut 1000 lat w datowaniu to bardzo dużo i należy z pewnością czekać na dokładniejsze badania. Jeżeli jednak przyjmiemy, że rozłam genetyczny Słowian nastąpił 2000-1000 lat temu, to nie potwierdza to w żaden sposób teorii allochtonicznej, a jedynie rozbicie wtedy słowiańskiej wspólnoty wynikające z migracji, np. Serbów i Chorwatów na południe, czy niektórych plemion lechickich na wschód (Krywicze, Radymicze) oraz części plemion wschodnich na zachód.

Historyk i demograf Dr Ł. Lubicz-Łapiński drwi, że turbosłowianie twierdzą, że przybyli ze stepów i latali na miotłach w starożytności. Po czym sam za chwilę twierdzi, że indoeuropejczycy przybyli z tychże stepów tworząc społeczeństwo europejskie.

Słowianie mają hp R1a podobne jak bramini hinduscy, ale nie można, według niego, nazwać tej hp ario-słowiańską, bo mają ją też inne ludy, jak Bałtowie i Norwegowie. Pan historyk nie dodaje już jednak w jakich proporcjach ona występuje u różnych narodów, bo jak widać jego celem jest zamazanie informacji o hp R1A i dyskredytacja teorii o ario-słowiańskiej więzi genetycznej.

Ok. 2500 lat pne według profesora Petera Underhilla z haplogrupy R1a Y-DNA, występującej u 55% Polaków, wyodrębnia się klaster typowo słowiański R1a-M458 (który ma co trzeci Polak), a ok. 500 pne wydziela się grupa zachodnio-słowiańska R1a-L260 i wschodnio-słowiańska R1a-CTS11962, obejmująca swoim zasięgiem także Bałkany. Dalej następowało rozróżnienie na pomniejsze podgrupy np. wielecko-obodrzycką ok. 500-300 lat pne, karpato-dalmacką, karpato-wołżańską.

Z mapki przedstawionej przez Łapińskiego można wnosić, że Słowianie wschodni i zachodni rozdzielili się ok. 500 pne. Dlatego teoria Leciejewicza o dwukierunkowej etnogenezie Słowian nabiera wiarygodności. Możliwe, że Słowianie Zachodni wcześniej trafili na tereny Odrowiśla, aniżeli ich wschodni krewni znad Dniepru.

Z tego wynika, że teoria autochtoniczna może dotyczyć Słowian zachodnich, a allochtoniczna – wschodnich i południowych. To kolejna wskazówka, że Wenedowie mogą być Prasłowianami, przodkami ich zachodniego odłamu, a co więcej, mając na uwadze ustalenia lingwistów, mogą oni być Protobałtosłowianami, znanymi jako Enetowie (Enetoi, Henetoi), a potem Wenetowie. Od tego etnonimu powstały potem takie nazwy jak Wenedowie, Wandalowie i Antowie.

Niewykluczone, że to z Wenedów 500 lat pne wyodrębniły się te dwie grupy, z których zachodnia zachowała ich pierwotną nazwę, a wschodnio-południowa rozproszyła się na mniejsze grupy rodowe plemion znanych później pod różnymi nazwami.

Łapiński jednak twierdzi, że badania współczesnego DNA, jakie prowadzili Underhill czy Grzybowski niewiele mówią o etnogenezie Słowian, gdyż należy je porównać z kopalnym DNA. Zapomina dodać, że dysponujemy już takimi badaniami, choćby A. Juras, o czym wspominał jego przedmówca prof. Bogdanowicz, które potwierdziły tezy Grzybowskiego o zasiedzeniu Słowian na naszych ziemiach od co najmniej 2000 lat (Grzybowski mówi o nawet o 7000 lat).

Jedną z grup spotykanych w kopalnym DNA na terenie Polski jest I2a1 – praeuropejska, np. właściwa dla 40% Chorwatów. Ona też ok. V-III w. pne rozdzieliła się na mniejsze.

Pytanie, co takiego stało się 500-300 lat pne, że nastąpiło takie rozdzielenie hp R1a i I2a. Moim zdaniem można to łączyć z atakiem Celtów na Rzym i ich wojną z Wenetami, którzy ocalili to miasto, ale część z nich udała się na północ. Kwestia tylko ustalenia czy Wenetowie mieli R1a czy I2a.

Co ważne, Łapiński zauważa, że założenia prof. Parczewskiego co do ilości Słowian i stopnia wzrostu ich populacji są mało wiarygodne. Uważa, że pierwotna liczba migrantów musiała być większa. Nie wierzy też, że zasiedlali oni pustki, o jakich mówił Godłowski.

Słusznie dostrzega, iż genetyka wskazuje na dwa ogniwa etnogenezy Słowian, więc być może kultura przeworska czy czerniachowska też obejmowała elementy prasłowiańskie.

Z racji, że nie ma materiału genetycznego z pochówków ciałopalnych, właściwych dla Słowian, Łapiński sugeruje by poddać badaniom szkielety z neolitu z naszych i sąsiednich ziem i być może tam znajdziemy odpowiedź na temat tych wątpliwości, które dotyczą etnogenezy Słowian. Dość asekuracyjnie stwierdza, że według niego dzisiaj genetyka nie przesądza o słuszności teorii allo- czy autochtonicznej.

Mówi natomiast, że z pewnością Polacy są potomkami kultur sznurowych, które objęły swoim zasięgiem znaczne obszary w okresie neolitu, ale zadaniem dla naukowców, w tym genetyków jest wykazanie, z których dokładnie kultur się wywodzimy i gdzie dokładnie mieszkali nasi przodkowie.

Łapiński zdecydowanie stwierdza, że badania DNA zaprzeczają jednoznacznie istnieniu całkowitej pustki osadniczej, mówią o boomie populacyjnym i pozwalają prześledzić migracje różnych ludów o określonym materiale genetycznym.

Ostatnia prelekcja dr Błaszczyka jest na temat metody datowania węglowego C14.

Podczas debaty Bogdanowicz apeluje, by nie odrzucać z badań genetycznych próbek ze stanowisk ciałopalnych, gdyż szczątki zachowane po spaleniu w niższych temperaturach (czarne i brązowawe) mogą zawierać jeszcze materiał DNA, co potwierdza  na podstawie swoich badań, podczas których udało mu się uzyskać mtDNA z dwóch takich próbek.

Prof. M. Milewski przyznaje, że z samych badań genetycznych nie wynika, że etnogeneza Słowian miała miejsce gdzieś na wschodzie i co za tym idzie teoria autochtoniczna jest niemożliwa, ale mając na uwadze badania archeologów i historyków wydaje się ona mniej prawdopodobna. Tym samym widzimy, że sam jako genetyk ulega w swoich interpretacjach dogmatom naukowym, co moderator sprytnie nazywa interdyscyplinarnością badań.

Zapomina jednak przy tym o wyraźnie autochtonicznym podejściu do tej kwestii antropologów oraz większości etnogenetyków. Zatem może to historycy i archeolodzy może powinni zweryfikować swoje poglądy i odpowiednio interpretować fakty i znaleziska oraz zweryfikować te dotychczasowe w ramach komplementarności wniosków badawczych.

Błaszczyk nie zgadza się z Milewskim w sprawie szacunków ilości Słowian w roku 1000 opartych na mało wiarygodnych ustaleniach Łowmiańskiego, który podawał liczbę 1 milion 200 tysięcy. To dobrze, że ten naukowiec ma swoje zdanie, choć jest dość mało świadomym krytykiem Wielkiej Lechii, ale dzięki otwartemu umysłowi i odwadze formułowania własnych poglądów ma szansę na wyrwanie się z zaklętego kręgu naukowych dogmatów powielanych od lat.

Milewski wspomina o starcie programu badawczego DNA Polaków prof. Figlerowicza, który chce przebadać 10 tysięcy naszych rodaków, dzięki czemu możemy uzyskać więcej danych do analiz etnogenetycznych.

Należy też dodać, że w przyszłym roku ma się ukazać też praca J. Burgera o bitwie nad Dołężą (ok. 3350 lat temu), gdzie wstępnie zidentyfikowano materiał genetyczny najbardziej podobny do współczesnych mieszkańców Polski, Skandynawii i południowej Europy, co może uderzyć w teorię allochtoniczną.

Stanaszek informuje, że w Polsce mamy do tej pory jedynie 60 próbek kopalnego DNA, z czego:
– z neolitu z kultury amfor kulistych wszystkie (ok. 20 próbek) są I2a2, z kultury ceramiki sznurowej mamy I2a2, R1a i G2, kultura pucharów dzwonowatych – R1b,
– z epoki brązu – R1b, R1a,
– z epoki żelaza w kulturze wielbarskiej: z Kowalewka – I2a2,  G2a2, z Masłomęcza – I1, Drozdowo – R1b
– ze średniowiecza: Markowice – I1,  Niemcza – I2a1, J2a1, Czersk – R, Kraków-Zakrzówek – I2a,  Cedynia – R1a,  R1b, Sandomierz – R1a1, Bodzie – I1, R1a-Z92 (bałtyjskim), Ciepłe – R1a,  R1b.

Zauważa też,  że hp to nie etnos, ale etnos to “torcik” różnych hp. Fajnie by było, gdyby jeszcze odnosił się do udziału poszczególnych hp w tym “torciku”, wskazujące na dominacje różnych subkladów u poszczególnych narodów. To, że Polacy mają akurat 55% R1a, a inne narody tylko 5%, chyba o czymś mówi.

Bogdanowicz przyznaje, że do tej pory prowadzenie badań multidyscyplinarnych z różnych względów nie było możliwe, dopiero od niedawna podejmowane są takie próby, co jest niezbędne do ustalenia wiarygodnych wniosków. Przyznaje tym samym to, o czym turbosłowianie trąbią od lat, że naukowcy okopali się na swoich pozycjach i rzadko sięgają po wyniki badań z innych dyscyplin.

Błaszczyk uważa, że fala sznurowców 3000 pne zawlekła na nowe ziemie choroby, które przetrzebiły lokalne populacje. Może to być też jedna z przyczyn zmian ludnościowych na różnych terenach.

Nasz doktor widząc, że część sali opustoszała podczas rozważań o mutacjach DNA mówi ogólnie, że jako Europejczycy pochodzimy z trzech fal migracji:

– pierwszej, z Afryki Wschodniej do Eurazji homo sapiens sapiens, gdzie w niewielkim stopniu mieszał się z neandertalczykiem, ok. 30 tys. lat temu,

– drugiej, rolników z Anatolii do Europy Środkowej ok. 6000 lat temu,

– trzeciej, indoeuropejczyków.

Stanaszek uczula, że R1a nie oznacza, że ktoś jest Słowianinem. Przykładowo premier Izraela Netanjahu ma R1a-Z93, czyli typu azjatyckiego, co oznacza, że być może jest potomkiem Chazarów, którzy przyjęli judaizm. Jeżeli jednak podgrupy R1a identyfikuje się jako azjatycką, słowiańską czy bałtyjską, a te dzielą się na pomniejsze mutacje, to chyba nie trudno określić kto jest kto.

Informuje też, że na viking się szło, a nie wikingiem się było. Grupy wikingów były wieloetniczne. Sporo jest słowiańskich śladów genetycznych i kulturowych na terenie Skandynawii, o czym się mało mówi. Błaszczyk potwierdza, że z reguły Skandynawowie opisują obecnie, z nieznanych powodów, ewidentnie słowiańską ceramikę jako bałtyjską, choć wcześniej zwali ją “vendiska ceramika”.

U potomków Ruryka stwierdzono hp N właściwą dla Finów, co Błaszczyk tłumaczy, że Waregowie mogli być znormanizowanymi Finami.

Mamy 3 niepewne i mało dokładne próbki Piastów, które wskazują na R1b, ale nie można na tej podstawie wyciągać jeszcze wniosków. Zespół Figlerowicza otrzymał zgodę na otwarcie krypt na Wawelu i może po przebadania szczątków Łokietka i Kazimierza Wielkiego otrzymamy bardziej szczegółowe wyniki niż dotychczas.

Paneliści rozprawiali też o wielu sprawach nie związanych bezpośrednio z tematem konferencji, jak pochodzenie brytyjskiej rodziny królewskiej czy datowaniu “całunu turyńskiego”.

Moderator Stanaszek zakończył konferencję życzeniem, by każdy grant naukowy uwzględniał prezentację wyników badań narodowi, co ma pomóc w popularyzacji nauki.

Podsumowując, odebrałem wrażenie, że naukowcy są podzieleni. Część tzw. dogmatystów (konserwatystów), jak Parczewski plecie stare dyrdymały i protestuje, gdy ktokolwiek ma w tym względzie jakieś wątpliwości. Niektórzy stoją po środku, jak Buko, otwierają się na nowe metody badawcze (etnogenetyka) oraz formułują nowe wnioski. Nazwałbym ich transpozycjonistami. Jeszcze inni, tzw. naukowi postępowcy – liberaliści, prowadzą badania nowymi metodami i nie boją się dyskutować z konserwatystami oraz odrzucać przestarzałe dogmaty naukowe.

Niestety, nie dostrzegają, że w idei turbosłowiańskiej jest wiele postulatów, które oni zaczynają potwierdzać. Nieświadomie ulegli wizerunkowi tego środowiska wykreowanemu przez konserwatywnych hejterów i sprowadzają turbosłowiaństwo jedynie do teorii spiskowej, drwiąc z czegoś, czego tak naprawdę nie znają. Nie rozumieją, że należy odróżnić turbo- od prosłowiaństwa i nie wrzucać wszystkich zwolenników odkrywania prawdy o naszych dziejach i pochodzeniu do jednego worka.

Naukowcy też są jak widać mało zgodni, prezentują wiele dyskusyjnych teorii i mogą się mylić. Tymczasem każda szalona teza jakiegokolwiek turbosłowianina jest uznawana za wykładnię całego środowiska. To tak jakbym nazwał Parczewskiego zwolennikiem autochtonizmu, bo Mańczak tak uważa, a obaj są naukowcami, więc to założenia nauki. Nie. Jeżeli w nauce przyjmuje się za oficjalne stanowisko teorie uznawane przez większość, to tego typu zasada powinna dotyczyć także analizowanego przez nich zjawiska turbosłowiaństwa.

Teorie o lechickości Biblii, autentyczności Kroniki Prokosza czy też pochodzeniu Słowian od kosmitów są tezami pojedynczych autorów, a nie podstawą poglądów całego prosłowiańskiego środowiska.

Problemem uczonych i oddanych im hejterów jest lekceważenie, szyderstwo i ośmieszanie ludzi nie będących naukowcami. Kpią z ich niewiedzy choć nie znają zbyt dobrze ich poglądów. Robią z nich z marszu oszołomów twierdzących, że nasi przodkowie “latali na miotłach” (Łapiński), nawiedzonych odkrywców już odkrytych rzeczy (Błaszczyk), czy naciągaczy (Wójcik, Żuchowicz).

Nie dostrzegają, że wielu z nich stoi po stronie pewnych ustaleń nauki, są m.in. obrońcami teorii autochtonicznej, przeciwnikami tezy o pustce osadniczej, czy zakładają słowiańskość wielu kultur archeologicznych. Mają zatem wiele wspólnego z naukowcami, którzy zajmują podobne stanowiska w tych tematach.

Demonizowanie i szydera z prosłowian oraz zarzucanie niektórym pasjonatom Słowiańszczyzny bycie “turbo”, świadczą tylko o niewiedzy, agresji i lęku przed utratą autorytetu przez naukowców.

Zobaczymy czy w przypadku ustaleń genetycznych w najbliższych latach teoria allochtoniczna się utrzyma i kto posypie głowę popiołem. Z pewnością nikt z naukowców nawet się nie zająknie, by wtedy zwrócić honor turbosłowianom, którzy bronią autochtonizmu ich przodków od wielu lat, narażając się na kpiny ze strony środowiska naukowego.

Pożyjemy zobaczymy. Póki co widać, że misternie budowany przez lata dogmatyczny matriks pęka w szwach i coraz więcej ludzi, pasjonatów i uczonych budzi się z tego kłamliwego letargu.

Prawdy bowiem nie da się zakrzyczeć, a kłamstwo powtarzane nawet 1000 razy wciąż jest tylko kłamstwem.

04.12.2019

Tomasz J. Kosiński

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 1

Konferencja antylechicka

W dniach 9-10 listopada 2019 odbyła się konferencja “Starożytna historia Europy Środkowej” – Archeologia i metodyka badań.

Program i zapowiedź konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/starozytna_historia_europy_srodkowej_archeologia

Relacja video z pierwszego dnia konferencji: https://youtu.be/Cm3yKnHYPXc

Moja relacja i komentarz z drugiego dnia konferencji: https://wedukacja.pl/konferencja-starozytna-historia-europy-srodkowej-relacja-i-komentarz-z-drugiego-dnia

Pierwszego dnia konferencji panelistami byli: prof. Andrzej Buko, prof. Michał Parczewski, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

W zapowiedziach, poza przedstawieniem programu wykładów głównie z zakresu etnogenezy Słowian, czytamy “Rozprawimy się też z mitem ‘Wielkiej Lechii’, coraz częściej obecnym w przestrzeni publicznej.” Konferencja ta pokazała jednak jak naukowcy ośmieszają się sami podczas próby ośmieszania tej teorii.

Po nudnym wystąpieniu pierwszego prelegenta prof. Parczewskiego, do mikrofonu dorwał się dr Dariusz Błaszczyk, archeolog zajmujący się metodologią badań, omawiający teorię Wielkiej Lechii. Zaczął od pochwalenia śmiechów części publiczności, gdy przedstawił planszę początkową swojej prezentacji o Wielkiej Lechii i turbosłowianach.

Wyjaśnia, że wahał się czy omawiać ten temat. Uważa jednak, że gdy się o tym mówi to się afirmuje tę teorię, natomiast, gdy się ją przemilcza, to się z nią zgadza. Musiał więc zabrać głos w tej sprawie. I dobrze, że musiał, bo pokazał, że nie za bardzo ma pojęcie, o czym mówi.

Ubolewa, że filmiki o Wielkiej Lechii mają więcej polubień niż łapek w dół. Uznaje, że dla środowiska naukowego jest to dość niepokojące. Martwi się też, że większość komentarzy jest tam pozytywnych.

Nasz doktor pokazuje “kto za tym stoi” wymieniając 4 główne nazwiska: Janusz Bieszk (ma być papieżem ruchu), Paweł Szydłowski, Tadeusz Kosiński (widać, że nie czytał żadnej mojej pracy tylko powiela błąd z moim imieniem z książki Żuchowicza), Czesław Białczyński.

Zasmuca go fakt, że Bieszk sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a książki naukowe sprzedają się jedynie w ilości kilkuset sztuk. Nie omieszkał stwierdzić, że dementuje pogłoski o spisku naukowców, Kościoła i Watykanu, deklarując, że nic nie jest ukrywane. Doprawdy? A skąd taka pewność? Na razie widzimy tylko, że Błaszczyk nie umie ukryć swoich niekompetencji w temacie jaki omawia.

Przyznaje, że nie czytał książek turbolechickich, ale je przeglądał. Stwierdza też, że na spotkanie naukowe jak owa konferencja nie ma możliwości zaproszenia jakiegokolwiek z Wielkolechitów, ale zaraz obłudnie mówi, że nie lubią się oni konfrontować, by unikać trudnych pytań. Czyli nauka nie chce rozmawiać z Lechitami oko w oko, robi konferencje we własnym gronie nie zapraszając osób, z których mogą sobie publicznie drwić, a jednocześnie zarzuca im, że robią to samo. Pięknie to pokazuje całą hipokryzję środowiska naukowego.

Nasz doktor stwierdza, że prekursorem turbolechityzmu był Wincenty Kadłubek, który był co prawda wysoce wykształcony (studia m. in. w Paryzu), ale miał pisać – według niezbyt wyedukowanego Błaszczyka – dyrdymały.

W dalszej części swojego wystąpienia powiela dogmat o cysternach na Łysej Górze, śmiejąc się z teorii Kudlińskiego, że to mogą być krypty słowiańskich królów. Drwi, że ta postać ma się za odkrywcę czegoś dawno odkrytego, choć sam wykorzystuje fotografię zrobioną przez ekipę akurat samego Kudlińskiego, a nie geologów, którzy w latach 60. badali to miejsce. Nie dodaje też, że nikt z naukowców nie zainteresował się tym tematem od tamtej pory i mało kto by o nim słyszał, gdyby nie akcja Kudlińskiego.

Dalej przytacza dogmaty o rzekomych fałszerstwach idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich, podając tym razem na tablicy poprawnie moje imię i nazwisko (Tomasz Kosiński). Stwierdza, że to “odgrzewany kotlet”, bo już w XIX wieku uznano oba znaleziska za mistyfikację.

Bezwiednie twierdzi, że idole prilwickie są podrobione i można je obejrzeć w Szwerinie, co oznacza, iż nie ma pojęcia, że nie są one tam eksponowane, ale trzymane w sejfach podziemnych magazynów. Dopiero po moim śledztwie w tej sprawie i wydobyciu ich na światło dzienne, zorganizowano wystawę w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, by podkreślić fakt, że nie są one ukrywane – oczywiście prezentowano je tam jako fałszywki.

Nasi naukowcy mieli zatem w rękach kilka idoli i nie zrobili żadnych badań nowymi metodami tylko zawierzyli propagandzie pruskiego zaborcy. Mogę to nazwać jedynie skandalem.

Zabawny jest argument prelegenta pokazujacego idole, o tym, że na pierwszy rzut oka ma być widać, że figurki nie mogły powstać w średniowieczu, ale w XVIII wieku. Pokazuje to nam wyraźnie, że nasi naukowcy stosują metodę naukową, zwaną potocznie “na oko”.

Dalej nasz panelista już się całkowicie ośmiesza przy referowaniu tematu tablicy Leszka Awiłło, gdy przy odczytywaniu napisu z planszy przyznaje, że jego łacina jest słaba i nigdy jej się dobrze nie uczył. Archeolog w Polsce jak widać nie musi znać łaciny. Nie przeszkadzało mu to jednak w wytykaniu tej słabości Bieszkowi. Mamy tu więc kolejny przykład ignorancji i hipokryzji.

Teorię o istnieniu i rozprzestrzenianiu się haplogrupy ario-słowiańskiej nazywa bzdurami, zapewne ku zdziwieniu prof. Buko i części zebranych. 

A już kompletnie odpływa komentując informację na tablicy z kolumny Zygmunta III Wazy, że liczba 44 nie dotyczy królów polskich, ale ma to być według niego… suma królów polskich i szwedzkich. Nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że w kronikach z czasów tego władcy podawano poczet władców lechickich i polskich obejmujący najczęściej 44 postaci, z Zygmuntem III Wazą włącznie. To z kolei ewidentny przykład albo niewiedzy, albo celowego przemilczania ogólnie dostępnych danych.

Pod koniec nasz prelegent całkowicie się pogubił w przekonywaniu, że “w nauce najpierw stawia się tezę, a później się szuka dowodów”, gdy tymczasem turbosłowianie mają działać inaczej, gdyż oni… “najpierw stawiają tezę, a później szukają dowodów”. Jest różnica, nieprawdaż?

Błaszczyk twierdzi, że popularność idei wielkolechickiej wzrasta i należy temu zapobiegać. Panelista zamiast jednak rozprawić się z teorią Wielkiej Lechii, co szumnie zapowiadano w komunikatach promocyjnych, to ją tylko próbował nieudolnie ośmieszyć, choć swoim wystąpieniem ośmieszył jedynie samego siebie, a tym samym środowisko naukowe, które reprezentuje.

Poproszony o skomentowanie prelekcji Parczewskiego i Błaszczyka prof. A. Buko, niespodziewanie i ku zaskoczeniu niektórych zebranych, przyznał, że antropologowie polscy na podstawie swoich badań zdecydowanie opowiadają się za teorią autochtoniczną, wchodząc tym samym w spór z historykami i archeologami wyznającymi kossinowską teorię allochtoniczną.

Buko zwraca też uwagę na ubogość materiału do badań genetycznych, gdyż Słowianie palili swoich zmarłych i wydobycie DNA ze spalonych szczątków jest bardzo trudne. Moim zdaniem to jednak tylko kwestia czasu kiedy to stanie się możliwe. Póki co i tak na podstawie analiz posiadanego materiału etnogetycy wyraźnie skłaniają się do stawania po stronie antropologów, a więc optują za teorią autochtoniczną Słowian.

Co ciekawe, Buko tłumaczy też dlaczego budowano ziemianki, a nie duże domy halowe. Było to proste i szybkie budownictwo dla ludów wędrujących. Podaje przykład, że Anglowie i Sasi, podczas podboju wysp brytyjskich, pomimo, iż znali technikę budowy dużych domów drewnianych, jaką stosowali na swoich rodzimych terenach, na nowej ziemi także budowali ziemianki. Tak samo szybko lepiono garnki, które traktowano jako tymczasowe naczynia. Nie zabierano ze sobą na wyprawy 200 kg koła garncarskiego. To wyjaśnia zarzucany pochopnie Słowianom prymitywizm twórczy.

Znany archeolog komentuje też argument zwolenników prymitywizmu Słowian jakim ma być brak zdobień na tego typu naczyniach wytwarzanych doraźnie. Informuje, że według badań czeskich naukowców, naczynia te spełniały wszystkie podstawowe funkcje, co wyroby z koła garncarskiego. Tłumaczy to tym, że nie istniała taka potrzeba u ludów z tymczasowymi siedzibami. To samo dotyczy małej ilości biżuterii i innych przedmiotów, które podczas podróży raczej przeszkadzają.

Porównuje początkowy etap słowiańskiego osadnictwa do okresu amerykańskich pionierów. Na wozach podczas wędrówki ze wschodu na zachód nie mieli oni wiele, ale jak znaleźli swoje miejsce zaczęli budować miasta, a ich kultura niebawem zaczęła promieniować na inne kraje, w tym także europejskie. W opinii profesora, podobnie było ze Słowianami.

Jeśli chodzi o turbosłowian, Buko zauważa, że oliwy do ognia dolewali historycy, jak K. Szajnocha, którzy pochopnie i zbyt krytycznie oceniali poziom rozwoju cywilizacyjnego Słowian, zarzucając im prymitywizm kulturowy w stosunku do sąsiednich ludów, w tym głównie Germanów. Stąd też się wzięła jego wątpliwa koncepcja o wikińskim wkładzie w rozwój państwa pierwszych Piastów, którzy według tego naukowca nie byliby w stanie sami osiągnąć takiego sukcesu.

To ważne słowa znanego archeologa, krytykującego nieuzasadniony pesymizm wielu uczonych wobec słowiańskiego dziedzictwa kulturowego.

Buko zauważa też, że również wszystkie spory i niepewności na temat pochodzenia Słowian dają pole do konfabulacji nie tylko dla kłócących się o to naukowców, ale i innych osób zainteresowanych historią. Skoro niepewne jest imię i pochodzenie samego Mieszka, a co gorsza historycy wysuwają teorie nawet o jego germańskim pochodzeniu, to trudno się dziwić, że napotyka to opór i motywuje do różnych dywagacji.

Nadzieję na lepsze datowanie znalezisk Buko widzi w metodach AMS (badanie kości) oraz izotopowych (porównywanie składów izotopów stabilnych, w celu określenia czy dany wyrób jest lokalny czy importem).

Co więcej, potwierdza, że z badań zespołu prof. Bogdanowicza prowadzonych na pograniczu mazowiecko-ruskim wynika, że były tam społeczności zróżnicowane genetycznie, ale co ważne także grupy z haplotypami obecnymi tam od pradziejów. Wynika z tego, że osiadła tam ludność była autochtonami, a tylko pewna część to przybysze.

Widać, że Błaszczyk w części dyskusyjnej jakby okrakiem wycofuje się z teorii pustki osadniczej podając, że znajdywane są przedmioty i obiekty z tego okresu, których wcześniej nie znano oraz przywołuje teorię Leciejewicza, iż geneza Słowian mogła się odbyć na wschodzie i na zachodzie.

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze przeworskiej nie ma żadnych pochówków ale są inne ślady kultury materialnej z tamtego okresu, co oznacza, iż ludność ta musiała grzebać swoich zmarłych w nieznany archeologom sposób. Dobrze, że robi takie założenie, a nie wyciąga bzdurnych wniosków jak Godłowski, iż z racji braku śladów materialnych można przyjąć, że nikogo tam nie było. Tu Błaszczyk według podobnej logiki mógłby wnioskować, że skoro nie ma pochówków to znaczy, iż nikt tam nie umierał i przedstawiciele kultury przeworskiej żyli wiecznie, albo wszyscy byli brani do nieba wraz z ciałem. 

Buko podczas debaty wskazuje, że mimo, że mamy wiele historycznych poświadczeń o Sklawinach w basenie Morza Śródziemnego, to archeolodzy nie zidentyfikowali tam śladów kultury wczesnosłowiańskiej. Tłumaczy, to tym, że widocznie zaadaptowali oni szybko lokalną kulturę, co jest naiwne. Zwłaszcza mając na uwadze, że to inne ludy pozostając w bliższych kontaktach ze Sławianami ulegali slawizacji, wystarczy wymienić Rusów (o ile uznamy Waregów za nie Słowian), Wandalów (o ile przyjmiemy, że to lud germański), czy turkopochodnych Bułgarów. 

Parczewski przytacza natomiast przykład potwierdzający, że Grecy nie byli i nie są chętni do oznaczania znalezisk jako słowiańskie mających ewidentnie taki charakter, a także sprzeciwiają się prowadzeniu wykopalisk na stanowiskach potencjalnie uznawanych za słowiańskie. Taka nieprzyjazna postawa może wyjaśniać znikomy słowiański materiał z tamtych terenów. 

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze wielbarskiej nie ma w pochówkach broni, jak też i w wielu innych kojarzonych z ludami germańskimi i sugeruje, że skoro w grobach kultury przeworskiej była broń to może to słowiańskie osadnictwo sięgało bardziej na zachód niż się przyjmuje. To,  że wcześniej mówił o braku pochówków kultury przeworskiej to inna sprawa. Widocznie coś mu się pomyliło, jak zwykle. 

Co ciekawe, Parczewski odpowiada, że składanie broni do grobów to wyraźny motyw germański jakim się charakteryzuje kultura przeworska, a nie jest pewien, czy aby nie też czerniachowska. 

Gdy się czegoś takiego słucha można się pogubić. Nie dość, że panowie sami sobie zaprzeczają, to jeszcze każdy mówi co innego na ten sam temat. To, że znany archeolog nie jest pewien czy broń składano do grobów w danej kulturze pozostawię bez komentarza. 

Błaszczyk mówi o tzw. niewidoczności archeologicznej, co oznacza brak śladów kultury materialnej przy poświadczeniach historycznych, czego przykładem mogą być właśnie dawni Słowianie na terenach obecnej Grecji, czy Skandynawowie w Hiszpanii. 

Dodaje, przy akceptacji Parczewskiego, że upolitycznienie badań archeologicznych to coś normalnego, a za przykład, poza Grecją, podają próby prowadzenia badań na terenie grodów czerwieńskich, gdzie  zakazano Polakom kopać w ziemi. 

Na pytanie moderatora czy na naszych terenach możemy mówić o kontynuacji czy dyskontynuacji, Buko odpowiada, że nigdy nie było tak, że jakieś terytorium zostało całkowicie opuszczone, zawsze pozostawały pewne enklawy. 

Błaszczyk mówi o tzw. trzeciej drodze w sporze auto- i allochtonistów, a mianowicie etnogenezie wschodniej i zachodniej Słowian, o której wcześniej wspominał. Jeśli uznamy Wenedów za Protosłowian, a znane są poświadczenia ich osadnictwa na naszych ziemiach już w I w. n.e., to coś jest według niego na rzeczy. Ciekawe, że gdy o tym trąbią od dawna turbosłowianie to ten sam Błaszczyk się z tego naśmiewa.

Błaszczyk uważa grecką nazwę Sclavenoi za obcą, a rodzimą ma być nazwa Słowianie. To, że nie wie, iż to tylko obcy  zapis tego etnonimu, a greckie “cl” zastępuje słowiańskie “ł” i że Grecy mieli problem wymawianiem zrostu “sl”, dlatego dodawali dodatkową samogłoskę c=k”, to już inna sprawa. 

Co więcej, Błaszczyk mówi o haplogrupie R1a1a7 i wynikach badań genetycznych mówiących o zasiedzeniu przedstawicieli tej hp od 7000 lat, choć przy omawianiu tematu Wielkiej Lechii twierdził, że wnioski z badań DNA to lechickie bzdury. 

Parczewski przyznaje, że kompletnie nie zna się na badaniach DNA, ale uważa, że nie można ich jeszcze traktować jako materiału dowodowego. Trudno się dziwić takiej postawie, skoro się podaje za ucznia Godłowskiego i jego spadkobiercę naukowego. 

Innego zdania jest Buko, który zajmuje się takimi badaniami z zespołem Bogdanowicza i wyciąga wnioski o zasiedzeniu pewnych grup ludności staroeuropejskiej na obszarze mazowiecko-ruskim co najmniej od okresu starożytnego do czasów nowożytnych. 

Parczewski twierdzi, że według zgodnej opinii językoznawców nazwy wiele nazw rzecznych na naszych ziemiach pochodzi z czasów przedsłowiańskich, dlatego może się zgodzić z Buko, że pewne rzeczy ludy mogły przetrwać i zostały zasymilowane przez nadchodzących później Słowian. Konserwatyzm myślowy profesora, typowego allochtonisty, jak widać jest odporny na argumenty jego kolegów. 

Parczewski podkpiwa sobie z prof. Mańczaka, który twierdził, że etymologia nazwy Wisła jest typowo słowiańska i nie może być żadna inna, a językoznawcy podają przynajmniej 5 innych poważnych teorii jej pochodzenia, w tym germańską czy celtycką. Nie zauważa, iż w rzeczywistości tego typu nazwy mają jeden rodowód, a nie kilka, więc trzeba zdecydować, która z nich jest właściwa. Można spytać, jak te rozbieżności wobec nazwy Wisły mają się do jego stwierdzenia, iż językoznawcy są zgodni, co do obcego pochodzenia nazw większości polskich rzek? 

W ogóle przykład negatywnego odbioru przez Parczewskiego słowiańskiej etymologii Wisły ustalonej przez Mańczaka, z jego argumentacją, że bardziej wiarygodne są etymologie o dużej zgodności wśród językoznawców, jest zadziwiający. W tym bowiem przypadku takiej zgodności nie ma, o czym sam wspomniał, więc czemu tak zdecydowanie odrzuca propozycję Mańczaka? Czyżby brały tutaj górę względy pozanaukowe o jakich sam wcześniej mówił na przykładzie Grecji?

Błaszczyk, mimo iż wcześniej twierdził, że hp nie identyfikuje tożsamości, w innym miejscu stwierdza, że badania DNA przedstawicieli kultury wielbarskiej wykazały obecność hp R1b, czyli według niego Skandynawów. Ma to według niego obalać ustalenia antropologów w tym Piontka, czy Dąbrowskiego, którzy uważali, że w tej kulturze widać kontynuację od czasów starożytnych do wczesnego średniowiecza. 

Buko próbuje pogodzić obie teorie allo- i autochtoniczną tłumacząc, iż etnos biologiczny i etniczność kulturowa to różne sprawy. Ludność napływowa znad Dniepru miała słowiański etnos biologiczny i kulturowy, natomiast ludność, która się do nich przyłączyła lub zastana na danym terytorium i zeslawizowana cechowała się tylko słowiańskim etnosem kulturowym, a nie biologicznym. 

Błaszczyk informuje, że genetyka potwierdziła teorię M. Gimbutas, że indoeuropejczycy pochodzą ze stepów nadczarnomorskich. Mówi też o allochtonizmie 2.0, czyli uwzględniającym przybycie Słowian ze wschodu, ale zmieszanie się ich z ludnością miejscową zasiedziałą na naszych terenach (Godłowski mówił o 30% autochtonów).

Parczewski protestuje, gdy Błaszczyk zakłada słowiańskie pochodzenie Wenedów lokowanych na zachodzie, jak to czynili m. in. H. Łowmiański i G. Labuda. Konserwatywny archeolog twierdzi z przekonaniem, że nie ma żadnych źródeł pisanych mówiących o siedzibach Wenetów na zachód od Wisły.

Pan Cozac od serii “Tajemnice początków Polski” stwierdza, że wcześniej naukowcy nie chcieli się odnosić do teorii Wielkiej Lechii, bo to “nie uchodzi” dyskutować z nie naukowcami. Ale podczas Kongresu Miediewistów Polskich, grono naukowców z profesorem Strzelczykiem na czele zdecydowało, że należy coś zacząć robić. Argumentem Strzelczyka miała być zazdrość o to, że książki naukowe sprzedają się w nakładzie kilkaset sztuk, a te o Lechii w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. A więc nie o prawdę naukową tu chodzi, ale o chrapkę na kasę ze sprzedaży i zwykłą zawiść, czego profesory nie umieją ukryć. 

Buko już zapowiedział swoją książkę, która ma według niego odpowiadać potrzebom rynku i w barwny oraz przystępny sposób opowiadać o początkach państwa polskiego. Zatem pod wpływem idei lechickiej następuje mobilizacja naukowców do sprzedawania nauki w mniej naukowy sposób. Jak nam miło, że oprócz zainteresowania ludzi historią i czytaniem książek, także uczeni “coś zaczęli robić”, by nauka trafiła “pod strzechy”. Dobrze by było, żeby te nowsze publikacje naukowe poza przystępniejszym językiem i kolorowymi obrazkami miały także odpowiednią treść merytoryczną, a nie te same dogmaty powtarzane od lat. 

Ciekawe, że naukowcy uważają, że to prosty język i ilustracje wpływają na lepszą sprzedaż książek, skoro Błaszczyk ocenia, że lechickie publikacje to nudy. Zatem nudnawe teksty Parczewskiego okraszone kolorowymi obrazkami powinny być hitem rynkowym, więc skąd ten lament Strzelczyka i reszty uczonych-zazdrośników. 

Buko i Błaszczyk (ten ma jednak antylechicką fobię), jak widać po debacie, są już blisko na drodze do szukania kompromisu między allo- i autochtonistami, a tym samym bardziej prosłowiańskiego podejścia do faktów. Jednak tacy ludzie jak Parczewski wciąż będą chcieli ich zakrzyczeć i sprowadzić na ziemię do starych, jednoznacznie progermańskich ustaleń. 

Jedna pani nauczycielka z sali proponuje założenie portalu z prezentacją danych naukowych, bo książka według niej już mało kogo interesuje, tylko teraz liczy się klikanie. Ciekawe jak to się ma do utyskiwania profesorów, że Lechici sprzedają książki w wysokich nakładach, o których oni mogą tylko pomarzyć. 

Pani nie bierze pod uwagę, że naukowcy sami od siebie i za darmo nie będą prowadzić żadnych portali. Jest to domena pasjonatów i takich portali antylechickich i turbogermańskich też jest bez liku. 

Na koniec przedstawiciel DKŚ przyznał, że otrzymali dofinansowanie na organizację konferencji z budżetu partycypacyjnego, a projekt złożyła jedna osoba zbierając 15 podpisów, bo nie mogli oglądać “idiotycznych” filmików, a zakupionych książek nie dało się przeczytać. 

Ciekawe, bo lechickie filmiki ogląda setki tysięcy ludzi, a książki kupuje niewiele mniejsza liczba. Wychodzi na to, że to książek profesorów nie da się czytać, a nudnawe filmiki, jak ten z konferencji ogląda co najwyżej 1-2 tys. osób. Widać, że środowisko naukowe nie ma pojęcia w czym tkwi problem, próbują nieudolnie dyskredytować turbosłowian, mobilizują się do wydawania swoich książek i innej formie licząc na podobną sprzedaż biorąc pod uwagę zainteresowanie tematem, jakie nakręcili lechiccy autorzy, o czym nikt z prelegentów nawet się nie zająknął. 

Moderator przyznał, że do tej pory naukowcy żyli w mydlanej bańce, oderwani od ludzi spoza swego grona, ale zapomniał dodać, że w rozbiciu tejże bańki mieli udział głównie lechiccy pasjonaci, którym wypadałoby podziękować, a nie nimi straszyć. 

Kolejne prelekcje dotyczyły metodyki badań, w tym genetycznych, które powinny uświadomić naukowcom, że nie należy ich lekceważyć przy rozważaniach na temat etnogenezy Słowian.

Podsumowując, można stwierdzić, że konferencja była potrzebna. Nie udało się jej organizatorom ośmieszyć idei Wielkiej Lechii, a co więcej znana postać świata nauki jak prof. A. Buko uświadomiła wszystkim, że przyczyny takiego stanu rzeczy leżą w zaniedbaniach, nadinterpretacjach, niejednomyślności i nadmiernym krytycyzmie samych naukowców, za co mu należy podziekować.  

Pokazał on przyczyny rozwoju turbosłowiańskich idei i nie odciął się od nich jednoznacznie, a co więcej uzasadniał, że jest coraz więcej dowodów, zarówno na wysoki poziom rozwoju społeczności wczesnych Słowian oraz ich autochtonizm, które są podstawą różnych prosłowiańskich teorii.

Jak widać przekonanie A. Wójcika i jemu podobnych o wyznawaniu teorii allochtonicznej przez naukowców dotyczy głównie części historyków i archeologów. Natomiast praktycznie wszyscy antropolodzy i etnogenetycy preferują raczej opcję autochtoniczną. 

Buko jak głos rozsądku zamiast uporządkować wiedzę i ugruntować dotychczasowe dogmaty w sprawie etnogenezy Słowian, na co zapewne liczyli organizatorzy, wprowadził pewien zamęt i niepewność. Być może dzięki temu naukowcy i ich wszyscy młodzi, internetowi obrońcy-hejterzy będą ostrożniejsi w rzucaniu jednoznacznych sądów wobec tez turbosłowiańskich autorów. 

Buko swoimi uwagami pośrednio wskazał też swoim kolegom, że powinni oni się douczyć. Można by rzec “lekarzu lecz się sam”. Ma też nadzieję, że dzięki nowym metodom przyszłe badania pozwolą na uzyskiwanie bardziej wiarygodnych wyników, co ograniczy pole do spekulacji. 

Pozostaje nam wierzyć, że tak się stanie, a kolejne konferencje i debaty na temat pochodzenia Słowian nie będą wymierzone w zwolenników Wielkiej Lechii, ale konkretnie będą się odnosić do tez przez nich przedstawianych. 

Moim zdaniem trzeba oddzielić ziarno od plew. Sam odcinam się od wielu szalonych teorii Szydłowskiego, czy mam dystans do Kroniki Prokosza i wniosków jakie wysuwa Bieszk na jej podstawie. Uważam też, że Białczyński zmyślił większość swojej słowiańskiej mitologii. Doceniam natomiast kilka ważnych wniosków, dociekliwość i często mrówczą pracę tych autorów. Jednak krytycy wrzucają nas wszystkich do jednego worka, a co gorsza porównują z internetowymi wyznawcami spiskowych teorii typu “płaska ziemia”, aby celowo zdyskredytować całe turbosłowiańskie środowisko. 

Uważam, że poza turbosłowianami czy turbolechitami, o których pisze Wójcik w polecanej na konferencji książce, są jeszcze prosłowianie walczący o właściwe traktowanie i rozumienie słowiańskiego dziedzictwa. Dobrze by było, gdyby w tym gronie, poza pasjonatami, było coraz więcej świadomych naukowców.  

Tomasz J. Kosiński 

03.12.2019

Biblia Gocka “Wulfilii” – pytania i wątpliwości

Wulfila naucza Gotów

Tłumaczenie Biblii na język gocki przez ariańskiego biskupa Wulfillę (Ulfilasa), który miał ochrzcić Gotów, to unikatowy przykład dziedzictwa pisanego tego ludu. Jak wiemy to znalezisko owiane jest jednak aurą kontrowersji i niedomówień.

Mimo oporu akademickich historyków, istnieje wiele przesłanek przemawiających za tym, że Biblia Wulfilli (Ulfilasa) może być falsyfikatem.[1] Bardzo ciekawy artykuł na ten temat opublikował Maciej Bogdanowicz[2], autor bloga rudaweb.pl, w którym wyraźnie sugeruje, że jest to ewidentne fałszerstwo. Idąc jego torem dowodzenia, możemy stwierdzić, że ma w tym dużo racji.

Oryginał tego dzieła datowanego na IV w. n.e. niestety nie zachował się do naszych czasów. Co istotne, na potrzeby swojego tłumaczenia Wulfila miał opracować alfabet gocki, opierający się na znakach greckich i łacińskich, a nie runicznych, jak niektórzy sądzą, co by znaczyło, że Goci nie posiadali wówczas własnego pisma. Wydaje się to bardzo dziwne, że do celów ewangelizacji biskup wymyśla skomplikowany alfabet (zamiast skorzystać z greki lub łaciny), który może stanowić dodatkowe utrudnienie związane z koniecznością nauczania barbarzyńskich Gotów nie tylko o życiu Jezusa, ale także czytania o tym używając nikomu nieznanych znaków.

Istnieją teorie, że to Goci mieli wynaleźć runy. Choć taki pogląd ma sporą rzeszę krytyków, to jednak wciąż – zapewne ze względów politycznych – wczesne znaleziska runiczne przypisywane są akurat Gotom. Jest to oczywiście błędny pogląd, gdyż jest wątpliwe czy Goci w ogóle posługiwali się runicą, o czym pisał chociażby J. W. Marchand ze Stanów Zjednoczonych.[3]

Mając powyższe na uwadze, okazuje się, że nagle barbarzyńscy i niepiśmienni Goci posiedli naraz de facto dwa rodzime alfabety: Wulfilli i runiczny. Jeżeli ten drugi używany był już w czasach Wulfilli to pozostaje pytanie dlaczego biskup-tłumacz go nie wykorzystał do przekładu Biblii. Jeśli natomiast gocki alfabet runiczny nie istniał jeszcze w IV wieku, to należy zapytać kto i po co go stworzył skoro znane już było gockie pismo z Biblii Wulfilli.

Zerknijmy na przykładowy tekst napisany pismem gockim Wulfilli (The Lord’s Prayer – W imię Ojca), z którego jasno wynika, że nie ma on nic wspólnego z runami, a wygląda jak wyszukany krój czcionki grecko-łacińskiego alfabetu:

pismo gockie

Dla porównania poniżej znajduje się przykładowy tekst zapisany gockimi runami, które są praktycznie wariantem futharku:

runy gockie

Alfabet Wulfili składał się z 27 znaków i według obecnych hipotez mógł powstać na podstawie alfabetów:

W. Grimm uważa, że Ulfilas (Wulfila) nie utworzył alfabetu gockiego, ale ten istniał od dawna. Jeśliby Goci pisma nie posiadali i gdyby Ulfilas musiał je pożyczyć, to trudno pojąć, dlaczego po prostu nie wziął znanego mu greckiego lub łacińskiego alfabetu, co byłoby czymś nader prostym i zwyczajnym. Zamiast tworzyć nowe lub przenosić w całości, zaadaptował on pismo już używane podstawiając gdzie się dało greckie znaki.[4] To proste, naukowe wyjaśnienie uznanego niemieckiego językoznawcy W. Grimma o piśmie gockim równie dobrze może tłumaczyć powstanie cyrylicy utworzonej na bazie starosłowiańskiego pisma głagolicy (odrysowanej z alfabetu kobalnego) i greki.

Moim zdaniem Wulfilla nie sięgnął po gockie runy (wariant futharku), które zapewne używane były przez Gotów już w III-IV wieku, co mogą potwierdzać runiczne inskrypcje na znaleziskach z tego okresu, jak najstarsza na świecie moneta z runicznym napisem ze zbiorów Ossolineum, grot z Kowla, kamień z góry Opuk na Krymie, czy naszyjnik z Pietroassa w Rumunii, z prostego powodu – uznawał je za diabelskie pismo, którego użycie do tekstu biblijnego zakrawałoby na profanację. Z tym samym problem zetknęli się później Cyryl i Metody, którzy najpierw sięgnęli po głagolicę (odrys pisma weżełkowo-sznurowego), by potem na bazie świętej greki stworzyć cyrylicę. Apostoł Gotów nie mógł natomiast użyć do przekładu Biblii ani greki, ani łaciny, gdyż te alfabety nie oddawałyby charakteru gockiej mowy, tak jak łacina bez polskich liter (Ę, Ą, Ó, Ż, Ź, Ć, itp.) nie nadaje się do zapisu naszych słów. Dlatego zrobił grecko-łacińskiego miksa, którym można było jako tako oddać głoski właściwe dla gockiej mowy.

Jeśli chodzi o tzw. runy gockie to znamy dwa zabytki pisane, w których dopatrzono się ich śladów. Pierwszy to Documentum Neapolitanum z VI w. z pismem o charakterze runicznym, uznawanym za gockie, znacznie jednak różniącym się od liter z zachowanego egzemplarza odpisu biblii Wulfilii („Srebrnej Biblii” – Codex Argenteus), pochodzącego rzekomo z tego samego wieku. Drugim jest Documentum Aretinum – papirusowy rękopis w języku gockim z połowy VI wieku. W 1731 roku wydano we Florencji facsimile (swego rodzaju fotokopię), które w słabej jakości przetrwało do dziś; oryginał niestety spłonął.

Znana jest też pochodząca również z VI w. biblia Codex Brixianus, napisana po łacinie, której technologia stworzenia jest bliźniaczo podobna do „Srebrnej Biblii” gockiej. Naukowcy zauważyli pewne zbieżności pomiędzy tym łacińskim tekstem i gockim. Podobieństwa miały wyniknąć z rewizji starołacińskiego tekstu dokonanej w oparciu o tekst grecki, natomiast tekst gocki miał być rewidowany przez tekst łaciński. Dziwnym wydaje się fakt, iż wstęp w kodeksie Brixianus wzmiankuje o notach marginalnych z wariantami tekstowymi, których jednak w Brixianus brak, lecz są obecne w „Srebrnej Biblii” (Codex Argenteus). Oba dzieła wyglądają jakby powstały w tej samej szkole kaligrafii. Możliwe, że twórca księgi gockiej wzorował się na wcześniejszej łacińskiej.

Mamy więc do porównania kilka dokumentów z pismem gockim, które mają pochodzić mniej więcej z tego samego okresu, a mianowicie z VI w. n.e. Przyjrzyjmy się niektórym z nich.

Popatrzmy najpierw na Dokument Neapolitański sporządzony na papirusie:

dokument neapolitański

Jak widzimy, to proste, niedbałe pismo ze znakami, które nie pochodzą ani z greki, ani z łaciny. Nie są one też podobne do gockiego wariantu futharku znanego ze wspomnianych wyżej zabytków runicznych. Jest to też zupełnie inny alfabet niż ten, którego użyto do spisania gockiej „Biblii Srebrnej”. Może to wskazywać, że jest to rodzime gockie pismo, które posłużyło Wulfilli do stworzenia swojego, „uświęconego” greką i łaciną, nowego, gockiego alfabetu.

Codex Argenteus

Rys. Karta Biblii Gockiej Wulfilli

Tutaj widzimy doskonale wykaligrafowane i świetnie zachowane znaki, mimo ponad półtora tysiąca lat od jego stworzenia.

Gdy spojrzymy natomiast na łaciński Brixianus od razu widać znacznie gorszy stan jego zachowania, chociaż miał powstać w takiej samej technologii (srebrny atrament na barwionym purpurą pergaminie) i w tym samym czasie (VI w.), co „Biblia Gocka”. Oba dzieła miały być też równie pieczołowicie przechowywane, ale egzemplarz łaciński jest w znacznie gorszym stanie.

Codex Brixianus

Rys. Łaciński Codex Brixianus

Istnieją też inne rękopisy gockiego Nowego Testamentu, głównie w postaci palimpsestów[5], zachowane we fragmentach. Są to:

  • Codex Carolinus – przechowywany w Wolfenbüttel, zawiera bilingwiczny, łacińsko-gocki tekst;
  • Codex Ambrosianus A, B i C – z różnymi fragmentami ewangelii, pochodzące z V/VI wieku, przechowywane w Mediolanie;
  • Codex Taurinensis – zachowane tylko 4 karty;
  • Codex Gissensis – odkryty na początku XX wieku, zawierający niewielki fragment ostatniego rozdziału Ewangelii według Łukasza;
  • Gothica Bononiensia – palimpsest odkryty w roku 2013 w Katedrze Świętego Piotra w Bolonii, którego dolny tekst zawiera homilię w języku gockim z VI wieku.

Codex Ambrosianus jest sporządzony jako palimpsest, przez co nie jest zbyt czytelny. Prawdopodobnie został napisany na terenie dzisiejszych Włoch, tak jak wszystkie gockie rękopisy. Ma pochodzić z V/VI wieku. Widać na nim czcionki o podobnej liniaturze do „Srebrnej Biblii”. Zastanawiający jest sam fakt sporządzania palimpsestów, co mogło wynikać z pobudek ekonomicznych (drogi papier i pergamin), ale także religijno-politycznych (usuwanie starych, niewygodnych tekstów i zastępowanie ich nowymi, lepszymi).

Codex Ambrosianus

Rys. Codex Ambrosianus

Ciekawym dokumentem jest też Codex Carolinus, obejmujący tylko 4 pergaminowe karty, które zresztą w XI wieku weszły w skład innego kodeksu jako materiał piśmienny (palimpsest). Zawiera zaledwie fragmenty Listu do Rzymian. Tekst pisany jest w dwóch paralelnych kolumnach – 27 linii w każdej. Lewa kolumna jest w języku gockim, prawa – w łacińskim.

Codex Carolinus jest jednym z nielicznych zachowanych rękopisów Biblii, której przekładu na język gocki dokonać miał w IV wieku biskup Wulfila.

Codex Carolinus

Rys. Codex Carolinus, którego 4 karty weszły w skład innego kodeksu pod nazwą Codex Guelferbytanus 64 Weissenburgensis

Poniżej zamieszczam odczyty pisma gockiego z Kodeksu Karolińskiego (Codex Carolinus) dokonane przez dwóch autorów, Knittela i Falluominiego. Już na pierwszy rzut oka widać, że gocki język z tego Kodeksu nie jest podobny do niemieckiego, ale bardziej do staroskandynawskiego, który z kolei może być zbliżony do sarmackiego:

Knittel (1762)[6]

Jah witubnijs goths

qhaiwa unusspilloda sind

stauos is

jah unbilaistidai

wigos is

Qhas auk ufkuntha

frathi fanins

aiththau qhas imma

raginens was

Aiththau qhas imma

frumozo f . .

jah fragildaidau imma

Uste us imma

jah thairh ina

jah in imma alla

immuh wulthus

du aivam amen

Bidja nuizwis brothrjus

thairh bleithein goths

usgiban leika izwara

saud qwiwana weihana

waila galeikaidana gotha

andathahtana

blotinassu izwarana

ni galeikoth izwis

thamma aiwa

 

Falluomini (1999)[7]

Jah witubnijs g(u)þ(i)s

hvaiwa unusspilloda si(n)d

stauos ïs

jah unbilaistidai

wigos ïs

Hvas auk ufkunþa

[.]raþi f(rauj)ins

aiþþau hvas ïmma

raginens was

Aiþ[.]au hvas ïmma

fr[../.]a gaf

jah fragildaidau ïmma

uste us ïmma

jah thairh ina

jah ïn ïmma alla

ïmmuh wulþus

du aiwam amen

Bi[.]ja nu ïzwis broþrjus

þairth bleiþein g(u)þ(i)s

usgiban leika ïzwara

saud qiwana weihana

waila galeikaidana g(u)þa

andaþahtana

blotinassu ïzwara(n)a

ni galeikoþ ïzwis

þamma aiwa

Język gocki nadal jest mało znany i dlatego wciąż istnieje duże pole do spekulacji. Może właśnie dlatego powstała „Srebrna Biblia” Wulfilli, by wzbogacić zasób gockiego słownictwa i ograniczyć liczbę teorii na temat  pochodzenia Gotów (skandynawskie, germańskie, sarmackie, słowiańskie, itd.).

W każdym bądź razie, okoliczności odkrycia „Biblii Gockiej” (Codex Argenteus) są bardzo podejrzane. Pojawiła się ona nagle i w dość tajemniczy sposób dopiero w XVI w. w benedyktyńskim klasztorze w Werden, w Niemczech, znanym akurat z pisania i kopiowania ksiąg. Miała być sporządzona dla Teodoryka Wielkiego (455-526), króla Ostrogotów, wkrótce po jego koronacji w Rawennie. Pozycja ta nie jest wspominana w żadnych katalogach ani wykazach ksiąg przez ponad tysiąc lat swej rzekomo długiej historii. Podczas wojny trzydziestoletniej znalazł się w rękach Szwedów i od tamtej pory przechowywany jest w Uppsali.[8]

Maciej Bogdanowicz sugeruje, że „Litery w tej księdze wyglądają, jakby były wybite czcionką drukarską” ( już niemal od stu lat znany był druk Gutenberga).[9] Pierwsze oficjalne wydanie drukowanie Codex Argenteus pochodzi jednak dopiero z 1665 r.[10]

Jedynym dowodem uprawdopodobniającym pochodzenie benedyktyńskiego egzemplarza z VI w. ma być datowanie radiowęglowe, ale Bogdanowicz powątpiewa w wiarygodnośc tej metody badań. Jako argument podaje on przykład kiedy żywe skorupiaki złowione z dna rowu oceanicznego, poddane datowaniu węglem C14, oszacowane zostały na około… 2 miliony lat.

Autor ten wnioskuje, że tzw. biblia Wulfilii może być XVI-wiecznym falsyfikatem, stworzonym dla udokumentowania tezy o germańskości (niemieckości) Gotów. To w XVI w. cesarz Maksymilian II Habsburg zaczął propagować teorię o pochodzeniu Niemców od Germanów, opisanych przez Tacyta. Potrzebne były jednak dokumenty potwierdzające tę tezę. Możliwe zatem, że to arcykatolicki cesarz z rodu Habsburgów był hojnym zleceniodawcą fałszerzy historii. Najwidoczniej nowy trend udzielił się także protestantom, bo to wówczas właśnie Marcin Luter zrobił z Arminiusza (Żarmina) pierwszego Niemca – Hermana.[11]

Moim zdaniem nawet istnienie alfabetu Wulfilii (nazwa umowna) widocznego na innych dokumentach, do których nie można mieć tylu zastrzeżeń co do ich autentyczności, jak to jest w przypadku „Biblii Gockiej”, niekoniecznie musi potwierdzać jej oryginalności. Równie dobrze mogła ona powstać później na bazie innych kodeksów wymienionych powyżej. Wtedy jednak teza M. Bogdanowicza o wymyśleniu języka gockiego zbliżonego do niemieckiego się nie broni, gdyż odczyty treści z tych dokumentów wskazują w pewnym stopniu na germańskość języka Gotów. Miałby on rację jedynie wówczas, gdyby wszystkie, znane nam gockie przekłady Biblii okazały się późniejszymi falsyfikatami, co jest mało prawdopodobne, choć niewykluczone.

Biorąc jednak pod uwagę omawiane wcześniej, liczne wątpliwości, nie można wykluczyć, że sama „Biblia Gocka” powstała w XVI wieku jako misterna robota mistyfikatora dla podniesienia prestiżu gockiego dziedzictwa, z założenia wpisując się w propagandowe cele Cesarstwa związane z szukaniem potwierdzeń germańskości Gotów.

Ja jednak skupiłbym się tu bardziej na analizie językowej tekstu, po weryfikacji zgodności owego alfabetu gockiego z mową tego ludu, gdyż wiele wskazuje na to, że Goci mieli sarmackie korzenie, a tym samym powinni posługiwać się nie językiem germańskim, ale podobnym do irańskiego. Ze względu na bliskie sąsiedztwo i wzajemne wpływy kulturowe niewykluczone, że sarmacki język Gotów, jak też i Alanów, Antów, Roxolanów, Chorwatów czy Serbów oraz innych ludów o sarmackim rodowodzie zamieszkujących ziemie obecnej Słowiańszczyzny lub jej pobliże, odcisnął swoje piętno na kształtowaniu się języków germańskich, jak też i bałto-słowiańskich.

Jeśli tak było, to spory o to czy Goci byli Germanami (w pospolitym, acz błędnym rozumieniu kojarzącym ich z Praniemcami) czy też Słowianami, nie mają sensu. Plemiona sarmackie wywarły bowiem duży wpływ na obie te grupy. Zastanawia też fakt, dlaczego Goci nie zabrali ze sobą w swej ekspansji na Zachód stworzonego przez Wulfillę pisma. Nie spotykamy bowiem żadnych podobnych dokumentów z pismem gockim z Galii z tego okresu, a przecież Wizygoci stworzyli tam silne państwo.  Skoro byli arianami, jak Wandalowie, którzy palili katolickie kościoły, to czemu nie używali pisma stworzonego przez ich apostoła do nawracania niewiernych Galów?

Właściwie tak dużo miejsca poświęciłem tutaj „Biblii Gockiej”, mimo, że oczywiście nie jest ona źródłem wiedzy o słowiańskich wierzeniach, z kilku powodów. Po pierwsze, niektórzy twierdzą, że Goci to przodkowie Słowian Zachodnich, w tym Polaków (August Bielowski) lub też lud sarmacki, który wywarł duży wpływ na naszych przodków. Uważał tak m.in. Archidiakon Tomasz ze Splitu, który pisał o Gotach: „że z „polskich stron” przybył lud zwany Lingones złożony z 7 lub 8 rodów, które opanowały kraj Curetia [Kreta], zmieszały się z autochtonami i przybrały nową nazwę Chorwatów”. Autor ten podaje też, że „Goci” (Słowianie) przybyli z Polski lub Czech.[12] O słowiańskich Gotach pisał też Pop Duklanin (XII wiek) oraz Teodozjusz Chilandarski (XIII wiek). Dlatego państwo Bolesława Chrobrego zwane było po łacinie Regnum Sclavorum, Gothorum sive Polonorum (Królestwo Słowian, Gotów czyli Polaków).

Archeolodzy twierdzą, że w szczątkach ludzkich – pozostałych po, przypisywanych Gotom, kulturach wielbarskiej i czerniachowskiej – nie znaleziono cech antropologicznych ani genów staroskandynawskich. Wręcz przeciwnie, wszystkie dane wskazują na ludność słowiańską, najbardziej fizycznie podobną do średniowiecznych Polaków. Dobrze zatem byłoby wiedzieć, jaką religię praktykowali nasi protoplaści, choć wiemy przecież, że arianizm jakoś nie przyjął się na naszych ziemiach, a Goci z Wandalami zanieśli go ze sobą na Zachód. Warto też poznać wiarygodność przekazów historycznych i dokumentów o tym świadczących, a najważniejszym z nich jest akurat „Biblia Gocka”, abstrahując od tego czy faktycznie Polacy są potomkami Gotów, czy nie.

Po drugie, dziwnym wydaje mi się fakt, że Goci ochrzczeni byli już w IV wieku w obrządku ariańskim, od nich niebawem arianizm przyjęli Wandalowie, a Wendowie, Sklawenowie i Antowie, uznawani za plemiona słowiańskie (Jordanes), wyznawali nadal rodzimą wiarę. Niektórzy autorzy, jak Bieszk czy Szydłowski nazywają ją co prawda dziwacznie „wedyjskim arianizmem”, wprowadzając nas tym samym w błąd, gdyż przyrodzona wiara Słowian nie miała nic wspólnego z doktryną Ariusza. Obaj ci autorzy bowiem arianizmem nazywają wiarę Ariów związaną w dużym stopniu z wedyzmem. Wygląda więc na to, że ludy, które zostały na naszych ziemiach, w tym także część Gotów i Wandalów, nie praktykowały arianizmu, ale religię naturalną.

Dziwi też to, że skoro Goci byli tak walecznym ludem, dlaczego tak łatwo i szybko pozbyli się swojej rodzimej wiary. Nie musieli przecież robić z niej użytku do celów politycznych, gdyż jako najeźdźcy, mogli narzucać swoją religię i kulturę podbitym ludom. A może cały ten arianizm był zasłoną dymną, aby poznać wroga? Chyba, że Goci tak naprawdę niewiele mieli do zaproponowania innym ludom poza zdolnościami bitewnymi. Podobnie jak Waregowie, o czym pisał chociażby Lelewel.[13] Ci, którzy nie udali się na Zachód ulegli, wraz z innymi plemionami sarmackimi, szybkiej slawizacji. Po prostu słowiańskie wierzenia bardziej przystawały do tego miejsca, klimatu, kalendarza, czasu i ludzi tutaj mieszkających, aniżeli do stepu i nomadycznego stylu życia.

Po trzecie, jeśli „Biblia Gocka” jest falsyfikatem, to być może cała opowieść o arianizmie Gotów też jest bajką. Niewykluczone, że to jedna wielka XVI-wieczna ściema mająca na celu zbudowanie nowej, wielkogermańskiej historii, w obliczu ówczesnych wojen pomiędzy niemieckimi księstwami, reformacji i buntów chłopstwa. Wspólna, silna tożsamość, oparta na dumnej historii zawsze łączy. Dlatego należy krytycznym okiem patrzeć nie tylko na polskie i inne słowiańskie artefakty wzbudzające podejrzenia, co do ich autentyczności, ale także na „dzieła” naszych sąsiadów, którzy często naszym kosztem budują własne ego i różnymi sposobami tworzą podstawy pod dominację polityczną, ekonomiczną i kulturową.

 

Tomasz Kosiński

12.10.2019

 

[1] Adamus Marian, Tajemnice sag i run, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1970

[2] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[3] Adamus Marian, Tajemnice sag i run, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1970; Marchand J. W., Les Gots  ont  ils vraiment  connu  l’écriture  runique? (Czy Goci rzeczywiście znali pismo runiczne?), Melanges F.  Mossé, Paryż  1959

[4] Grimm Wilhelm, Ueber deutsche Runen, Goettingen 1821; Szulc Kazimierz, Autentyczność kamieni mikorzyńskich zbadana na miejscu, [w:] Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego. T. IX, Poznań 1876

[5] Palimpsest – rękopis spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto poprzedni tekst, najczęściej w celu zmniejszenia kosztów nowego materiału. Niestety przez to traci na czytelności. Spotykanym równolegle terminem technicznym jest codex rescriptus.

[6] Knittel F.A., Fragmenta Versionis Ulphilanae, Upsala 1763

[7] Falluomini C., Der sogenannte Codex Carolinus von Wolfenbüttel. (Codex Guelferbytanus 64 Weissenburgensis). Mit besonderer Berücksichtigung der gotisch-lateinischen Blätter, Wiesbaden 1999

[8] Jańczuk L., Historia wydań gockiej Biblii, [w:] „Rocznik Teologiczny”. Rok LVII, Zeszyt 2, s. 123-135, 2015

[9] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[10] Jańczuk L., Historia wydań gockiej Biblii, [w:] „Rocznik Teologiczny”. Rok LVII, Zeszyt 2, s. 123-135, 2015

[11] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[12] Łowmiański Henryk, Polska we wczesnośredniowiecznej historiografii słowiańskiej, [w:] Studia nad dziejami Słowiańszczyzny, Polski i Rusi w wiekach średnich, Poznań 1986

[13] Lelewel J., Kultura Waregów i Sławian (Wyjątek z rozbioru dziejów ruskich z historii Karamzina), [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 184-198

Czy “Germania” Tacyta jest fałszywką?

Okładka "Germanii" Tacyta

Według P. Hocharta „Germania ” Tacyta i „Magna Germania” Ptolemeusza, to ewidentne fałszerstwa, czego świat nauki, jakimś dziwnym trafem, nie chce przyjąć do wiadomości.[1]

Oryginalnych map Ptolemeusza nikt nigdy nie widział. Zaginęły gdzieś w Azji. Po 1200 latach pojawia się jednak teutoński mnich, który twierdzi, że je skopiował z jakichś arabskich kopii, których nikt nigdy ich nie widział. Mnich dostaje dużą nagrodę i awansuje w kościelnej hierarchii.

Równie cudownym przypadkiem było “odnalezienie” dzieła Tacyta „De origine et situ Germanorum”, które zachowało się tylko w jednym egzemplarzu znalezionym w opactwie Hersfeld w Niemczech, na obszarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego. „Germania” znajdowała się w karolińskim kodeksie z Hersfeldu z IX w., obejmującym także „Żywot Agrykoli” i „Dialog o mówcach” tegoż Tacyta oraz fragmenty „O sławnych mężach Swetoniusza”.

Odkrycie przeniesione zostało do Włoch w roku 1455, gdzie Eneasz Sylwiusz Piccolomini (późniejszy papież Pius II), zbadał je i opisał, wywołując sensację wśród niemieckich humanistów, takich jak Konrad Celtis, Johannes Aventinus czy Ulrich von Hutten. Podobno odnaleziono fragment owego rękopisu hersfeldzkiego w Rzymie.

Niestety nie zachował się ów egzemplarz cudownie odnalezionego rękopisu z Hersfeld, a jedynie jego wątpliwa kopia. Krytycy uważają, że pierwowzór był tak pełen błędów i niedorzeczności, że musiał być jeszcze raz przeredagowany przez kościelnych edytorów, pod kierunkiem samego Eneasza, aby ją uwiarygodnić i ogłosić światu. Możliwe, że właśnie za to dokonanie zarządca całej mistyfikacji został później papieżem.

To Tacyt miał sądzić, że „O krzywdy bogów niech troszczą się bogowie.” (Deorum iniurae dis curae. I, 73). O Germanach pisał, że „nie dali im bogowie ani złota, ani srebra, nie wiedzieć, czy z gniewu, czy z miłości”. Posiłkuje się też jakimiś niepewnymi przekazami w stylu „Oxyonowie z Heluzami noszą twarz ludzką, a ciało zwierzęce”.[2]

Tacyt wymienia dziwne nazwy germańskich bogów, jak Tuiston (Tuisto), tj. zrodzony z ziemi. Większość badaczy uważa że pod tym imieniem kryje się bóstwo będące odpowiednikiem skandynawskiego Tyra, a według innych olbrzyma Ymira.

Jego synem miał być Mannus – twórca i założyciel ludu, który począł trzech innych bogów: Ingewona, Hermiona i Istewona będących protoplastami następujących szczepów germańskich:

  • Ingewonów (mieszkających najbliżej Oceanu),
  • Hermionów (środkowych okolic),
  • Istewonów (pozostali).

Oprócz wyżej wymienionych bóstw Tacyt podaje, że Germanie najbardziej czczą Merkurego, któremu składają ofiary z ludzi, Marsa i Herkulesa, a niektóre plemiona boginię Nerthus (Matkę Ziemię, patronkę płodności, urodzaju i zemsty), Izydę oraz Kastora i Polluksa znanych u nich jako Alkowie.

Tacyt przytacza też opis, że raz w roku kapłani w uroczystej procesji wokół wyspy będącej siedzibą bogini Nerthus obwozili jej posąg ukwieconym wozem zaprzężonym w parę białych krów, co miało zapewnić urodzaj w nadchodzącym lecie. Po procesji posąg był myty przez niewolników, których zabijano, tłumacząc, że to oczyszczenie Nerthus po rytualnych godach. Niektórzy dopatrują się w niej skandynawskiego boga Njorda.[3]

Bóstwa czczono w świętych gajach, nie budowano świątyń ani nie robiono żadnych idoli. Praktykowano wróżenie, z głosów i lotów ptaków a także z zachowań specjalnie hodowanych świętych koni nie skalanych żadną pracą, co znamy akurat z XII-wiecznych opisów Helmolda i Saxo Gramatyka opisujących słowiańskich Obodrzyców, Rugian i Wieletów.[4]

Tacyt wzmiankuje też plemiona zamieszkujące ziemie dzisiejszej Polski, jak lud Lugiów i Wenetów. Mając na uwadze, że nie jest on pewien czy zaliczyć ich do Germanów czy Sarmatów, możemy przyjąć, że część opisywanych przez niego wierzeń mogła odnosić się do ludów protosłowiańskich.

Wiemy, że niestety „Germania” tuż po swym „odkryciu” nie została poddana „krytyce źródeł”, a jej wiarygodność została ustalona a priori, jak autentyczność Darowizny Konstantyńskiej. Uznano, że „dzieło” Tacyta zostało napisane w 98 n.e., mimo tego, iż do XV wieku nikt o nim nie słyszał i nie jest wzmiankowane w innych opracowaniach, co jest silną przesłanką o możliwej mistyfikacji.

Niewiadomo skąd pochodzi informacja, że cesarz rzymski Marcus Claudius Tacitus (Tacyt), panujący w III w. n.e. uważał się za potomka historyka Tacyta[5] i polecił kopiowanie jego dzieł oraz umieszczanie ich w bibliotekach publicznych. Możliwe, że to imię tego cesarza posłużyło „fałszerzom” do nazwania autora „starożytnych” ksiąg, a plotka o ich pokrewieństwie miała dodatkowo uwiarygodnić istnienie Tacyta – historyka.

Obrońcy autentyczności „Germanii” argumentują, że dzieło Tacyta znał Rudolf z Fuldy, żyjący w IX wieku, choć sceptycy zauważają, że ten autor nie wspomina nic o jakiejkolwiek pracy Tacyta, a jedynie przytacza epizod podobny do opowieści opisanej w „Germanii”.

Karol Modzelewski w „Barbarzyńskiej Europie” pisał: „Wątłość tradycji rękopiśmiennej wiąże się z nieobecnością Germanii w życiu literackim średniowiecznej Europy. Spośród ówczesnych pisarzy tylko jeden wykazał się znajomością etnograficznego dzieła Tacyta. Był to Rudolf z Fuldy . Na wstępie pisanego po 852 r. hagiograficznego utworu Translatio sancti Alexandri przedstawił on obszerną charakterystykę Sasów przed chrystianizacją. Charakterystyka ta jest w znacznej części kompilacją. Rudolf połączył, bez powoływania się na źródła, odpowiednio przykrojone i przerobione fragmenty Germanii Tacyta i Życia Karola Einharda. Czerpiąc z Germanii, Rudolf zastąpił Germanów przez Sasów, zmienił czas teraźniejszy pierwowzoru na czas przeszły niedokonany, w paru miejscach uprościł elegancką łacinę Tacyta i niezbyt zrozumiałą dla średniowiecznego czytelnika terminologię antyczną, przede wszystkim zaś dokonał selekcji dostosowując tekst Tacyta do własnych zainteresowań i zamierzeń ideowych.

Wykorzystane w Translatio urywki pochodziły z rozdziałów 4, 9 i 10 Germanii. Fragment jednego zdania (“O tym zaś, jak wierzyli, że określone dni, gdy księżyc jest na nowiu albo w pełni, są pomyślną wróżbą dla rozpoczynania działań…”) zaczerpnięty został z rozdziału 11, ale wskutek wyrwania z kontekstu zmienił się w ogólnik pozbawiony związku z terminami odbywania zgromadzeń wiecowych. Żadna informacja o wiecach (Germania, rozdziały 11 i 12) nie znalazła się zresztą w Translatio sancti Alexandri. Rudolf pominął też całkowicie 7 rozdział Germanii, zawierający kapitalną charakterystykę pozycji plemiennych królów i wodzów, roli kapłanów jako strażników sakralnego miru podczas wypraw wojennych i znaczenia symboli kultu zabieranych na wojnę ze świętych gajów.”

Podobnie rzecz się ma z opisem wyuzdanej rozpusty Nerona u Sulpicjusza Sewera, którą ten miał zaczerpnąć od Tacyta (Roczniki XV, 37), za którym powtarza szczegół o Pitagorasie, „jednym z bandy bezecnych rozpustników”, nie podając jednak źródła. Podobne wydarzenia jakie czytamy u Tacyta opisywał też Paweł Orozjusz, także jednak o nim nie wspominając.

Krytycy twierdzą, że to „fałszerz” zaczerpnął sporne opisy od Rudolfa z Fuldy i innych autorów, a nie odwrotnie.

Za „fałszerza”, czyli Pseudo-Tacyta, uważa się Poggio Braccioliniego, który był początkowo zdolnym kopistą kościelnym, dzięki czemu posiadł sporą wiedzę o dokumentach starożytnych i ich autorach. W 1404 został sekretarzem papieża Bonifacego IX, a funkcję tę sprawował także za czasów pontyfikatu Innocentego VII, Grzegorza XII, Aleksandra V i Jana XXIII, do 1415. Z czasem stał się jednak „wyszukiwaczem” „zabytkowych” dokumentów i ksiąg w klasztorach i średniowiecznych ruinach. Owe „znalezione cudem dokumenty” sprzedawał za duże sumy różnym nabywcom, możnym i duchownym. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży manuskryptu z Livy w 1434 r. wybudował sobie dom we Florencji. Mimo, że 20 lat przed „znalezieniem” Tacyta okazało się, że sprzedany przez niego jeden z „zabytków” był prymitywnie „wyprodukowanym” fałszerstwem, nadal zajmował się swoim procederem. Z czasem założył nawet antykwariat z kopistami o wątpliwej reputacji. Cały zespół „odnalazł” dokumenty (prawie wszystkie w niemieckich kościołach i klasztorach) takich autorów, jak Cicero, Tacitus, Quintilian, Vegetius, Marcus Manilius, Ammianus Marcellinus, Vitruv, Statius, Lucretius, Petronius i innych. W latach 1453-1458 był kanclerzem Florencji, człowiekiem o wielkich wpływach.

Kilkunastu autorów uważa, że to Poggio Bracciolini odpowiedzialny jest za „produkcję” wielu artefaktów, w tym także „Germanii”. Jako sekretarz papieży, pozostawał w ścisłym konktakcie z najwyższymi hierarchami kościoła. Być może to na zlecenie jednego z nich podjął się tej niewdzięcznej pracy.

Oto argumenty ujawniające nieautentyczność tej księgi zebrane przez Michaila Postnikova, który zestawił opinie kilku autorów:

– okoliczność odnalezienia rękopisów jest niezwykle podejrzana i zawiera wskazówki na celowe stworzenie falsyfikatu

– wiele fragmentów z „Annalów” i „Historii” zawiera „informacje”, ktore nie mogłyby być podane z perspektywy „epoki” Tacyta

– w tekstach Psuedo-Tacyta można odnaleźć wiele śladów pochodzących z czasów Renesansu

– obalona zostaje wysoka ocena klasycznego stylu Tacyta w porównaniu z innymi, pochodzącymi z jego epoki pisarzami

– tendencje pornograficzne – charakterystyczne dla okresu XV wieku zjawisko – zawarte w treści rękopisów wzmacniają podejrzenie fałszerstwa. To samo dotyczy rękopisów Petroniusa – ich „odkrywcą” także był Poggio.
– powszechnie panuje opinia, że Tacyt korzystał z pism późnych historyków, jak Flawiusz, Plutarch, Swetoniusz, Tertulian i inni. W rzeczywistości było odwrotnie – Poggio korzystał z tych pism tworząc „Tacyta”.

Liczne argumenty zebrał także W. Kammeier, co prawda związany z kontrowersyjną grupą „krytyków chronologii czasowej”, ale mającą spore dokonania w zakresie badania wiarygodnosci tzw. „źródel historycznych”. Kammeier był też członkiem NSDP, jego książka wyszła w 1935, zmarł w 1959.
W „Historischen Vierteljahresschrift Nr. 24” napisał m.in. „Tacyt to powierzchowny i bezkrytyczny kompilator”.

To on jednak podaje, że:

  • W. Capelle w „Das alte Germanien” zauważa ”rząd zaskakujących podobieństw między informacjami Tacyta, a źrodłami niektórych greckich autorów z V p.n.e. opisujących całkiem inne ludy”.
  • E. Norden w ”Die germanische Urgeschichte in Tacitus’ Germania”
    tłumaczy, że ”cała zawartość czwartego rozdziału Tacyta łącznie z licznym słownictwem wywodzi się ze świata myśli Posejdoniusza, dokładnie mówiąc odpowiada ona jego opisowi północnych ludów – Scytów i Celtów, który Tacyt przenosi na opis Germanów.”
  • Teuffel natomiast w „Teuffels Geschichte der römischen Literatur in 3 Bänden” zarzuca autorowi „Germanii”, że „Nic nie wskazuje na wiedzę wynikajacą z własnych obserwacji”. Tacyt miał przecież możliwość zasięgnięcia informacji od Germanów, którzy licznie, jako niewolnicy, przebywali w Rzymie. Tego jednak nie zrobił, a używane w tekście pojęcia prawne, potwierdzają, że jego wiedza pochodziła z książek, a nie z opowieści ludów, które opisuje. Teuffel krytykuje też autora „Germanii” pisząc, że „Przedstawia fakty w świetle odpowiadającym jego intencjom”, co dzisiaj nazwano by „falszowaniem historii”. Wymienia np. boga Merkurego mimo, że Germanie takiego boga nie mieli.
  • K. Brand w „Tacitus Historien und Annalen Band 2” twierdzi, że „Tacyt podaje … nazwy rzymskich bogów …. ponieważ nie zna germańskich.”

Kammeier zwraca też uwagę, że nigdzie nie ma wzmianek o tym „wyjątkowym” dziele, tak ważnej osobistości jaką miał być senator Tacyt. W podsumowaniu pisze, że „Cała książka nie zawiera prawie żadnego fragmentu, który nie byłby w innym miejscu poddany wątpliwościom, zmodyfikowany czy wręcz zaprzeczony”.

Wiemy zatem, że Pseudo-Tacyt, mimo możliwości zaczerpnięcia informacji od przebywających w Rzymie Germanów, nie skorzystał z tej sposobności, a swoją pracę oparł głównie na materiałach pisanych. Takim źródłem dla Tacyta mogła być „Bella Germaniae” Pliniusza Starszego, wspominana jedynie w liście Pliniusza Młodszego do Beabiusa Macera, która jednak nie dotrwała do naszych czasów. Możliwe, że z tej pracy korzystał Pseudo-Tacyt, choć nie mamy pewności, czy w w XV wieku była ona jeszcze dostępna, ani czy faktycznie istniała.

Warto zapoznać się też z pracami innych badaczy autentyczności „Germanii” Tacyta, do których należą:

  • Voltaire – „Leksykon filozoficzny”
  • John Wilson Ross – „Tacitus and Bracciolini”[6]
  • Polydore Hochart – „De l‘Authenticite des Annales et des Histoires de Tacite” (1890)[7]
  • Leo Wiener, pierwszy profesor Katedry Slawistyki na Uniwersytecie Harvard, poliglota znający 20 języków, pochodzenia m.in. polskiego – „Tacitus‘ Germania and other forgeries”
  • Christopher B. Krebs – „Die „Germania“ des Tacitus und die Erfindung der Deutschen”[8]

Leo Wiener podaje, że jednym z przekonujących dowodów na nieautentyczność „Germanii” jest to, że nie została ona wymieniona w żadnych źródłach.

Bardzo krytycznie na temat pracy Pseudo-Tacyta wypowiadał się także Polyodore Hochart, wybitny romanista i łacinnik, który badał „Germanię” i wydał na jej temat dwie książki. W pierwszej, częściowo za Johnem Rossem, dowodził, że „Germania” jest fałszerstwem, a w drugiej zamieścił polemikę z jego adwersarzami. Mimo tego, że nie udało się obalić jego argumentów, „dzieło” Tacyta stało się jednym z podstawowych źródeł do rekonstrukcji dziejów starożytnych tej części Europy, zwłaszcza dotyczących ludów germańskich, które dziś z marszu uznaje się niesłusznie za niemieckie.

Ciekawą analizę autentyczności dzieł Tacyta przedstawił niedawno polski obrońca Ewangelii Jan Lewandowski[9], który na tym przykładzie starał się podważyć argumenty racjonalistów nie wątpiących przecież w istnienie mało poświadczonego autora „Germanii”, a podważających podobnie skąpo potwierdzone ewangelie. W artykule tego autora czytamy, że „Gdybyśmy bowiem takie same rozumowanie, jakie racjonaliści stosują do Ewangelii, zastosowali do Tacyta i jego dzieł, to okazałoby się, że jego dzieła nie powstały w tym czasie, na który tradycyjnie się je datuje, tylko ponad sto lat później. Okazałoby się też, że nie możemy uważać, że autorem tych dzieł jest Tacyt. A przecież dzisiaj nikt poważny nie neguje tego, że Tacyt napisał to, co napisał.”

Dalej autor zaczyna podawać przykłady i argumentację o dość wątpliwych poświadczeniach dzieł Tacyta, jak i jego samego jako rzymskiego historyka. „Z pisarzy współczesnych Tacytowi wspomina go tylko Pliniusz. Nie powołuje się on jednak na dzieła Tacyta, stąd Pliniusz nie może być dowodem na to, że Tacyt napisał konkretnie to, co mu się dziś przypisuje. W połowie II wieku pisze Ptolemeusz, u którego znajdujemy pewną pomyłkę w opisie miast znajdujących się na północy dzisiejszych Niemiec. Źródła tej pomyłki uczeni dopatrują się u Tacyta”.[10]

Nastepnie czytamy: „Kolejnym autorem, który mógł (choć nie musiał) korzystać z Tacyta, jest Dion Kasjusz, który pisał o zbiegu Usipi i o Gnaeuszu Juliuszu Agrykoli, dowodzącym, że Brytania jest wyspą. Te ostatnie wzmianki są znane tylko Tacytowi, dlatego przyjmuje się, że Kasjusz w tym miejscu korzystał z Tacyta. Jednak Ptolemeusz i Kasjusz nie odwołują się imiennie do Tacyta i (….) możemy powiedzieć, że Ptolemeusz i Kasjusz opierają się tu jedynie na jakiejś ustnej, obiegowej opinii, która była źródłem także dla Tacyta, lub że opierają się oni na źródłach, od których był zależny także Tacyt, lecz które się do dziś nie dochowały (wspomniana informacja zawarta u Kasjusza jest znana tylko Tacytowi). Zatem po okresie 80 lat od proponowanej wyżej datacji dzieł Tacyta (Roczniki) wciąż nie mamy zewnętrznego historycznego potwierdzenia, że w ogóle napisał on te dzieła.”

Mamy jeszcze takie przykłady: „Następnym autorem starożytnym, który czyni aluzję do dzieła Tacyta, jest Tertulian, który pisze 100 lat po dacie, jaką dziś uważa się za rok powstania Roczników. Tertulian odwołuje[11] się dwukrotnie do IV księgi Roczników Tacyta, w której opowiada on o wojnie żydowskiej. Jest to pierwsze wyraźne odwołanie się do dzieła Tacyta w historii.

Laktancjusz również jest czasem posądzany o znajomość Tacyta, ale przypuszczenie to opiera się na bardzo słabych podobieństwach jego dzieła do prac Tacyta.[12] Podobne reminiscencje dostrzega się w dziele Panegyricus ad Constantinum (IX) Eumeniusza z Autun, który powielał za Tacytem przesąd, że noce są zawsze krótkie. Obaj ci autorzy nie powołują się jednak bezpośrednio na samego Tacyta.

W IV wieku na Tacyta powołują się Wopiskus, Liwiusz, Salust i Trogus. Amianus Marcelinus w tym okresie publikuje swoją historię, która zaczyna się w miejscu, w którym Tacyt kończy swe Roczniki, co wskazuje, że przynajmniej znał on jego pracę i być może uważał się za kontynuatora jego dzieła. Mniej więcej w tym okresie pisze również Sulpicjusz Sewerus, który w swym Chronicorum libri (II, 28, 2; II, 29, 2) powołuje się wyraźnie na Roczniki (XV, 37 i 44) Tacyta. Również Hieronim w swym komentarzu do Księgi Zachariasza 14,1-2 powołuje się na Tacyta. W tym okresie pisma Tacyta mogli znać również tacy historycy jak Klaudian i Serwiusz (ten ostatni na pewno znał pewne fragmenty z dzieł Tacyta). Hegezyp (ten sam okres) sporządził łacińską wersję Wojny żydowskiej Flawiusza, którą uzupełniał o różne dodatki, w tym dodatki pochodzące, jak się wydaje, z Roczników Tacyta (IV, 8; por. Roczniki Tacyta, V, 6). W V wieku do znajomości Tacyta przyznawali się tacy pisarze jak Orozjusz i Sydoniusz[13]. Orozjusz cytuje[14] Tacyta i jego relacje porównuje z takimi historykami, jak Pompejusz Trogus, Flawiusz i Swetoniusz.

W VI wieku ślady znajomości Tacyta odnajdujemy u takich pisarzy jak Kasjodor i u piszącego niecałe 100 lat po nim Jordanesa. Kasjodor wydaje się słabo znać Tacyta, ponieważ mówi o nim jako o „pewnym Korneliuszu”.[15]

Jak wiemy „Historia Gotów” Kasjodora, którą streszcza w swojej „Getice” Jordanes, także zaginęła. We wstępie do swojego dzieła Jordanes informował, że streszczenie Kasjodora wykonał na prośbę swojego przyjaciela Kastaliusza, zaś oryginał miał do wglądu jedynie przez trzy dni, w związku z czym nie oddaje dokładnie słów księgi, lecz raczej jej sens.[16] E. Zwolski pisze, że w 533 roku  „Historia Gotów” Kasjodora była publicznie znana, dlatego może dziwić fakt, że Jordanes publikujący swoją „Getikę” po 18 latach od tej daty, w 551 r., miał do niej tak ograniczony dostęp. Wygląda na to, że ktoś mu podsunął książkę Kasjodora, by zmotywować go do napisania własnej kroniki „O pochodzeniu i czynach Gotów”, ale po co, skoro księga Kasjodora o podobnej tematyce już istniała. Jordanes dokonuje streszczenia owej „publicznie znanej” kroniki o dziejach Gotów, jakby wiedział, że ma ona wkrótce bezpowrotnie zaginąć. Jordanes ma być zatem lepszym autorem od Kasjodora w tym temacie prawdopodobnie ze względu na zawartość „Historii Gotów”, której nie poznamy.

W każdym bądź razie, mamy kilka historycznych odwołań do prac Tacyta, głównie „Roczników”, ale bez podania samego Tacyta z imienia. Jan Lewandowski w swym artykule wyjaśnia, iż „Przyjmuje się najczęściej, że Tacyt napisał swe Roczniki około roku 116 n.e. Tacyt nie podaje się jednak za autora tego dzieła.” Jeśli się nie podpisał, to znaczy, że ktoś uznał, nie wiadomo na jakiej podstawie, iż to jego dzieło. Jest to jedynie potwierdzenie istnienia „Roczników”, ale nie Tacyta-historyka.

Zauważmy też, że to właśnie zespół Poggio Braccioliniego „odnalazł” prace Ammianusa Marcellinusa, uznawanego za kontynuatora „Dziejów” Tacyta, co niestety może świadczyć, że i jego „dzieło” jest zgrabnym falsyfikatem.

Podsumowując, istnieje mnóstwo przesłanek, że „Germania” Tacyta jest falsyfikatem, a co więcej samo istnienie Tacyta, jako rzymskiego historyka budzi szereg wątpliwości. Najczęstsze dawne odwołania dotyczą, co prawda „Roczników”, ale nie są one podpisane i tylko umownie Tacyta uznaje się za ich autora, najprawdopodobniej po to, by uwiarygodnić także samą „Germanię”. Niestety podważenie autentyczności „Germanii” uruchamia domino podejrzeń wobec innych „dzieł” ze stajni Poggio Braccioliniego, w tym m.in. Cicero, Tacitusa, Quintiliana, Vegetiusa, Marcusa Maniliusa, Ammianusa Marcellinusa, Vitruva, Statiusa, Lucretiusa, Petroniusa, Probusa, Flaviusa Capera, Eutychesa.

 

Tomasz Kosiński

12.10.2019

 

[1] Hochart Polydore, De l’autenticité des annales et des histoires de Tacite, Paris 1890

[2] Tacyt, Germania, przeł. Adam Naruszewicz, wyd. T. Mostowski, Warszawa 1804, edycja komputerowa www.zrodlahistoryczne.prv.pl, s. 19.

[3] Dumézil Georges, Bogowie germanów. Szkice o kształtowaniu się religii skandynawskiej, przeł. Anna Gronowska, Oficyna Naukowa, Warszawa 2006; Kempiński Andrzej M., Słownik mitologii ludów indoeuropejskich, SAWW, Warszawa 1993; Piekarczyk Stanisław, Mitologia Germańska, wyd. Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1979; Słupecki Leszek Paweł, Mitologia skandynawska w epoce wikingów, Wyd. NOMOS, Kraków 2003; Szrejter Artur, Mitologia Germańska (wyd. II), L&L, Gdańsk 2006

[4] Tacyt, Dzieła, t. I-II, przekład i opracowanie S. Hammer, Czytelnik, Warszawa 1957

[5] Obecnie kwestionuje się to pokrewieństwo, za: Słownik cesarzy rzymskich, red. nauk. Jan Prostko-Prostyński, Poznań: Wyd. Poznańskie, 2001, s. 187

[6] http://manybooks.net/titles/rossjohnetext058tcbr10.html

[7] http://www.ilya.it/chrono/pages/hocharttacitusdt.htm

[8] https://bilder.buecher.de/zusatz/34/34503/34503761_lese_1.pdf

[9] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[10] Tacyt, Roczniki, IV, 72, 73

[11] Tertulian, Do pogan, 11

[12] Laktancjusz, Div. inst., I, 18, 8

[13] Sydoniusz, Ep., IV, 22, 2; IV, 14, 1

[14] Orozjusz, Adversus paganos, I, 5, 1; I, 10, 1; cytaty za: Tacyt, Roczniki, V, 3. 7

[15] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[16] Zwolski Edward, Kasjodor i Jordanes. Historia gocka czyli scytyjska Europa. Lublin 1984