Łacińskie powitanie “have /ave/”, oznaczające “bądź pozdrowiony(a)”, językoznawcy wyprowadzają od gr. XAIPE /chaire/, które z kolei wywodzi się od hind. hare – ciesz się.
Jednak ‘have’ i ‘chaire’ nie współbrzmią ze sobą zbytnio. Ale może być coś na rzeczy, o czym będzie dalej.
To powitanie równie dobrze może być skrótem od sł. [sl]ave, bo Grecy, ani Rzymianie, nie umieli wypowiedzieć składu głosek ‘sl’, dlatego je pomijali w zapisach i wymowie, albo rozdzielali je innymi literami, np. c /g,k/ > Sclavus lub t > Stlaveni.
Co za tym jeszcze przemawia? Ano pochodzenie włoskiego powitania ‘ciao’. Nawet w akademickiej nauce wyprowadza się je od ‘schiavo’ – niewolnik, a to z kolei od ‘sclavus’, jakie pojawiło się w średniowiecznej łacinie.
Problem w tym, o czym już pisałem w artykule “Słowianin nie oznacza niewolnika” (a także w książce “Słowiańskie tajemnice”), że akademicy wyjaśniają, iż miało to znaczyć powitanie niewolnika skierowane do swego pana w rodzaju “ja twój niewolnik”. Oczywiście jest to bzdura na resorach uwarunkowana politycznie, aby nie dopuścić możliwości, iż może ono pochodzić od słowiańskiego pozdrowienia “sława”.
Uzasadnieniem ma być tutaj inne pozdrowienie “servus”, które ma także rzekomo odnosić się do łacińskiego terminu oznaczającego niewolnika. Ileż to słów mieli ci Rzymianie o jednym znaczeniu “niewolnik”, co najmniej jak Normanie na wiatr, czy Anglicy na deszcz. Wychodzi na to, że i klasyczne ‘poer’ (ang. poor – biedny), jak też ‘servus’ (ang. service – usługa), czy średniowieczny ‘sclavus’, miały znaczyć to samo. Otóż wydaje mi się, że jednak nie znaczyły.
Niewolnika w Rzymie określano bowiem słowem ‘poer’. Słowo ‘servus’ odnoszono pierwotnie do sługi, albo najemników w służbie wojskowej lub ochroniarzy, tzw. gwardii przybocznej. Zauważmy przy tym, że nie każdy, kto jest na służbie, był niewolnikiem, zwłaszcza w wojsku, dyplomacji (doradcy), czy rzemiośle lub rolnictwie (aprowizacja). Słowo ‘serv+us’ pochodzi najprawdopodobniej od ‘Serb’, czyli słowiańskich Serbów, którzy stanowili właśnie taką doświadczoną armię wojowników, walczących także, jako “legia cudzoziemska’, za srebrniki. To od srebrnych monet właśnie, jakimi płacono im żołd, wywodzi się przypuszczalnie ich nazwa własna (srebr > serb > serv).
Bardzo możliwe, że Serbowie to najemna formacja wojowniczych Chorwatów, która najpierw poprzez swoją “elitarność”, a potem “sprzedawczość”, doprowadziła do rozłamu w chrobackim rodzie i powstania nowego etnosu.
W każdym razie, według mnie, powitanie “servus” nie oznacza “ja niewolnik”, ale grzecznościowe “do usług”. Takie powitanie przetrwało do dziś. A i mało prawdopodobne jest, by włoska elita przyjęła słowa swego pozdrowienia od haniebnego meldunku niewolników.
Zadziwia też fakt, że inne łacińskie pozdrowienie ‘salve’ – witam, także jest podobne do ‘slave’ – sława, ale i ‘silva’ – las, a Lesami, zwano też Lechów, jako ludzi lasu, czczących wielkie drzewa. Albo może byli to ci, którzy wypalali lasy pod uprawy (technika żarowa), zostawiając tylko takie najdorodniejsze sztuki, jako święte gaje. Kto wie, czy greckie miano “Gaja”, bogini ziemi, nie oznacza w rzeczywistości właśnie wypalony grunt pod pola orne, bo rdzeń *ga/*go w prajęzyku wędyjskim i pochodnym od niego sanskrycie, oznacza ‘palić, płonąć’ (np. z_ga_ga, pożo_ga, Poda_ga, Ga_nesha, gorzeć, ga_dać – dać ogień, tj. rozpalić iskrę wiedzy).
Jeśli natomiast przeanalizujemy tzw. pozdrowienie anielskie “Ave Maria” z łacińskiej Wulgaty, gdzie nota bene imię Marii zostało dodane w późniejszych wersjach tłumaczeń ewangelii św. Łukasza, to w innych wydaniach znajdziemy różne jego formy.
Na przykład Biblia syryjska, tzw. peszittha, oddaje słowa anielskie po swojemu, jako “szelama lekhi”, co oznacza: pokój tobie. Po hebrajsku jest to “Szalom làkh”, o tym samym znaczeniu.
Widzimy tu w obu tych językach, że słowo “lekhi / lakh”, a we współczesnym hebrajskim w zwrocie שלום לך /shlum lech/ – pokój z tobą, jakoś dziwnie nam się kojarzy z Lechem. Hebrajski zaimek osobowy ‘lech/lach’ – tobie, ciebie, jest niemal identyczny z arabskim ‘llah’ (także język semicki), gdzie znaczy ‘pan, bóg’ ooraz greckim ‘lexi’ /lehi/ – słowo, a tym samym i ‘sława’, bo przecież w językach wschodnich Słowian ‘słowa’ (mowa) w liczbie mnogiej wymawia się /slava/.
Gdy dopatrzymy się jeszcze w zwrocie ‘shalom’ < s/z h[v]alom (z chwałą), to chyba już wiemy, co oznaczało, tak naprawdę, to powitanie. A mianowicie: “Z chwałą Lacha” (Pana, Boga), czyli innymi słowy “pochwalona przez Boga” – b[ł]ogo_sławiona.
Literka ‘v/w’ wypadła w hebrajskim zapożyczeniu, tak samo jak w niemieckim “hail”, które też jest przekręceniem “hval[i]”, z połkniętym ‘v/w’ i tradycyjną przestawką -li > -il, podobnie, jak Michał > Mikhail.
Co ciekawe, możliwe też, że i turecka ‘halva’ jest słowiańskim zapożyczeniem od ‘hvala’ (również z przestawką). Dlatego, że mogła być to specjalna potrawa ofiarna przygotowywana na chwałę bogom, jak słowiańskie kołacze (dla boga koła – słońca), czy pierniki (dla boga Pieruna).
A tak po prawdzie to wyraz ‘hvala’ związany jest ze słowem ‘hlava’ = ‘glava’ (głowa). I był to zapewne gest skinienia głową przy powitaniu.
W czeskim imię ‘Havel’ (Gaweł) odnosi się do mądrego człowieka, czyli “łebskiego” (łeb=głowa). Hawela to jedna z głównych (głownych) rzek Zachodniej Słowiańszczyzny. Plemię Hawelan, oznacza mieszkańców znad tej rzeki, albo po prostu “Głowian” (łebskich, główków, główkujących), w opozycji do “półgłówków’.
Pisałem też wcześniej, że niewykluczone, iż źródłosłowem dla słowa ‘słowo’, jak i pochodnego ‘sława’, może być skład ‘s/z_[g]łowo’ i ‘s/z_[g]ława’, bo słowo to urzeczywistnione myśli pochodzące z głowy.
Jak to wszystko zaczyna nam się kleić. Wychodzi bowiem na to, że ‘głowa’ jest źródłosłowem zarówno dla ‘słowa’, ‘sławy’, ale i ‘chwały’. Co więcej, w synonimicznej formie ‘łeb’, dała też początek etnonimowi ‘Suebi’ (Słewy > Sławy > Sławianie/Słowianie), hydronimom Łeba / Łaba (przekręcone na Elba, anagram Bela, by odnieść się do łac. Albis – biała). Ale czyż nie ma tu także kolejnych skojarzeń w rodzaju “biała głowa”, oznaczająca niekoniecznie aryjskiego blondyna o niebieskich oczach, ale siwego mędrca, będącego “głową rodu”. W przypadku jednak rzeki taka nazwa mogła oznaczać “głowny” (główny) szlak wodny, np. między siedzibami Połabian (Słebów), a morzem (spływ drewna i innych towarów oraz szybsze i łatwiejsze przemieszczanie się drogą wodną, niż przedzieranie się przez niebezpieczne lasy).
Po tych rozważaniach wróćmy do potencjalnego związku łac. ‘have’ i gr. ‘chaire’. Otóż, jeżeli to greckie słowo pochodzi od wedyjskiego ‘hare’ odnoszonego do przydomku boga Wisznu – Hari, to zastanówmy się, czy czasem ten boski określnik nie oznacza “Najwyższy” (Wisznu – Wysz – Wysoki, Hary, czyli Harny, Górny Bóg, bo hara = hora – góra).
W takim razie ang. have (łac. habere > wł. avere / niem. haben) – mieć, będące literalnym odniesieniem do łac. have, może także być skrótem myślowym zawartym w uproszczonym zapisie sformułowania “mieć coś”, na przyklad “głowę na karku”, “sławę” / “chwałę’, a może też i “slobodę”.
A czyż “sloboda” – wolność, znów nie kojarzy nam się z ‘łobem’, czyli ‘łbem’, który nie schylamy przed nikim, poza pozdrowieniem? Choć samo słowo ‘sloboda’, wygląda, że oznacza ‘s/z_łeba_da[ne]’, tzn. że wolność jest nam dana z góry, od boga i dlatego nikt nie może nam jej zabrać.
Mając jednak na uwadze magię słowiańskich słów i ich wieloznaczność (jak istota boskiej trójcy – jednia w mnogości, wielość w jednym), możemy jeszcze dopatrzeć się tutaj ‘s/z_lo_boda’, tj. z ło[na] boda (wodza), czyli woda[na] – weduna.
Ja jeszcze dostrzegam tu ‘slobo_da’, czyli ‘słowo_da’ (betatyzm b=w), bo wolność jest nam dana na słowo, jest darem od boga, to istota “słowa bożego”, jedno z jego praw, tzw. przyrodzonych.
Nieprzypadkiem część językoznawców wyprowadza etnonim ‘Słowianie’, ale i ‘Swebowie’ oraz ‘Sveones’ (Szwedzi), od ‘sve’ – swój, co ma też być źródłosłowem dla ‘slobody’.
Może więc zamiast się kłócić, co było pierwsze, ‘słowo’ czy ‘swój’, albo może ‘sloboda’, to spróbujmy przyjąć, że wszystkie te propozycje etymologii mogą być prawdziwe, bo jedno słowo wraz ze znaczeniem wynika z drugiego, a trzecie związane jest z każdym z dwóch innych.
Dlatego właśnie Słowianie się tak nazywają, a nie inaczej, bo byli panami słów, jako boskiej wiedzy (Wędowie), mającymi głowę na karku, miłującymi wolność nade wszystko (swobodę), swojakami żyjącymi dla wiecznej chwały, sławy, czci i miru (miłu).
O ile omówiłem już pokrótce pochodzenie słów ‘sława’, ‘chwała’, to przyjrzyjmy się jeszcze, w pewnym stopniu ich odpowiednikom: cześć i mir.
Wyraz ‘cześć’ w języku polskim jest także pozdrowieniem (zdrawieniem – życzeniem komuś zdrowia, jak w toaście “Na zdrowie”). Mamy też wciąż zachowany w ukraińskim okrzyk ‘slava’, czy chorwackie podziękowanie ‘hvala’.
Ale ‘cześć’ to nie tylko efekt ‘cznienia’ (czynienia, czynów; czcić < cznić, dlatego ‘lada_cznica’ to ‘Lady czcicielka’ > ang. lady – pani), jak ‘chwała’ i ‘sława’, ale również znaczeniowo pozornie inne słowo ‘część’ – kawałek, odłamek, domyślnie, najwyższej chwały należnej tylko bogom.
Powoli z polskiego wychodzi z użycia słowo ‘mir’, które u nas oznaczało ‘szacunek’, a u Rosjan ma jeszcze dwa inne znaczenia: pokój i świat (mir miru). Ja widzę w tym przypadku także korelację mir – mil (mił), tj. szanowany – miły, gdzie r<>l. To przejście r>l wynika nie tylko z tendencji niektórych osób, albo całych nacji, jak np. Anglików, do seplenienia i trudności z wymową wibrującego /r/, ale także związane jest ono z ukrywaniem sensu słów. Mianowicie, przykładowe, ang. black – czarny, to tak naprawdę ‘brak’, ponieważ czerń, ciemność, to po prostu brak bieli, światła. Mamy tu też zawoalowaną grę słów: b_lack < b[el]_lack, przy czym ang. lack, znaczy właśnie ‘brak’).
Jak widać, trzeba się trochę nagłówkować, aby poznać prawdę zaklętą w słowach, nie tylko słowiańskich, ale i innych euroazjatyckich, do których przenoszono wędyjskie. Dla prawdawnych Słowian było to zapewne oczywiste. Dzisiaj musimy się wysilić, by na nowo zrozumieć pochodzenie i sens słów jakich używamy na co dzień.
A gdy prawda wyjdzie na jaw (psł. avě /jawie/ – jawnie), to możemy teraz śmiało rzec “Ave Lach”, rozumiejąc już chyba teraz, co tak naprawdę to oznacza.
23 marca 2022 miała miejsce premiera kolejnej książki Tomasza J. Kosińskiego pt. Bohaterowie dawnych Słowian.
Przedstawia ona sylwetki słowiańskich bohaterów z czasów przedchrześcijańskich. Można więc poczytać o Lechu, Kraku, Wandzie, Piaście, ale i o takich przywódcach, jak Gęsierzyk, czy Arminiusz, uważanych za Germanów, acz autor doszukuje się w tych postaciach wodzów słowiańskich.
Tomasz Kosiński założył w lipcu 2021 r. Grupę Projektową Wedamedia, która prowadzi kilka bratnich projektów internetowych (Wedapedia, Wedukacja, Wedateka, Wedariusz) zajmujących się propagowaniem wedukacji.
Jednym z nich jest właśnie Wedapedia dostępna na domenie http://wedapedia.pl, która jest wiki-encyklopedią, będącą uzupłnienieem Wikipedii, gdyż obejmuje gros artykułów, które nie znalazłyby się w tym popularnym serwisie, ze względu na restrykcyjną politykę jego redakcji. Portal powstał 16 maja 2021 roku i jest na domenie wedapedia.pl.
Wedariusz, słownik
Wedariusz to wortal tematyczny powstały 12 lipca 2021 roku, obejmujący wybrane hasła z polskiego słownika wraz z ich etymologią i odniesieniami do innych języków. Jest obecnie jeszcze w fazie roboczej. Opiera się na materiale z polskiego Wikisłownika, ale będzie poszerzony o nowe kategorie i hasła oraz wzbogacony dodatkowymi etymologiami, ignorowanymi przez filogermańskich akademików i redaktorów polskiej wersji Wikisłownika. Dostępny na domenie wedariusz.edu.pl.
Wedateka, archiwa
Przygotowywany od 18 lipca 2021 roku portal czytelniczy Wedateka, opierać się będzie na Wikiźródłach, ale poszerzony zostanie o niechciane tam pozycje oraz wzbogacony będzie o bazę artykułów, zwłaszcza mniej popularnych, a wartych uwagi autorów. Wortal w wersji roboczej jest przygotowywany do użytku na domenie wedateka.edu.pl.
Na forumezo.pl niejaki Siliperius przytacza link do bloga innego anonima Khaliperiusa oceniającego moją książkę “Bogowie Słowian” jako.. pseudonaukową.
Czyż to nie brzmi zabawnie, gdy jacyś nawiedzeni ezoterycy, którzy naukę mają w głębokim poważaniu, zarzucają innym pseudonaukowość przy rozważaniach o nie dających się potwierdzić naukowo bogach? Sami zajmują się ezoteryką i bawią się w rodzimowierstwo w stylu Wiccan, po przejrzeniu co najwyżej książek H. Bławackiej, K. Moszyńskiego i może A. Brucknera oraz paru postów na Fejsie, a jednocześnie uważają, że wiedzą więcej o słowiańskich bogach niż tzw. turbosłowianie, do których mnie z marszu zaliczają.
Autor paszkwilu na temat mojej książki o słowiańskich bogach przyznaje szczerze, że nie zastanawiał się nad każdym zdaniem przeczytanym w omawianej przez niego lekturze, czego smutnym efektem jest niezrozumienie większości tematów, które, mimo tego, nie omieszkuje komentować.
Nie rozumie na przykład, dlaczego piszę o Trentowskim skoro zaznaczam, że miał tendencje do fantazjowania. Tego typu ludziom o ograniczonych umysłach, trudno pojąć, że można przy omawianiu tematu podawać też teorie osób, z którymi niekoniecznie musimy się zgadzać, co jest wyraźnie podkreślone.
Nie czai czym jest wspólnota bałkańsko-słowiańska, bo nie słyszał o Wenetach, czy Retach, którzy zamieszkiwali na północnym wybrzeżu Adriatyku i południowych Bałkanach, a wiele wskazuje na to, że to od tych starożytnych ludów pochodzą właśnie Bałtowie i Słowianie tworzący dawniej jedną grupę etniczno-jezykową. Wielu Litwinów do dziś uważa, że to ich przodkowie założyli Rzym. Dziedzictwo Etrusków, Wenetów i Retów, jak widać jest ezoterycznym rodzimowiercom obce.
Jeśli nasz religioznafca nie potrafi dostrzec nazw słowiańskich bogów w nazwach Makoszyn, Belno, Marzysz czy Czarnocin, to niech poczyta o Mokoszy, Belu (Belbogu), Marzie (Marzannie) i Cernie (Czernobogu), nawet w bibliografii podanej przeze mnie w książce.
Niestety nasz komentator woli wątpić, że tak napisano w publikacjach, do których się odwołuję, choć jak przyznaje nawet nie miał ich w rękach. Wiara jak widać jest tu ważniejsza od wiedzy. A właściwie to nie wiara, lecz próżne przekonanie, że ktoś kto ośmiela się wytykać niektórym rodzimowiercom profanację, może mieć rację. Zwykły, prostacki element samoobrony poprzez atak.
Khaliperius nie daje wiary, że Słowianie mogli przypisywać słowu “bel” wiele znaczeń, jak biel, wielki, jasny, czy północny. Twierdzi, że znali tylko słowo “siewier”, jako północ i tyle. Coś nam tu pachnie rusofilstwem. Ale odłóżmy to na bok.
Kłamliwie podaje też, że “Prawdziwymi bogami słowiańskimi są dla Kosińskiego m.in. Rad, Bel, Cern, Rok, Hambóg, Usład, Lutybóg, Cisłobóg, Ipabog, Bystrzec”, choć nigdzie nie twierdzę, że są oni prawdziwi, a jedynie podaję znaną mi wiedzę na ich temat, często wręcz tłumacząc, że to np. jedynie pomyłki odczytu tekstu, jak “Uslad”, powstały od błędnego opisu posągu Peruna w Kijowie, który miał “us zlaty’ (wąs złoty). Nasz “krytyk” celowo tego nie zauważa, gdyż jego motywacją jest wyłącznie próba ośmieszenia autora książki, a nie jakakolwiek rzeczowa recenzja.
Czepia się mieszania czyichś wypowiedzi z własnymi koncepcjami, choć książka popularnonaukowa to nie praca magisterska, by tylko podawać odniesienia do innych autorów, których swoją drogą licznie przywołuję w przypisach.
Razi go używanie przeze mnie słów “multiplikacja” czy “deizacja” i wymaga, by stosować słownikowe określenia jak “hipostaza” czy “deifikacja”. Cóż ja mogę poradzić na to, że Khalimeros nie rozumie pewnych słów. Niech sobie na przykład wejdzie na historycy.org i poczyta o deizacji rzymskich cesarzy. A jak nie wie, że multiplikacja to zwielokrotnianie, co było właśnie typową cechą Trentowskiego, tworzącego sztucznie nowe boskie byty z różnych ich przydomków, czego nie można nazwać hipostazami, zgodnie z przyjętą definicją, to może Pan Anonim niech zacznie najpierw dokładniej czytać komentowany przez siebie tekst, potem źródło, a na końcu słowniki, a nie odwrotnie.
Odradza mi też tworzenie nowego religioznawstwa. Aha, a więc o to chodzi. Czyli trzeba pisać to, co inni. Sęk w tym, że prawie każdy autor piszący o religii Słowian tworzył nowe religioznawstwo, polemizując ze swoimi kolegami po fachu, kłócąc się właśnie o definicje, nazwy, pochodzenie, funkcje, czy samo istnienie poszczególnych bogów. A może najlepiej podważyć cały słowiański panteon, jak D. A. Sikorski, L. Moszyński, czy ten handlarz tanią sensacją Kamil Janicki od “zmyślonego pogaństwa”. Nasz Khalifaros dzięki tajemnej wiedzy ezoterycznej zna jednak całą i jedynie słuszną prawdę.
Jeśli nasz rodzimowierca chce twierdzić, że pies cieszył się u Słowian specjalnym mirem na podstawie późnej legendy ruskiej o psach Bojana – Stawrze i Gawrze, to gratuluję źródeł.
Zarzuca mi też narcyzm cytując: “Jak widać, wystarczy mieć trochę ogłady intelektualnej i wiedzy historycznej, a szanowne środowisko naukowe zrobi z ciebie fałszerza.” Choć jest to mój tekst dotyczący Tymona Zaborowskiego posądzanego o zlecenie wykonania posągu ze Zbrucza, tylko dlatego, że miał bogatą prywatną bibliotekę, o czym jest nota bene mowa w sąsiednim zdaniu do cytowanego. Czemu ten cytat ma jednak świadczyć o moim narcyzmie nie wiadomo. Może po prostu Khaliperius, jak to sam przyznaje, “nie zastanawiał się nad każdym przeczytanym zdaniem”.
Nie odnosi się on w ogóle do zarzutów, że na spotkaniach rodzimowierczych można spotkać ludzi w czarnych koszulach z faszystowskimi znakami lub smakoszy niemieckiego piwa, jako napoju słowiańskich bogów, nie umiejących na dodatek rozpalić ogniska i modlących się nad ogniem w miednicy, co nijak się ma do słowiańskiej tradycji. Informuje tylko, że powinienem być wdzięczny, że mnie tacy życzliwi rodzimowiercy przyjęli z otwartymi ramionami, a mi poleca białe szaty w formie kaftanu bezpieczeństwa.
Może to i zabawne miejscami, ale całościowo pokazuje poziom intelektualny autora i jego ezoteryczno-rodzimowiercze zaślepienie.
Na koniec Wielki Ezo szydzi z mojego profesora A. Wiercińskiego, sławnego antropologa religii. Ciekaw jestem zatem co studiował nasz “erudyta” i jakich to sam miał profesorów.
Cały ten paszkwilik na mój temat mogę podsumować, że jest to 5D, czyli dupowiedza, darmofama, dręczydrucie, dziadopisarstwo i dziurogłowie.
W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.
Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.
Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.
Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.
Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.
Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.
Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?
Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.
Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.
Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.
Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak, ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.
Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).
Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.
Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?
Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.
Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.
Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.
Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.
Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.
Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.
Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było? Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?
Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie. Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.
Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.
Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.
Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.
Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.
Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.
Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?
Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.
Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.
To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.
Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.
Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.
Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.
Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.
Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.
To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.
Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.
Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.
W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.
W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.
Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.
My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.
Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.
Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.
Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.
Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.
To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.
Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.
Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.
Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.
Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.
Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.
Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?
Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.
Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.
Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.
W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.
Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.
Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.
Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.
Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.
To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.
Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?
Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.
Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.
Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.
Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.
Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.
Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.
Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.
To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.
Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.
Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.
Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.
Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.
Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.
O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.
Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.
Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.
Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?
Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.
My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.
Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.
Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.
Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.
Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.
Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.
Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.
Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.
Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.
Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.
Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.
Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.
Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.
Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.
Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.
Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.
Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.
Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.
Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.
Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.
W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.
Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.
Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?
To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.
Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.
Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).
Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.
Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.
Kamil Janicki, autor książek sensacyjno-historycznych, chwalący się, że wszystkie jego tytuły (np. Żelazne damy, Upadłe damy, Plastikowe damy, Wyniosłe damy, Pierwsze damy, Drugie damy, Trzecie damy itp. itd.) wydano w łącznym nakładzie 250 tys. egz., prowadził swego czasu stronę ciekawostkihistoryczne.pl.
Popełnił tam dyskusyjny artykuł pt. “Zmyślone pogaństwo. Czy nasi słowiańscy przodkowie byli ateistami?”. Tekst jest, co prawda, sprzed 3 lat, ale nie można go pozostawić bez komentarza.
Autor kolejny raz szuka sensacji na siłę, niestety opierając się na celowych przekłamaniach i manipulacjach faktami.
Już sam początek artykułu ma wywołać szok poznawczy. Janicki bez kozery pisze bowiem: “Religia Słowian, pełna barwnych mitów, potężnych bóstw i wpływowych kapłanów to tylko naciągana bajka. Rodzimą wiarę wymyślili naukowcy lubiący folgować własnej wyobraźni. I wszystko co o niej wiesz najwyższa pora odesłać do lamusa.”
Nie wiedzieć czemu głównym dowodem na niepoważną tezę autora mają być wątpliwości historyków co do przebiegu tzw. reakcji pogańskiej w 1031 roku.
Janicki bezpodstawnie twierdzi też, że lud nie musiał się buntować przeciwko uciskowi Kościoła, bo nic takiego nie miało miejsca. Nie było dziesięciny, ani żadnych kościelnych podatków. Za nic ma relacje kronikarzy Thietmara czy Helmolda, którzy jako księża katoliccy sami przyznawali, że powodem buntów pogan był przesadny ucisk chłopów przez możnych i duchownych.
Dalej snuje swoje “wywrotowe” historie kłamliwie twierdząc, że “religia wszelkich Słowian, a już szczególnie naszych odległych przodków, istnieje… głównie w głowach naukowców.”
Kłamie twierdząc, że nieznane są imiona słowiańskich bogów i “Nie sprecyzowano ceremonii, nie podano lokalizacji świątyń czy jakichkolwiek szczegółów kultu”. To o czym w takim razie pisali Thietmar, Adam z Bremy, Helmold czy Saxo, o polskich kronikarzach nie wspominając? Wszyscy oni w zmowie powymyślali sobie wyprawy chrystianizacyjne Ottona z Bambergu, burzenie świątyń, obalanie posągów, obyczaje wróżebne w Arkonie, opisy świąt i innych przejawów pogańskiego kultu, tak silnego, że w kolejnych wiekach liczni kaznodzieje w swoich zachowanych kazaniach ubolewali nad wciąż żywą wiarą w słońce, bóstwa, biesy i różne duchy?
Dalej pisze, że “Problem w tym, że stojąca u ich podstawy teoria została w międzyczasie obalona przez nowe pokolenie specjalistów. I wszystkie oparte na niej prace też wypada odesłać do lamusa.”
Odwołuje się tutaj do idiotycznych tez D. A. Sikorskiego, który uznaje wszystkich kronikarzy niemieckich, duńskich, arabskich, polskich, ruskich, czeskich itd. za kłamców, bo archeolodzy mają wątpliwości czy znalezione obiekty w Wolinie, Wrocławiu, Gnieźnie i innych miejscach to świątynie czy budynki o innym przeznaczeniu.
Ignorancja autora, aż boli i niestety trudno dać jej wiarę, zatem należy wnosić, że jest to celowe robienie z ludzi idiotów. Jeśli w taki sposób Janicki tworzy swoje ciekawostki historyczne to trzeba go uznać za ewidentnego kłamcę i manipulatora, miejmy nadzieję, że wymyśla te swoje sensacje tylko dla kasy, a nie z innych powodów.
Bezczelnie i nieodpowiedzialnie pisze, iż “Pogaństwa nie trzeba było tępić, a chrześcijaństwa – wprowadzać pod groźbą miecza.”
Litości. Lud zatem chętnie się chrzcił i porzucał swoje “prymitywne” wierzenia, nikogo nie zabito w imię Jezusa, nie spalono świątyń, których nie było i nie niszczono posągów, które nie istniały?
Większych głupot już dawno nie czytałem. No, chyba, że w hiperkrytycznych książkach L. Moszyńskiego czy D. A. Sikorskiego, których Janicki sobie upodobał za autorytety z całego grona historyków i religioznawców mających inne zdanie na ten temat.
Nie ma sensu szczegółowo analizować bredni tego poczytnego autora. Wypada tylko przestrzec przed taką formą zakłamywania faktów i robienia czytelników “w balona”.
Nawet niektóre szalone teorie niektórych turbosłowian, jak teza Szydłowskiego o Biblii jako historii Lechitów – Chaldejczyków, są tylko dyskusyjnymi hipotezami. Janicki stara się nam natomiast wmówić, że wszyscy naukowcy, poza L. Moszyńskim i D. A. Sikorskim kłamią, a tylko oni znają jedynie słuszną prawdę.
A co najzabawniejsze, obwinia za to “kłamliwe” wyolbrzymianie rodzimej wiary… Kościół katolicki. Ta instytucja dużo akurat nakłamała i ma wiele na sumieniu, ale teza o zmyślonym przez uczonych i duchownych pogaństwie jest po prostu głupia.
Jeśli ktoś chce wierzyć w takie bzdury to trzeba mu tylko współczuć.
Niejaki Michał Łuczyński nauczyciel ze szkoły podstawowej w Warszawie, prowadzący na FB grupę Mitologia słowiańska (na której mnie profilaktycznie zbanował) i blog https://slowianskamitologia.wordpress.com/ , napisał na innej, typowo śmieszkowo-hejterskiej grupie Raki pogaństwa… , że “Kielce się mnie wstydzą”.
Zapytałem grzecznie o kogo dokładnie chodzi i czemuż to miałby się mnie ktoś wstydzić w moim rodzinnym mieście, z którego ponoć pochodzi i nasz informator.
W prywatnym czacie na Messengerze Łuczyński wyjaśnił, że w kuluarowych rozmowach na uczelni w Kielcach jacyś profesorowie ubolewali na temat tego, co piszę w swoich książkach. Pan nauczyciel nie podał mi jednak nazwisk tych uczonych obmawiających mnie za plecami, a jedynie ograniczył się do publicznego przekazania ich opinii na hejterskim forum. Nie odpowiedział też czy owi zbulwersowani naukowcy upoważnili go do publicznego wyrażenia takiej oceny mojej osoby i czy wiedzą o tym gdzie i jak zdradził temat prywatnych rozmów w kuluarach. Chętnie bym publicznie podjął polemikę z tymi panami, o ile to w ogóle prawda, co Pan Michał napisał.
Jak wiadomo, nie należę do pasywnych autorów, którzy pozwalają na siebie pluć i oczerniać. Nie każdy musi się zgadzać z moimi poglądami, ale oczekuję od krytyków minimalnego poziomu kultury. Nie reagowanie na wyraźne przejawy hejtingu jest przyzwoleniem moralnym na tego typu publiczny poziom dyskusji. Nie zamierzam wdawać się w tzw. gównoburze, ale mam prawo i obowiązek wyrazić swoje zdanie, gdy ktoś mnie publicznie obraża, pomawia lub naśmiewa się z mojej pracy.
Skoro na konferencji naukowej w Warszawie uczeni umieszczają mnie w pierwszej 4 wielkolechickich autorów, to wcale mnie też to nie dziwi, iż na mojej macierzystej uczelni ktoś tam może się obruszać tym co piszę. Jest jeszcze pełno historyków co plotą studentom o skompromitowanej teorii pustki osadniczej, czy allochtonizmie Słowian.
Dziwi mnie jedynie to, że tacy dogmatyści nie mają odwagi otwarcie o tym dyskutować. Robią ostatnio jakieś wykłady we własnym gronie, podczas których chcą ośmieszyć ideę Wielkiej Lechii, ale sami się ośmieszają pokazując swoją ignorancję, agresję, zawiść i lęki.
Młody doktor Łuczyński, jak wielu jemu podobnych, jest narzędziem betonu naukowego w necie, w którym pierdziadki z uczelni gorzej się czują niż na sali wykładowej z pożółkłymi kartkami spisanymi przed 30 laty.
Niestety Łuczyński okazał się nie tylko plotkarzem, ale i zwykłym donosicielem. Z dumą poinformował, że mój komentarz do jego hejterskich działań zgłosił do Faceooka jako naruszenie dóbr osobistych i nękanie. Stara zasada komunistów wyzywających innych od… komunistów, przejęta przez usłużnych i upolitycznionych hejterów zarzucających hejterstwo swoim oponentom.
Tenże Pan Michał poprosił mnie niedawno o zrobienie recenzji jego książki pt. Bogowie Słowian, na co się zgodziłem i poprosiłem o przesłanie tekstu. Stwierdził, że jestem cwaniakiem, bo jego książka się jeszcze nie ukazała. Nie wiem, co w tym jest cwaniackiego, skoro z życzliwości i w ramach szukania wzajemnego zrozumienia oraz nie noszenia urazy za bzdury jakie pisał o mnie w hejterskich grupkach, chcę mu zrobić przysługę o jaką prosił. Odpowiedziałem mu też na mnóstwo pytań, ale on większość moich zbył.
Po długiej wymianie zdań, zrozumiałem, że to tylko prowokacja świeżo upieczonego doktorka, któremu gul śmiga, iż w Empikach i księgarniach jest od 2 tygodni do nabycia moja książka pod tym samym tytułem, co jego. Szkoda, że mnie nie posądził o kradzież tytułu książki, o której do przedwczoraj nikt nie wiedział i nie wiadomo kiedy się ma ukazać.
Z racji, że autor ten wydaje swoją pracę w wydawnictwie naukowym KTN można przypuszczać, że nakład będzie w granicach 200-300 sztuk, nie miałem więc śmiałości prosić o darmowy egzemplarz decydując się na zakup pozycji, która jest związana z tematem mojej ostatniej publikacji, wywołującej jak się okazuje pulpitacje serca u tego autora i zapewne także wielu moich antyfanów, ze skostniałych uczelni i wśród “pseudonaukowej” hejterki wszelkiej maści blogerów i krytykantów.
Mając na uwadze kompletną nieznajomość autora i zapewne brak jakiejkolwiek promocji jego publikacji, zdecydowałem się mu pomóc i stąd pomysł na ten post.
Pomóżcie więc chłopakowi i kupcie parę egzemplarzy jego książek, bo mu niebawem żyłka pęknie i przyszłość naszego religioznawstwa stanie pod znakiem zapytania.
Przy okazji chciałbym poinformować, że jestem laureatem Nagrody Prezydenta Kielc II stopnia za krzewienie kultury, posiadam nagrody i statuetki za promocję regionu od Polskiej Organizacji Turystycznej, Wojewody Świętokrzyskiego i Marszałka Województwa Świętokrzyskiego oraz innych podmiotów.
Podczas mojego 2 letniego pobytu zawodowego w Opolu otrzymałem tytuł Mecenasa kultury także tego miasta.
Pracę magisterską pisałem o Kielcach w okresie międzywojennym, jestem też założycielem i prezesem Fundacji Regionalis oraz wydawcą i redaktorem czasopism regionalnych, w tym Dedala dotowanego swego czasu przez Ministerstwo Kultury. O moich działaniach społecznych dla miasta i regionu, wydanych przeze mnie licznych publikacjach regionalnych i zorganizowanych dziesiątkach imprez popularyzujących moje rodzinne miasto i region oraz Słowiańszczyznę (m. in. Świętokrzyskie Dni Kupały – certyfikat POT, Festiwal Kultury Słowiańskiej SLAVIA, Świętojanki, Osada Słowiańska) można przeczytać w internecie.
Przez kilka lat od 2000 roku prowadziłem też pierwszy wortal miejski nasze.kielce.pl, który istnieje do dziś (19 lat), choć obecnie prowadzony jest przez inne osoby, którym odstąpiłem domenę w związku z nadmiarem innych zajęć.
Ciekaw jestem dorobku dla miasta Kielce Pana Michała Łuczyńskiego, który tak łatwo rzuca swoje opinie na mój temat w Sieci.
Jak na Pana doktora, takie grupki typu Raki pogaństwa.. na fejsie i uprawianie hejtingu to raczej wątpliwa droga do kariery naukowej. Jeśli natomiast Panu Michałowi chodziło o zwykły fejm i przypodobanie się hejterom wyzywającym mnie na tejże grupce od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożących spuszczeniem mi “wpierdolu” to zapewne osiągnął, co chciał.
Już nie jest nikim. Jest kolejnym wirtualnym “obrońcą nauki”. Misjonarzem, krzyżowcem i inkwizytorem. Narzędziami walki jest nie miecz, a oszczerstwo, obśmiewanie, pomówienia i zwykle wyzwiska. Cyniczna gra o to, czyja racja jest bardziej mojsza. Może za to wpadnie kiedyś habilitacja? Póki co trzeba ośmieszyć autora komercyjnej i konkurencyjnej publikacji.
Pomóżmy zatem młodemu panu doktorowi i jemu podobnym i huzia na Kosińskiego, co twierdzi, że Słowianie są tu od tysięcy lat, nie było żadnej pustki, byli piśmienni i znali runy oraz mieli swój boski panteon. Toż to brednie na resorach i pseudonauka.
Może niebawem przerażone spanikowane i bezradne środowisko polskich historyków i archeologów będzie dawać tytuły, a przynajmniej poklepie po ramieniu, za walkę z pasjonatami historii, którzy ośmielają się podważać ich autorytet i zarzucają powielanie dogmatów z czasów zaborów i nazizmu.
Turbogermanie łączcie się do wspólnej walki z turbosłowianami, czas na nową wyprawę krzyżową. A może nawet palenie książek lub zrobienie indeksu ksiąg zakazanych. To uczeni przecież mają monopol na prawdę. Wtedy praca takiego M. Łuczyńskiego byłaby jedynie słusznie obowiązującą i każdy musiałby mieć ją w domu jak biblię.
Może ktoś pomyśli, że to przesadzona wizja, ale czy aby niektórzy nie przesadzają z drugiej strony demonizując pracę grupki pasjonatów na temat naszej historii i dziedzictwa? Straszenie nimi ludzi i porównywanie do płaskoziemców ma z nich zrobić oszołomów, a wiązanie z antyszczepionkowcami ma ich uczynić odpowiedzialnymi za śmierć dzieci, jak sugerowali Żuchowicz czy Wójcik w swych publicznych wypowiedziach i krytycznych książkach na temat idei Wielkiej Lechii.
Pytanie zatem, kto i czego powinien się tu wstydzić?
Chyba najbardziej komentowanym i wzbudzającym największe emocje zabytkiem piśmiennictwa historycznego w Polsce była tzw. Kronika Prokosza, wydana w 1825 r. przygotowanego przez Hipolita Kownackiego pt. „Kronika Polska przez Prokosza w wieku X napisana. Z dodatkami z kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznemi kommentatora wieku XVIII”. Cały tekst obejmuje wypisy z różnych kronik, a Kownacki w swoim wydaniu starał się oddzielić to, co miało pochodzić od samego Prokosza, od komentarzy kompilatora, co mu zresztą niezbyt udolnie wyszło.
Ze względu na istniejące wokół niej kontrowersje, jak również wciąż toczącą się na ten temat dyskusję, przywołaną po latach przez jej reprinty i liczne odwoływania do niej przez J. Bieszka w swoich książkach, zajmiemy się tym artefaktem bardziej szczegółowo.
Wydanie z 1825 r. powstało na podstawie rękopisu, który miał znaleźć na żydowskim kramie w Lublinie generał Morawski. Rękopis ten znajduje się obecnie w Bibliotece Narodowej, nr akc. 6940 (Archiwum Wilanowskie, sygn. 218).
Dzieło, którego autorem ma być benedyktyński arcybiskup krakowski Prokosz, ma według Dyamentowskiego pochodzić z 996 roku, co już samo w sobie jest mało wiarygodne, bo wtenczas raczej żadnych benedyktynów w Polsce nie było (aktywni dopiero w XII w.). Kownacki jednak jest pewny istnienia benedyktyna, pierwszego na katedrze krakowskiej arcybiskupa Prokosza, koło roku 896, zmarłego w 986. Mamy zatem tutaj 10 lat różnicy między datowaniem Kroniki Prokosza przez Dyamentowskiego a śmiercią owego biskupa, co może być zwykłym błędem edytorskim, ale wprowadzającym niepotrzebne zamieszanie. Wydawca odwołuje się tu do opinii kronikarza Baszko, który miał uznawać, że kronikę tę napisał Prokulf (ewentualnie dopisał dzieje Mieczysława i dociągnął kronikę do 992 r.), drugi biskup krakowski, zmarły właśnie w 996 roku.
W Katalogach biskupów krakowskich widnieje Prohor (łac. Prohorius, pontyfikat 969-986), który może być utożsamiany z Prokoszem, domniemanym autorem kroniki.[1] Jego imię odnotowuje najstarszy znany z redakcji z 1266 w Rocznik kapitulny krakowski (Haec sunt nomina pontificum cracoviensium Prohorius, Proculphus, Poppo, Gompo, Rachelinus, Aaron archiepiscopus quintus, Sula cognominatus Lamberlus, beatus Stanislaus Martyr) oraz Rocznik Traski (Prohorius primus episcopus Cracoviae ordinatur)[2], nie podano tam jednak lat ordynacji pierwszych biskupów w Krakowie. Najprawdopodobniej związany był z biskupstwem praskim bądź ołomunieckim, a działalność w Krakowie jako biskup misyjny mógł rozpocząć pomiędzy rokiem 970 a 974 i kontynuować do 986.
W innym miejscu wydawca przytacza przypiski komentatora przekonując, że Prokosz nie w wieku X, ale w XII tę historię pisał, gdyż przywołuje on nuncjusza papieża Jana XIII pod imieniem Idziego, który miał być przysłany do Polski, by podzielić ją na diecezje. Papież Jan XIII urzędował co prawda w X wieku, ale kardynał Idzi jest wzmiankowany w wieku XII, zatem to z tego okresu mają pochodzić zapiski Prokosza.[3]
Zdaniem Lelewela, który niedługo po wydaniu rękopisu Morawskiego, znalazł podobny w Wilnie, to Przybysław Dyamentowski (ur. 1694, zm. 1774), miał spreparować ową kronikę. To on jest podpisany na odnalezionym w klasztorze benedyktynów egzemplarzu brata Feliksa Towiańskiego, datowanym na 1764 rok. Miał on nad nim pracować od lat młodzieńczych (prawdopodobnie od 1711, kiedy to ukazało się nowe wydanie Kroniki Długosza, które mogło być jego inspiracją), aż do końca życia.
W recenzji Lelewela czytamy o tym „summa zaś, albo krótkie Polski zebranie, jest to: począwszy od roku 550, którego Lech wielki do Polski przyszedł, aż do roku pańskiego 1711, polski naród stoji już szczęśliwie lat 1161 (p. 24): a z tąd wnosićby można, że to jest data pisania téj kompilacji, albo że jeżeli nie jest to znowu czego nieco dawniejszego przywiedzenie, że jest datą, w którym kompilator swoję kompilacją klecić rozpoczął. Może to być rok rozpoczęcia, gdyż jeszcze późniejsze w nim daty dostrzegam. Pomiędzy dziełami przezeń używanemi, drukowane są z wieku XVI, albo XVII przed rokiem 1700 z druku wyszłe, atoli oprócz tych, dwa są po tym 1700 drukowane dzieła: takiém jest wydanie Lipskie Długosza z 1711 roku, oraz zbiór kronik Sommersberga w 1729 ogłoszony, z tego zbioru, a nie z kąd jinąd przytaczane są kronik Bogufała i Szląskich karty. Tym sposobem, są ślady oczywiste że między 1711 a 1730, kompilator nad swoją kompilacją pracował.”
Jego praca polegała na wplataniu ewidentnych wymysłów między fakty historyczne z innych kronik, dlatego nie można odrzucać wszystkiego, co w niej napisano. Ta mozolna praca wygląda na nieskończoną, co Lelewel w swojej recenzji ujął słowami: „tyle zmyślonych i fantasticznych a śmiesznych i dziwacznych przyswojiła sobie osobliwości, i to pewna że po długiéj i obszérnéj pracy, została niewykończoną (…) że robota jest niewykończona, dowodem tego jest,
1, że lata wieku XIII, mniéj są wypracowane od lat wieku X, a te, mniéj od początkowych;
2, że po wielu bardzo miejscach są pozostawiane okienka białe, do wpisania, nietylko nazwisk i wyrazów, ale wielu linij i perjodów, pozostawiane nawet białe półarkusze do dokomponowania całych paragrafów;
3, że rozdział siódmy, bardzo jest nieszykownie ułożony, bo po ochrzczeniu Mieczysława, jeszcze o nim jak o poganinie mowa, bo są odwołania do własnych opowiadań które się nieznajdują, jako naprzykład, o opowiadaniu chrześciaństwa przez świętego Wojciecha.
A niewykończenie takowe wynika,nie z przepisania, ale z samego przepisywanego originału, ponieważ w obudwu kodexach rękopiśmiennych, w tém co obadwa w sobie mają, jednostajne są defekta, w obu jednostajnie są zostawione do zapełnienia okienka, zakątki i białe kartki.”
Już na samym wstępie swojej krytyki Lelewel tak pisał „O jile ważne i drogie są dla nas zabytki dziejów ojczystych, o tyle z drugiej strony, strzec należy, aby bezkarnie pod jimieniem dawnych kronik, nie wychodziły na widok publiczny zbiory niezdolne wytrzymać żadnej historicznéj kritiki i niemające cechy wiarogodności. Do takowych utworów, należy niezaprzeczenie kronika Prokosza. Lubo samo jej przeczytanie, bez dalszych badań już dostatecznie przekonywa, że dzieło to na żadną wiarę niezasługuje, jako obejmujące mnóstwo sprzeczności, anachronismów, płonnych domysłów, niezgodne z obyczajami i duchem czasów w niej opisywanych, opartych wyłącznie, na przyjętych i upowszechnionych o początku narodu polskiego bajkach, które tylko rozszerza, i uzupełnia wszelako nieodrzeczy sądziłem, zwrócić na nie uwagę, nie tak dla zbicia twierdzeń Prokosza, jako raczej dla wyszukania, z kąd podobne zmyślenia pochodzić mogą?”.[4]
Lelewel wyjaśniał, że „Autor téj kroniki, jest kompilator niemałej inwencji. Czytał bardzo wielką liczbę dzieł rzeczywiście existujących i zmyślonych, krajowych i cudzoziemskich, a mia nowicie niemieckich; z nich przywodzi co rzeczywiście mówili, a czasem i to czego niepowiedzieli; a to wszystko, nie dla kłamstwa, nie dla żartu, ale na serjo, aby zupełniejszą historją polską napisać.”
Nie wiedzieć czemu Bieszk, gloryfikujący Kronikę Prokosza, nie wspomina o tym, że w jej tekście jest informacja o żydowskim pochodzeniu imienia Lech. Lelewel jednak dostrzega to w tekście rękopisu „Zrazu zajmuje go Lech, który według Prokosza był prawnukiem Jawana i wraz po potopie panował. Jakoż, mówi nasz kompilator: podobieństwo wielkie, ponieważ to jimie jest pure hebrajskie, jakto widać z księgi paralipomenon cap. IV, v. 21 (p. 19), gdzie wymieniony jest między Izraelitami do ziemi obiecanéj wracającemi, Lech żyd z pokolenia Juda. Lech ten po potopie panujący, zmienił w herbie ciołka na orła białégo.” Jest to oczywiście usilna próba wyprowadzenia rodowodu Polaków z Biblii, a jedyną możliwością jest odwołanie się do jakiegoś żydowskiego potomka tam wymienionego. Kompilator nawiązuje tym samym do trendu z czasów renesansu dotyczącego szukania biblijnych korzeni narodów, który widoczny jest także u polskich kronikarzy z XVI wieku. Ma to najprawdopodobniej dodatkowo uwiarygadniać powstanie kompilacji i pisanie komentarzy właśnie w tym okresie.
O czasach Mieczysława (Mieszka I) kompilator tak pisze, według Lelewela: „O Mieczysławie jest cały długi siódmy rozdział Cztéry widoki naszego kompilatora, z niemałą dokładnością zajmują. Ochrzczénie się Polski, bałwochwalstwo, pozakładanie biskupstw i wojny Mieczysława. W pierwszych dwóch razach jest baśniarska gadanina, na posadzie rzeczywistéj inwentowana; w jinnych dwóch razach, o tém tylko gada co zmyślone, a nic prawdziwego nie pisze. Jeszcze i w tym razie jimie Prokosza jest duszą całego konceptu. A ponieważ, mówi Kompilator, jednego dnia niemogli się wszyscy Polacy ochrzcić, więc książe Mieczysław pod konfiskacją dóbr i kary wygnania z Polski przykazał, żeby po miastach znaczniejszych oraz miasteczkach i wsiach, wszystkie pokruszywszy bałwany i one w jeziorach lub téż w jinnych potopiwszy wodach, albo téż poprzywalawszy kamieniami, dnia 7 marca, wszyscy chrzest przyjęli Polacy.” Nawet wymienia z nazwiska panów, którzy się wówczas z księciem Mieczysławem pochrzcili, wśród których oczywiście nie może zabraknąć Toporczyków.
Z treści Kroniki Prokosza dowiadujemy się też, że Mieczysław posiadał według obyczaju 7 żon. Wprowadził własne pieniądze ze srebra i brązu na wzór liścia, pieczętowane orłem (herbem królestwa) z literami henetyckimi (slawońskimi) i imieniem księcia. Zakazał też wwożenia obcych monet na teren kraju, wcześniej używanych w obiegu, głównie rzymskich. Po wygranej bitwie z Prusami Mieczysław złożył bogom ojczystym uroczyste ofiary oddając pod topór co wybitniejszych jeńców.
To dość ciekawe informacje i zapewne dlatego, że jest ich całkiem sporo, Lelewel pisał, że Prokosz intryguje, a przez to, iż kompilator posiłkuje się faktami z innych kronik, zasłużony historyk w swojej recenzji twierdził, że nie wszystko tam jest zmyślone.
Na koniec swojej krytyki Lelewel jednak nie zostawia na autorze tego fałszerstwa suchej nitki „Nad takiemi ramotami ślęczył niegdyś osowiały umysł, w pocie czoła i wytężonym koncepcie puszczał się na wybryki wysmażonych jigraszek i wymysłów. Zdumiony na te inwencje zdrowy rozsądek, pyta? czy to są żarty czy drwiny? czy niezgrabne oszustwo? z trudnością przyzwala na to, że to jest owoc obłędu, z trudnością niekiedy powściąga słuszny na nieszykowne i niezgrabne zmyślania i rzetelne fałsze, gniew, lub uśmiechem głuszy wzgardę obudzoną tém miałkiem niedołęstwem rozumu, który pozbawiony zacniejszych zatrudnień, upośledzony w wyższych zdolnościach, rzucał się w nikczemny i ckliwy zawód, jedynie czas i pracę do czego lepszego przeznaczoną marnujący; zawód bez najmniejszego użytku: ni tu poeta, ni historik, ani artista, ani przyjemnej lektury szukający czytelnik, dla siebie posilnego co znajdzie. Wydęta bańka, pęka i niknie przed każdym, jak znikomy sen myśli pozbawiony, co przy ocknieniu ulatuje. Jeden historik, znalazłszy w tym dowód podupadłego wieku, on jeden zniewolony jest do marnowania niemałego czasu, aby ocenić ten owoc pracy ludzkiej, pracy jałowej.”
Jeszcze krytyczniej wypowiadał się o tym „dziele” Wiszniewski, choć swoją opinię opierał jedynie na argumentach przytoczonych przez Lelewela.[5]
Natomiast H. Kownacki, wydawca Kroniki Prokosza z 1825 roku i jej łacińskiej wersji z 1827 r., a także Kroniki Kagnimira, do końca życia jednak nie przestał wierzyć w ich prawdziwość, a jego złudzenia podzielał m.in. Julian Ursyn Niemcewicz.
J. Tazbir tłumaczył, że Przybysław Dyamentowski zabrał się do pisania najstarszych kronik do dziejów Polski, gdyż był dotknięty „brakiem źródeł odnoszących się do najdawniejszej historii ojczyzny”. Miał on zamiar stworzyć szereg apokryfów, przypisując je takim kronikarzom jak Wojan, Prokosz (996), Zolawa (1067), Kagnimir (1070), Jardo (1100), Swietomir (1173), Boczula (1268) i innym.[6]
Ostatnio pojawiła się też nowa teoria dotycząca powstania tego kontrowersyjnego artefaktu. Jak twierdzi Piotr Boroń, Kronika Prokosza została napisana jako żart towarzyski około 1825 roku przez generała Franciszka Morawskiego. Co wiecej twierdzi on też, że generał Morawski, znany żartowniś, jest również autorem egzemplarza znalezionego w Wilnie rok później z datą 1764 i podpisem Dyamentowskiego, który to Morawski miał podsunąć Lelewelowi w celu zdemaskowania fałszerstwa. Sama postać Dyamentowskiego, jak i i wszystkie pozycje z jego zbioru też miały być wymyślone przez Morawskiego, możliwe, że przy wsparciu przyjaciela Andrzeja Koźmiana, kolekcjonera starożytnych ksiąg i właściciela m. in. oryginalnego wydania Sarnickiego z autografem autora. Celem tego dość wyszukanego żartu miało być naigrywanie się z Jaksy Marcinkowskiego herbu Topór, marnego poety, dumnego ze swego pochodzenia, którego Morawski oficjalnie wspierał ale de facto naśmiewał się z jego megalomanii i wierszoklectwa. Dlatego tak wiele informacji mamy tutaj o członkach rodu Toporczyków, a nawet ich dokładną genealogię.[7]
Jak pisze H. Kownacki w swoim rękopisie z m.in. rozdziałem VII Kroniki Prokosza, niewydanym w 1825 r., istnienie Dyamentowskiego potwierdza jednak biskup kijowski Załuski, któremuż to najprawdopodobniej podsunął on Kronikę Nakorsza Warmisza, dumę jego biblioteki, choć w dziwnych okolicznościach potem ona zaginęła (wypożyczona z biblioteki, nie wróciła do niej). W Rękopismie o Literaturze Polskey Załuski wspomniał Dyamentowskiego jako współczesnego:
„Pan Dyamentowski Drya Przybysław mąż biegły
Równie w dziejach Polskich i Genealogiach.
Zbiera gdy ia to piszę Genealogią
Panów Bielinskich. A że ci też Juraszwie
Isć mogę pozyskować z czasem z iego pracy.”
Trudno zatem zakładać, że i z nim generał Morawski był w zmowie przy kręceniu całej intrygi. Wszystko wskazuje na to, że Morawski wykorzystał jedynie materiały Dyamentowskiego, które wpadły mu w ręce przez koligacje rodzinne z Łubnieńskimi, posiadającymi skrzynię z rękopisami Dyamentowskiego.
Co więceje, istnienie Żyda, który był posiadaczem rękopisu z Kroniką Prokosza, o którego straganie mówił Morawski, potwierdza wydawca dzieł Lelewela J. K. Żupański „Był w Lublinie r. 1823 zacny Izraelita, przezwany jednookim; nieco literat , skupował stare księgi, szpargały, a między XI niemi nalazła się i kronika Prokosza, w której od razu coś nadzwyczajnego upatrywał. Ustąpił jej swojemu znajomemu P. J. Ostrowskiemu, którego publiczność lubelska także uczonym mianowała, wyrzucając mu przecież, że z żydem w blizkich przyjaznych był stosunkach. Ostrowski od niego powziął wiadomość, że mieszczanin Kazimierza nad Wisłą posiada wiele ksiąg dawnych i rękopismów. — Tę wiadomość i o znalezieniu Prokosza udzielił natychmiast Morawskiemu, który móg się za jąć i zaniechał.”[8]
W każdym bądź razie wszystkie prace ze zbioru Dyamentowskiego oficjalnie uznawane są za fałszerstwa, także i zaginiona Kronika Nakorsza Warmisza ze zbiorów Załuskiego.
O słowiańskich wierzeniach dowiadujemy się w rozdziale VII kroniki Prokosza, nigdy nie wydanego drukiem po polsku, a znanego dotychczas z rękopisu H. Kownackiego (sporządzonego po 1831 r., gdyż we wstępie odnosi się do wydań z 1825 i 1831 r.), zachowanego w Bibliotece Narodowej, w którym były akurat m.in. opisy słowiańskich bogów. Wspominał o nich także Lelewel w swojej krytyce, twierdząc, że informacja o słowiańskich bogach znajduje się w posiadanym przez niego egzemplarzu tzw. Towiańskim (od nazwiska jego posiadacza, zakonnika z Wilna).[9]
Dwa lata po pierwszym wydaniu kroniki, w 1827 roku, ukazało się jej łacińskie tłumaczenie, już z wymienionymi bogami-bohaterami (Trzy, Żywie, Jesse, Nyja, Marszyn, Lado, Lel, Polel-Polak), ale nie wiadomo czy na podstawie oryginalnego rękopisu spisanego po łacinie, czy też jako tłumaczenie dwóch zachowanych egzemplarzy po polsku (Morawskiego i Towiańskiego), bo wydawca o tym nie informuje.[10]
Reprinty tej kroniki w ostatnich latach przygotowały dwa wydawnictwa: Armoryka (2015) i Bellona (2017), a pominięty VII rozdział publikuje J. Bieszk w jednej ze swoich książek.[11]
Ze względu na wszystkie wątpliwości związane z wiarygodnością tego opracowania, należy zachować szczególną ostrożność w wyciąganiu na tej podstawie zbyt pochopnych wniosków. Mimo wszystko chyba warto się zapoznać przynajmniej z mało znanym tekstem o wierzeniach Polaków z rozdziału VII, choćby z samej ciekawości.
Z recenzji Lelewela do polskiego wydania tej kroniki z 1825 r. oraz jej łacińskiej wersji opublikowanej w 1827 roku, a także rękopisu w języku polskim rozdziału VII (przepisanego przez pasjonata historii Waldemara Wróżka i udostępnionego przez niego w internecie oraz w publikacji Bieszka), dowiadujemy się, że domniemany autor kroniki niejaki Prokosz uznawał wielu słowiańskich bogów za deizowanych bohaterów. Polacy mieli, poza wymienionymi bogami-bohaterami spisanymi z panteonu Długosza, czcić także słońce, księżyc i planety, a pochówki ciałopalne zapożyczyli od Rzymian.
Czytamy tam: „Bogowie których porzucił Xże Mieczysław i Polacy (których Oyczystemi zwano) byli Marzanna Jessa Ladon Nya Lel Polel Trzy Potrzy. Mieli oprócz tych Polacy za Boga Słońce i Miesiąc, które planety między wszystkiemi naystarszemi u nich byli Bogami.”[12]
Dalej napisano: „Zkąd snadno można poznać iż te narody w bliskim czasie po potopie świata w sprośne bałwochwalstwa wpadłszy potym z ludzi Rycerskich królów i wodzów, dla znamienitych ich dzieł poczyniło sobie to iakich świętych: których potym w prostych wiekach gruba prostota (przez diabła oyca kłamstwa i zdrady, który pierwszych rodziców bogami chciał uczynić omamiona) porównawszy ich do słońca i Xiężyca, na ostatek w bogi przemieściła: którym pewne ustanowiwszy ku czci święta uroczyste sprawowali offiary z bydląt ptactwa a częstokroć i ludzi samych. W tym iednakże sprośnym błędzie pogaństwa mieli w sobie iskierkę cnoty że dobrze rozumieli o nieśmiertelności dusz ludzkich po śmierci.
Pogrzeby ich w lasach zwyczaynie albo też w polach bywały: gdzie grzebiąc swoie umarłe mogiły z kamienia nakształt piramid albo pagórków ku górze ułożone umyślnie wystawiali. Co długi czas w Polszce zachowywano. Niektórzy zaś z nich przeiąwszy sposób od Rzymian (zwłaszcza którzy pozachodzili albo też zabrani byli pod czas woyny z Rzymskich prowincyi) palili trupy i popioły w trunnach kamiennych, albo też w trwałych iakich naczyniach w ziemi zakopywali: które i do dziś dnia ieszcze na wielu mieyscach znaydowane bywaią.”
Autor rękopisu nie wiedzieć czemu powtarza dalej przytoczoną wcześniej informację o deizacji bohaterów, co wygląda na nie do końca zedytowany tekst całości: „Według Prokosza Bogowie, których do czasu Mieczysława Xcia czcili Polacy, byli ze starodawnych ustanowieni Królów i Wodzów tego narodu walecznych; których dla znamienitych dzieł protektorami niby wprzód poczyniwszy, tychże potym samych (albo przez zapomnienie wiekom wkorzenione, albo też przez wyniosłość swoich Królów, czyniąc tym godności królewskiey i imieniowi wieczną sławę) w bogów sobie zamienili.”
O Jessie, głównym bogu Polaków kompilator informował, że według Prokosza: „walecznym będąc Lechitów królem około Roku świata 2385 dla znamienitych swoich dzieł, uroczystym za patrona poświęcony był obrządkiem… Tego tedy Jessa rozumieli Polacy za naybliższym wszechmocnych Bogów: i onego prosili aby o doczesnych ich dobrach tak w szczęściu iako nieszczęściu maiąc staranie, zanosił do Bogów swoią instancyą i łaskawym ich był orędownikiem: rozumieiąc że iako ten król łaskawym szczodrobliwym i miłosiernym za swego królowania był dla poddanych panem, tak i po śmierci (ziednawszy tym sobie u nieśmiertelnych Bogów łaskę) miał im podobnie oświadczać te łaski do których udzielania tak mocno za życia był przywiązany.”
Według niego Prokosz wyraźnie pisze, że „Marszyn był król Słowiański osobliwie woienny i waleczny, tak iż cały czas swego panowania nieustannie woiuiąc zawsze nad swoiemi tryumfował nieprzyiaciołami. Otóż ludzie rycerscy czyniąc tym samym iego dzielności pamięć (o którey rozumieli że od Bogów miał onę udzieloną) po śmierci wykrzyknąwszy go świętym człowiekiem, za patrona go Żołnierskich dzieł swoich portanowili: Któremu pod woyny swoie życie swoie szczęście polecaiąc, prosili onego aby im to u nieśmiertelnych wyrobił Bogów “żeby mieli ducha woiennego, żeby zawsze mogli być walecznemi, i we wszelkich, tak iako on szczęśliwi potyczkach …” Zatem zamiast wspomnianej wcześniej Marzanny mamy faktycznie Marszyna wojowniczego.
O Nyi natomiast konkludował tak: „Że Pluto nie mógł być nigdy Nyą ponieważ ta Nya będąc u Słowianskich narodów królową i ostatnią białey płci Lecha potomką, panowała tego czasu kiedy sławny Herkules Lybius żył na świecie: który gdysię w północnym poiawił kraiu, wszystkie prawie lustruiąc państwa i onę z oppressyi własnych poddanych wyrwał iako wyraża Prokosz. Miała z nim synów trzech: z których naystarszy Szczyth, który Słowianskici narodów rodzay rozmnożył … A ponieważ pomieniona Nya po odeyściu potym Herkulesa do Włoch szczęśliwie i łaskawie tym tu panowała narodom, atoż grube pogaństwo czyniąc iey w tym samym wdzięczność wprzódy między święte dla osobliwszych cnót, a potym zaś między boginie onę policzył. Gdzie wystawiwszy iey w stołecznym mieście Lemissal wspaniały kościół, ku czci teyże wystawiło statuę na ołtarzu. A lubo potym to miasto od króla Polaka swoie Starożytne imie na Gniezno przeniósł, bożnica iednakże raz oney postawiona trwała pod iey imieniem nieodniennie aż do czasu Mieczysława.”
Co więcej w przypadku Nyi, która miała być w związku z Herkulesem, kompilator powołując się na Prokosza odwołuje się w przypisach do Diodora Sycylijskiego II i Pliniusza VII, choć nie ma w tych źródłach mowy o żadnej Nyi, ale o Echidnie i Alazji, co wnikliwie sprawdził Lelewel. Potwierdza to jedynie radosną twórczość i nadinterpretacje dokonywane przez kompilatora tejże kroniki.
O Lado z kolei pisał, iż „nie był Plutonem ale walecznym królem Sarmatów-Lechitów, którym około Roku świata 2568 zacząwszy panować po lat pięćdziesiąt czterech żyć przestał. Który ponieważ pomiędzy grubym owym narodem postanowił pewny porządek względem liczby żon, wychowania dzieci i zwyczaiów weselnych, atoż na zawdzięczenie mu owey cnoty za czasem ozdobiło go pogaństwo boską czcią, ogłosiwszy orendownikiem weselnych aktów, tak iako niegdyś wytworni grekowie wymyślili sobie sławnego Hymena. I od tego czasu na pamiątkę iego, każdego wesela kilka krotnie onego powtarzać zwykli… Według Prokosza Lib I., za którym i Kagnimir idzie, ten Łado król Lechitów miał za herb Lwa w koronie złotey wspiętego na poślednie nogi, a w przednich trzymaiącego miecz do góry wyniesiony na czerwonym szczycie: którego wszystkich Słowianskich narodów królowie pospolicie zażywali, i którego też potomność trwa ieszcze do tąd w wielu zacnych Polskiego Królestwa Familiach.”
Co ciekawe, raczej słusznie zauważa też, że „Według Długosza, Bielskiego Miechowity, Venus nazywała się u Polaków Dziedzilia według Kromera Zezylia według zaś Gwagnina Marzanna … Ale to być nie może i ci w zdaniu swoim bardzo się zawodzą Autorowie, ponieważ czy to Dziedzilia czy dziedulia czy dziewonia czy dziewanna, czy na ostatek Zezylia iest iedno: i niebyła to Bogini ale bożek nazwany Żywie. Tego bożka była wystawiona na górze Grzegotka (od iego imienia Żywiec nazwaney) bożnica gdzie chołd pierwszych dni maia gwoli nabożeństwa wielkie zchodziły się tłumy. Tego zaś bożka w takim poszanowaniu mieli starodawni Polacy, że go równo w takowey kładli zacności, i tak o nim rozumieli iak Rzymianie o swoim naywyższym Jowisza: dla nie wesela (iako ci popisali historycy) ale życia uznaiąc go panem, upraszali onego o długi wiek i szczęśliwy: czyniąc mu pokłony swoie i ofiary na ten czas, kiedy który z nich usłyszał pierwszy raz kukawkę kukaiącą na drzewie w lesie albo też w sadzie: która po słowiansku nazywa się Zezula. Atoż takie mieli w tym swoie zabobony, że siła razy pomieniony ptak zakukał, tyle lat żyć ieszcze na świecie ominowali sobie: co nawet i do tych czas trwa ieszcze ten od pogaństwa wniesiony zwyczay w niektórych częściach Polski, w górach osobliwie między prostotą tamteyszych obywateli. Rozumieli tedy o tym Żywie bogu że on był naystarszy nad wszystkiemi bogami i całym rządzący światem: i że przemieniał się umyślnie w kukułkę aby ich o dalszym życiu przestrzegał którego użyczaą miał na dalszy czas z bliskiey swoiey łaskawości. Dla czego wielki był skrupuł ktoby się ważył zabić Zezulę: a kto zaś tego dopuścił się, ten występku tego życiem od zwierzchności przypłacić musiał… Jest zaś pewna że na Żywcu górze znayduią się w ziemi fundamenta iakiegoś gmachu i niby zamku: z kąd wnieść snadno że tam ludzie niegdyś zdawna mieszkali…”
Lelewel zwraca uwagę, że Dziedzilia, według kompilatora kroniki, to tak naprawdę bożek Żywie, jak inaczej zwano Herkulesa, który romansował z królową Nyją: „Tego tedy Herkulesa, nazywali starzy Polacy, Zewa, Deusza, to jest bóg żywy, którego bóźnica na górze Zywcu, zwała się Grzegrzołka. – Był to Herkules Dziedzilja bóg życia i dotąd jego pamięć trwa w zabobonnym u ludu kukułki zezulą nazywanej i w jéj kukaniu obserwacji.”
Tu warto zauważyć też, że skoro kompilator odwołuje się do Długosza (XV w.), Bielskiego (XVI w.), Miechowity (XVI w.), Kromera (XVI w.), Gwagnina (XVI w.), Sarnickiego (XVI w.), to jego komentarze, a tym samym cała praca, muszą pochodzić nie wcześniej niż z XVI wieku.
Komentator kroniki, powołując się na Prokosza, ma krytyczny stosunek do słowiańskiej bogini podobnej do Cerery, którą Długosz nazywa Marzanną. Wyraża to słowami: „Tu tylko należy mi obiaśnić co się tycze Cerery którą między bogami starożytnych Polaków niepotrzeboie w regestrze położono: ponieważ to iest rzeczą pewną że tey Polacy nigdy za boginią nieczcili ani nawet słyszeli o niey. Nowotni dzieiów pisarze przez płonne swoie domysły nawymyślali Polakom więcey ieszcze bogów niżeli onych w bożnicach swoich mieć mogli: a to tym sposobem że iednego bożka (coraz inaksze dawaiąc onemu nazwisko, albo odmieniaiąc imie każdy według swego upodobania) kilka razy opisywali, z iakimkolwiek do Rzymskich bożyszczów porównaniem, aby mieli przyczynę pisania i dysputy. Ja zaś w Prokoszu czytam i wyrażam że Polacy nie Cererę ale ZIEMNE to iest ziemię czcili za boginią taką, którey wszelki urodzay tak zboża iako i drzewnych owoców przypisywali. Jey osobliwszym sposobem dwa razy do roku czynili offiary: to iest raz kiedy dostawały zboża, a drugi raz kiedy ze drzew po otrząsali owoce. Na ten czas kiedy zebrali z pól do gumien swoich oracze, ziarna różnego rodzaiu przy offierze oney rzucaiąc na posąg prosili o żyzność albo urodzay roli: a kiedy zaś obrali z drzewa owoc upraszali aby obfitemi na przyszły urodzay czyniła drzewa w ich sadach.”
Podobna rzecz ma się jeśli chodzi o Lela i Polela: „LEL i POLEL według Długosza Miechowity i Kromera Castor i Pollux nazwani … Ale to być nie może, i ci Autorowie dużo się wtym w zdaniu swoim zawiedli: ponieważ Castor i Pollux wyniesieni są od Greków na honor boski, a z Grekami nic nigdy nie mieli pierwsi Polacy … Ale ponieważ nigdzie nie czytamy o tym żeby kiedy Słowacy [Słowianie] hołd nwaki Grekom albo Grekowie Słowakom [Słowianom], więc to idzie za tym że ich trudno przyznawać za polskich bogów iako ich mieć chcą ci historycy. Ja zaś w tey mierze z Prokoszem trzymam który Lib I. pisze: LEL albo raczey Lelum był król słowiański waleczny, Łony sławney królowey mąż: którego (na zawdzięczenie cnót wielkich iego okazanych przez dzielność Rycerską i osobliwszą nad poddanemi łaskawość) naród boskim honorem przyozdobił: i który to naypierwszy obrawszy sobie za herb miesiąc, znak niegdyś Scyta przodka swoiego, do góry obiema rogami wyrażony na szczycie niebieskim nim się znaczył …
Rozumiem tedy żem zadosyć uczynił moiey intencyi ze strony wywodu Castora którego Długosz Miechowita i Kromer niepotrzebnie odmienili w LELA. Teraz idę do Polluxa abym to także pokazał że ten bożek niebył POLELEM ani też polski POLEL Polluxem. A co ieszcze osobliwsza ies to że Lel poprzedził Polela daleko wyższym czasem, tak dalece że on nie tylko współczesnym Polluxem ale i prawnukiem iego być nie mógł. Nie kto tedy inny pomieniony był Polel tylko POLACH albo Polak I. niegdyś król waleczny Lechitów (Scythami pospolicie od Greków nazwanych) Który około Roku świata 3530 tym tu panuiąc narodom pierwszy z Illiryku na te tu mieysca (gdzie teraz Polska) z piącią swoich braci (po piąciu set lat iak przodek iego rugowany był od Alanów) powróciwszy, one szczęśliwie znowu osiadł. A ponieważ on przywrócił narodowi dawną oyczyznę, i tego dokonał czego nie mogło dokazać kilkunastu królów, atoż cały Lechitów naród na zawdzięczenie za tak osobliwsze dobrodzieystwo, uniwersalną zgodą, czyniąc tym samym pamięć dzieł iego nieśmiertelną, przyozdobił onego po śmierci czcią bóstwa: gdzie odmieniwszy mu pierwsze imie Polaka- i w regestrze bogów oyczystych naznaczywszy mu wtóre mieysce po LELU królu niegdyś swoim a po tym bogu, POLELEM z tey przyczyny onego nazwał.
Ich bożnica wystawiona była z kamienia białego w mieście stołecznym Carodom* nad rzeką Wisłą nie daleko gór nazwanych Tatry: gdzie pewnych czasów zchodząc się lud wielkiemi tłumami oddawał onym bałwochwalskie offiary, naywięcey z wieprzów tłustych to iest karmionych umyślnie … (n) Bożka LELA Polacy pogani czcili iako obrońcę wolności: dla tego też pospólstwo nazywało go czasem SWOBODA. Zaś POLELA nazywali Stróżem oyczyzny swoiey, iakoby ten urząd był onemu zlecony od wielkich Bogów TRZY i ŻYWIE. Polel naywięcey od Xiążąt samych i od znacznieyszych w państwie ludzi odbierał offiary. Lel zaś był wszystkim do czczenia pospolity iako Trzy i Żywie.
* Carodom nazwisko starożytne miasta Krakowa ma podobieństwo znazwiskiem przedmieścia teyże stolicy rzeczonego Stradom… W zborze Lela Polela (w Carodomie) stały na ołtarzu dwie statuy nie wielkie ze Spiżu odlewane, ludzi nagich reprezentuiące, w kształcie ułożeni przedziwnym: które potym S. Woyciech przyszedłszy do Polski Roku 998 kazał był pozrzucać i pod mur bożnice oney porzucić, a mieysce samo na chwałę boską poświęcił, i kazania tam przez wszystek czas póki tylko w Krakowie bawił, do ludu miewał, iakie się , iako się na swoim mieyscu wyrazi …”
W dalszej części opisano także wielkie bóstwa – Trzy i Żywie: „Należy mi tu opisać ieszcze niektórych bożków tak iako na ówczas w swoich znaydowali się statuach. Nayprzód Według Prokosza TRZY według innych Tero czyli Terum miał trzy głowy z oczami o iednym na ramionach karku. Tego starodawni Polacy czcili za naystarszego pomiędzy wszystkiemi swemi bogami, powiedaiąc że ŻYWIE był synem iego, któremu dał urząd ażeby o życiu ludzkim szczęściu i nieszczęściu miał staranie, i aby on tego pilnie strzegł ażeby inni bogowie zadosyć czynili zleconym sobie urzędom swoim.
Kto tedy był ŻYWIE iużem nadmienił wyżey i obszerną zdałem z siebie explikacyą: teraz to tylko ieszcze przydam że w stołecznym Krakowie bożek ten miał wystawiony kościół za miastem nad Wisłą (gdzie teraz panien Norbertanek klasztor) w którym stała na ołtarzu statua iego spiżowa skórą lwią nagość okrywaiąca, w ręku trzymaiąca kiy sękowaty duży nakształt pałki: pod nogami zaś ony wyrażone była figura wieprza i wołu. Którą statuę Mieczysław Xże po przyięciu wiary kazawszy utopić w Wiśle, po wyrugowaniu bałwana, kazał poświęcić kościół ów pogański na cześć zbawiciela świata Chrystusa pana.”[13]
W recenzji Lelewela czytamy, że „na wielu jinnych tylko przygotowane i próżne niedopisane paragrafy pozostały”, co może świadczyć o tym, że autor kompliacji zwanej umownie Kroniką Prokosza, miał świadomość istnienia jeszcze innych bogów, ale nie zdążył wstawić ich imion i opisów z innych źródeł.
Kompilator Kroniki Prokosza słusznie natomiast zauważa, że „daleko mniej bogów Polacy mieli, a niżeli zwykle o tym piszą: ponieważ jedno bóstwo rozmajite miewało nazwiska, a pisarze tego porozumieć nieumieli”.
Podsumowując, z tekstu owego Prokosza dowiadujemy się, że Polacy czcili następujące bóstwa: Jessa, Marszyn (Marzanna), Nya, Ladon, Lel (Swoboda), Polel (Polach – Polak), którzy byli deizowanymi bohaterami, królami. Czczono również wielkich bogów, a mianowicie Trzy i Potrzy (Żywie – Herkules), a nasi przodkowie wyznawali także kult Słońca, Miesiąca (Księżyca) i Ziemi (Ziemne).
W mojej ocenie akurat nazwy i funkcje poszczególnych bogów omawianych w tekście tej kroniki odpowiadają posiadanej przez nas wiedzy, co może świadczyć, że materiał do tej części pochodzi ze znanych i przytaczanych przez kompilatora kronik z XV-XVI wieku, głównie od Długosza oraz wiedzy ogólnej autora zaczerpniętej z innych źródeł. Nowinką jest tutaj z pewnością informacja o bogach ojczystych, czyli deizowanych bohaterach, królach, a także synonim imienia Żywie jako Potrzy, wskazujący na pochodzenie życia od Trzygłowa. I chociażby z tego powodu należy traktować tę pracę jako ciekawostkę, którą należy poddać wnikliwym badaniom oraz weryfikacji pod kątem zgodności historycznej i kulturowej.
Mając na uwadze wszystkie omawaiane powyżej wątpliwości, moim zdaniem, do całości tego „dzieła” należy podchodzić z wielką ostrożnością.
Tomasz Kosiński
20.09.2019
[1] Katalogi biskupów krakowskich, red. J. Szymański, [w:] Pomniki Dziejowe Polski, seria II, t. X, cz. 2, Warszawa 1974
[2] Szczur Stanisław, Pierwsze wieki kościoła krakowskiego, [w:] Kościół krakowski w tysiącleciu, Znak, Kraków 2000
[3] Lelewel J., O kronice czasów bajecznych Polski Prokosza kronikarza z X wieku, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 161-168
[4] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205
[5] Wiszniewski M., Historia literatury polskiej t. II, Kraków 1840, s. 174-175
[6] Tazbir J., Z dziejów fałszerstw historycznych w Polsce w pierwszej połowie XIX wieku, Przegląd Historyczny, t. 57, 1966; Tenże, Spotkania z historią, Iskry, Warszawa 1979
[7] Boroń P., Uwagi o apokryficznej kronice tzw. Prokosza, [w:] Ad fontes. O naturze źródła historycznego, red. S. Rosik i P. Wiszewski, Acta Universitatis Wratislaviensis nr 2675, Wrocław 2004
[8] Przedmowa J. K. Żupańskiego, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. X-XI.
[9] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205
[10]Chronicon slavo-sarmaticum: Procosii saeculi X…, wydanie w j. łacińskim, w opracowaniu H. Kownackiego, Warszawa 1827
[11] Kronika Prokosza, Wydawnictwo Armoryka, Sandomierz 2015; Kronika Prokosza, Bellona, Warszawa 2017; Bieszk J., Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody, Bellona, Warszawa 2019
[12] Rozdział VII Kroniki Prokosza, z rękopisu H. Kownackiego, niewydany drukiem, przepisany i udostępniony publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w Warszawie; por. Lelewel J., O bałwochwalstwie i niektórych zwyczajach dawnych Polaków – wyjątek z Kroniki Prokosza rozdział VII w rękopiśmie biblioteki Towarzystwa Królewsko Warszawskiego Przyjaciół Nauk znajdującego się, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 179-183
[13] Tekst VII rozdziału Kroniki Prokosza podaję za wersją udostępnioną publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w Warszawie.
Słowianie wierzyli, że bogowie sterują kosmosem i naturą, żywiołami takimi jak światło, woda, ogień, odpowiadają za rytm dobowy i zmieniające się pory roku. Autor szeroko opisuje poszczególnych bogów: jak ich przedstawiano w źródłach pisanych i w sztuce, jakie mieli cechy i atrybuty, jak wyglądał ich kult w różnych odłamach Słowiańszczyzny. Sporo miejsca poświęcono demonom i istotom mitycznym, takim jak wilkołaki, wampiry i strzygi.
Tomasz Kosiński, autor książek „Rodowód Słowian”, „Słowiańskie skarby”, “Runy słowiańskie”, wydaje w Bellonie kolejną publikację pt. „Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy”. Przedstawia w niej panteon słowiańskich bogów, bóstw i bohaterów-herosów, zarówno z ziem polskich, jak i Pomorza, Połabia, Czech, Rusi i Bałkanów.