Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo

Wideoprezentacje Wielka Lechia

Na YT na kanale wideoprezentacje znajduje się jeden z wielu filmików mających na celu wyjaśnić czym jest teoria Wielkiej Lechii, a demaskatorem rzekomych wymysłów na ten temat ma być historyk, nieważne jakiej rangi i z jaką wiedzą.

Wielka Lechia – wywiad z historykiem, czyli pleć pleciugo byle długo na YT

W filmiku pt. Wielka Lechia wywiad z historykiem, czyli Ator rozmawia z Pawłem Staszczakiem standardowo słyszymy same frazesy przeczytane z hejterskich blogów przez nikomu nie znanego, młodego człowieka, przedstawianego jako historyka, choć poza oprowadzaniem wycieczek, to żadnych badań on nie prowadzi, więc to raczej absolwent historii, a nie historyk.

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Kronika Prokosza, która uznawana jest za Biblię Lechitów, choć ja i kilka innych osób uznawanych za zwolenników Wielkiej Lechii mamy sceptyczny stosunek do tego źródła, ale widocznie Wielka Lechia to tylko Bieszk i Szydlowski, reszta hop do tego samego wora.

Dowiadujemy się, że Lelewel był masonem, ale dobrym. Staszczak nie bierze pod uwagę, że słownictwo kroniki Prokosza jest współczesne, bo to przepisana kopia, dlatego rękopis jest na papierze, a nie pergaminie. Nikt nie twierdzi, że rękopis pochodzi z X wieku, ale że zawiera informacje pochodzące z kroniki z tamtego okresu. Kompilator z XVIII wieku mógł uwspółcześnić jej zapisy dla współczesnego mu czytelnika, by lepiej rozumiano te zapisy. Kwestia do ustalenia czy opierał on się na rzeczywiście istniejącej kronice lub jej kopii, czy to powymyślał opierając się częściowo na treściach innych zachowanych kronik, które zresztą komentator przytacza, nawet z XVI wieku. Twierdzenie, że ktoś może zakladać, iż cały tekst to jakiś artefakt z X wieku jest idiotyczne, a przypisywanie takiego poglądu Wielkolechitom jest celową manipulacją. Historyk Staszczak zrobił research na temat Wielkiej Lechii i Kroniki Prokosza, ale nawet nie wie, że rękopis znajduje się w zbiorach Biblioteki Narodowej.

Ator tłumaczy, że polscy kronikarze zmyślali, bo potrzebny był nam mit założycielski. Zapowiada też zrobienie odcinka o tym dlaczego królom opłacało się wstąpić do unii chrześcijańskich państw. Według niego główny powód to fakt, że stawali się pomazańcami bożymi, dzięki czemu można było wprowadzić większy zamordyzm w celu zagwarantowania spokoju społecznego. Czyli nasz wideobloger pośrednio sugeruje, że demokracja wiecowa, czyli dzisiaj parlamentarna, to przyczyna niepokojów społecznych i lepsza jest monarchia absolutna.
Prowadzący wyraża natomiast wątpliwości dlaczego pewne rzeczy u uznanych kronikarzy jak Kadłubek i Dzierzwa są uznawane za prawdę, a te o Lechii nie.

Informuje widzów, że polska szlachta uważała się za potomków Jafeta, a chłopów za potomków Chama, stąd wieśniaków nazywano chamami, co miało pejoratywny wydźwięk, bo to Jafet był tym dobrym synem Noego, a Cham złym, którego powinna spotkać boża kara. Podkreśla tym oczywiście negatywny wizerunek szlachty polskiej, nie jako obrońców kraju i twórców jego dumnej historii, o której tyle nasz historyk plecie, ale jako wyzyskiwaczy chłopów, ochlajtusów i sprzedawczyków, którzy doprowadzili do rozbiorów. Oczywiście nasi sąsiedzi nie mieli wyjścia i w obronie tychże chłopów rozgrabili nasz kraj, uciskając ich potem jeszcze bardziej, a dodatkowo germanizując i rusyfikując.

Młody historyk twierdzi, że są źródła pierwotne z czasów podbojów Aleksandra Mecedońskiego czy Juliusza Cezara, w których nie ma mowy o Imperium Lechitów. Nie dopuszcza jednak myśli, że pojęcie Germania to termin geograficzny i tak go traktował jeszcze Helmold czy Adam z Bremy pisząc, że “Słowiańszczyzna to największa z krain Germanii”. Jeśli przyjmiemy, że Germania Liberia to rzymska nazwa Lechii, wtedy argumentacja Staszczaka i jemu podobnych historyków jest nieprawdziwa. Może też nie wie, że Grecy walczyli z Sarmatami o czym jest wiele wzmianek historycznych. Kwestia tylko do ostatecznego ustalenia czy Sarmaci to nie inna nazwa Lechitów.
Zresztą Hunowie też przed inwazją na Rzym w IV wieku nie byli wymieniani w rzymskich ani greckich pismach pod taką nazwą, a jednak nie wiadomo skąd się pojawili i doprowadzili do spustoszenia Imperium Rzymskiego.

Argumentem za germańskoscią Gotów ma być język z Biblii Wulfilli zapisany wymyślonym przez niego alfabecie, dziś nazywanym gockim, choć jak wiemy mieli oni swoje runy i poza sztucznie stworzoną w tymże wymyślonym alfabecie Biblią nie mamy innych artefaktów w nim zapisanych. Ojcze nasz po gocku ma być zdaniem Staszczaka identyczne jak po niemiecku. Oj chyba nie widział tego tekstu, który jest tak samo podobny do staroniemieckiego jak i starosłowiańskiego.

Historyk wypowiada kolejny frazes, jak turbogermańską mantrę, że genetyka nie determinuje etnosu, ale to samo można powiedzieć o skorupach czy zapiskach historycznych, na których jednak sam opiera swoją wiedzę o migracjach i siedzibach poszczególnych grup etnicznych. Jednocześnie przyznaje, że na naszych ziemiach istniała kilkutysięczna ciągłość osadnicza.
Podaje jakieś absurdalne przykłady, że Grecy podbici przez Turków, mimo innych genów stali się muzułmanami, tak jak porwane przez Niemców polskie dzieci czują się teraz Niemcami, bo zostały wychowane w niemieckiej kulturze.

Wystarczy jednak podać przykład Wojciecha Kętrzyńskiego, który był zgermanizowanym Polakiem, a gdy dowiedział się o swoich korzeniach, przyjął polskie nazwisko oraz zaczął pisać o polskim dziedzictwie. Podobnie rzecz się miała z wielu innymi przymusowo ukulturalnianymi ludźmi, co pokazuje, że przywiązanie rodowe jest silniejsze niż narzucona kultura.

Ator przyznaje, że Rzymianie zakłamywali fakty o barbarzyńcach w obawie przed ich odmiennymi zasadami społecznymi, które mogłyby zarazić Rzym, np. równouprawnienie kobiet, co nasz specjalista od historii zbywa milczeniem.

Sprawę bitwy nad Tollense nasz, kompletnie nie zorientowany w wynikach badań genetycznych znalezionych tam szkieletów, historyk podsumowuje jedynie, że ona się wydarzyła, choć nie ma o niej zapisów historycznych. Ojej, czyli dla historyków nie powinna istnieć, dlatego więcej nic nie mówi na jej temat i nie wspomina, że w pierwszym komunikacie podano, iż znaleziono materiał genetyczny podobny do współczesnych Polaków, Skandynawów i ludów z południa Europy.

Nie zauważa, że skoro w Biblii jest zapis, że Samson przybył do Lechii to kraina ta musiała się tak nazywać przed jego przybyciem, a on tylko według tego opisu nazwał samo wzgórze Ramat Lechi, czyli Lechickie Wzgórze jako miejsce, gdzie pokonał Filistynów. Jeśli ktoś chce wierzyć, że zrobił to oślą szczęką to już jego sprawa. To, że w obecnym słowniku hebrajskim “lehi” znaczy szczęka, nie oznacza, że to od szczęki powstała nazwa krainy. Zapewne i samo wzgórze też ma podobny, lechicki rodowód, a Żydzi obcą nazwę skojarzyli ze swoim słowem “szczęka” i wymyślili bajkę o Samsonie pokonującym tam Filistynów. Historyk każe nam jednak wierzyć w cudowną moc oślej szczęki. Dziękujemy.

Poczet jasnogórski nazywa XVIII-wieczną propagandą i galeryjką. Jak widać ma “duży” szacunek do pielęgnowania tradycji historycznej przez środowiska kościelne.

Oczywiście młody historyk stwierdza jednoznacznie, że na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy w Warszawie jest zapis, że był on 44 królem Szwecji. Nie wyjaśnia, że tablica dotyczy króla Polski, a  w ówczesnych pocztach wymieniano akurat 44 władców naszego kraju i że ta zbieżność z tym, że to w Polsce panował 44 lata, a w Szwecji tylko kilka, miała tegoż króla czynić kimś wyjątkowym, jak pisał Mickiewicz “a liczba jego 44”.

O mapie Lechia Empire mówi, że wiele osób uznaje ją za autentyk, choć mało kto tak kiedykolwiek twierdził. Nawet Bieszk podkreślał, że to amatorska rekonstrukcja, ale zgodna z prawdą historyczną. To krytycy teorii Wielkiej Lechii na siłę i celowo forsują wersję, że ma to być największy dowód na istnienie Imperium Lechitów w celu ośmieszenia jej zwolenników.

Wiąże także błędnie nazwę Lechów z Lędzianami plotąc coś bez przekonania, że to oni, a nie Polanie mogli założyć Państwo Piastowskie, bo na istnienie Polan nie ma dokumentów. Aktu urodzenia Mieszka I też nie ma, co nie znaczy, że spadł z nieba. Ale logika jak widać rzadko towarzyszy rozważaniom historycznym naszych “uczonych”. Poza tym o przodkach Mieszka I pisał chociażby Widukind, więc czemuż to historycy uważają ich za postacie legendarne?

Staszczak ironicznie pyta dlaczego Kościół nie zniszczył informacji o innych pogańskich imperiach, jak Babilonia, Egipt, Grecja czy Rzym, na co akurat Ator mądrze odpowiada, że tamte imperia nie istniały już w czasach tworzenia potęgi kościelnej, więc nie stanowiły takiego zagrożenia jak oporni Słowianie.

Historyk w równie ironiczny sposób pyta czemu to, co znamy o Lechii zostało zapisane przez kościelnych duchownych, skoro to Kościół miał niszczyć ślady po jej istnieniu. Prowadzący znów prosto mu odpowiada, że widocznie nie wszystko udało się zniszczyć. Swoją drogą obaj panowie nie zauważają, że w Kościele też istniały różne frakcje oraz, że pismo od wieków, także w czasach pogańskich, było domeną kapłanów, gdyż miało charakter głównie sakralny, jako pochodzące od Boga i jemu przeznaczone, stąd napisy na nagrobkach, czy pod posągami idoli.

Na koniec Staszczak gra już wyraźnie katolicką kartą o 1000 letniej dumnej historii Polski od czasów Mieszka I, a doszukiwanie się wcześniejszych przejawów istnienia jakiejś państwowości na naszych ziemiach nazywa “dorabianiem protezy historycznej”.

Na dobitkę, mimo przytaczania wcześniej kościelnych kronikarzy piszących o Lechii, którym zarzucał patriotyczne fantazjowanie, stwierdza, że początki mitu Wielkiej Lechii wywodzą się z rosyjskiego panslawizmu, wykazując się zarówno brakiem zrozumienia i genezy powstania obu idei, jak też nieznajomością sceptycznych wobec Rosji poglądów jej wielu obecnych zwolenników, jak chociażby Szydłowski czy Białczyński.

By uwiarygodnić swoje dyrdymały, Staszczak przyznaje, że jego opinia opiera się na opini innych uznanych historyków, bez podania ich nazwisk, którzy nie byli jego zdaniem przekupieni. Ciekawe jakiż to uznany historyk twierdzi, że napis na tablicy na kolumnie Zygmunta III Wazy o 44 królu Polski dotyczy tylko panowania w Szwecji? Nie zauważa, że jest to powielanie paradygmatów naukowych  i bzdurnej argumentacji internetowych hejterów podających się jak on sam za historyków. Historia jest i była upolityczniana, a ci, co nie potrafią sami myśleć niezależnie robią za użytecznych idiotów, powielających stworzone ze względów politycznych frazesy i kłamstwa.

Cały wywiad to żenujący pokaż ignorancji i arogancji środowiska krytyków Wielkiej Lechii. Widać nawet, że samego prowadzącego nawet te oklepane banały i oskarżenia nie przekonały. Czekamy na kolejnych odważnych historyków, którzy w podobny sposób chcą się ośmieszać firmując dogmaty rodem z zaborów.

Może też ktoś wpadnie na pomysł, by zaprosić przedstawicieli obu stron sporu. No ale przecież polemika z głupstwem nie ma sensu, lepiej i bezpieczniej pleść swoje. A nuż to głupstwo wykazałoby kto tak naprawdę plecie głupoty.

Tomasz J. Kosiński

21.02.2020

Wandiluzja Wilhelma Tella polskiej archeologii

Okładka Wandaluzja

Juliusz Prawdzic-Tell na swej stronie wandaluzja.pl tworzy nową mitologię polską na bazie własnych wymysłów, luźnych skojarzeń i wybiórczego doboru faktów. Rzadko podaje źródła swych rewelacji. Jego teksty to bezładny zapis myśli, bez stylu, bez porządku, bez sensu.

Poniżej próbka jego możliwości erudycyjnych ze Wstępu do Wandaluzji:
“Wg Prometeomachii to król Egejów Prometeusz, który zbudował obecną katedrę w Palermo, chcąc zdobyć metalurgię brdneńską wyprawił się do Czech przeciw Trytonowi, któremu w sukurs podążył Chejron z Jutlandii, który przegrał. Wobec tego do Bohemii popłynął Łabą król Hellenów Posejdon, który pojmał Prometeusza. Posejdon, panując nad kilkoma metalurgiami, zbudował miasto, które nazwano Posonium-POZNAŃ.   Architektury Prometeusza i Posejdona były STROPOWE i zachowała się jako kościoły targowe, administrowane w średniowieczu przez dominikanów. Pałac Posejdona w Poznaniu zachował się jako obecny klasztor jezuitów a jego grobowiec był w kaplicy II na Ostrowie, którą rozebrała Dobrawę na mauzoleum dla siebie w postaci obecnej kaplicy Mariackiej (III). Rynek we Wrocławiu budował zięć Posejdona Tymoteusz….” itd.

Również zdolności etymologiczne autora przebijają wszystkich. Pierwszy przykład z brzegu: “Jan Luksemburski zburzył zamek GARGAMELL w Krakowie oraz zdobył Sieradz, Wenedę i Płock. Sieradz i Wenedę kazał rozebrać na cegłą dla Królewca a Megalityczny Płock na WAPNO. To co zostało z Wenedy nazwał Big Ghost czyli Bydgoszcz.” Dobre, król z niemieckiego rodu w XIV wieku nazywa rzekomo zburzone miasto w Polsce po angielsku.

To jeszcze nic, etnonim Cymbrów wyprowadza od… Cymbałów, a nazwa Neurowie, użyta przez Herodota może, według Prawdzica, pochodzić od Góry Narad w Poznaniu, gdzie był Sejm. Arminiusz to Armeńczyk, Odoaker – Odyniec, a Skarb Nibelungów to Skarb Niebłogi. Takich “potworków” słownych będących efektem jego pseudoetymologicznych rozważań jest u Prawdzica cała masa.

Okazjonalnie zdarza mu się przytoczyć jakieś źródło dla uwiarygodnienia swoich wynurzeń, jak choćby: “Tą kwalifikację potwierdzają też dane, że pod Troją byli Słowianie (Strzelczyk J., Od Prasłowian do Polaków; Dzieje Narodu i Państwa Polskiego, KAW Kraków 1987, s. 21).” Problem tylko w tym czy w tym źródle rzeczywiście znajduje się to, o czym pisze nasz fantasta. Jeśli Strzelczyk rzeczywiście wspominał  gdziekolwiek i kiedykolwiek na poważnie o Slowianach pod Troją, to odszczekam wszystko, co pisałem złego na jego temat.

Jakże miło czyta się nie tylko o Frygach z Pragi, Kroku-Kronosie, albo o starożytności mojego rodzinnego miasta Kielce, tyle tylko, że to bzdury jakich mało: “Panowało przekonanie, że wojna trojańska była światową wojną przeciw hetyckiemu monopolowi żelaza i stali, ale okazało się, że Imperium Hetyckie było bliskowschodnim dystrybutorem Żelaza Ryskiego i aryjskiego stalownictwa kieleckiego. Potentatami były Żelazo Gdańskie i stalownictwo śląskie, toteż gdy doszło do porozumienia między Rygą a Kielcami oraz Wrocławiem i Pragą to między tymi lwami musiało dojść do śmiertelnej walki, którą zażegnał Achilles z Pragi wywołaniem Wojny Trojańskiej.”

Jego wizję historii możemy nazwać Wandiluzją. Nawet przy dużej chęci i sympatii dla lechickiej idei nie da się tych fantasmagorii traktować poważnie. Jest tyle nieodkrytych i zakłamanych spraw z naszych dziejów, że tworzenie nowych wymysłów i dziecięcych interpretacji jedynie gmatwa całą sprawę i wygląda, albo na celową robotę ośmieszenia teorii Wielkiej Lechii, albo produkt schizofrenicznego umysłu autora.

Prawdzic przedstawia się jako naukowiec, a dokładniej archeolog reprezentujący
Lwowsko-Wrocławską Szkołę, której przedstawicieli “wytruto jako nacjonalistów i został Tylko On”. Cud po prostu, albo oszczędzono go, bo nie był nacjonalistą, czyli patriotą polskim. Ma być kolegą m. in. Kostrzewskiego i Szczepańskiego, autorem książek i artykułów naukowych. Jeśli to prawda, to można pogratulować polskiej nauce takich przedstawicieli. Przy nim “niedouczeni” turbolechici, w ocenie turbogermanów, jak Szydłowski, Bieszk, czy Białczyński, to profesorowie.

Książkę Prawdzica wydało katolickie wydawnictwo “Powrót do natury”, co też daje do myślenia.

Jego praca intryguje i może inspirować do dalszych poszukiwań, ale trzeba uważać, by w procesie szukania prawdy nie wpaść we własne sidła, tak jak Prawdzic. Zastępowanie kłamst fantasmagoriami jest iluzją prawdy, wandalstwem naukowym, Wandiluzją.

Tomasz J. Kosiński
17.02.2020

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020

Mapa Lechina Empire to tylko fanowska przeróbka, a nie jakiś dowód

Mapa Lechina Empire

Mapa “Lechina Empire” to tylko amatorska, prostacka, fanowska przeróbka, mająca charakter mema, jakich wiele w sieci, a nie jakiś “sfałszowany dowód” na istnienie Wielkiej Lechii, jak starają się przedstawiać tę sprawę turbogermanie.

Jak wiadomo, ktoś wykorzystał mapę Shepharda z XIX wieku, będącą rekonstrukcją zasiedlenia tej części Europy w VI wieku n.e. Ten angielski autor wpisał na naszym obszarze “Slavic people”, a jakiś fan Lechii tylko zmienił to na “Lechina Empire” na podstawie zapisków kronikarzy. Co w tym złego?

Nikt rozsądny nie twierdził, że to jakiś dowód na istnienie Imperium Lechickiego,  a jedynie entuzjastyczna przeróbka anonimowego autora do zrobienia fajnego mema.

Każdy, kto uwierzył, że ta mapa może być jakimś starożytnym źródłem czy dowodem jest mało rozgarniętym ignorantem.

To turbogermanie na siłę próbują z tej mapy zrobić główny dowód na istnienie Lechii, aby ośmieszyć temat i odwrócić uwagę od argumentów, z którymi nie potrafią polemizować.

Próbują tym samym wmówić ludziom, że argumenty turbolechitów oparte są na kłamstwie. Nie zdziwiłbym się też, gdyby owa mapa została zrobiona przez jakiegoś germanoszura, właśnie dla beki.

Czy mamy zatem traktować wszystkie germanoszurowskie memy jako dowody, czy tylko jako entuzjastyczną zabawę w “ten się śmieje, kto się śmieje ostatni”?

 

Tomasz J. Kosiński

19.12.2019

 

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 1

Konferencja antylechicka

W dniach 9-10 listopada 2019 odbyła się konferencja “Starożytna historia Europy Środkowej” – Archeologia i metodyka badań.

Program i zapowiedź konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/starozytna_historia_europy_srodkowej_archeologia

Relacja video z pierwszego dnia konferencji: https://youtu.be/Cm3yKnHYPXc

Moja relacja i komentarz z drugiego dnia konferencji: https://wedukacja.pl/konferencja-starozytna-historia-europy-srodkowej-relacja-i-komentarz-z-drugiego-dnia

Pierwszego dnia konferencji panelistami byli: prof. Andrzej Buko, prof. Michał Parczewski, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

W zapowiedziach, poza przedstawieniem programu wykładów głównie z zakresu etnogenezy Słowian, czytamy “Rozprawimy się też z mitem ‘Wielkiej Lechii’, coraz częściej obecnym w przestrzeni publicznej.” Konferencja ta pokazała jednak jak naukowcy ośmieszają się sami podczas próby ośmieszania tej teorii.

Po nudnym wystąpieniu pierwszego prelegenta prof. Parczewskiego, do mikrofonu dorwał się dr Dariusz Błaszczyk, archeolog zajmujący się metodologią badań, omawiający teorię Wielkiej Lechii. Zaczął od pochwalenia śmiechów części publiczności, gdy przedstawił planszę początkową swojej prezentacji o Wielkiej Lechii i turbosłowianach.

Wyjaśnia, że wahał się czy omawiać ten temat. Uważa jednak, że gdy się o tym mówi to się afirmuje tę teorię, natomiast, gdy się ją przemilcza, to się z nią zgadza. Musiał więc zabrać głos w tej sprawie. I dobrze, że musiał, bo pokazał, że nie za bardzo ma pojęcie, o czym mówi.

Ubolewa, że filmiki o Wielkiej Lechii mają więcej polubień niż łapek w dół. Uznaje, że dla środowiska naukowego jest to dość niepokojące. Martwi się też, że większość komentarzy jest tam pozytywnych.

Nasz doktor pokazuje “kto za tym stoi” wymieniając 4 główne nazwiska: Janusz Bieszk (ma być papieżem ruchu), Paweł Szydłowski, Tadeusz Kosiński (widać, że nie czytał żadnej mojej pracy tylko powiela błąd z moim imieniem z książki Żuchowicza), Czesław Białczyński.

Zasmuca go fakt, że Bieszk sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a książki naukowe sprzedają się jedynie w ilości kilkuset sztuk. Nie omieszkał stwierdzić, że dementuje pogłoski o spisku naukowców, Kościoła i Watykanu, deklarując, że nic nie jest ukrywane. Doprawdy? A skąd taka pewność? Na razie widzimy tylko, że Błaszczyk nie umie ukryć swoich niekompetencji w temacie jaki omawia.

Przyznaje, że nie czytał książek turbolechickich, ale je przeglądał. Stwierdza też, że na spotkanie naukowe jak owa konferencja nie ma możliwości zaproszenia jakiegokolwiek z Wielkolechitów, ale zaraz obłudnie mówi, że nie lubią się oni konfrontować, by unikać trudnych pytań. Czyli nauka nie chce rozmawiać z Lechitami oko w oko, robi konferencje we własnym gronie nie zapraszając osób, z których mogą sobie publicznie drwić, a jednocześnie zarzuca im, że robią to samo. Pięknie to pokazuje całą hipokryzję środowiska naukowego.

Nasz doktor stwierdza, że prekursorem turbolechityzmu był Wincenty Kadłubek, który był co prawda wysoce wykształcony (studia m. in. w Paryzu), ale miał pisać – według niezbyt wyedukowanego Błaszczyka – dyrdymały.

W dalszej części swojego wystąpienia powiela dogmat o cysternach na Łysej Górze, śmiejąc się z teorii Kudlińskiego, że to mogą być krypty słowiańskich królów. Drwi, że ta postać ma się za odkrywcę czegoś dawno odkrytego, choć sam wykorzystuje fotografię zrobioną przez ekipę akurat samego Kudlińskiego, a nie geologów, którzy w latach 60. badali to miejsce. Nie dodaje też, że nikt z naukowców nie zainteresował się tym tematem od tamtej pory i mało kto by o nim słyszał, gdyby nie akcja Kudlińskiego.

Dalej przytacza dogmaty o rzekomych fałszerstwach idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich, podając tym razem na tablicy poprawnie moje imię i nazwisko (Tomasz Kosiński). Stwierdza, że to “odgrzewany kotlet”, bo już w XIX wieku uznano oba znaleziska za mistyfikację.

Bezwiednie twierdzi, że idole prilwickie są podrobione i można je obejrzeć w Szwerinie, co oznacza, iż nie ma pojęcia, że nie są one tam eksponowane, ale trzymane w sejfach podziemnych magazynów. Dopiero po moim śledztwie w tej sprawie i wydobyciu ich na światło dzienne, zorganizowano wystawę w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, by podkreślić fakt, że nie są one ukrywane – oczywiście prezentowano je tam jako fałszywki.

Nasi naukowcy mieli zatem w rękach kilka idoli i nie zrobili żadnych badań nowymi metodami tylko zawierzyli propagandzie pruskiego zaborcy. Mogę to nazwać jedynie skandalem.

Zabawny jest argument prelegenta pokazujacego idole, o tym, że na pierwszy rzut oka ma być widać, że figurki nie mogły powstać w średniowieczu, ale w XVIII wieku. Pokazuje to nam wyraźnie, że nasi naukowcy stosują metodę naukową, zwaną potocznie “na oko”.

Dalej nasz panelista już się całkowicie ośmiesza przy referowaniu tematu tablicy Leszka Awiłło, gdy przy odczytywaniu napisu z planszy przyznaje, że jego łacina jest słaba i nigdy jej się dobrze nie uczył. Archeolog w Polsce jak widać nie musi znać łaciny. Nie przeszkadzało mu to jednak w wytykaniu tej słabości Bieszkowi. Mamy tu więc kolejny przykład ignorancji i hipokryzji.

Teorię o istnieniu i rozprzestrzenianiu się haplogrupy ario-słowiańskiej nazywa bzdurami, zapewne ku zdziwieniu prof. Buko i części zebranych. 

A już kompletnie odpływa komentując informację na tablicy z kolumny Zygmunta III Wazy, że liczba 44 nie dotyczy królów polskich, ale ma to być według niego… suma królów polskich i szwedzkich. Nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że w kronikach z czasów tego władcy podawano poczet władców lechickich i polskich obejmujący najczęściej 44 postaci, z Zygmuntem III Wazą włącznie. To z kolei ewidentny przykład albo niewiedzy, albo celowego przemilczania ogólnie dostępnych danych.

Pod koniec nasz prelegent całkowicie się pogubił w przekonywaniu, że “w nauce najpierw stawia się tezę, a później się szuka dowodów”, gdy tymczasem turbosłowianie mają działać inaczej, gdyż oni… “najpierw stawiają tezę, a później szukają dowodów”. Jest różnica, nieprawdaż?

Błaszczyk twierdzi, że popularność idei wielkolechickiej wzrasta i należy temu zapobiegać. Panelista zamiast jednak rozprawić się z teorią Wielkiej Lechii, co szumnie zapowiadano w komunikatach promocyjnych, to ją tylko próbował nieudolnie ośmieszyć, choć swoim wystąpieniem ośmieszył jedynie samego siebie, a tym samym środowisko naukowe, które reprezentuje.

Poproszony o skomentowanie prelekcji Parczewskiego i Błaszczyka prof. A. Buko, niespodziewanie i ku zaskoczeniu niektórych zebranych, przyznał, że antropologowie polscy na podstawie swoich badań zdecydowanie opowiadają się za teorią autochtoniczną, wchodząc tym samym w spór z historykami i archeologami wyznającymi kossinowską teorię allochtoniczną.

Buko zwraca też uwagę na ubogość materiału do badań genetycznych, gdyż Słowianie palili swoich zmarłych i wydobycie DNA ze spalonych szczątków jest bardzo trudne. Moim zdaniem to jednak tylko kwestia czasu kiedy to stanie się możliwe. Póki co i tak na podstawie analiz posiadanego materiału etnogetycy wyraźnie skłaniają się do stawania po stronie antropologów, a więc optują za teorią autochtoniczną Słowian.

Co ciekawe, Buko tłumaczy też dlaczego budowano ziemianki, a nie duże domy halowe. Było to proste i szybkie budownictwo dla ludów wędrujących. Podaje przykład, że Anglowie i Sasi, podczas podboju wysp brytyjskich, pomimo, iż znali technikę budowy dużych domów drewnianych, jaką stosowali na swoich rodzimych terenach, na nowej ziemi także budowali ziemianki. Tak samo szybko lepiono garnki, które traktowano jako tymczasowe naczynia. Nie zabierano ze sobą na wyprawy 200 kg koła garncarskiego. To wyjaśnia zarzucany pochopnie Słowianom prymitywizm twórczy.

Znany archeolog komentuje też argument zwolenników prymitywizmu Słowian jakim ma być brak zdobień na tego typu naczyniach wytwarzanych doraźnie. Informuje, że według badań czeskich naukowców, naczynia te spełniały wszystkie podstawowe funkcje, co wyroby z koła garncarskiego. Tłumaczy to tym, że nie istniała taka potrzeba u ludów z tymczasowymi siedzibami. To samo dotyczy małej ilości biżuterii i innych przedmiotów, które podczas podróży raczej przeszkadzają.

Porównuje początkowy etap słowiańskiego osadnictwa do okresu amerykańskich pionierów. Na wozach podczas wędrówki ze wschodu na zachód nie mieli oni wiele, ale jak znaleźli swoje miejsce zaczęli budować miasta, a ich kultura niebawem zaczęła promieniować na inne kraje, w tym także europejskie. W opinii profesora, podobnie było ze Słowianami.

Jeśli chodzi o turbosłowian, Buko zauważa, że oliwy do ognia dolewali historycy, jak K. Szajnocha, którzy pochopnie i zbyt krytycznie oceniali poziom rozwoju cywilizacyjnego Słowian, zarzucając im prymitywizm kulturowy w stosunku do sąsiednich ludów, w tym głównie Germanów. Stąd też się wzięła jego wątpliwa koncepcja o wikińskim wkładzie w rozwój państwa pierwszych Piastów, którzy według tego naukowca nie byliby w stanie sami osiągnąć takiego sukcesu.

To ważne słowa znanego archeologa, krytykującego nieuzasadniony pesymizm wielu uczonych wobec słowiańskiego dziedzictwa kulturowego.

Buko zauważa też, że również wszystkie spory i niepewności na temat pochodzenia Słowian dają pole do konfabulacji nie tylko dla kłócących się o to naukowców, ale i innych osób zainteresowanych historią. Skoro niepewne jest imię i pochodzenie samego Mieszka, a co gorsza historycy wysuwają teorie nawet o jego germańskim pochodzeniu, to trudno się dziwić, że napotyka to opór i motywuje do różnych dywagacji.

Nadzieję na lepsze datowanie znalezisk Buko widzi w metodach AMS (badanie kości) oraz izotopowych (porównywanie składów izotopów stabilnych, w celu określenia czy dany wyrób jest lokalny czy importem).

Co więcej, potwierdza, że z badań zespołu prof. Bogdanowicza prowadzonych na pograniczu mazowiecko-ruskim wynika, że były tam społeczności zróżnicowane genetycznie, ale co ważne także grupy z haplotypami obecnymi tam od pradziejów. Wynika z tego, że osiadła tam ludność była autochtonami, a tylko pewna część to przybysze.

Widać, że Błaszczyk w części dyskusyjnej jakby okrakiem wycofuje się z teorii pustki osadniczej podając, że znajdywane są przedmioty i obiekty z tego okresu, których wcześniej nie znano oraz przywołuje teorię Leciejewicza, iż geneza Słowian mogła się odbyć na wschodzie i na zachodzie.

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze przeworskiej nie ma żadnych pochówków ale są inne ślady kultury materialnej z tamtego okresu, co oznacza, iż ludność ta musiała grzebać swoich zmarłych w nieznany archeologom sposób. Dobrze, że robi takie założenie, a nie wyciąga bzdurnych wniosków jak Godłowski, iż z racji braku śladów materialnych można przyjąć, że nikogo tam nie było. Tu Błaszczyk według podobnej logiki mógłby wnioskować, że skoro nie ma pochówków to znaczy, iż nikt tam nie umierał i przedstawiciele kultury przeworskiej żyli wiecznie, albo wszyscy byli brani do nieba wraz z ciałem. 

Buko podczas debaty wskazuje, że mimo, że mamy wiele historycznych poświadczeń o Sklawinach w basenie Morza Śródziemnego, to archeolodzy nie zidentyfikowali tam śladów kultury wczesnosłowiańskiej. Tłumaczy, to tym, że widocznie zaadaptowali oni szybko lokalną kulturę, co jest naiwne. Zwłaszcza mając na uwadze, że to inne ludy pozostając w bliższych kontaktach ze Sławianami ulegali slawizacji, wystarczy wymienić Rusów (o ile uznamy Waregów za nie Słowian), Wandalów (o ile przyjmiemy, że to lud germański), czy turkopochodnych Bułgarów. 

Parczewski przytacza natomiast przykład potwierdzający, że Grecy nie byli i nie są chętni do oznaczania znalezisk jako słowiańskie mających ewidentnie taki charakter, a także sprzeciwiają się prowadzeniu wykopalisk na stanowiskach potencjalnie uznawanych za słowiańskie. Taka nieprzyjazna postawa może wyjaśniać znikomy słowiański materiał z tamtych terenów. 

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze wielbarskiej nie ma w pochówkach broni, jak też i w wielu innych kojarzonych z ludami germańskimi i sugeruje, że skoro w grobach kultury przeworskiej była broń to może to słowiańskie osadnictwo sięgało bardziej na zachód niż się przyjmuje. To,  że wcześniej mówił o braku pochówków kultury przeworskiej to inna sprawa. Widocznie coś mu się pomyliło, jak zwykle. 

Co ciekawe, Parczewski odpowiada, że składanie broni do grobów to wyraźny motyw germański jakim się charakteryzuje kultura przeworska, a nie jest pewien, czy aby nie też czerniachowska. 

Gdy się czegoś takiego słucha można się pogubić. Nie dość, że panowie sami sobie zaprzeczają, to jeszcze każdy mówi co innego na ten sam temat. To, że znany archeolog nie jest pewien czy broń składano do grobów w danej kulturze pozostawię bez komentarza. 

Błaszczyk mówi o tzw. niewidoczności archeologicznej, co oznacza brak śladów kultury materialnej przy poświadczeniach historycznych, czego przykładem mogą być właśnie dawni Słowianie na terenach obecnej Grecji, czy Skandynawowie w Hiszpanii. 

Dodaje, przy akceptacji Parczewskiego, że upolitycznienie badań archeologicznych to coś normalnego, a za przykład, poza Grecją, podają próby prowadzenia badań na terenie grodów czerwieńskich, gdzie  zakazano Polakom kopać w ziemi. 

Na pytanie moderatora czy na naszych terenach możemy mówić o kontynuacji czy dyskontynuacji, Buko odpowiada, że nigdy nie było tak, że jakieś terytorium zostało całkowicie opuszczone, zawsze pozostawały pewne enklawy. 

Błaszczyk mówi o tzw. trzeciej drodze w sporze auto- i allochtonistów, a mianowicie etnogenezie wschodniej i zachodniej Słowian, o której wcześniej wspominał. Jeśli uznamy Wenedów za Protosłowian, a znane są poświadczenia ich osadnictwa na naszych ziemiach już w I w. n.e., to coś jest według niego na rzeczy. Ciekawe, że gdy o tym trąbią od dawna turbosłowianie to ten sam Błaszczyk się z tego naśmiewa.

Błaszczyk uważa grecką nazwę Sclavenoi za obcą, a rodzimą ma być nazwa Słowianie. To, że nie wie, iż to tylko obcy  zapis tego etnonimu, a greckie “cl” zastępuje słowiańskie “ł” i że Grecy mieli problem wymawianiem zrostu “sl”, dlatego dodawali dodatkową samogłoskę c=k”, to już inna sprawa. 

Co więcej, Błaszczyk mówi o haplogrupie R1a1a7 i wynikach badań genetycznych mówiących o zasiedzeniu przedstawicieli tej hp od 7000 lat, choć przy omawianiu tematu Wielkiej Lechii twierdził, że wnioski z badań DNA to lechickie bzdury. 

Parczewski przyznaje, że kompletnie nie zna się na badaniach DNA, ale uważa, że nie można ich jeszcze traktować jako materiału dowodowego. Trudno się dziwić takiej postawie, skoro się podaje za ucznia Godłowskiego i jego spadkobiercę naukowego. 

Innego zdania jest Buko, który zajmuje się takimi badaniami z zespołem Bogdanowicza i wyciąga wnioski o zasiedzeniu pewnych grup ludności staroeuropejskiej na obszarze mazowiecko-ruskim co najmniej od okresu starożytnego do czasów nowożytnych. 

Parczewski twierdzi, że według zgodnej opinii językoznawców nazwy wiele nazw rzecznych na naszych ziemiach pochodzi z czasów przedsłowiańskich, dlatego może się zgodzić z Buko, że pewne rzeczy ludy mogły przetrwać i zostały zasymilowane przez nadchodzących później Słowian. Konserwatyzm myślowy profesora, typowego allochtonisty, jak widać jest odporny na argumenty jego kolegów. 

Parczewski podkpiwa sobie z prof. Mańczaka, który twierdził, że etymologia nazwy Wisła jest typowo słowiańska i nie może być żadna inna, a językoznawcy podają przynajmniej 5 innych poważnych teorii jej pochodzenia, w tym germańską czy celtycką. Nie zauważa, iż w rzeczywistości tego typu nazwy mają jeden rodowód, a nie kilka, więc trzeba zdecydować, która z nich jest właściwa. Można spytać, jak te rozbieżności wobec nazwy Wisły mają się do jego stwierdzenia, iż językoznawcy są zgodni, co do obcego pochodzenia nazw większości polskich rzek? 

W ogóle przykład negatywnego odbioru przez Parczewskiego słowiańskiej etymologii Wisły ustalonej przez Mańczaka, z jego argumentacją, że bardziej wiarygodne są etymologie o dużej zgodności wśród językoznawców, jest zadziwiający. W tym bowiem przypadku takiej zgodności nie ma, o czym sam wspomniał, więc czemu tak zdecydowanie odrzuca propozycję Mańczaka? Czyżby brały tutaj górę względy pozanaukowe o jakich sam wcześniej mówił na przykładzie Grecji?

Błaszczyk, mimo iż wcześniej twierdził, że hp nie identyfikuje tożsamości, w innym miejscu stwierdza, że badania DNA przedstawicieli kultury wielbarskiej wykazały obecność hp R1b, czyli według niego Skandynawów. Ma to według niego obalać ustalenia antropologów w tym Piontka, czy Dąbrowskiego, którzy uważali, że w tej kulturze widać kontynuację od czasów starożytnych do wczesnego średniowiecza. 

Buko próbuje pogodzić obie teorie allo- i autochtoniczną tłumacząc, iż etnos biologiczny i etniczność kulturowa to różne sprawy. Ludność napływowa znad Dniepru miała słowiański etnos biologiczny i kulturowy, natomiast ludność, która się do nich przyłączyła lub zastana na danym terytorium i zeslawizowana cechowała się tylko słowiańskim etnosem kulturowym, a nie biologicznym. 

Błaszczyk informuje, że genetyka potwierdziła teorię M. Gimbutas, że indoeuropejczycy pochodzą ze stepów nadczarnomorskich. Mówi też o allochtonizmie 2.0, czyli uwzględniającym przybycie Słowian ze wschodu, ale zmieszanie się ich z ludnością miejscową zasiedziałą na naszych terenach (Godłowski mówił o 30% autochtonów).

Parczewski protestuje, gdy Błaszczyk zakłada słowiańskie pochodzenie Wenedów lokowanych na zachodzie, jak to czynili m. in. H. Łowmiański i G. Labuda. Konserwatywny archeolog twierdzi z przekonaniem, że nie ma żadnych źródeł pisanych mówiących o siedzibach Wenetów na zachód od Wisły.

Pan Cozac od serii “Tajemnice początków Polski” stwierdza, że wcześniej naukowcy nie chcieli się odnosić do teorii Wielkiej Lechii, bo to “nie uchodzi” dyskutować z nie naukowcami. Ale podczas Kongresu Miediewistów Polskich, grono naukowców z profesorem Strzelczykiem na czele zdecydowało, że należy coś zacząć robić. Argumentem Strzelczyka miała być zazdrość o to, że książki naukowe sprzedają się w nakładzie kilkaset sztuk, a te o Lechii w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. A więc nie o prawdę naukową tu chodzi, ale o chrapkę na kasę ze sprzedaży i zwykłą zawiść, czego profesory nie umieją ukryć. 

Buko już zapowiedział swoją książkę, która ma według niego odpowiadać potrzebom rynku i w barwny oraz przystępny sposób opowiadać o początkach państwa polskiego. Zatem pod wpływem idei lechickiej następuje mobilizacja naukowców do sprzedawania nauki w mniej naukowy sposób. Jak nam miło, że oprócz zainteresowania ludzi historią i czytaniem książek, także uczeni “coś zaczęli robić”, by nauka trafiła “pod strzechy”. Dobrze by było, żeby te nowsze publikacje naukowe poza przystępniejszym językiem i kolorowymi obrazkami miały także odpowiednią treść merytoryczną, a nie te same dogmaty powtarzane od lat. 

Ciekawe, że naukowcy uważają, że to prosty język i ilustracje wpływają na lepszą sprzedaż książek, skoro Błaszczyk ocenia, że lechickie publikacje to nudy. Zatem nudnawe teksty Parczewskiego okraszone kolorowymi obrazkami powinny być hitem rynkowym, więc skąd ten lament Strzelczyka i reszty uczonych-zazdrośników. 

Buko i Błaszczyk (ten ma jednak antylechicką fobię), jak widać po debacie, są już blisko na drodze do szukania kompromisu między allo- i autochtonistami, a tym samym bardziej prosłowiańskiego podejścia do faktów. Jednak tacy ludzie jak Parczewski wciąż będą chcieli ich zakrzyczeć i sprowadzić na ziemię do starych, jednoznacznie progermańskich ustaleń. 

Jedna pani nauczycielka z sali proponuje założenie portalu z prezentacją danych naukowych, bo książka według niej już mało kogo interesuje, tylko teraz liczy się klikanie. Ciekawe jak to się ma do utyskiwania profesorów, że Lechici sprzedają książki w wysokich nakładach, o których oni mogą tylko pomarzyć. 

Pani nie bierze pod uwagę, że naukowcy sami od siebie i za darmo nie będą prowadzić żadnych portali. Jest to domena pasjonatów i takich portali antylechickich i turbogermańskich też jest bez liku. 

Na koniec przedstawiciel DKŚ przyznał, że otrzymali dofinansowanie na organizację konferencji z budżetu partycypacyjnego, a projekt złożyła jedna osoba zbierając 15 podpisów, bo nie mogli oglądać “idiotycznych” filmików, a zakupionych książek nie dało się przeczytać. 

Ciekawe, bo lechickie filmiki ogląda setki tysięcy ludzi, a książki kupuje niewiele mniejsza liczba. Wychodzi na to, że to książek profesorów nie da się czytać, a nudnawe filmiki, jak ten z konferencji ogląda co najwyżej 1-2 tys. osób. Widać, że środowisko naukowe nie ma pojęcia w czym tkwi problem, próbują nieudolnie dyskredytować turbosłowian, mobilizują się do wydawania swoich książek i innej formie licząc na podobną sprzedaż biorąc pod uwagę zainteresowanie tematem, jakie nakręcili lechiccy autorzy, o czym nikt z prelegentów nawet się nie zająknął. 

Moderator przyznał, że do tej pory naukowcy żyli w mydlanej bańce, oderwani od ludzi spoza swego grona, ale zapomniał dodać, że w rozbiciu tejże bańki mieli udział głównie lechiccy pasjonaci, którym wypadałoby podziękować, a nie nimi straszyć. 

Kolejne prelekcje dotyczyły metodyki badań, w tym genetycznych, które powinny uświadomić naukowcom, że nie należy ich lekceważyć przy rozważaniach na temat etnogenezy Słowian.

Podsumowując, można stwierdzić, że konferencja była potrzebna. Nie udało się jej organizatorom ośmieszyć idei Wielkiej Lechii, a co więcej znana postać świata nauki jak prof. A. Buko uświadomiła wszystkim, że przyczyny takiego stanu rzeczy leżą w zaniedbaniach, nadinterpretacjach, niejednomyślności i nadmiernym krytycyzmie samych naukowców, za co mu należy podziekować.  

Pokazał on przyczyny rozwoju turbosłowiańskich idei i nie odciął się od nich jednoznacznie, a co więcej uzasadniał, że jest coraz więcej dowodów, zarówno na wysoki poziom rozwoju społeczności wczesnych Słowian oraz ich autochtonizm, które są podstawą różnych prosłowiańskich teorii.

Jak widać przekonanie A. Wójcika i jemu podobnych o wyznawaniu teorii allochtonicznej przez naukowców dotyczy głównie części historyków i archeologów. Natomiast praktycznie wszyscy antropolodzy i etnogenetycy preferują raczej opcję autochtoniczną. 

Buko jak głos rozsądku zamiast uporządkować wiedzę i ugruntować dotychczasowe dogmaty w sprawie etnogenezy Słowian, na co zapewne liczyli organizatorzy, wprowadził pewien zamęt i niepewność. Być może dzięki temu naukowcy i ich wszyscy młodzi, internetowi obrońcy-hejterzy będą ostrożniejsi w rzucaniu jednoznacznych sądów wobec tez turbosłowiańskich autorów. 

Buko swoimi uwagami pośrednio wskazał też swoim kolegom, że powinni oni się douczyć. Można by rzec “lekarzu lecz się sam”. Ma też nadzieję, że dzięki nowym metodom przyszłe badania pozwolą na uzyskiwanie bardziej wiarygodnych wyników, co ograniczy pole do spekulacji. 

Pozostaje nam wierzyć, że tak się stanie, a kolejne konferencje i debaty na temat pochodzenia Słowian nie będą wymierzone w zwolenników Wielkiej Lechii, ale konkretnie będą się odnosić do tez przez nich przedstawianych. 

Moim zdaniem trzeba oddzielić ziarno od plew. Sam odcinam się od wielu szalonych teorii Szydłowskiego, czy mam dystans do Kroniki Prokosza i wniosków jakie wysuwa Bieszk na jej podstawie. Uważam też, że Białczyński zmyślił większość swojej słowiańskiej mitologii. Doceniam natomiast kilka ważnych wniosków, dociekliwość i często mrówczą pracę tych autorów. Jednak krytycy wrzucają nas wszystkich do jednego worka, a co gorsza porównują z internetowymi wyznawcami spiskowych teorii typu “płaska ziemia”, aby celowo zdyskredytować całe turbosłowiańskie środowisko. 

Uważam, że poza turbosłowianami czy turbolechitami, o których pisze Wójcik w polecanej na konferencji książce, są jeszcze prosłowianie walczący o właściwe traktowanie i rozumienie słowiańskiego dziedzictwa. Dobrze by było, gdyby w tym gronie, poza pasjonatami, było coraz więcej świadomych naukowców.  

Tomasz J. Kosiński 

03.12.2019

Pijana Morana, czyli typowa fanka beki z Lechitów

Orzeł autorstwa Pijanej Morany

W necie roi się od agresywnych osób, hejterów, trolli i znafców wszelkiej maści, którzy zamiast przedstawiać swoje argumenty zajmują się obrzucaniem innych kalumniami. Zjawisko hejtingu narasta, co jest niepokojące. Można je ignorować, dając tym samym przyzwolenie moralne, albo reagować.

Rzecz w tym, że każda polemika z hejterem powoduje, iż niektórzy także nas mogą uznać za jednego z nich. Ludzie często nie wiedzą kto zaczął, kto jest stroną atakującą, a kto broni się przed oczernianiem. Dlatego wiele szkalowanych osób nie podejmuje takiego ryzyka, dając tym samym przyzwolenie moralne na uprawianie “hejtingu dla ubogich”.

Co gorsza, zajmowanie się hejterką ma niektórych nobilitować. Wiele osób zaprzecza, że nie uprawia hejtingu, nazywając swoją działalność krytyką, walką z mitami i oszołomstwem, a inni wręcz się tym chwalą, jak np. Roman Żuchowicz, który na swym fejsowym fanpage’u pisze Piroman – podróże, historia i hejt, a co ciekawe w polu “Produkt strony” wpisał – hejt. To też autor krytycznej publikacji o idei Wielkiej Lechii.

Takie postacie mają licznych naśladowców mniej lub bardziej ogarniętych, a bycie hejterem staje się równie popularne, jak bycie wirtualnym celebrytą.

Jedną z nich jest niejaka Pijana Morana, która gdzie się da walczy z turbosłowiaństwem i zamiast toczyć dyskusje na argumenty obrzuca innych błotem. Wielokrotnie wyzywała mnie od głupków, kretynów, świrów i naciągaczy, co często ignorowałem, ale gdy to nie pomogło, postanowiłem się odnieść do jej “dokonań”.

Pijana Morana, vel Ola Dobrowolska (profil na FB), dziewczę, które zamiast zostać modelką na Instagramie czy wirtualną influenserką, jak wiele z jej koleżanek, zapragnęło być inną, czyli pogańską Słowianką, recenzentką książek i komentatorką historii, czyli hejterką. Nie ma nic merytorycznego do powiedzenia, ani do przekazania innym, skupia się więc na dowalaniu turbosłowianom, bo to teraz trynd. Naogłądała się śmiesznych memów na fejsiku o Lechitach na smokach i została typową fanką blogerów hejterów, jak Sigillum Authenticum, Seczytam, Raki słowiaństwa, Mitologia współczesna, czy histmag, którym zazdrości stażu i liczby fanów.

Tekściki jakie popełnia naprawdę wskazują jakby była w stanie wskazującym na spożycie. Bredzi często, jak pijana i błądzi w mroku, jak morana. Jedynie co jej się udało jak do tej pory to pseudonim. Przypomniała mi się nazwa mojego zespołu muzycznego z lat studenckich “Bez znaczenia”, o którym nikt nie słyszał, ale przynajmniej nazwę mieliśmy trafioną 😉 Tak też jest i z naszą Pijaną.

Ma ewidentne problemy z ortografią, stylistyką, gramatyką, a co gorsza logiką i jakąkolwiek merytoryką. Ale jest aktywna na różnych grupach i poluje na Lechitów. Jak, którego dopadnie, to nie bierze jeńców. Zero wiedzy, mnóstwo dziecinnej agresji i błazenada. To typowy obraz młodej turbogermanki w słowiańskiej kiecce i zaprogramowanym umysłem przez Bruknerów, Moszyńskich i Strzelczyków oraz młode wilki hejtingu Żuchowicza, Wójcika czy Miłosza.

O tymże hejterze Wójciku, który niedawno skończył studia historyczne i pracuje w bibliotece, ale jest aktywny w sieci i prowadzi hejterskiego bloga oraz wydał nawet ostatnio książkę ze swoimi paszkwilami na temat Wielkiej Lechii, Pijana wypowiada się jak o zasłużonym profesorze. Dawno nie czytałem tekstu z taką liczbą głupot i błędów, pisanego przez osobę, która wyzywała mnie od “merytorycznych miernot”, “turbosłowiańskiego oszołoma”, “czy naukowego ignoranta”. Nie pamiętam czy w tych kalumniach nie było czasem też błędów ortograficznych.

O “Panie Wójciku z UJcia” (pisownia oryginalna) rozwodziła się tak: “Najpierw kilka słów o Panie Arturze. Jest on historykiem po UJcie…”

Nasze dziewczę w roli recenzenta książki znanego blogera-hejtera ubolewa “To zwyczajnie przykre, że w XXI wieku mądrzy ludzie, naukowcy i historycy nadal muszą użerać się z obalaniem mitów wszelakiego rodzaju, oraz zajmować się ściganiem idiotów, zamiast kierować swój zapał w stronę nowych badań.”

To już wiemy czemu Wójcik nie prowadzi żadnych badań i pracuje w bibliotece. Jak się okazuje, to dlatego, że musi się użerać z turbolechitami.

Chwali go dalej w typowy dla młodej dziewczyny sposób “Artur odwalił robotę, którą już dawno powinien się ktoś zająć. Może jest koprofilem. W każdym razie zajął się tematem jak wyśmienity szambonurek.”

Tak się dzisiaj pisze o książkach, a nie jakieś tam recenzje srecenzje.

O samej książce Wójcika nasz skarb pisze tak: “Książka ta zdecydowanie nie jest wyłącznie pożywką dla internetowych trolli, ale też zwyczajną podwaliną do retorycznej dyskusji oraz garścią argumentów.”

Chyba nie ma sensu podejmować z nią “retorycznej dyskusji”. A może miało być “erotycznej”? Sam już nie wiem. Regularnie wyzywa mnie i innych tzw. turbolechitów od “głupków”, “idiotów” i “kretynów”, ale wybaczam jej, bo młoda jest.

Podobne rozterki ma mnóstwo młodych świeżo upieczonych absolwentów różnych kierunków, którzy nie mają pomysłu na przyszłość i net kompensuje im lęk przed byciem nikim. Tam łatwo można zaistnieć niczym.

Dlatego takie grupy jak Raki pogaństwa…, czy Historyczne bzdury są pełne samotnych frustratów, którzy godzinami przesiadują przed kompem, kupionym przez tatusia. Robią sobie bekę, głównie z turbosłowian, bo to teraz moda, która ma rzekomo szybko przeminąć, zdaniem speców od Wielkiej Lechii, Romana Żuchowicza i Artura Wójcika.

Można się jednak załapać tworząc głupawe memy, a im głupsze tym lepsze, pisząc bzdury, że czyjeś pisanie to bzdury. A nawet wydać książkę ze swoimi paszkwilami jak nieliczni.

Ci, co nie mają szans na wydania drukowane, skupiają się na aktywności w Sieci. Tworzą blogi, stronki i grupki na portalach społecznościowych, jak Imperium Lechickie to bzdura, czy Wielka Lechia to zło. Liczą lajki pod swoimi postami i chwalą się, że w ciągu roku ich strona miała 10 tysięcy wejść, których liczbę sprawdzają 6 razy na minutę.

Ciekawe jak Wójcikowi, który – jak sama stwierdza z dumą – obdarzył ją zaufaniem i przekazał jej egzemplarz przedpremierowy do recenzji oraz udzielił wywiadu, podobają się słowa Pijanej o jego publikacji “Fantazmat Wielkiej Lechii”?

Podaję skróconą nazwę, bo jak słusznie zauważyła Pijana, całego tytułu nie idzie spamiętać 😉

A pisze ona o niej krótko tak: “Chcecie mieć przewodnik do poruszania się oraz lawirowania pomiędzy prawdą, a fałszem historycznym? Ta pozycja jest dla Was. Ja dokładnie w ten sposób opisałabym ją jednym zdaniem.”

No Panie Wójcik, lepszej rekomendacji pana paszkwila, chyba panu nie trzeba. Chętnych do lawirowania między prawdą a fałszem, wzorując się na panu, chyba nie zabraknie. Z zaraczonych grupek po takiej recenzji będą walić tłumy, może nie do księgarń, bo im kasy szkoda, ale napewno na Chomika. Wrzuć pan na Chomikuj.pl swoją pracę skoro nie pisał jej pan dla kasy, jak się zarzekasz. Ma pan szansę na pozycję Top 10 pobrań za grudzień.

Podziękuje pan potem swoim fanom, takim jak Pijana, no bo “skretyniałe społeczeństwo”, o jakim pan według niej pisze, przecież się jeszcze nie poznało ani na jej, ani na pana talentach.

Nieważne, że nawet na owych Rakach pannę Pijaną niektórzy nazwali “głupią” i to komentatorzy z tej samej strony barykady lub, że “przynosi wstyd idei”. Pijana się obraziła i nawet na kilka dni ziknęła. Komentując pana łopatologię z książki, informuje, że “nie lubi być traktowana jak idiota, któremu pisze się na kubku z kawą, że jest gorąca”. Ale rozumie, że reszcie pana czytelników taka forma jest potrzebna. Czyżby sugerowała, że pana czytelnicy są jeszcze mniej “mądrzy” niż ona? No cóż, jaki autor, tacy fani i czytelnicy.

Pijanej w czasie lektury książki Wójcika – jak twierdzi – “mózg się smażył, ścinało się białko w oczach i podbijało po obiedzie”. Nie wiem co to znaczy,  ale brzmi niepokojąco. W tych mękach, jak w delirce, chyba sformułowała jeden, jedyny zarzut wobec omawianej treści książki, który muszę przytoczyć w całości, by zachować go dla potomności, zwłaszcza dla studentów psychologii, którzy zbierają materiały do swoich badań, a przypadki natręctw, fobii, braku samokreślenia i agresji, są zawsze poszukiwane.

“Właściwie jedyny zarzut, jaki miałam dotyczy ostatniego rozdziału. Miałam wrażenie, że pan Wójcik zaczął kreować w nim kolejną teorię spiskową o podwalinach panslawistycznych. Treści owszem, mogą być niebezpieczne jeśli trafią na odpowiedni grunt, szczególnie polityczny. Obraz zarysowany tutaj bardziej przypomina jednak dreszczowiec, albo horror godzien Wesa Cravena. Czytając go miałam przed oczami szalonych dokumentnie turbolechitów, toczących pianę z pyska, zarażających wścieklizną i szykujących się na apokalipsę wyimaginowanych, tęczowych, germańsko – watykańskich zombie z zachodu. Owszem. Pewnie wszyscy, którzy podnieśli rękę na rzekomą Wielką Lechię zostali zwyzywani od zgermanizowanych. Ale odbijanie piłeczki i przerzucanie się agenturami jest co najmniej dziecinne i uderza w najniższe tony.”

Nie przeszkadza to Pijanej i Wójcikowi wyśmiewać tych, co w podobny sposób zarzucają im świadome czy nieświadome (pożyteczni idioci) wysługiwanie się Berlinowi czy Watykanowi.

Posłuchaj pan, panie Wójcik Pijanej i nie uderzaj w najniższe tony, ja pana nie zjem, ani tym bardziej Bieszk. Nie bój się pan aż tak, bo zarażasz pan swym strachem, jak widać, młode dziewczęta.

Pijana zrobiła też, oprócz wspomnianej, jakże emocjonalnej recenzji, także wywiad z tym samym Wójcikiem, a nawet podkast. Gdy je zobaczyłem to uświadomiłem sobie, że dobrze zrobiłem odrzucając jej “zaloty”. Bierz pan ją i nie puszczaj, nikt nie zrobi panu lepszej “reklamy”.

Dowiadujemy się z niego, że Wójcik to “historyk o rogatej duszy”, a jego “największym sukcesem jest brak jakichkolwiek sukcesów”, jak o sobie mówi. Taka tam niby ironia (Żuchowicza nie przebije w tym), ale niektórzy, jak ja, mogą pomyśleć, że to prawda.

W końcu jak na “ekstrentyka” (pisownia oryginalna) przystało to zamiast historykiem można zostać histerykiem, a czemu nie. Kto nie wierzy niech sprawdzi tutaj (o ile tego już nie zmieniła): https://pijanamorana.blogspot.com/2019/11/wywiady-morany-1-artur-wojcik.html?m=1

W wywiadzie Pijanej z Wójcikiem, stwierdza on, że “bzdury lechickie przykryje kurz niepamięci”. Tu pełna zgoda. Podobnie będzie z bzdurami turbogermańskimi. Natomiast lechicka prawda odżywa i przetrwa nawet tak młodych, jak nasza para.

Na koniec tej krotochwili pożegnam się w stylu Pijanej “Dziękuję za poświęcenie mi gromady czasu. Dosłownie.”

PS.
Pijana bawi się też w sprzedaż koszulek z nadrukami i rysowanie różnych poczwar. Może chcecie sobie kupić na przykład koszulkę z orłem autorstwa Pijanej, jak na załączonym obrazku?  Jakby ktoś nie wiedział, to jest biały orzeł, tylko tak wygląda, że czarny  🙂

PS2. Aktualizacja

Po wrzuceniu na grupę Raki… tego tekstu dowiedziałem się od kulturalnych turbogermanów, że jestem gównem, debilem, świrem i mam wpierdol. Tak wygląda fajowa beka w turbogermańskim wydaniu.

Tomasz J. Kosiński

30.11.2019

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz uważa, że jest żabą (2)

Kumak

Bo znów naszemu fryzjerowi z Seczytam wydaje się, że kuma, choć tak naprawdę tylko kumka (czyli pokrzykuje i szkaluje). Po jego ostatniej ripoście musiałem zmienić w tytule czasownik “myśli” na “uważa”, chyba wiadomo dlaczego.

Jak sam napisał blokuje wszelkie komentarze na swoim pokręconym blogu, który zamienił w kółko wzajemnej adoracji. Kto nie bije brawa i nie przytakuje ten wylatuje. Dlatego zamiast pod jego kolejnym paszkwilem na mój temat muszę pisać tutaj.

Według Miłosza “rzygam inwektywami”. I kto to mówi? Sami sprawdźcie jakim językiem ten bloger chce nas uczyć historii: http://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest_25.html?m=1

A tu link do mojej polemiki z tym ordynarnym atakiem na moją osobę: https://wedukacja.pl/dlaczego-seczytam-mysli-ze-jest-zaba-id96

Seczytam podaje przykład jakiegoś hejtera żalącego się, że ja wszystkich traktuję jak hejterów. Biedny miś. Chciałby sobie ulżyć rzucając wyzwiskami, licząc, że uprzykrzy komuś dzień czy życie, bo mu gul śmiga, gdy widzi jak leżę sobie na hamaczku z drinkiem pod palemką, a tu masz babo placek – riposta lub ban za wulgaryzmy.

Oczywiście święty Seczytam za hejtera się nie uważa. Miłosz tłumaczy, że musi kontynuować “bigosowanie” mojej osoby, bo “sam się tego domagam jak dziecko niepełnosprawne intelektualnie”. Istna poezja hejterki.

W psychologii istnieje pojęcie zwane kompensacją. Osoba, która nie ma żadnych własnych osiągnięć – czuje wewnętrzną pustkę, jest niedoceniana, mało interesująca, posiada jakieś braki lub defekty – musi je sobie jakoś skompensować, czyli wynagrodzić, np. poprzez kpiny z dokonań innych, agresję słowną czy poczucie misyjności. Hejting takim osobom pozornie zaspokaja tego typu potrzeby.

Miłosz nie może nawet pomarzyć o karierze naukowej, zajmuje się strzyżeniem psów i grami komputerowymi. Przesiaduje w necie i dowala innym. Ma fanów podobnych do niego, co też niewiele osiągnęli w swoim życiu, a co więcej nie mają pomysłu na przyszłość. Stąd frustracja i zazdrość o sukcesy innych.

Dla Seczytam wydanie książek przez jemu podobnych hejterów Żuchowicza czy Wójcika, którzy potrafili dość nieudolnie wyjść z Sieci, to dodatkowy stres i załamka powodujące eskalację agresji wynikającej z narastania kompleksów i poczucia bezradności. Współczuję mu bardzo, ale muszę się odnieść do bredni jakie wrzuca na mój temat i tego co pisze, bo mają one cechy ewidentnych manipulacji i przekłamań.

Na takie wulgarne hejty są tylko dwa sposoby. Pierwsze – ignorowanie, zabranie paliwa, którym się tego typu osoby żywią. Czują się ważne, w centrum uwagi, ich życie nabiera sensu. Ale jest ryzyko, że poprzez przyzwolenie moralne na chamstwo, stanie się ono powszechniejsze, aż będzie to norma. Drugie – reagowanie, ale jak? Tak żeby zrozumiał, czyli trzeba używać formy i języka jakie sam stosuje, czy gentelmeńskie zwracanie uwagi, które wyśmieje? A może trzeba się skupić na innych ludziach, którzy mogą czytać takie hejty, w których – co najgorsze – przemycane są kłamstwa rodem z okresu germanizacji i nazizmu.

Ja póki co wybrałem formę umiarkowanej riposty. Nie mogę akceptować szkalowania mojej osoby i innych, ani tym bardziej powielania kłamstw.

Używam słów “kumak”, “żaba”, ‘ropuch” tylko jako riposta w jego stylu i w nawiązaniu do jego ataku na mnie, gdy pisał “Dlaczego Kosiński nie jest żabą”. Skoro według niego ja nie jestem żabą, to on widocznie nią jest.

O idolach z Prillwitz nasz wydumany kumak znów się popisuje ignorancją i brakami umysłowymi oraz kopipastem (kopiuj-wklej) z innych autorów:

1. Nie rozumie analogii idoli z Prillwitz do kamieni mikorzyńskich, choć właśnie to był główny powód uznania ich za fałszywki. Próbowano dowodzić, że skoro idole prilwickie są podrobione, a na kamieniach mikorzyńskich są podobne napisy, a nawet bóg Prowe, to też muszą być mistyfikacją. Co ciekawe, wcześniej zarzucano idolom prylwickim, że nie mają runicznych analogii, a tu masz babo placek.

Nasz ropuch skupia się jednak nie na najistotniejszych w tej sprawie analogiach runicznych ale na…innym materiale wykonania. Jak można po czymś takim nawet podejrzewać go, że coś kuma z tego, o czym tu dyskutujemy.

2. Zasłużonego historyka Kollara nazywa XIX-wiecznym maniakiem poszukującym słowiańskich run. Coś tam bredzi dalej bez sensu o księciu i komisji, by na końcu przyznać, że to fakt, iż Lewezow dopuścił możliwość, że niewielka część zbioru – zaledwie kilka posążków to autentyki, na podstawie których potem wyprodukowano falsyfikaty. Ale uznał też, że wszystkie runy są fałszywe.

Zatem twierdzenie, że komisja uznała wszystkie idole za podrobione jest nieprawdziwe. To, że Lewezow za wszelką cenę próbował siać propagandę o niepiśmienności Słowian, jak widać nie oznacza, że mógł sobie pozwolić na twierdzenie, że wszystkie idole są spreparowane. Czy ktokolwiek podjął ten trop i próbował oddzielić ziarno od plew? Nie. Zamiast tego przekręcono słowa Lewezowa, twierdząc, że komisja uznała całe znalezisko za mistyfikację, które to kłamstwo, nie znający sprawy krzykacze tacy jak nasz ropuch, powielają do dziś.

3. Nadal nie kuma, że skoro trafiały do Retry dary od różnych plemion, także nie słowiańskich, to podpisy mogły być w różnych językach. Mogli je na przykład wykonywać Prusowie, znający runy lub też retrzański kapłan dla opisania danego boga zaprzyjaźnionego ludu. Dlatego mogły pojawiać się błędy w zapisach imion. Takie rozumowanie nazywa on gdybologią, choć sam ją równie często stosuje. Uważa za niedorzeczność twierdzenie, że rzekomy słowiański autor napisów – w miejsce swoich bogów wsadził pruskich. Kompletnie nie rozumie faktu, że w świątyni słowiańskiej mogły też znajdować się posążki pruskich bogów jako dary dla tej świątyni, o czym była wcześniej mowa.

Zapomina, że synkretyzm, czyli adaptowanie lub czczenie obcych bogów było czymś normalnym w religiach politeistycznych, jak grecka, rzymska i właśnie słowiańska.

Żadnym problemem nie jest słownictwo łacińskie czy litewskie, czy nawet wątpliwa niemiecka ortografia, bo dary składano z różnych krajów, a brak wpływów skandynawskich wynika jedynie z nieznajomości tematu. Nasz psi fryzjer pisze, że skandynawskie wpływy pojawiają się na innym fałszerstwie Sponholza – kamieniach z Neu Strelitz. Ciekaw jestem jakie? Hagenow, jak to Niemiec, jedynie w motywie dwóch ptaków doszukuje się na siłę Odyna, a na innym kamieniu kompletnie niepodobnego symbolu Valknuta.

Weź chłopie może przeczytaj moją książkę “Runy słowiańskie”, albo chociaż mój artykuł o kamieniach Hagenowa (na akademia.edu), bo się ośmieszasz swoją ignorancją.

Twierdzenie, że Sponholtz korzystał z dzieła Christopha Hartknocha z 1684 r. czy jakiegolwiek innego wydanego przed znalezieniem idoli jest gdybologią. To, że Kluver umieścił alfabet run wendyjskich nie oznacza przecież, że wszystkie późniejsze znaleziska muszą być fałszywe, bo geniusze tacy jak Małecki czy nasz kumak od razu oskarżą kogoś o fałszerstwo. Każe to nam raczej zastanowić się z jakich źródeł korzystali Arnkiel i Kluver przy rekonstrukcjach swoich wendyjskich alfabetów runicznych.

Miłosz naigrywa się z imienia Perkun na idolach wykazując się znowuż ignorancją na poziomie żaby. Co jest zabawnego w tym, że na idolach są różne wersje imienia Perun – Perkun – Perkunust? Ten sam bóg nawet u różnych słowiańskich plemion miał nieco inne nazwy np. Jarowit, Garewit, Harewit, Jaryła. Nie ma też nic zabawnego ani podejrzanego w tym, że Perkun jest zapisany tak samo, jak w naukowych niemieckich opracowaniach z czasów Sponholza, co tylko może potwierdzać, że podawały one jeden z wariantów zapisu imienia tego boga.

Nasz niekumaty krytyk pisze też, że: “Mało tego, fałszerz na jednym z idoli „poprawił” ten zapis na Percunust – dlaczego? Po prostu stworzył sztuczne słowo dodając bałtyjskiemu Perkunowi słowiańską końcówkę znaną z imienia Radagast (jak miał się zwać bóg czczony w Retrze).”

Po co rzekomy fałszerz miałby poprawiać po sobie imię Perkuna tylko w jednym miejscu, a w innym nie, jakoś nasza żabka nie tłumaczy. Chyba łatwiej przyjąć opcję, o której pisałem, że figurki z różnymi zapisami imion tego samego boga pochodzić mogą z darów od różnych plemion. Również u Bałtów Perkun występował pod różnymi nazwami, także jako Perkunust, czy Perkunas.

Słowo Perkunust jest dla naszego hejtera “zabawnym „kundlem” bałtyjsko-niemiecko-słowiańskim. Nie trzeba chyba dodawać, że nie ma możliwości, żeby coś takiego zostało spłodzone we wczesnym średniowieczu.”

Tak się składa, że taki zapis imienia znamy z wielu źródeł bałtyjskich i nie ma on nic wspólnego z niemieckim. O bałtosłowiańskiej wspólnocie językowej jakoś nasz bloger zapomniał, ani o potwierdzeniach wspólnego kultu gromowładnego boga Peruna – Perkuna (Perkunusta, Perkunasa).

Jak to krytykant, nasz kumak podważa istnienie pruskiej świątyni Romowe, a źródła o niej piszące uważa za niepewne. Fryzjer ocenia wiarygodność źródeł historycznych. Dobre sobie.

Zastanawia go też sama nazwa, “bo wyraźnie nawiązuje do Rzymu – Romy: chrześcijański papież w Romie, a pogański w Romow…”

Nie rozumie, że obie nazwy mogą mieć podobny zródłosłów od pie. ram, rom – świątynia (sł. hrom – grom). Cytuje Antoniego Mierzyńskiego, który twierdził, że “żadnej miejscowości prusko-litewskiej z zakończeniem -ow nie znamy. Ponieważ taka końcówka nie występuje w językach zachodniobałtyjskich, uczeni dość zgodnie (bo i polscy, i niemieccy, i litewscy) uznali, że Piotr z Dusburga – Niemiec piszący po łacinie – zniekształcił nazwę. „Roboczo” więc przyjęto zapis Romowe/Romove (przez analogię do np. Sunegove, Velove, Grebove, Rudove).”

Nie wie z jaką rzeczywistą miejscowością w Nadrowii to łączyć, ale podaje, że “na terenie Prus występują podobne nazwy: np. miejscowość na Sambii raz zwana Rummowe (1325), innym razem Rumayn (1335), z Litwy znamy Romene, Ramotem, na Żmudzi – Romini, na Łotwie – Ramkas. Znamy też inne Romowe, na Sambii (identycznie zresztą zapisane przez Niemców, jako Romow).”

Nie zauważa, że tym samym daje potwierdzenie, iż nazwa świątyni z rdzeniem *rom, była na terenie nadbałtyckim dość powszechna.

Mierzyński z kolei nie dopuścił myśli, że nazwa Romow może być zeslawizowanym Romowe, jak owo Rummowe z Sambii. Na terenie Słowiańszczyzny nazwy miejscowe często kończą się na -ow (obecnie -ów), jak Sadków, Janów, Borków, Romów, itp.

To, że historycy i archeolodzy nie mogą zlokalizować pruskiego Romow – Romowe, to nie znaczy, że ono nie istniało. Podobnie było do niedawna z Truso, które okazało się, że leżało na terenie obecnego Elbłąga.

Z uporem maniaka twierdzi, że nazwa na idolu z Prillwitz zapisana jest w wersji niemieckiej – jako Romau/Romav, choć nie zna alfabetu run wendyjskich, a Arnkiel i Kluver podawali podobne, acz w pewnym stopniu różniące się zestawy znaków runicznych. Skąd zatem u kumaka ta pewność właśnie takiego zapisu, a nie innego skoro wielu uczonych podawało różne odczyty. Chyba, że zna on ten jeden prawdziwy alfabet runiczny Wendów, co jest niemożliwe, bo chłopina, jak widać po wcześniejszych jego wpisach, dopiero niedawno zaczął czytać wybraną literaturę, by jakoś sklecić polemikę na ten temat. Dlatego co przeczyta nowego to daje w kolejnych ripostach. Jednak nawet nie zdaje sobie sprawy jak wciąż ma ograniczoną wiedzę w tej kwestii, ale mojej książki o runach słowiańskich, gdzie są prosto wyjaśnione różne problemy z tym związane, przecież nie przeczyta dla zasady. Skupił się póki co na samych krytykach, czyli Małeckim i Zawilińskim, którzy nawet idoli na oczy nie widzieli.

To, że w alfabetach Arnkiela i Kluvera są pewne błędy wynikające z ich iterpretatio germana, nie znaczy, iż mamy na idolach zapis niemiecko-łaciński – crive, a nie bałtyjski – krive. Gdyby zajrzał może kumak do mojej książki toby zapoznał się z różnymi wariantami alfabetu wendyjskich run, z czego wynika, że niekoniecznie musi tam być napis crive, ale właśnie kriwe, bo są niezgodności w sprawie zapisu C i K. Kumak jednak nie ma wiedzy o runach i opiera się tylko na 1-2 autorach, którzy żadnych artefaktów runicznych nie widzieli, ale ich odczyty uznaje za wiążące, tylko dlatego, że byli oni krytykami tematu. Inni z zasady odpadają. Czyli jest to pisanie pod tezę, a nie dogłębne badanie tematu i szukanie prawdy.

Dziwi się znów, jak i poprzednio, że imię Radegasta jest na idolach różnie pisane i podejrzewa, że rzekomy fałszerz, który miał czytać Thietmara, Adama z Bremy, Helmolda,  Saxo, Hartknocha, Arnkiela i Kluvera, nie połapał się, że Radegast i Ridegast to jedno i to samo bóstwo, gdyż na idolach widać dwie wersje zapisu tego imienia.

Kumak próbuje zrobić z nas i rzekomego fałszerza kompletnych głupków starając się nam wmówić, że nagi Radegast był inaczej opisany niż ten ubrany, a fałszerz miał myśleć, że ta cecha właśnie odróżnia od siebie oba bóstwa. Jest to tak głupie, że aż odechciewa się tego komentować.

Po pierwsze, Miłosz nie bierze pod uwagę, że runa A mogła ulec w pewnym stopniu wytarciu (co wyraźnie możemy stwierdzić na innych posążkach z tej kolekcji, gdzie niewidoczne są całe litery w imieniu Radegasta) i po utracie ukośnej kreski przypominać runę I, co wpłynęło na błędny odczyt Ridegast.

Po drugie, jak wcześniej wspomniałem różne plastycznie figurki z tą samą postacią Radegasta mogły być darami od różnych plemion, które inaczej wymawiały i zapisywały imię tego boga.

Po trzecie robienie z rzekomo oczytanego fałszerza głupka, który widzi w dwóch podobnych zapisach identycznie wyglądającego Radegasta (tylko w wariantach ubrany – nie ubrany) dwóch różnych bogów, o czym nie ma mowy w żadnej z potencjalnie czytanych przez niego książek, jest po prostu głupie i świadczy akurat o stanie umysłowym naszego kumaka, który coś takiego sugeruje.

Miłosz nie czytał Mascha i nie wie, że goli bogowie nie byli prezentowani w takiej formie w świątyni, ale przybierani byli w różne stroje i atrybuty, o czym można przeczytać u Thietmara i Adama z Bremy. Zapewne mógł to też wyczytać rzekomy fałszerz, dlatego nie mógł zakładać, że nagi i nie nagi Radegast to dwa różne bóstwa. Tylko komuś kto nie czytał opisu Retry u tych niemieckich kronikarzy mogła przyjść taka bzdura do głowy.

Dalej naiwnie twierdzi, że wszystkie trzy wersje z końcówką -gast “to zapisy niemieckich kronikarzy, bo imię tego boga pochodzi od słów: rad – miły, oraz gostь – gość, czyli po słowiańsku było to Radogost.”

Kumak nie zna języka Wendów, ale wyciąga tak zdecydowane wnioski, co już nie jest zabawne, ale żałosne. A słyszał może jaka jest głoska po G w ruskim wyrazie gaspoda? Słowo i zapis *gast nie są niemieckie. To wariant połabski słowa “gost”. Germanie je zapożyczyli w znaczeniu “duch”. Do angielskiego trafił ten wyraz przez Sasów, ang. host -gospodarz. Ale to do zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu nigdy nie dotrze, bo zakodowano mu, że wszystko, co niemieckie jest pierwsze i lepsze.

To, że Adam Bremeński (druga połowa XI w.) zapisał nazwę świątyni w Radogoszczy jako Rethre, a Kluver jako Rhetra (jak na idolach), nie oznacza, że rzekomy fałszerz na nim się wzorował, ale, że to ten autor lepiej oddał oryginalną nazwę niż jego poprzednicy.  W alfabecie runicznym Wendów ten sam znak oznaczał H (najczęściej nieme), albo jer, charakterystyczne dla starosłowiańskiego języka, a co zostało we współczesnym rosyjskim.

Na idolach nie jest zapisane Arcona, ale Arkona – to samo,  co wcześniej z rzekomym zapisem Crive zamiast Kriwe. Kumak opiera się tu na odczycie jednego z autorów i niedociągnięć alfabetów runicznych opracowanych przez Niemców. To samo dotyczy błędnego czytania przez nich Z jako C oraz dodanie do alfabetu F w wersji z futharku, choć nie pojawia się ta runa na idolach i nie było jej w pierwotnej wersji wendyjskiego alfabetu runicznego.

Kumak błędnie wiąże Schwayxtixa ze Swarożycem, a nie bałtyjskim bóstwem. Nie ma też pojęcia jak jest to imię zapisane na idolu, a tylko robi “kopiuj wklej” słabej argumentacji od jednego z dawnych krytyków idoli. W wendicy ani na idolach nie występuje znak CH czy SCH. Zerknij chłopie chociaż do książki Mascha z wizerunkami idoli i alfabetu runicznego Kluvera, bo póki co widać, że nie wiesz o czym piszesz.

Pewny jesteś, że na idolach jest zapis „Zerneboch”, a na którym to idolu i ile tam jest run i jakich? Nawet gdyby ten zapis był podobny do podanego przez Kluvera, to też znaczyłoby co najwyżej, że najlepiej oddał on nazwę tego boga, a nie, że rzekomy fałszerz musiał z niego to przepisać.

Błędnie podaje odczyty Belboga, jako Belboeg czy Belbock, co ma rzekomo wskazywać na niemiecki zapis, ale akurat na idolach mamy warianty: Bel, Belbok, a nawet Belbokg, co niemieckiego nie przypomina, a raczej słowiańskie dialekty lokalne.

To, że na jednej figurze pojawiają się napisy Radegast, Belbok i Cernebok, wcale nie oznacza, że “Sponholz najwyraźniej nie wiedział, że to nazwy odrębnych bóstw. Uznał, że są to epitety określające charakter innych bogów, stąd Radegasta (odzianego) zwie raz Belbogiem, raz Czarnobogiem, a Ridegasta (nagiego) i Schwayxtixa – Belbogiem.”

Wyjaśniał to już Masch, ale kumak woli inne tłumaczenia, zaufanych XIX wiecznych polskich krytykantów od siedmiu boleści. Odsyłam zainteresowanych do Mascha, choć jest póki co dostępny w oryginale po niemiecku oraz w niedawnym tłumaczeniu na rosyjski.

4. Kolejnym argumentem rzekomo potwierdzającym, że Sponholz tworzył idole mając przed sobą dzieło Klüvera w drugim wydaniu ma być twierdzenie Zawilińskiego, że w pierwszym wydaniu Kluver podał inny krój niektórych run. Co to ma być za dowód, to trudno pojąć, zwłaszcza, że na idolach niektóre runy, jak B, mają kroje występujące w obu wydaniach Kluvera, a nie tylko z drugiego, jak bezpodstawnie twierdzi Zawiliński. Przywoływanie przez niego tabel krytycznego Jagicza o zmianie kroju run na przestrzeni czasu jest absurdalne. Trudno pojąć, że ktoś chce dowodzić nie istnienia run na podstawie zmiany ich ligatury w różnych okresach. To tak, jakbym dowodził, że nie było języka polskiego, bo jego zapisy były inne od obecnych w czasach romantyzmu, a jeszcze inne w międzywojniu.

5. Kumak twierdzi na podstawie jednego z odczytów, że “na idolu mamy tylko początek owej modlitwy, urwany w pół słowa: Percune deuuaite ne muski und mana. Nie powinno tam być „und”, lecz litewskie „ant”.

Nie znając literatury runicznej nie wie jednak, że odczytów tego napisu jest co najmniej kilka. Wszystkie różne. Kumak oczywiście wybrał sobie transliterację niemieckiego autora, by użytym przez niego “und” uniewiarygodnić słowiańskość tych zabytków.

Zmartwię cię jednak. Nawet ten odczyt nie jest zgodny z alfabetem Kluvera, z którego miał rzekomo korzystać fałszerz. Poczytaj inne odczyty to może ci się rozjaśni w głowie. Na razie odgrywanie speca od run na podstawie wklejania opinii Małeckiego i Zawilińskiego zaprowadziła cię na manowce. Musisz się bardziej postarać. Czytaj więcej, to zmądrzejesz.

Może pojmiesz też kiedyś prostą rzecz, dlaczego na słowiańskich, wczesnośredniowiecznych zabytkach umieszczona została litewska modlitwa znana z XVI wieku. Naprowadzę cię trochę. Po pierwsze, już pisałem, że wśród kolekcji idoli są też dary od ludów bałtyjskich więc nie powinny nikogo dziwić bałtyjskie napisy na posążkach. Po drugie, modlitwa ta mogła powstać wcześniej niż w XVI wieku, ale nawet w X -XII. W fakcie, że była jeszcze znana w XVI wieku nie ma nic dziwnego ani podejrzanego. Bogarodzica też jakoś przetrwała do naszych czasów.

6. Na koniec kumak pogrąża się ponownie twierdzeniem, że lwy czy gryfy były popularnymi motywami dopiero na chrześcijańskiej Słowiańszczyźnie, a nie u pogańskich Słowian – bo to symbolika chrześcijańska!

Czyli według Seczytam wszystkie symbole lwów u pogańskich ludów, w tym celtyckie, rzymskie, babilońskie, greckie czy scytyjskie pochodziły od chrześcijan. Padłem  😉

Tomasz J. Kosiński
29.11.2019