Co przed Bieszkiem, czyli co środowiska narodowe sądzą o Wielkiej Lechii

Kempa odpowiada widzom Mediów Narodowych

Wojciech Kempa, redaktor naczelny Magna Polonia (gdzie udziela się m.in. znany katolicko-narodowy publicysta Stanisław Michałkiewicz, ten od „ubeckich żygowin”), autor książki „Co przed Mieszkiem”, w wywiadzie dla telewizji MN (Media Narodowe), odnosi się do pytań widzów o Wielką Lechię.

Jednym z tematów jest 270 map z Lechią zakazanych przez Watykan. Redaktor prowadzący przyznaje, że kojarzy tylko jedną fałszywą znana jako Lechina Empire. Kempa stwierdza, że ta mapa nie jest starożytna (choć mało kto to sugeruje), i tak jak inne tego typu źródła podawane przez wyznawców Wielkiej Lechii, jest fałszywką.  Czyli prosta socjotechnika zarówno ze strony redaktora jak i jego rozmówcy. Bierzemy jedną mapę (którą Szydłowski przerobił w Paincie, do czego się sam przyznaje, aby pokazać obszar Wielkiej Lechi, na bazie oryginalnej mapy angielskiej) i twierdzimy, że wszystkie źródła o Wielkiej Lechii są tego samego rodzaju. Czyli wynika z tego, że taki Bieszk napisał 4 książki na temat jednej mapy. A propos, ten autor planuje niebawem wydać właśnie atlas z historycznymi mapami dotyczącymi Lechii, więc poczekajmy czy tam będą kartograficzne dokumenty przerobione w Paincie czy coś innego.

Kempa uważa też, że wspomniany przez widza dokument z 1601 roku nie jest żadnym źródłem historycznym na temat czasów starożytnych. Twierdzi, że nie można się opierać na publikacjach powstałych 1000 lat po wydarzeniach, jakich dotyczą. Ale nie dostrzega sprzeczności w tym, że widzowie mają wierzyć jemu, choć komentuje sprawy, które miały miejsce 1500 lat wcześniej. Czyli kolejny zabieg. Wszystkie opracowania, książki, dokumenty z czasów późniejszych niż same opisują, nie są traktowane za źródła, ale współcześni historycy mimo upływu jeszcze więcej lat, mają rację. Ciekawe założenie metodologiczne. Pytanie, czy pan historyk Kempa stosuje je tylko do tematu Lechii, czy w całej swojej pracy dziennikarsko-naukowej. Zgodnie z takim podejściem, po co zatem pisać kolejne książki takie jak jego ostatnia „Co przed Mieszkiem”.

Jeden z widzów zwrócił uwagę, że sam Feliks Konieczny pisał o tym, iż Cesarz Bizantyjski zakazał podawać nazw ludów napadających na Bizancjum. Kempa sam wpada we własne sidła, gdyż twierdzi, że spotyka się przecież relacje z VI wieku z nazwami Słowian, więc takowego zakazu miało nie być. Ale przy tym wyjaśnia, że w tym czasie mało kto umiał pisać, nie był to czas publikacji, a te które powstawały pisane były na zlecenie władcy i zgodnie z jego wytycznymi. Zatem nieświadomie ujawnia przyczynę, dlaczego nie ma zbyt wielu źródeł rzymskich czy bizantyjskich o Lechii, która z tymże Cesarstwem wojowała.  Słowa F. Konecznego (jakby zapomniał kim jest ta postać dla środowisk narodowych, które sam reprezentuje) kwituje stwierdzeniem, że tak może twierdzić tylko osoba, która nie ma pojęcia o czym mówi. Już słyszę ten jęk narodowców, wpatrzonych w swojego filozofa, którego jakiś tam Kempa sprowadza do parteru.

Redaktor odnosi się do treści strony Tajne Archiwum Watykańskie, gdzie można znaleźć artykuły i słowa kluczowe dotyczące nie tylko Wielkiej Lechii, ale także szczepień, medycyny alternatywnej, czy cywilizacji pozaziemskich. Kempa po raz kolejny mówi, że nie ma czego komentować, ale jednak komentuje, sugerując, iż autor tego bloga kreuje swoje materiały jako wykradzione z Watykanu tajne informacje, co jest według niego niedorzecznością. Nie zauważa, że bloger ten nigdzie tak nie twierdzi, a może to tylko sugerować nazwa jego strony. Jednak każdy, kto czyta o doktorze Ziębie czy Czerniaku, których wymienił redaktor jako kluczowe tematy strony, chyba nie sądzi, że autor sugeruje, że czerpie informacje na ich temat z Watykanu. Mamy więc tutaj robienie z widzów naiwnych tępaków, którzy mieliby wszyscy myśleć tak jak nasz komentator, że nazwa strony mówi wszystko.

Nagle Kempa zaskakuje i stwierdza, że nie neguje faktu, iż Lechici istnieli. Dodaje jednak, że ich pierwotna nazwa to nie Lechici a Lędzianie. Tłumaczy też, że Lechici, Polacy, Polanie, to nie są nazwy synonimiczne. Lędzianie-Lechici mieli być wspólnotą ponadplemienną i jednym z tych pomniejszych plemion byli właśnie Polanie. Czyli przyznaje, że istniał ponadplemienny organizm społeczny pod nazwą Lędzian-Lechitów w VII-VIII wieku (którą Bieszk nazywa Lechią właśnie). Mówi, że nie da się rozstrzygnąć czy informacje podane przez Gala Anonima w XII wieku są prawdziwe czy nie, co w ustach historyka brzmi dziwacznie, gdyż najczęściej twierdzą oni, że krytyka źródeł i porównywanie ich z innymi danymi daje możliwości weryfikacji faktów historycznych.

Dalej Kempa próbuje zdyskredytować Kadłubka, argumentując tym, że podaje on informacje, których u Gala Anonima nie było, sugerując, że je zmyślił, gdyż musieli oni korzystać z tych samych źródeł. Czyli znów robimy z ludzi przygłupów, jakby nikt nie pomyślał, że Kadłubek mógł jednak mieć dostęp do innych źródeł niż jego poprzednik, co przecież w historii jest normą. Wiemy przecież, że Długosz nie znał kroniki Thietmara, a jednak mógł napisać o słowiańskich bogach korzystając z innych źródeł i własnej wiedzy w tym temacie. Poza tym także dawniej odkrywane były coraz to nowe źródła pisane, więc podejrzenia naszego historyka zakrawają na kolejną manipulację.

Czerwona lampka zapala mu się wobec informacji Kadłubka o walkach Leszka I z Aleksandrem Wielkim i Leszka III z Juliuszem Cezarem, gdyż oba wydarzenia dzieli ok. 300 lat, czyli za mało by rządziło w tym okresie 3 władców: Leszek I, II i III. Między śmiercią Juliusza Cezara a chrztem Mieszka I mija 1000 lat, a Kadłubek podaje tylko 5 władców, którzy musieliby żyć po 200 lat. Czyli tutaj robi z kolei idiotę z Mistrza Wincentego, który, według niego, nie potrafił liczyć. Pan historyk nie bierze tu nawet pod uwagę, że Mistrz Kadłubek idiotą jednak nie był, a jako biskup krakowski i scholastyk w krakowskiej szkole katedralnej miał dostęp do różnych źródeł, nieznanych innym. Dobrze też wiedział, że w omawianym przez niego okresie rządziła także rada 12 wojewodów, o czym każdy historyk powinien słyszeć, w tym także pan Kempa. Kadłubek zatem nie zakładał, że jego czytelnicy są ciemniakami, dlatego podawał nazwy władców, które są mu znane i może coś o nich powiedzieć. Nie wymyślał więc władców na życzenie, którzy pasowaliby mu do właściwej chronologii.

Historyk odwołuje się też do źródeł opisujących walki Aleksandra i Cezara, w których nic nie ma o bojach z Lechitami, zapominając swoje wcześniejsze stwierdzenie, że władcy mieli swoich kronikarzy, którzy pisali na ich zamówienie. Dlatego trudno doszukiwać się tam przegranych wojen.

Kolejnym argumentem Kempy ma być fakt, że w okresie rzekomych walk z Aleksandrem Macedońskim na ziemiach polskich mamy okres zapaści związanej z upadkiem kultury łużyckiej.  Obarcza on za regres kulturowy jedynie Celtów, którzy mieli najeżdżać nasze ziemie. Nie przyjmuje jednak, że ta zapaść mogła być też wywołana właśnie wojnami z Macedończykami.

Jakoś krytyk nie zauważa, że Kadłubek w sprawie walk z Aleksandrem Wielkim powołuje się na jego listy do Arystotelesa, do których odwoływali się także inni kronikarze, jak np. Adam z Bremy. Czy ich wszystkich też należy odrzucić? Z tego co wiem, Adam z Bremy jest często przytaczany przez historyków, mimo jak widać odwoływania się do podobnych źródeł, nie znanych obecnym historykom, czy pisania bajek o psiogłowych dzieciach Amazonek. Czyli dobieramy i oceniamy sobie dowolnie źródła pod tezę.

Jak wiemy „Historia Gotów” Kasjodora, którą streszcza w swojej „Getice” Jordanes, także zaginęła. Jakoś jednak wszyscy dają wiarę Jordanesowi w to, co pisze na podstawie tego zaginionego źródła. E. Zwolski pisze, że w 533 roku  „Historia Gotów” Kasjodora była publicznie znana, dlatego może dziwić fakt, że Jordanes publikujący swoją „Getikę” po 18 latach od tej daty, w 551 r., miał do niej tak ograniczony dostęp, a tak “powszechne” źródło zaginęło.

Kempa kompletnie gubi się w argumentacji, jeśli chodzi o panowanie Lecha I od 550 roku, jak podają XVI wieczni kronikarze. Tłumaczy to tym, że źródła archeologiczne mówią nam, że Słowianie pojawili się na naszych ziemiach dopiero w VI wieku n.e., zatem dopasowano panowanie Lecha I do tego okresu. Tutaj redaktor Magna Polonia sam okazuje się idiotą, gdyż XVI wieczni kronikarze, nie mogli znać wyników badań archeologicznych, ani teorii allochtonicznej Kosinny powstałej w okresie międzywojennym, czyli na początku XX wieku o przybyciu Słowian na nasze ziemie nie wcześniej niż w VI wieku. Do tego czasu praktycznie większość historyków i kronikarzy była święcie przekonana o zasiedzeniu Słowian na ziemiach polskich i ich obecności tutaj w czasach starożytnych, co było dla każdego oczywiste. Spory toczyły się jedynie o to, jaki obszar oni zajmowali i jakie jest ich pochodzenie (biblijne, sarmackie, scytyjskie, czy wandalskie itp.). Gdyby Kempa odniósł się tu tylko do źródeł pisanych, np. Jordanesa, piszącego w VI wieku o Sklawenach, Wenedach i Antach, uznając ich wszystkich za ludy słowiańskie, to można by jeszcze mu wybaczyć. Ale sugerowanie znajomości XVI-XIX wiecznym historykom odkryć archeologicznych i teorii powstałych na zamówienie nazistów, świadczy o jakimś umysłowym zaćmieniu autora takich bzdur.

Dowiadujemy się też o tym, że niemiecki autor z 1869 roku umieścił poczet władców lechickich datując panowanie Lecha I na lata 550-655, co oznacza, że miał rządzić 105 lat. Czyli niemieccy historycy to już kompletnie nie umieją liczyć.

Cała lista władców lechickich przed Mieszkiem I jest według Kempy na 99% procent zmyślona. Argumentuje to tym, że skoro Kadłubek zmyślił wojny Lechitów z Aleksandrem Wielkim i Juliuszem Cezarem, to z pewnością też zmyślił też cały lechicki poczet. Dlatego całą kronikę Kadłubka należy odrzucić. Ciekawe, czy takie samo zdanie ma o Adamie z Bremy, szanowanemu przez większość historyków, który pisał o psiogłowych dzieciach Amazonek, co miał potwierdzać swoją powagą jeden z biskupów przekazujący mu tę informację.

Jeden z widzów zapytuje, czy to prawda, że Polacy mieli w 455 roku zniszczyć Rzym i właśnie dlatego mieli być okrzyknięci Wandalami. Panu redaktorowi kojarzy się to z humorem z zeszytów szkolnych, co ma sugerować, że to totalna bzdura. Kempa przyznaje jednak, że to fakt historyczny, iż Wandalowie złupili Rzym w 455 roku. Przyznaje też, że wywodzili się oni z ziem polskich, które opuścili w 406 r. przekraczając Ren i pustosząc zachodnią Europę docierając aż do północnej Afryki, skąd zaatakowali Rzym. Przyznaje też, że Wandalowie znani są setki lat wcześniej i tu słusznie tłumaczy, że określenie ”wandal” jest późniejsze, a powstało od nazwy tego awanturniczego plemienia a nie odwrotnie. Osobiście nie spotkałem się z taką tezą, o jakiej wspomniał widz, ale może mniej świadomi historycznie ludzie mogli umieścić tego typu głupotę, którą on podchwycił.

Redaktor porusza też sprawę poczetu (pisownia oryginalna z wypowiedzi) łysogórskiego królów polskich na Jasnej Górze, który obejmuje kilkunastu władców przed Mieszkiem I. Kempa wyjaśnia, że jego autor przyjął widocznie, że lista władców Kadłubka jest prawdziwa i na niej oparł swoje dzieło. Nie dodaje jednak, że może to świadczyć, iż nawet w środowiskach kościelnych do XX wieku uznawano ten poczet za prawdziwy. Większość kronikarzy była duchownymi i to oni spisywali naszą historię.

Kolejny temat od widza, to sprawa walk Bułgarów z Bizancjum, dobrze opisanych w źródłach, co ma sugerować, że Lechii nie było, bo o niej nie pisano. Widz nie ma świadomości, że jeżeli nie ma w czegoś w źródłach, to nie znaczy, że tego nie było. Kempa jednak to prostuje, przywołując słowa Porfinogenety, który podawał, że Bizancjum najeżdżali Serbowie i Chorwaci pochodzący z Białej Chorwacji, znajdującej się na północy, czyli na obecnych ziemiach polskich. Uważa, że to nieprawda, że w okresie, gdy pisano o Bułgarach to nie pisano o ludach z naszych ziem, ale ktoś potraktował znanych w Bizancjum Chorwatów i Serbów jako Lechitów. Wtedy to mieli istnieć obok nich także Lechici-Lędzianie, ale nazywanie Chorwatów Lechitami jest według Kempy nieuzasadnione. Jak widać, historyk ten traktuje tutaj nazwę Lechici, jako nazwę etnosu, a nie nazwę szerszą, ponadplemienną, o której sam wcześniej wspominał mówiąc o Lędzianach-Lechitach, która miała obejmować Polan, a zatem mogła i Chorwatów. Widzimy tu, że operuje on definicjami, w zależności od sytuacji, tak by pasowało do oceny faktów, zgodnie z jego przekonaniami. To, że jest niekonsekwentny i sam sobie często zaprzecza widocznie nie ma tu znaczenia. Może nikt nie zauważy.

Mówi o chaosie informacyjnym, który jak widać, przez swoje niezdecydowanie i manipulowanie faktami, sam tworzy.

Kempa potwierdza, że dla niego w temacie początków Polski najważniejsze są źródła arabskie i perskie, bo tam znajdujemy sporo informacji na ten temat.  Ciekawe jak ocenia opisy Al.-Masudiego ze „Złotych Łąk” bogactwa pogańskich świątyń z obecnych ziem polskich, a z innych źródeł arabskich potwierdzenia, że kraj Mieszka jest największy z wszystkich krajów słowiańskich oraz, że Słowianie mogliby rządzić światem, gdyby się tak nie kłócili?

Nagle okazuje się też, że to Scytowie przyczynili się do upadku kultury łużyckiej (czyli ktoś jeszcze poza Celtami). Nic jednak nie mówi więcej o Scytach, wspominając tylko, że podbili oni nasze ziemie ok. VII wieku p.n.e. Kempa stwierdza jednak, że to Germanie byli na naszych ziemiach przed Słowianami, podkreślając, że co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Czyli, że Germanie musieli przegonić Scytów, ale jakoś i o tym nic nie ma w źródłach, więc skąd ta hipoteza. Ano z badań archeologicznych Kokowskiego i innych. Na ich podstawie zakłada, że Goci i Wandalowie to plemiona germańskie. Zatem, jak nie ma źródeł pisanych to można sięgnąć po inne, byle nie etnogentyczne.

Krytykuje poglądy Kostrzewskiego, piszącego o słowiańskim Biskupinie, uznając go za historyka piszącego zgodnie z wytycznymi władz komunistycznych, którym miało zależeć na uzasadnieniu praw Polaków do ziem Odrowiśla. Choć potwierdza, że kultura łużycka nie była germańska, ale nie musiała być od razu słowiańska. Powołuje się tu na Godłowskiego (absurdalna i podważona przez naukę jego teoria pustki osadniczej) i Parczewskiego (ucznia Godłowskiego), którzy byli zwolennikami teorii allochtonicznej, opracowanej przez ideologa nazistów G. Kosinnę. Nauka według niego opowiada, się za tą właśnie teorią. Śmieje się z przytoczonych przez widza badań etnogenetycznych mówiących co innego.

Sugerujemy by Kempa następną książkę zatytułował „Co przed Bieszkiem” i by zapoznał się bliżej z książkami tego autora, bo nie tylko Kadłubek pisał o Lechii i Lechitach. A także, by poważniej potraktował postęp naukowy w innych dziedzinach, jak etnogenetyka, co powoduje, że niebawem będziemy pisać na nowo podręczniki historii, a książki takie jak pana Kempy będą traktowane jako historia historiografii.

Tomasz Kosiński

05.10.2019

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody – J. Bieszk

Okładka "Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody"

Niniejsza publikacja kończy Czteroksiąg Lehicki napisany przez Janusza Bieszka w latach 2014-2018. Zawiera on 490 cytatów – dowodów źródłowych ze 165 kronik, roczników, dzieł lehickich, polskich i zagranicznych w siedmiu językach obcych, potwierdzających funkcjonowanie Lehii w starożytności i średniowieczu.

Autor prezentuje pełny, poprawiony i uzupełniony poczet 166 władców Lehii, panujących od 2078 roku p.n.e. do 1370 roku n.e., opracowany m.in. według najstarszych kronik z IV-VIII-X-XI wieku oraz zastosowanego w nich przez kronikarzy innego przelicznika Roku Świata.

Jednocześnie przedstawia funkcjonowanie Starożytnego Królestwa Lehii wraz z panowaniem jego lehickich królów oraz opisuje organizację Imperium Lehitów i Imperium Sarmatów-Wenedów, jak również sojusze z innymi sławiańskimi królestwami.

Ponadto po raz pierwszy w Polsce autor prezentuje i omawia:

– Księgę I (Liber I.) kroniki Prokosza z X wieku (edycja łacińska z 1827 roku i jej porównanie z edycją polską z 1825 roku).

– Kronikę O pochodzeniu Toporczyków, ich orężu i czynach Zolawa Lamberta z XI wieku.

– Księgę II O starożytnych rodach w Polanii, znakach rycerskich zwanych w ojczystym języku herbami Kagnimira z XI wieku.

– Listy panujących pierwszych i drugich 12 wojewodów.

– 25 pocztów starożytnych królów różnych plemion Ariów-Sławian Indoscytów oraz Prabałtów zaczerpniętych z najstarszych kronik.

– 10 kolejnych nieznanych pocztów wczesnośredniowiecznych królów Lehii ze źródeł polskich i zagranicznych.

– Historię Sarmacji… wojewodów Żelizów z VII-XI wieku.

– Zrekonstruowane kroniki Miorsza z XI wieku i Mateusza Cholewy z XII wieku.

– Starożytne przykazania oraz szlachetne zasady i zwyczaje sarmackie Ariów-Sławian.

Autor podkreśla, iż zgodnie z wyżej wymienionymi dowodami państwowość Lehii, czyli Polski, liczy ponad 4000 lat i jest najstarsza w Europie oraz jedna z najstarszych na świecie.

 

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody

 

Autor:Janusz Bieszk

Kategorie:Książki / historia / historia Polski

Typ okładki:okładka miękka

Wydawca:Bellona

Wymiary:14×20.5

EAN:9788311155770

Ilość stron:488

Data wydania:2019-04-03

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

Lechicki poczet w niemieckiej kronice

poczet lechicki w niemieckiej kronice

Wielu kpi z Kadłubka, wychwalając Thietmara i innych niemieckich kronikarzy, uznając ich za wiarygodne źródła wiedzy, w przeciwieństwie do polskich. Zatem, jak ktoś wierzy tylko Niemcom to zapraszam do przejrzenia pruskiej kroniki z wykazem całej dynastii lechickiej od Lecha I, poprzez Kraka, Wandę i Popiela…i co ciekawe pochodzi z 1864 roku, kiedy już nagmatwano dużo w historii polskiego państwa pod zaborami.. a kilka lat po powstaniu styczniowym 1863 r. zaczęto nam pisać historię już całkiem na nowo, którą znamy do dziś z podręczników, jako programowanie niewolniczych umysłów podbitych narodów…

 

Die Theilung Polens in den Jahren 1773, 1793, 1796 und 1815 nebst einer

 

Tomasz Kosiński

14.08.2016

 

 

Polecane strony