Marucha, czyli ruski gajowy, który chciał być plebanem

Gajowy

Znany onegdaj bloger Gajowy Marucha, czyli Mirosław Jan Wiechowski, obecnie emeryt na emigracji w Szwecji, udostępniający kiedyś na swoich stronach turbolechickie książki Winicjusza Kossakowskiego, Lubomira Czupkiewicza, Tadeusza Millera, czy Janusza Bieszka, okazał się kato-narodowym panslawistą. Z upływem lat, widocznie zatęsknił na starość na emigracji za choinką, która niestety jest dość późnym zapożyczeniem od protestantów, a w jego przekonaniu była zawsze symbolem polskiej tradycji. Podobną traumę przeżył, gdy się dowiedział, że stajenka ze żłóbkiem to wymysł świętego Franciszka, a nie Józefa i Maryi. Nie przeszkadza mu to jednak w pielęgnowaniu tej dość fałszywej, jak się okazuje, polskiej tradycji, a turbosłowiańskie teorie traktuje jak zamach na polską tożsamość. No bo tylko pod krzyżem i pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem.

Pisze o tym w swoim artykule “Szlachetny dzikus walczy z Watykanem”. https://marucha.wordpress.com/2019/10/27/szlachetny-dzikus-walczy-z-watykanem/

Swoje rozważania zaczyna bez ogródek w stylu swego kolegi ideowego Michalkiewicza: “Nie mogę się pozbyć natarczywego przekonania, że ci źle czujący się w Polsce nieszczęśnicy, a którzy chcieliby wygonić „watykańskiego okupanta” z Polski, sami wywodzą się ze „sławiańskich” rodzin, niczym kupa gówna nawiezionych nam tutaj przez sowieckie czołgi.”

Jego postrzeganie słowiaństwa i rodzimowierstwa, jako prymitywnej kultury, którą dzięki Bogu zastąpiło wysoko rozwinięte i dobre z natury chrześcijaństwo, aż razi naiwnością.
Rozczula się, że: “Rok polskiego chłopa od wieków zrośnięty jest z tradycją chrześcijańską, por. Zofia Kossak-Szczucka ‘Rok polski” (te wszystkie świątki, rzeźby Chrystusa Frasobliwego, kapliczki i odprawiane przy nich nabożeństwa majowe – no ale tak jak francuscy jakobini, tak nasi „turbosłowianie” chcieliby nagle odebrać polskiemu chłopu jego duszę i kazać mu w łapciach z łyka hasać wokół dębu.”

Wychwala przy tym Mickiewicza i Słowackiego jako gigantów światowej kultury i literatury, zapominając, że byli oni akurat romantycznymi piewcami Słowiańszczyzny w jej pogańskim wydaniu.

Aktorowi Krzysztofowi Pieczyńskiemu, który ośmiela się krytykować Kościół w Polsce, zarzuca “antykatolicką obsesję wskazującą na wariactwo w sensie medycznym”.

Naigrywa się też z blogera Jacniackiego, który “w desperackiej potrzebie przedchrześcijańskiej tradycji Wielkiej Lechii sięga po mądrości Wed i Awesty”. Sam Marucha określa się fanem kultury klasycznej i nijak nie może dostrzec związków kulturowych między Słowiańszczyzną a wedyzmem.

Legendy przytaczane przez Błogosławionego Kadłubka uznaje za fantazje umysłu ukształtowanego przez klasycystyczną edukację. Ujmuje to słowami: “Idźmy dalej – smok wawelski „całożerca”, Polacy odnoszący zwycięstwa nad Aleksandrem Wielkim i Juliuszem Cezarem (wszystko to według turbo-ignorantów „spalone i zatajone przez Watykan i Niemców”) to wynik klasycznych z samej swojej zasady studiów Wincentego Kadłubka we Włoszech (być może Francji), zaś sama koncepcja kroniki zapożyczona jest z jedynego wówczas znanego na Zachodzie dialogu platońskiego czyli Timajosa (tego od Atlantydy).”

W ogóle, jak się okazuje, nasz” leśny patriota” ma awersję na przejawy słowiańskiej kultury, co podkreśla pisząc m. in. “Typowo słowiańskie są – być może – wywołujące u mnie odruch wymiotny krajki ukraińskie; krajki rosyjskie są bardziej do przyjęcia, ponieważ są stylizowane.”

Co ciekawe, na prosłowiański patriotyzm Maruchy dało się nabrać kiedyś bardzo wielu. Nasz ulubiony, acz nieszczęsny bloger Paweł Miłosz z Seczytam, śledzący po nocach i łapiący za każde słowo Wielkolechitów, jak hycel kudłatego psa, uznaje nawet Wiechowskiego za jednego z pierwszych piewców turbolechityzmu w internetach. Pierwsze ślady turbolechickie w komentarzach pod notkami Gajowego Maruchy, jakie P. Miłosz znalazł, mają pochodzić z 2009 roku. Trzy lata później Gajowy miał udostępnić piracką wersję książki Czupkiewicza, którą sam miał tak komentować: “esencją tematu są fakty, że Słowianie zamieszkują swoje ziemie od tysiącleci, że Państwo Polskie jest dużo starsze niż 1000 lat, że to od nas się uczono kultury a nie my od nich. (…) Niezależnie od wyznawanych teorii, pewne fakty się zgadzają. (…) Komuś przeszkadza nasza historia. Może tym, którzy utrzymują, że Polskę założyli Żydzi?”.

http://seczytam.blogspot.com/2017/10/jak-przyjaciele-michalkiewicza.html?m=1

Obecny prześmiewca run słowiańskich kiedyś pod książką Winicjusza Kossakowskiego pisał “Jakby nie patrzeć, nie byliśmy jakimś niepiśmiennym, prymitywnym ludem jaskiniowców, jak chcieli by historycy niemieccy i żydowscy.”

Jak ustalił Marcin Rey, swoją drogą też dość kontrowersyjna i podejrzana postać zajmująca się dekonspirowaniem rosyjskich agentów wpływu, Gajowy Marucha to Mirosław Jan Wiechowski, starszy pan, który od wczesnych lat osiemdziesiątych mieszka w Szwecji w miejscowości Solna, w północnych przedmieściach Sztokholmu. W czasach PRL, według Reya, był członkiem partii komunistycznej i sympatyzował ze środowiskiem gen. Moczara, które później utworzyło niesławne Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”, związane z komunistycznym betonem na usługach Moskwy. Po upadku komuny, niektórzy członkowie Grunwaldu dołączyli do Partii X Stana Tymińskiego, potem wspierali Samoobronę i bawili się w mediach ojca Rydzyka.

Rey, prowadzący nieistniejący już fejsbukowy profil Rosyjska V kolumna w Polsce, przekonuje, że Wiechowski ma spory udział w szerzeniu rosyjskiej propagandy antyukraińskiej w naszym kraju, naturalnym partnerem dla Polski i pozostałych narodów słowiańskich jest oczywiście Rosja. P. Miłosz, przytaczając proukraińsko ukierunkowanego Reya, uważa, że Marucha to “ciekawe połączenie komunisty, faszysty, rosyjskiego trolla, katolika i turbolechity.”

Niestety ten pozorny patriota, który chwali się, że “zaistniał na sieci jako gajowy Marucha już w roku 1995”, zachowuje się ostatnio przede wszystkim jak katolicki misjonarz w dżungli ze sztandarem “Bój się Panie Boga”, kląc szpetnie pod nosem na wszystko i wszystkich. Używanie wulgaryzmów i wyzwisk oraz ataki personalne to zresztą ulubiona forma prowadzenia “dyskusji” przez naszego internetowego weterana.

Sam pisze o sobie, że wierzy w Boga i kocha swój kraj. Zaznacza jednak, że “bliższy mi jest duchowo niemiecki patriota, niż polski kosmopolita”.

Na jego stronie można znaleźć do pobrania różnego rodzaju katechizmy, msze i rozważania księży, obok prac Adolfa Hitlera, Albina Siwaka, czy Feliksa Konecznego. Jakże się cieszę, że przypadkiem nie umieścił tam żadnej, spiratowanej mojej książki. Ta jego biblioteka online to gaj mieszany wielogatunkowy. Z lechityzmem ten typ udający “leśnego dziadka” nie ma jednak zbyt wiele wspólnego.

Z racji, że sam kończyłem kiedyś technikum leśne, choć studiowałem potem inne dyscypliny, chciałbym zakończyć tę opinię branżowym zawołaniem “Darz bór” panie plebanie i idź pan do diabła.

P.s.

Jego profil na Facebooku “Rosyjska V kolumna w Polsce” został zamknięty.
O blogerze Seczytam pisałem w innych moich polemikach dostępnych na stronie wedukacja.pl.

Tomasz J. Kosiński
09.02.2020

 

Rodzimowierczy ezoterycy też nie lubią turbosłowian

Apoge Reader

Na forumezo.pl niejaki Siliperius przytacza link do bloga innego anonima Khaliperiusa oceniającego moją książkę “Bogowie Słowian” jako.. pseudonaukową.

https://khaliperius.blogspot.com/2020/01/tomasz-j-kosinski-bogowie-sowian-bostwa.html?m=1

Czyż to nie brzmi zabawnie, gdy jacyś nawiedzeni ezoterycy, którzy naukę mają w głębokim poważaniu, zarzucają innym pseudonaukowość przy rozważaniach o nie dających się potwierdzić naukowo bogach? Sami zajmują się ezoteryką i bawią się w rodzimowierstwo w stylu Wiccan, po przejrzeniu co najwyżej książek H. Bławackiej, K. Moszyńskiego i może A. Brucknera oraz paru postów na Fejsie, a jednocześnie uważają, że wiedzą więcej o słowiańskich bogach niż tzw. turbosłowianie, do których mnie z marszu zaliczają.

Autor paszkwilu na temat mojej książki o słowiańskich bogach przyznaje szczerze, że nie zastanawiał się nad każdym zdaniem przeczytanym w omawianej przez niego lekturze, czego smutnym efektem jest niezrozumienie większości tematów, które, mimo tego, nie omieszkuje komentować.

Nie rozumie na przykład, dlaczego piszę o Trentowskim skoro zaznaczam, że miał tendencje do fantazjowania. Tego typu ludziom o ograniczonych umysłach, trudno pojąć, że można przy omawianiu tematu podawać też teorie osób, z którymi niekoniecznie musimy się zgadzać, co jest wyraźnie podkreślone.

Nie czai czym jest wspólnota bałkańsko-słowiańska, bo nie słyszał o Wenetach, czy Retach, którzy zamieszkiwali na północnym wybrzeżu Adriatyku i południowych Bałkanach, a wiele wskazuje na to, że to od tych starożytnych ludów pochodzą właśnie Bałtowie i Słowianie tworzący dawniej jedną grupę etniczno-jezykową. Wielu Litwinów do dziś uważa, że to ich przodkowie założyli Rzym. Dziedzictwo Etrusków, Wenetów i Retów, jak widać jest ezoterycznym rodzimowiercom obce.

Jeśli nasz religioznafca nie potrafi dostrzec nazw słowiańskich bogów w nazwach Makoszyn, Belno, Marzysz czy Czarnocin, to niech poczyta o Mokoszy, Belu (Belbogu), Marzie (Marzannie) i Cernie (Czernobogu), nawet w bibliografii podanej przeze mnie w książce.

Niestety nasz komentator woli wątpić, że tak napisano w publikacjach, do których się odwołuję, choć jak przyznaje nawet nie miał ich w rękach. Wiara jak widać jest tu ważniejsza od wiedzy. A właściwie to nie wiara, lecz próżne przekonanie, że ktoś kto ośmiela się wytykać niektórym rodzimowiercom profanację, może mieć rację. Zwykły, prostacki element samoobrony poprzez atak.

Khaliperius nie daje wiary, że Słowianie mogli przypisywać słowu “bel” wiele znaczeń, jak biel, wielki, jasny, czy północny. Twierdzi, że znali tylko słowo “siewier”, jako północ i tyle. Coś nam tu pachnie rusofilstwem. Ale odłóżmy to na bok.

Kłamliwie podaje też, że “Prawdziwymi bogami słowiańskimi są dla Kosińskiego m.in. Rad, Bel, Cern, Rok, Hambóg, Usład, Lutybóg, Cisłobóg, Ipabog, Bystrzec”, choć nigdzie nie twierdzę, że są oni prawdziwi, a jedynie podaję znaną mi wiedzę na ich temat, często wręcz tłumacząc, że to np. jedynie pomyłki odczytu tekstu, jak “Uslad”, powstały od błędnego opisu posągu Peruna w Kijowie, który miał “us zlaty’ (wąs złoty). Nasz “krytyk” celowo tego nie zauważa, gdyż jego motywacją jest wyłącznie próba ośmieszenia autora książki, a nie jakakolwiek rzeczowa recenzja.

Czepia się mieszania czyichś wypowiedzi z własnymi koncepcjami, choć książka popularnonaukowa to nie praca magisterska, by tylko podawać odniesienia do innych autorów, których swoją drogą licznie przywołuję w przypisach.

Razi go używanie przeze mnie słów “multiplikacja” czy “deizacja” i wymaga, by stosować słownikowe określenia jak “hipostaza” czy “deifikacja”. Cóż ja mogę poradzić na to, że Khalimeros nie rozumie pewnych słów. Niech sobie na przykład wejdzie na historycy.org i poczyta o deizacji rzymskich cesarzy. A jak nie wie, że multiplikacja to zwielokrotnianie, co było właśnie typową cechą Trentowskiego, tworzącego sztucznie nowe boskie byty z różnych ich przydomków, czego nie można nazwać hipostazami, zgodnie z przyjętą definicją, to może Pan Anonim niech zacznie najpierw dokładniej czytać komentowany przez siebie tekst, potem źródło, a na końcu słowniki, a nie odwrotnie.

Odradza mi też tworzenie nowego religioznawstwa. Aha, a więc o to chodzi. Czyli trzeba pisać to, co inni. Sęk w tym, że prawie każdy autor piszący o religii Słowian tworzył nowe religioznawstwo, polemizując ze swoimi kolegami po fachu, kłócąc się właśnie o definicje, nazwy, pochodzenie, funkcje, czy samo istnienie poszczególnych bogów. A może najlepiej podważyć cały słowiański panteon, jak D. A. Sikorski, L. Moszyński, czy ten handlarz tanią sensacją Kamil Janicki od “zmyślonego pogaństwa”. Nasz Khalifaros dzięki tajemnej wiedzy ezoterycznej zna jednak całą i jedynie słuszną prawdę.

Jeśli nasz rodzimowierca chce twierdzić, że pies cieszył się u Słowian specjalnym mirem na podstawie późnej legendy ruskiej o psach Bojana – Stawrze i Gawrze, to gratuluję źródeł.

Zarzuca mi też narcyzm cytując: “Jak widać, wystarczy mieć trochę ogłady intelektualnej i wiedzy historycznej, a szanowne środowisko naukowe zrobi z ciebie fałszerza.” Choć jest to mój tekst dotyczący Tymona Zaborowskiego posądzanego o zlecenie wykonania posągu ze Zbrucza, tylko dlatego, że miał bogatą prywatną bibliotekę, o czym jest nota bene mowa w sąsiednim zdaniu do cytowanego. Czemu ten cytat ma jednak świadczyć o moim narcyzmie nie wiadomo. Może po prostu Khaliperius, jak to sam przyznaje, “nie zastanawiał się nad każdym przeczytanym zdaniem”.

Nie odnosi się on w ogóle do zarzutów, że na spotkaniach rodzimowierczych można spotkać ludzi w czarnych koszulach z faszystowskimi znakami lub smakoszy niemieckiego piwa, jako napoju słowiańskich bogów, nie umiejących na dodatek rozpalić ogniska i modlących się nad ogniem w miednicy, co nijak się ma do słowiańskiej tradycji. Informuje tylko, że powinienem być wdzięczny, że mnie tacy życzliwi rodzimowiercy przyjęli z otwartymi ramionami, a mi poleca białe szaty w formie kaftanu bezpieczeństwa.

Może to i zabawne miejscami, ale całościowo pokazuje poziom intelektualny autora i jego ezoteryczno-rodzimowiercze zaślepienie.

Na koniec Wielki Ezo szydzi z mojego profesora A. Wiercińskiego, sławnego antropologa religii. Ciekaw jestem zatem co studiował nasz “erudyta” i jakich to sam miał profesorów.

Cały ten paszkwilik na mój temat mogę podsumować, że jest to 5D, czyli dupowiedza, darmofama, dręczydrucie, dziadopisarstwo i dziurogłowie.

 

Tomasz J. Kosiński

5.02.2020

Co kobiety z WP mają myśleć o Wielkiej Lechii

Kadłubek

Robert Jurszo w swoim artykule pt. “Imperium Lechitów – pseudohistoryczny mit”, z dnia 2 czerwca 2016, umieszczonym w dziale “Kobieta” na WP, dzięki stosowaniu wielu zabiegów, wybiórczego podejścia do faktów i licznym manipulacjom, próbuje ośmieszyć teorię Wielkiej Lechii.

https://opinie.wp.pl/imperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Mistrz Wincenty i inni polscy kronikarze, którzy, według naszego autora, są bajarzami, przy takim Thietmarze, mającym być głównym źródłem o tamtych czasach.

Jurszo uważa, że Wincenty Kadłubek, pisał “bajkowe” opowieści, by ”udowodnić” wielkość Polski. Miał on też być raczej “ideologiem-politykiem historycznym, niż rzetelnym badaczem”. Dodaje również, że “Poza tym, historiografia w takim sensie, w jakim rozumiemy ją dziś, jest przede wszystkim dzieckiem XIX w.”

Autor artykułu nie zauważa właśnie, że gdy ta historiografia w XIX wieku powstawała, to Polska była pod zaborami i to okupanci spisali nam okrojone dzieje z uwzględnieniem ich własnych celów politycznych. Pan autor może w taką wersję historii wierzyć jak chce, ale czemu każe to robić innym wstawiając w swoim tekście tak jednoznaczne oceny pracy naszych kronikarzy i podważając wiele faktów historycznych przekłamanych lub przemilczanych przez ówczesnych speców od filogermańskiej polityki historycznej. Bawi się tutaj sam w polityka, bo nawet nasi historycy nie są zgodni w ocenie wielu treści podawanych przez Kadłubka, Długosza i innych. Ale nasz publicysta wie lepiej.

Przykładem ignorancji autora i jego ewidentnego pisania pod tezę jest odwoływanie się do poglądów Brucknera w sprawie podważania autentyczności panteonu Długosza, na którym opiera swoje poglądy w sprawie słowiańskich wierzeń także Bieszk. Jurszo się z niego naigrywa, bo już 100 temu miało być wiadomo, że imiona polskich bogów to tylko przypadkowe słowa z przyśpiewek.

Dziwne to przekonanie, bo autor twierdzi, że korzystał między innymi z książki A. Szyjewskiego, który na poglądach Brucknera, także w sprawie panteonu Długosza, nie pozostawił suchej nitki. A tacy religioznawcy jak M. Cetwiński, M. Derwich, K. Bracha, L. Kolankiewicz i inni zdecydowanie potwierdzili, że Bruckner albo nie znał wcześniejszych źródeł przed Długoszem, jak choćby Postylla Koźmińczyka (odkryta dopiero w XX wieku) i kilku innych podających wyraźnie te same imiona bogów polskich, co późniejszy autor Roczników, albo celowo je zlekceważył. Jurszo jednak nic o tym nie wie lub nie chce wiedzieć, co oznacza, że jest albo dyletantem w temacie, albo manipulatorem.

Dalej śmieje się ze związków Polaków z Sarmatami, o czym wspomina nie tylko, krytykowany przez niego Bieszk, ale także wielu wcześniejszych i współczesnych autorów, wystarczy wymienić T. Sulimirskiego, czy P. Makucha. Sarmacki rodowód Polaków jest nie nową koncepcją historyczną, podobnie jak teorie o pochodzeniu Piastów od wikingów (Szajnocha, Skrok), czy z Moraw (P. Urbańczyk). Jurszo nie pisze jednak, za którą z tych koncepcji się opowiada, ograniczając się jedynie do drwin z Bieszka, który wywodzi Ariów, czyli sarmackich przodków Polaków z Elamu (Aryanu), co według publicysty WP jest absurdalne. Sam nie tłumaczy jednak dlaczego tak myśli i nie podaje Czytelnikom alternatywnej i wiarygodniejszej wersji pochodzenia Słowian, czego kiedyś wymagały prawidła krytyki. Ale nasz portalowy komentator zajmuje się jak widać krytykanctwem, a nie krytyką, nie rozróżniając tych pojęć.

Drwi także z opisywania przez Bieszka związków Ariowita z Cezarem, choć autor ten nie wymyśla faktów, a jedynie podaje zapisy z kilku znanych kronik. Krytyka źródeł może to podważać, ale Bieszk opiera się w tym zakresie na wielu różnych zapisach i przesłankach, na podstawie których wyciąga takie, a nie inne wnioski, do czego ma pełne prawo, jako autor książek popularnonaukowych. Nawet historycy, jak już wspominałem, nie są przecież zgodni we wszystkim.

Zarzut wobec opinii Bieszka demonizacji chrystianizacji w wydaniu rzymskokatolickim nawracającej niewiernych ogniem i mieczem, przy delikatniejszej ocenie wprowadzania obrządku greckiego, wydaje się dziwny, gdyż taki pogląd ma wyraźne pokrycie w faktach historycznych. Podany przez autora artykułu opis spalenia kilku wołchwów na Rusi, nijak się przecież ma do licznych krucjat cesarskich krzyżowców choćby na Połabiu, mających charakter masowego ludobójstwa Słowian.

Jurszo nie rozumie też, że Bieszk piszący o umiłowaniu przez Słowian wolności i nie tolerowaniu niewolnictwa nie widzi sprzeczności z tym poglądem w przypadku porywania kobiet, bo taki zwyczaj dotyczył zdobywania partnerek, a nie niewolnic.

Zabawny jest niby argument autora o stosowaniu niewolnictwa przez Słowian, który przytacza źródło z przełomu VI i VII w. n.e., a więc sprzed chrztu w 966 r., tj. ”Strategikon” Psuedo-Maurycego. Można tam przeczytać, że “mężczyźni pojmani do słowiańskiej niewoli musieli służyć przez jakiś czas, a potem oferowano im możliwość powrotu w rodzinne strony, bądź pozostania na miejscu na równych prawach ze swoimi dotychczasowymi właścicielami.”
Dobre, nie? Fakt karnego przetrzymywania jeńców wojennych i wypuszczania ich przez Słowian na wolność po określonym czasie ma być dowodem nie umiłowania wolności, którą darują nawet swoim wrogom, ale właśnie rzekomego niewolnictwa. Ciekawa argumentacja. Jak się to ma do handlu ludźmi przez naszych sąsiadów, a czym akurat ani lechiccy, ani piastowscy władcy się nie parali, o czym świadczy brak jakichkolwiek potwierdzeń historycznych w tej sprawie.

Nasz krytykant pisze jeszcze “Poza tym, w ogóle we wczesnym średniowieczu, jak i w starożytności, na obszarze całej Europy niewolnictwo było normą. I byłoby czymś doprawdy niespotykanym, gdyby te sprawy radykalnie inaczej miały się u Słowian.” A to ciekawe. Jakoś ta “niespotykaność”, jako logiczny argument, nie ma akurat zastosowania w dogmacie naukowym dotyczącym rzekomej niepiśmienności Słowian, jako jedynego ludu w tej części świata (nawet uznaje się runy bałtyjskie), przed misją Cyryla i Metodego, co jest absurdalnym kłamstwem.

Jurszo twierdzi również, że “schwytanych podczas wojen niewolników – również we wczesnośredniowiecznej Polsce – używano jako osadników”. Jako pseudoargument tego rzekomego niewolnictwa podaje on opis, że ”Mieszko I, zawierając na początku lat 80. X wieku pokój z królem Ottonem II, oddał mu niemieckich jeńców, których zagarnął w czasie wygranej przez siebie wojny roku 979″. Tak jak i poprzednio, znów jednak nie zauważa, że po pierwsze, jak widać, Mieszko I nie handlował niewolnikami, a po drugie, jeńcy po karnym okresie byli puszczani wolno lub zwracani swojemu władcy, co przytoczony opis jasno potwierdza. To mają być te “dowody” na istnienie niewolnictwa u Słowian uzasadniające drwiny z opisywanego przez Bieszka umiłowania przez nich wolności.

W sprawie zarzutu niewolnictwa u Słowian Jurszo przytacza opinie Artura Szrejtera, którego wydumane i niesprawiedliwe poglądy znakomicie obnażył Mariusz Agnosiewicz. Ale o tym nasz specjalista od historii dla kobiet z WP też zdaje się nie wiedzieć.
To, że wiec, jako forma demokracji bezpośredniej znany był też dawniej Germanom, jak twierdzi przytaczany Modzelewski, świadczy tylko, że przed chrystianizacją, która przyniosła też nowe stosunki feudalne i poddaństwo oraz wyzysk chłopów, wśród pogańskich plemion istniała wyższa i bardziej cywilizowana forma rządów. Jeśli Jurszo i jemu podobni, chcą na tle współczesnej gloryfikacji demokracji, naigrywać się z takiego systemu sprawowania władzy u Lechitów, to się po prostu ośmieszają. Albo niech się wyraźnie określą, że są monarchistami z upodobaniem do dyktatu, dzięki czemu powstały cesarstwa i imperia Zachodu, rzekomo stojące na wyższym poziomie rozwoju niż demokratyczne rządy wiecowe u ludów słowiańskich.
Warto też zauważyć, że to umiłowanie wolności i jedności wyrażało się później w zasadzie liberum veto, co jest, z politycznego punktu widzenia, najwyższą formą demokracji, którą stosowano jedynie w Rzeczpospolitej.

Dawniej nikt nikogo nie bił na wiecu, by zmienił zdanie, jak to Jurszo sugeruje, co jest odosobnioną relacją Thietmara o charakterze demonizacyjno-propagandowym, ale po dyskusji i braku znalezienia kompromisu akceptowalnego przez wszystkich uczestników zebrania, uciekano się do wróżb, które miały charakter wiążący. Świadectw w tym temacie jest wiele, ale widocznie celem Pana Roberta nie jest prawda, tylko ośmieszenie teorii Wielkiej Lechii i autora poczytnych książek, nawet za cenę uznania publicysty WP za “pożytecznego idiotę” piszącego na polityczne zamówienie.

Głównym problemem Bieszka jest, co prawda, opieranie się w dużym stopniu na wątpliwej Kronice Prokosza, ale nawet przyjmując, że to faksyfikat, to nie ma w niej jakichś strasznych rzeczy, poza listą starożytnych władców, która nie wiedzieć czemu tak wielu kłuje w oczy. Nawet jeśli Bieszk się myli w tej sprawie, to nie znaczy, że wszystko, co pisze to bzdury. Korzysta też z wielu innych, uznanych źródeł, które są różnie interpretowane przez historyków. Ale jak widać robi się z niego pseudonaukowca, oszołoma, naciągacza i agenta. Komu tak naprawdę zależy na tym byśmy nie zadawali trudnych pytań o naszą przeszłość, zwłaszcza przedchrześcijańską?

Na koniec Jurszo daje już pokaz swoich poglądów wyraźnie sugerując, że teza Bieszka na temat wpływu obcych państw na upadek Lechii jest przejawem cierpiętnictwa i podejścia w stylu “co złego to nie my”. Wiemy, że dziennikarz WP woli za wszystko obwiniać samych Polaków, jakby to oni spowodowali zabory, które może jeszcze były w jego opinii dobrodziejstwem dla Polski. To Polacy pewnie odpowiadają też za wywołanie II wojny światowej i holokaust, do czego skłania się obecnie zachodnia narracja polityczna. To my oczywiście jesteśmy winni całemu złu w historii i obecnie w Europie. Taki “bękart narodów”. Można tylko spytać Pana Jurszo, komu taka propaganda ma służyć.

Po jego tekstach widać jasno, jaka jest linia polityczna Wirtualnej Polski, która całe szczęście jest tylko wirtualna, a nie realna, mimo tego typu wysiłków, jakie tu mieliśmy okazję zobaczyć.

Tomasz J. Kosiński

24.01.2020

Rusofil Opolczyk przyznaje rację katolickim fundamentalistom

matrioszka

Miałem nie kopać klęczącego przed ruskim kacapem Opolczyka, bo żal mi się go kiedyś zrobiło, jak nawet oczerniany przez niego Cz. Białczyński, wziął go w obronę w iście słowiańskim stylu (za co mu chwała) w konflikcie z kościołem katolickim po zadymach na Ślęży. Jednak na swoim rusofilskim blogu, tenże ewidentny manipulator, niejaki Andrzej Szubert (jakże polskie nazwisko!) występujący pod pseudonimem Opolczyk, umieścił parę wyzwisk pod moim adresem, do których wypada się odnieść, by nie dawać moralnego przyzwolenia na bezkarne szkalowanie czyjegoś imienia przez takich typków udających prawdziwych Polaków.

Miała to być jego riposta na mój artykuł, w którym porównałem go do podobnego słowianożercy Patlewicza,

https://wedukacja.pl/ubecka-czy-zydo-katolicka-wielka-lechia-czyli-patlewicz-kontra-opolczyk

Cała jego śmieszna i ignorancka argumentacja nie zasługuje nawet na polemikę, bo nie warto debatować z osobami niedouczonymi, mającymi jedynie polityczne motywacje, masę uprzedzeń i fobii. Jednak stosowane przez niego ataki osobiste, posądzenia, oczernianie innych i zaangażowanie w dyskusję z tym typkiem przez Cz. Białczyńskiego, czy ostatnio W. Wróżka, skłoniło mnie do napisania parę słów na temat jego pseudopatriotycznej działalności.

Otóż, już po wstępnej lekturze jego tekstów i komentarzy widać, że Opolczyk nie kryje swoich sympatii do Kremla, czym daje nam dowód, że jego „pogaństwo” ma moskiewskie korzenie. Jego prorosyjskie poglądy można wyraźnie zauważyć choćby w postach atakujących Cz. Białczyńskiego, który nie kryje swoich obaw wobec panslawistycznych zakusów Rosji. O ironio Patlewicz, Michalkiewicz i inni kato-narodowcy akurat nazywają idee turbosłowiańskie „ubeckimi rzygowinami”, o czym pisałem w swoich polemikach, m.in. tutaj: https://wedukacja.pl/ubeckie-rzygowiny-s-michalkiewicza-i-poganizacja-polski-wedlug-s-krajskiego Chyba jednak taki antylechita i rusofil Opolczyk bardziej pasuje do tego określenia, aniżeli zadeklarowany turbosłowianin i – w opinii Szuberta – rusofob Białczyński.

W 2013 roku Opolczyk pisał: „Osłabienie Rosji będzie dla Polski katastrofą. Jedynie w oparciu o nią i w sojuszu z nią możemy mieć szansę, możemy marzyć o wyrwaniu się z łapsk bilderbergowskiej bandyckiej unii jewropejskiej, zbrodniczego NATO i strategicznego sojuszu z Izraelem”. https://opolczykpl.wordpress.com/2013/12/11/wojna-o-ukraine-oraz-czeslaw-bialczynski-i-jego-nieslowianska-rusofobia/

Rok później nasz rusofil już nie tylko wysuwa oskarżenia o rusofobię, ale także insynuacje o żydowskim pochodzeniu Czesława w artykuliku pt. Kolejna antyrosyjska agitka Nadjordańczyka Białczyńskiego…gdzie nasz liżydupa Putina obwieścił „Wymyślne wyzwiska pod adresem władz Rosji są tylko wyrazem jego kompleksu niższości, bezsilności, wściekłości i nienawiści.”

W marcu 2019 znowuż nasz politruk pisze „Cz. Białczyński – chorobliwy rusofob, „Słowianin”, matacz”

Chyba wystarczy nam to, aby w pełnej krasie ukazać kolejnego agenta wpływa na usługach Kremla w Polsce. Szuberta zresztą nie trzeba nawet „demaskować”, bo sam to już dawno zrobił, a jego fani, grają w tę samą grę, co inni Jurije i Jewrjeje w naszym kraju. To, że Moskwa idzie ręka w rękę z Berlinem, widzimy nie pierwszy raz, a kto zna choć trochę historię wie, czym się to zawsze kończyło. Dlatego określenie działań Opolczyka i jego wrogość wobec Lechitów śmiało można nazwać turbogermańskim i ubeckim jazgotem. A Putinowi i Merkel w to graj.

To, że ma on krytyczny stosunek do teorii allochtonicznej, tak jak większość panslawistów, którym de facto pasowała wizja słowiańskiej kolebki na bagnach gdzieś nad Dnieprem, czyli ruskich terenach, niczego nie zmienia w jego turbogermańskiej narracji. Bo komuż to na rękę jest plucie na ludzi odkrywających prawdę o naszej przeszłości i lechickim dziedzictwie?

Szubert twierdzi, że jest poganinem, a nie rodzimowiercą, a tymczasem wciąż odwołuje się do opinii tychże wyznawców rodzimej wiary, w większości znanych z antylechickich poglądów ukształtowanych akurat na turbogermańskim gruncie kossinnizmu i jego wyznawców w rodzaju K. Moszyńskiego. Stwierdza zadziornie, że moje „wymysły ośmieszają Słowiańszczyznę”, dodając – jakby szukając jakiegoś potwierdzenia – że „Nie jest to tylko moje zdanie – wielu rodzimowierców widzi to podobnie”.

Ubolewa, że kato-narodowiec G. Braun, utożsamia turbolechitów (których Opolczyk nazywa świrami) z rodzimowiercami, i nie rozumie, nawet jako antychrześcijanin, że dla takich ludzi jak Braun właśnie, punktem podziału jest to, czy ktoś jest katolikiem czy nie, nic więcej. Tak samo dzieli ludzi nasz nawiedzony bloger, bo wszyscy, co nie lubią Rosji i jego poglądów są żydami, tylko on nie, o czym będzie jeszcze mowa dalej.

Szubert, jak sam deklaruje, jest wyznawcą prymitywnej, czyli właśnie turbogermańskiej wersji Słowiańszczyzny. Bez żenady pisze, że „Słowianie u schyłku wolnej Słowiańszczyzny byli ludem przedcywilizacyjnym, wiejskim, żyjącym w bliskim kontakcie z Naturą, w przeciwieństwie do cywilizacji opartej o ludność miejską, oderwaną od Natury i po prostu wynaturzoną.” Czyli siedzenie w ziemiankach i łażenie w konopnych workach, to idea prostej, pięknej, nie cywilizowanej Słowiańszczyzny, w jaką nasz poganin Opolczyk stara się wierzyć i ją gloryfikować. Udaje, że nie wie, komu zależało na stworzeniu takiej prostackiej wizji słowiaństwa i komu obecnie jest to wciąż na rękę.

Dalej nasz komentator zauważa, że mam sceptyczny stosunek do Kroniki Prokosza, ale jednak twierdzi, że „ślepo wierzę w Imperium Lechii”. Skoro mam krytyczny stosunek do wielu źródeł i kontrowersyjnych teorii zarówno Bieszka, jak i Szydłowskiego, to chyba nie jestem takim ślepcem, jak mi Szubert imputuje, wrzucając oczywiście wszystkich Lechitów do jednego worka. Zauważa też, że ujawniam motywy katolików zwalczających, czy ośmieszających wymysły o Imperium Lechii, choć sam przyznaje, iż w tym przypadku „fundamentaliści katoliccy mają akurat rację”. Dlatego nie rozumie, że porównywanie go z turbokatolem Patlewiczem, nie jest tak absurdalne, bo w tej kwestii grają właśnie do jednej bramki, zgodnie z podłą zasadą „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”.

Co już zaczyna być zabawne, w swoich wyjaśnieniach o szkodliwej roli Kościoła wobec oświaty Słowian tenże Szubert przytacza cytat z Nestora: „Wybuchł w ziemi Lachów bunt, powstali chłopi i pozabijali swoich biskupów…”, nie zauważając, że ruski latopis pisał właśnie o Lachach, a nie Polakach, którzy to według Opolczyka zostali wymyśleni przez… Rosjan, a sami niczego nie zwojowali, bo pielili kapustę i słuchali śpiewu ptaków, dopóki nie przyszli źli misjonarze z mieczami i nie zrobili kuku grającym na lirach, pacyfistycznie nastawionym Słowianom.

Dalej Szubert udaje historyka i stara się polemizować na tematy, o których ma blade pojęcie. Przytakuje więc turbogermanom, że Chrobry żadnym Cesarzem nie był, a 12 letnią lukę między śmiercią Ottona III a koronowaniem na cesarza Henryka, wyjaśnia…brakiem czasu z powodu wojen toczonych z…Chrobrym. Ale o cóż to chrześcijański król Niemiec toczył te wojny z chrześcijańskim władcą Słowian, kolega Szubert już nie wyjaśnia. No cóż… Podobnej naiwności dawno nie spotkałem, nawet wśród niektórych „konopnych’ rodzimowierców.

Nałożenie korony na głowę Chrobrego w obecności biskupów polskich i niemieckich Opolczyk nazywa „pustym gestem Ottona”. Sugeruje, że „Otto na uczcie za dużo miodu pitnego wypił i po pijanemu, w typowym pijackim rozrzewnieniu „skumplował” się z Chrobrym, nakładając mu swoją koronę na głowę. Byłby to więc tylko przejaw pijackiego rozrzewnienia Ottona.” Jako „wybitnego” historyka spytajmy Pana Szuberta, z jakich to relacji historycznych ma to niby wynikać? Jakież to kroniki w podobny sposób lekceważą ten akt, bo chyba nie polskie? Opolczyk, jak widać jest zwolennikiem niemieckiej wersji historii naszego kraju, a nasi kronikarze to dla niego bajarze. To, że taki Adam z Bremy pisał o psiogłowych dzieciach Amazonek, to przy Kadłubku, pestka. Jaką narrację wam to przypomina? Bo chyba nie prosłowiańską i propolską?

Szubert ośmiesza się kompletnie, że powodem obrzucenia Chrobrego klątwą przez arcybiskupa gnieźnieńskiego – Gaudentego, o czym pisał w swej kronice Gall Anonim, była zapewne uprowadzona przez Chrobrego z Kijowa ruska księżniczka – Przedsława. Chyba większość ludzi, co liznęła choć trochę historii, wie, że gdyby za takie sprawy należała się klątwa arcybiskupia, to większość władców ówczesnej Europy powinna być nią obrzucona i nie miałby kto rządzić.

Opolczyk nie zauważa, że w Biblii użyto słowa „lehi” nie do jakiejś rzeczy, tj. „oślej szczęki”, jak to właśnie idiotycznie niektórzy matacze niewłaściwie tłumaczą, ale do bliżej niezlokalizowanej krainy geograficznej. Nie ma to być dowodem istnienia jakiegoś Imperium Lechickiego, ale zwykłą ciekawostką, pokazującą, że słowo „leh”, ma starożytne pochodzenie, znane jest w różnych kulturach, gdzie zazwyczaj oznaczało pana, boga, jak arab. Al-Lach, sanskr. lach – pan, lub coś od tegoż bóstwa pochodzącego, jak chleb hebr. lechem, celt. lech – boski kamień. Dla lingwistycznego ignoranta Szuberta to tylko przypadki.

Nie wiem na jakiej podstawie zarzuca mi wiarę w to, że „Samson miał oślą szczęką zabić tysiąc Filistynów, a jego siła kryła się w nieobciętych włosach”, skoro piszę tylko o fakcie istnienia słowa „lechi” w tejże księdze. Czy gdy sam Opolczyk pisze coś o Biblii to znaczy, że wierzy w to, co w niej napisano? Tu widać otumanienie umysłu naszego krytykanta, który nie potrafi odróżnić pisania o faktach, od poglądów czy wiary.

Podobnie należy ocenić bzdurny zarzut, że próbuję „przerzucić pomost i połączyć Słowiańszczyznę z judaizmem, polskość z żydowskością.” Być może Szydłowskiemu można by to jeszcze zarzucić, bo na każdym kroku odnosi się do Biblii, choć on w sumie twierdzi, że to żydzi zawłaszczyli lechicką historię, a Biblia to dzieje Lechitów, co jest oczywiście dyskusyjne. Coś mi to wygląda u Szuberta na usilną próbę „nie tykania Biblii”, a już widzenia tam słowiańskich wpływów, wygląda dla niego na profanację. Można się zastanowić tylko, czemu Opolczykowi tak to przeszkadza, choć, jak wiemy, biblijni autorzy wtłoczyli do tej księgi wierzenia i legendy różnych ludów, kultur i cywilizacji, co jest ewidentnym przykładem synkretyzmu religijnego, co widać nie tylko w Torze, ale i Nowym Testamencie. Ale o tym długo, by pisać. Dla Szuberta wygląda to jednak na świętokradztwo, dlatego Szydłowskiego z jego teorią „lechickiej Biblii” nazywa świrem.

Opolczyk pisze też, że „Kolejnym „dowodem” turbolechitów i imć p. Kosińskiego jest „jasnogórski poczet” książąt i królów Polski”. Używa tu typowego zabiegu socjotechnicznego, czyli stosuje wyraz „dowód” w cudzysłowiu, by od razu sugerować czytelnikowi, iż ma do czynienia z kłamstwem. Tak się składa, że to głównie turbogermanie trąbią, że łysogórski poczet, tablica na kolumnie Zygmunta, czy zapis „lehi” w Biblii to główne „dowody” na istnienie Wielkiej Lechii, co ma ośmieszyć całą teorię i pokazać, że nic więcej tego nie potwierdza. Łatwiej dyskutować czy Zygmunt III był 44 królem Polski czy Szwecji, aniżeli odnosić się do 50 kronik i setki map, w których jest o tejże Lechii mowa. To też czyni nasz turbogermański rusofil, udający „Słowianina”, poganin, najprawdopodobniej wyznawca, nie Świętowita, a co najwyżej… Marksa.

Turbolechici nie muszą też uzgadniać wspólnej, spójnej wersji, jak to Opolczyk sugeruje, bo prowadzą niezależne badania, często się spierając ze sobą, podobnie jak naukowcy. Uzgodnioną wersję zapewne przedstawiono Szubertowi i jemu podobnym, za pokwitowaniem, dlatego jej się tak uparcie trzymają. Przez to są tak odporni na argumenty drugiej strony, które obnażają zarówno ich motywy, jak i braki intelektualne.

Znów analizuje „wartość historyczną” jasnogórskiego pocztu zamiast po prostu przyznać, że polski kler, który sobie kiedyś taki obraz zamówił na Jasną Górę, nie miał problemu z uznawaniem do czasów zaborów, polskich władców przedchrześcijańskich. To po rozbiorach i krwawych powstaniach zdecydowano o napisaniu nam nowej, „lepszej” historii, w czym większy udział mieli akurat politycy i twórcy Kulturkampfu, niż sam Kościół, który, jak widać po niektórych jego przedstawicielach, np. ks. Piotrze Skardze, ks. Hugonie Kołłątaju, czy ks. W. Dębołeckim, wydawał się raczej podzielony w tej sprawie.

Opolczyk stara się ośmieszyć polskich kronikarzy twierdząc, że nie można im wierzyć, bo pisali bajki o smoku wawelskim. Kolejny raz myli poglądy autora z tematem, o jakim pisze. Jeśli historyk czy etnograf, jak K. Moszyński przytacza jakieś podania ludowe, to nie znaczy, że sam musi w nie wierzyć. Robi to dla celów informacyjnych, by pokazać wierzenia, obyczaje ludu, tak jak to zrobił Długosz opisując panteon słowiańskich bogów, w które przecież sam nie wierzył. Dlatego jego dzieło czekało 200 lat na polskie wydanie.

Swoją drogą ciekawe, w jakich to bogów nasz poganin Szubert wierzy skoro twierdzi, że Długosz pisał bzdury? Raczej nie w polskich zatem. Chyba, że nasz poganin wierzy w Marsa i Snickersa, a nie słowiańskich bogów, których istnienie turbogermańska propaganda podważa od lat, z takimi germanofilskimi piewcami jak A. Bruckner, L. Moszyński, H. Łowmiański, J. Strzelczyk, czy D. A. Sikorski.

W sprawie napisu na tablicy na kolumnie Zygmunta III Opolczyk kolejny raz wyraźnie przyznaje rację Patlewiczowi pisząc „Patlewicz powtarza faktycznie – tyle że nie są to „oklepane bzdury” – fakt, że napis na tablicy kolumny: „czterdziesty czwarty z szeregu królów„ odnosi się do Zygmunta Wazy jako króla Szwecji a nie Polski.” Czyli znów panowie grają w jednej drużynie, a tak go oburza moje porównywanie go do tego katolskiego publicysty. Opolczyk stara się argumentować sprawę opisu z kolumny, że „Wcześniej na tablicy jest wszak napisane o nim: „z tytułu dziedziczenia, następstwa i prawa – król Szwecji” . Jakoś zapomina, że jeszcze wcześniej jest tam też napisane, iż Zygmunt III jest królem Polski, od czego zaczyna się cały tekst i czego on de facto dotyczy. Dodatkowa informacja o jego królowaniu także w Szwecji ma tu znaczenie drugorzędne i wszelkie doszczegółowienia w dalszej części tekstu należy traktować, jako odnoszące się do jego królowania w naszym kraju, gdzie stoi jego kolumna z tą właśnie tablicą na niej umieszczoną.

Szubert podważa, że wielu polskich władców znanych z ówczesnych pocztów nie było de facto królami, ale sprawowali tylko władzę książęcą. Może przy okazji odpowie na pytanie, którzy to królowie szwedzcy z listy 44 do Zygmunta, byli de facto królami, czyli namaszczonymi przez arcybiskupa i koronowanymi za zgodą papieża i cesarza, jak to się obecnie przyjmuje? Jak wiemy, dawniej taka definicja funkcjonowała jedynie na terenie Cesarstwa i Papiestwa oraz terenach od nich zależnych. Pierwszy król z tejże listy Eryk Zwycięski, rządzący od 970 roku, czyli później niż Mieszko I, też nie był namaszczonym przez arcybiskupa królem, podobnie, jak jego szwagier z Polski, którego siostrę poślubił. Nie można też wykluczyć, że być może specjalnie ustalono wtedy, że skoro Zygmunt jest 44 królem Szwecji to mając na uwadze toczące się wówczas dyskusje w Polsce czy jest 44, 45, a może 46 z kolei władcą naszego kraju, przyjęto tę samą liczbę 44, co w Szwecji, dla podkreślenia jej magii, a tym samym boskości władcy. Jak pisał wieszcz: A imię jego 44… Prawdopodobnie była to sugestia samego Zygmunta, jezuity, który wszystkie egzemplarze dzieła wspominanego tu wcześniej Długosza kazał spalić na stosie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak to nasz „polski” patriota wychwala porządek, jaki zrobili z pocztem swoich królów Szwedzi, porównując go do polskiego bałaganu w naszej historii. O czym to może świadczyć? Bo z pewnością nie o rzekomej, patriotycznej postawie naszego hejtera, antylechity. Jakoś mi tu dziwnie przychodzi na myśl Szajnocha i Skrok.

Według mnie, wykłócanie się o to czy Zygmunt był 44 czy 45 królem Polski odbiega od istoty tematu, a mianowicie tego, że w czasach tegoż Zygmunta nikt nie miał problemów z uznawaniem władców Polski sprzed Mieszka I za faktycznie istniejących, a nie legendarnych, jak się to teraz przyjmuje, bez względu na fakt, czy byli koronowani przez arcybiskupa czy nie. Kłócono się jedynie o to czy zaliczyć do pocztu takie postacie jak Bezprym czy Bolesław Zapomniany, a nie Lecha, Wandę czy Piasta. W moim rozumieniu zresztą bycie królem zgodnie z cesarską definicją było aktem poddaństwa, a status księcia (knezia), jakim był m.in. Mieszko nie oznaczało wcale, że był on mniej ważnym władcą niż jemu podobni w krajach sąsiednich, bez względu na to, czy się nazywali kaganami, chaganami, jarlami lub kingami i czy ich namaścił biskup czy też nie. A taki poganin Opolczyk powinien tylko przyznać tutaj rację, a nie przytaczać jakieś turbokato-germańskie definicje bycia królem.

Zauważmy, że pierwsza formalna koronacja w Skandynawii, według historyków, miała miejsce dopiero w XII wieku. Więc może Opolczyk najpierw zweryfikuje poczet królów szwedzkich i ustali, którym de facto królem tego kraju, zgodnie z jego definicją, był Zygmunt III.

Przykładów z jasnogórskim pocztem i napisem na kolumnie Zygmunta, nie można oczywiście traktować, jako dowodów na istnienie Wielkiej Lechii, ale potwierdzają one, że ani kręgi kościelne, ani arystokratyczne, do końca istnienia Rzeczpospolitej nie uznawały władców przed Mieszkowych za legendarnych, co stara się nam wmówić nasz turbogermański piewca Szubert, wpisując się tym samym pięknie w putinowską narrację.

Opolczykowi przydałby się nie tylko kurs logiki i patriotyzmu, ale też prostej matematyki, bo z uporem twierdzi, że „nigdy nie uzyskamy dla Zygmunta III Wazy liczebnika czterdziesty czwarty z szeregu polskich królów”. Jak ktoś nie chce, to nie uzyska, ale tak się akurat składa, że w czasach Zygmunta akurat przyjmowano, że polski poczet liczy 44 władców. Pisze o tym więcej w swoim komentarzu do mojego artykułu W. Wróżek tutaj:

https://bialczynski.pl/2020/01/12/slavia-lechia-tomasz-j-kosinski-turbogermanska-slowianszczyzna-czyli-wspolczesna-krucjata-przeciw-neoslowianskim-ideom/

Kolejnym potwierdzeniem turbogermańskiego umysłu naszego blogera jest stwierdzenie „No i przede wszystkim wśród turbolechitów nie ma historyków!” Czyli nasz demaskator wymyślonych przez Kościół faktów historycznych, jak to sam z dumą stwierdza, jest jednocześnie zwolennikiem akademickiej „prawdy” i jedynie słusznej wersji historii napisanej nam podczas zaborów w ramach procesu germanizacji, której to uczą w naszych szkołach i na uczelniach do dziś, a cały słowiański świat się przez to z nas śmieje.

Zgodnie z moskiewską szkołą, nasz pogański huru odchodzi od istoty rzeczy skupiając się na nieważnych szczegółach, jak to wcześniej wykazałem, jeśli chodzi o istotę sporu o jasnogórski poczet czy napis na kolumnie Zygmunta. To samo robi w tak błahych sprawach jak np. stwierdzeniu, że ja kłamię, bo on pisał o Szydłowskim czy Bieszku, jako o „świrach”, a nie o „szurach”, jak ja mu zarzucałem. Czyli potwierdzeniem jego wiarygodności ma być używanie innego wyzwiska niż mu wypomniano. Dobre.

Podobnie jak odcina się od określania go rodzimowiercą, choć się na tychże często powołuje, szukając potwierdzeń swojej pseudoargumentacji, tak samo stwierdza „Jestem więc nie „antyklerykałem” a zdecydowanym przeciwnikiem chrześcijaństwa jako takiego”. Nie bierze pod uwagę, że dla większości nie ma to żadnego znaczenia, a jego antyklerykalne, antykościelne czy antychrześcijańskie poglądy to jedna i ta sama fobia.

Chyba jednak nasz wystraszony komentator czuje, że niektórzy bardziej inteligentni ludzie mogą wątpić w to, co pisze, więc musi podkreślać, że kieruje się „wiedzą rozumem, rozsądkiem i faktami. I działa wyłącznie we własnym imieniu”, bo akurat nie za bardzo to wynika z jego tekstów. Brzmi to zresztą jak formułka napisana przez oficera prowadzącego. Sam od siebie w ramach syndromu kompensacji może co najwyżej wrzucać ciągłe wstawki w stylu „to ja pierwszy o tym pisałem”, „to ja obnażam kłamstwa”, „to ja walczę z ciemnotą”, „naszą prawdziwą, słowiańską tożsamość propaguję ja” itp. Biedny miś. Inni piszą książki, które są w bibliotekach na całym świecie, a on musi swoje kompleksiki i uprzedzenia leczyć wyzywaniem wszystkich dookoła od żydów. Ale jednocześnie sączy swój jad stwierdzając, że turbosłowiańskie idee są „chorobliwą mrzonką zakompleksionych „wielkolechitów”, lub fałszywą barykadą, mającą ogłupiać i dodatkowo skłócać i tak już skłóconych Polaków”. Ciekawe kto tu kogo skłóca, czy Opolczyk plujący na wszystko i wszystkich, nie szanujący żadnych autorytetów, uznający Polaków za debili, czy pasjonaci, którzy są dumni z naszej prawdziwej historii.

Jego pokrętna logika wspina się już na wyżyny przy próbie wyprowadzenia nazwy Lech z… legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Zauważa, że Czecha i Rusa, znanych z kronik (choć są wersje tylko o Czechu i Lechu lub ewentualnie dodaje się Mecha a nie Rusa) nie ma w oficjalnych pocztach władców tych krajów, co ma być według niego dowodem, że legenda powstała, gdy te państwa już istniały. Logiczne, nieprawdaż? Dodanie do zestawu tych dwóch imion Lecha, tłumaczy tak „Wydaje się, że autor legendy, znający już Ruś i Czechy, wiedział też, że gdzieś nad Wartą powstaje kolejne państwo, które nazwy jednak nie znał. Nie wiedział jak nazywają je jego władcy i mieszkańcy. Ale słyszał być może coś o dziadku Mieszka, Lestku czy Leszku. I na chybił trafił do legendy obok Rusa i Czecha wsadził Lestka, skracając i lekko zniekształcając jego imię. I tak w legendzie obok Rusa i Czecha pojawił się Lech. Być może też w kręgu autora nazywano Polan bez pytania ich o zgodę po prostu Lachami. Wszak różne ludy i plemiona obdarzały inne ludy i plemiona wymyślonymi przez siebie nazwami. U Rusinów nazwa ta przyjęła się od razu i dlatego tak nazywali Piastów /Polan.” Jak widać pan oficer prowadzący zasugerował Opolczykowi też, że fajnie by było wmówić ludziom, że ta legenda powstała oczywiście…w Rosji, jak wiele innych ważnych rzeczy i w ogóle wszystko, co jest związane ze Słowianami, czyli de facto Rusami. Zabawnie stwierdza dalej, że „Jedynie w przypadku państwa Piastów/Polan legenda się nie „sprawdziła” – nie nazwali oni swojego państwa Lechią. Ale nie ma się czemu dziwić – nazwa Czech i Rusi nie pochodziła od imion Czech i Rus. To imiona te w legendzie pochodziły od nazwy tych państw.” Oczywiście nie zauważa, że co najmniej kulkunastu kronikarzy właśnie Lechią nazywa nasz kraj i Lechia znajduje się w tytule ich kronik, a w powszechnym mniemaniu słowo Lech było równoznaczne z określeniem Sarmata. Nie wyjaśnia przy tym też skąd według niego się wzięły nazwy Czech i Rusi, ale głupi o to przecież nie będzie pytał. Czyli próbuje tu robić z ludzi idiotów.

Na koniec, jak wszystkich swoich oponentów, również i mnie nazywa żydem i sugeruje, że to ma być moja misja pod przykrywką „Wielkolechity”. Kolejny raz trafia kulą w płot i okazuje swoją ignorancję w temacie poddając się swoim fobiom i uprzedzeniom. Wszyscy, co ciut więcej wiedzą, jakie są moje poglądy, czego, jak czego, ale filożydostwa to mi zarzucić nie mogą. Tak się składa, że wielokrotnie potępiałem publicznie zbrodniczą działalność Izraela wobec Palestyńczyków, za co byłem banowany na Fejsie, na którym ów Opolczyk oficjalnie nie funkcjonuje traktując ten portal społecznościowy, jako „żydowską platformę”, to może o tym nie wiedzieć. Śmiem jednak twierdzić, że nawet jakby czytał umieszczane tam moje posty o tematach polsko-żydowskich, albo przejrzał mój numer specjalny „Dedala”, czasopisma kulturalnego, którego przez kilka lat byłem redaktorem i wydawcą, na temat stosunków polsko-żydowskich, to i tak by nie zrozumiał, jakie mam poglądy, jako kielczanin z urodzenia, w tym „drażliwym”, jak to nazwał, temacie.

Jego zaślepienie nie pozwala mu patrzeć obiektywnie na to, co się dookoła dzieje i kto jest kim, Chyba, że robi to z premedytacją. Jego blogowi fani od razu podchwycili sugestię i zrobili ze mnie „żyda na żydy”, jak to ujęła niejaka Scytka: „To jest o wiele gorsze niż przypuszczałam. Ta Slavia Lechia jest żydowskim brukowcem i nie ma nic wspólnego ze słowiańską Polską. Kosiński to oszołom i pierwszy wróg Polski. To żyd nad żydy!! Nagina słowa, całe teksty, obcina tak, by pasowało żydom do udowodnienia , że Slavia.(??!!)..ziemia obiecana… no właśnie… Slavia , jak w tytule, to jest żydowska ziemia łącznie z Polin…” .

Cóż, wygląda niestety na to, że Opolczyk, zgodnie z komunistyczną szkołą, jako komunista wyzywa, innych od… komunistów, dla odwrócenia od siebie uwagi. Jego wroga działalność przeciwko pasjonatom, dumnej polskiej i słowiańskiej historii, każe nam przypuszczać, że jest on nie tylko panslawistą i rusofilem, ale zakamuflowanym żydem, nienawidzącym kościoła i wizji cywilizowanych Słowian oraz Lechitów, jako przodków Polaków. Jako żyd o jakże polskim nazwisku – Andrzej Szubert, wyzywa innych o tychże żydów, co robi większość tego typu agentów obcego wpływu w naszym kraju. Ta jego blogerska polskość, to tylko ściema i przykrywka. Dlatego nie ma co się nad nim więcej rozwodzić i dyskutować, bo to walka z biurem żydo-komunistycznej propagandy, a nie jakimś tam anonimowym figurantem, rzekomo z Opola, w którym nota bene mieszkałem i pracowałem kiedyś 2 lata i nawet mam tytuł mecenasa kultury tego miasta przyznany przez jego prezydenta i Estradę Opolską. Sporo tam poczciwych przesiedleńców ze Wschodu, ale i folksdojczów też nie brakuje. Kim jest zatem ów Opolczyk kreujący się na prawdziwego Polaka patriotę? Napewno zadymiarzem walczącym z Kościołem, rusofilem i antylechitą. Kim więcej, sami oceńcie.

Chciałem też zauważyć, że ja nie ukrywam się pod żadnym pseudonimem, moje zdjęcia, życie rodzinne i zawodowe można poznać z Fejsa, bo nie mam nic do okrycia i nie tłumaczę, że „żydy to wykorzystują”, bo się nie boję, ani Ruskich ani Żydów, ani Niemców. Jedyne czego się obawiam, to naiwności Polaków, którzy dają się wodzić za nos takim farbowanym lisom, jak Opolczyk. Jeśli są ludzie, którzy wolą wierzyć plującym na innych anonimom, to już ich problem. Pożytecznych idiotów nigdy i nigdzie nie brakuje.

Musimy się też liczyć z tym, że takie typki, jak Szubert, Michalkiewicz czy Patlewicz, będą jeszcze bardziej ujadać na Lechię i dumne dzieje Słowian, bo im się pali grunt pod nogami, a zainwestowane pieniądze przez żydo-komunę i kościelne ofiary na rusofilskich kato-konfederatów, idą jak widać na marne.

 

Tomasz J. Kosiński

18.01.2019

 

Początki narodu polskiego według prof. H. Samsonowicza – komentarz

Wykład H. Samsonowicza

W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.

Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.

Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.

Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.

Tutaj link do wykładu na YT: https://youtu.be/6d_U5RVw2iA

Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.

Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.

Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?

Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.

Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.

Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.

Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak,  ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.

Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).

Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.

Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?

Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.

Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.

Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.

Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.

Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.

Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.

Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było?  Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?

Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie.  Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.

Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.

Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.

Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.

Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.

Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.

Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?

Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.

Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.

To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.

Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.

Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.

Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.

Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.

Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.

To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.

Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.

Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.

W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.

W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.

Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.

My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.

Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.

Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.

Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.

Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.

To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.

Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.

Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.

Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.

Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.

Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.

Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?

Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.

Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.

Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.

W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.

Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.

Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.

Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.

Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.

To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.

Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?

Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.

Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.

Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.

Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.

Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.

Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy  bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.

Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.

To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.

Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.

Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.

Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.

Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.

Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.

O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.

Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.

Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.

Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?

Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.

My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.

Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.

Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.

Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.

Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.

Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.

Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.

Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.

Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.

Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.

Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.

Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.

Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności  Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.

Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.

Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.

Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.

Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.

Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.

Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.

Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.

W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.

Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.

Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?

To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.

Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.

Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).

Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.

Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.

 

10.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020

Ubecka, czy żydo-katolicka Wielka Lechia, czyli Patlewicz kontra Opolczyk

Cygan Patlewicza

R. Patlewicz, znany z kato-narodowych urojeń i bezceremonialnych ataków na tzw. turbolechitów – zwolenników niewinnego poglądu historycznego o istnieniu Wielkiej Lechii, w wypowiedzi dla Mediów Narodowych mówi o „absurdzie turbosłowiaństwa”, w czym widać wyraźnie jego lęki wobec niezgodności tej idei ze stanowiskiem Kościoła katolickiego.

W artykule z wypowiedzią video Patlewicza, Media Narodowe umieściły grafikę z prostackiego filmiku szydzącego z Wielkiej Lechii i jej zwolenników, co pokazuje nam źródła, z jakich kato-narodowi publicyści czerpią informacje na temat tej idei oraz jaka jest ich stylistyka polemiki z tym zjawiskiem.

https://www.youtube.com/watch?v=8fJ_Zagvc5A

Patlewicz cytuje wypowiedź Smarzowskiego o jego planach nakręcenia serialu o Słowianach: „Dobrze, ja odpowiem. Być może następna historia będzie o Słowianach. Opowieść o tym, że przed chrztem też byliśmy”. Przyznaje się, że gdy to usłyszał, od razu pomyślał o turbosłowianach. Dalej wystraszony publicysta stwierdza: „Znając poglądy Smarzowskiego, który jest wyjątkowym katolikożercą, to będzie tam na pewno coś atakującego Kościół.”

Zapomina dodać, że wcześniej, gdy Smarzowski kręcił „Wołyń”, był hołubiony przez władze, jak i narodowców oraz uznawany za patriotę. Gdy tylko jednak ośmielił się pokazać czarne, pedofilskie oblicze kleru, stał się ich wrogiem numer 1 i już „prawdziwym patriotą” nie jest.

Redaktor Mediów Narodowych szydzi, że Smarzowski zapewne zrobi pod publikę „jakieś sceny o katolickich szwadronach śmierci, które wyrzynają biednych Słowian”, a Patlewicz dodaje, że „wielu postkomunistów będzie zadowolonych”.

Cynicznie młody komentator uznaje, że: „Korzeniem idei turbosłowiańskiej jest “Kronika” Wincentego Kadłubka, który pisał takie bajki o smokach, o Aleksandrze Wielkim mającym rzekomo zaatakować Polskę. W nowszych czasach pojawili się różni hochsztaplerzy, którzy uznają to za prawdę. Dopisują do tego swoje tezy o zafałszowywaniu przez Kościół “prawdy” o Wielkiej Lechii.”

Redaktor Mediów Narodowych kpi, że „katolicy niszcząc to Słowiaństwo przekopali ziemię na 5 metrów w głąb i wszerz, zniszczyli wszystkie archiwa, wszystkie biblioteki”, co ma być ponoć jednym z głównych elementów wielkolechickiej teorii, a Patlewicz się z nim zgadza. Dalej redaktor pyta naszego zabawnego komentatora, czy są jeszcze jakieś inne wątki, „równie śmieszne”, tej teorii. Na co on odpowiada, że cała lechicka teoria to absurd.

Patlewicz w swoich filmikach jasno opowiada się za Wielką Katolicką Polską, dlatego idea Wielkiej Lechii, czyli Wielkiej Polski Niekatolickiej mu tak nie pasuje, jak i większości kato-narodowcom, którzy próbują ośmieszyć, zohydzić, czy też posądzać o agenturalność jej zwolenników. Wyraźna turbosłowiańska fobia, jak widać ma kato-narodowe podłoże i jest efektem dawnej i obecnej polityki Kurii.

W jednym ze swoich antylechickich filmików na YT i CDA Patlewicz podaje pokrętnie ogólną charakterystykę i historię zjawiska Wielkiej Lechii. Przywołuje m.in. działalność B. Tejkowskiego, posądzając go o współpracę z UB i kilka innych wybranych postaci, jak Adolf Kudliński, czy Wojciech Olszański. Postanowił też uderzyć w J. Bieszka.

Nasz śledczy wynalazł w rzeszowskim IPN teczkę tego autora, który miał działać w latach 1976-1984, jako agent komunistycznych służb wojskowych o ps. Henryk. Janusz Bieszk, jako działacz PZPR, magister ekonomii i pracownik handlu zagranicznego, miał prowadzić działania operacyjne w Holandii i popierać WRON. Sam Bieszk temu do końca nie zaprzecza, ale nie zgadza się z niektórymi zapisami w jego teczce oraz oskarżeniami o agenturalność prowadzoną w kraju, twierdząc, że wycofał się z takiej przymusowej współpracy w 1984 roku.

Nie mam zamiaru tutaj usprawiedliwiać Bieszka, bo za komuny byłem dzieckiem i mam raczej złe wspomnienia z tamtego okresu, ale chyba nie ma żadnych podstaw do stwierdzenia, że w 2015 roku wydał on swoją pierwszą książkę o słowiańskich królach Lechii na zlecenie rosyjskich służb, co Patlewicz dość jednoznacznie imputuje.

Dodatkowo, tenże Patlewicz sugeruje, że sama idea Wielkiej Lechii została wymyślona przez „służby” i nadal jest przez nie prowadzona, podobnie jak wydawnictwo Bellona, przychylne turbosłowiańskim autorom. O ile nam wiadomo, od 5 lat, czyli przed okresem wydania pierwszej książki Bieszka służbami krajowymi kieruje raczej nie prorosyjski PIS, hojny darczyńca m.in. ojca Rydzyka (nikt nie potwierdził, że jest księdzem), o którym jakoś Patlewicz żadnego śledztwa nie zrobił, mimo wielu przesłanek świadczących o jego agenturalnej działalności na terenie Niemiec i w kraju.

Co więcej, sam Patlewicz chwali to wydawnictwo za serię „Historyczne Bitwy”, a przecież wiadomym faktem jest, że Bellona wydaje wiele pozycji, które stoją na półkach w domowych bibliotekach także naszych narodowych i katolickich aktywistów. Jak widać jednak, wystarczy wydać kilka pozycji (na średnio 300 rocznie), w których doszukają się oni ataków na Kościół, by przypiąć wydawcy prorosyjską, a co więcej – agenturalną łatkę.

Jako propagandysta, Patlewicz mówi też o zmianach własnościowych w Bellonie po 2011 roku, kiedy to miała – według niego i innych narodowych publicystów – nastąpić „wojskowa prywatyzacja” tego wydawnictwa. https://niezalezna.pl/14054-wojskowa-prywatyzacja-bellony

Nie wspomina natomiast o tym, że w 2018 roku Bellona stała się w całości własnością niezależnej, irlandzkiej spółki Dressler Dublin. Nie zauważa też, że wydawnictwo mimo pewnych zmian własnościowych kontynuowało zarówno uznany, także przez środowiska narodowe, wspomniany wcześniej cykl „Historyczne Bitwy”, było i jest współorganizatorem Targów Książki Historycznej, współpracuje z muzeami historycznymi w kraju, prowadzi kluby historyczne i podejmuje wiele inicjatyw, które w narracji narodowej można nazwać „patriotycznymi”. Jeśli Patlewicz uważa całą pronarodową działalność Bellony za sterowaną przez wywiad, to niech dopowie, kto mu kazał tak mówić, bo jego działania i agresywne ataki mogą wskazywać, że to właśnie on prowadzi „służebną” działalność.

Może „nieskazitelny” Patlewicz zacznie prześwietlać każdego autora Bellony i umieszczać w swoim zestawie „zdrajców Ojczyzny”. Nasz kościelny inkwizytor zacznie więc, w „klasycznie narodowym stylu”, wyciągać, tym, co nie chwalą Kościoła, jakiegoś „dziadka z Wehrmachtu”, czy wycieczkę do Moskwy kilka lata temu „wiadomo w jakim celu”. Takie zagrania świadczyć mogą, że ich autor działa na polityczno-religijne zlecenie.

Mnie się nie chce „sprawdzać” Patlewicza, ani tym bardziej czytać i oglądać więcej jego kato-narodowej propagandy, opartej na zawiści, tendencyjności, agresji, hipokryzji i manipulacji faktami pod swoje urojone tezy. Z jego deklaracji, działań i prezentowanych poglądów wyraźnie widać, kto i co nim kieruje. Jego antysłowiańska fobia nie służy narodowi polskiemu, a jedynie zaślepionym katolikom, którzy pod płaszczykiem „patriotyzmu” i pokazywania powiązań klerykalno-narodowych, chcą zamazać okrutną i wstydliwą historię Kościoła.

Jakoś nasz samozwańczy sędzia, wydający wyroki, wysuwający oskarżenia i pomówienia, nie mówi też nic o wyraźnie antyrosyjskich postawach P. Szydłowskiego, czy Cz. Białczyńskiego, których akurat gani za antyklerykalizm, a nie prorosyjskość, jaka jest im obca. Wskazuje nam to jasno, że „straszenie Putinem” jest tylko przykrywką w głównej walce Patlewicza w obronie katolickiej rzeczywistości i stanu posiadania Kościoła w naszym kraju. A co więcej, tym samym, skoro pozostali „główni ideolodzy” wykazują ewidentnie antyrosyjskie postawy, jego teza o stworzeniu idei wielkolechickiej przez komunistyczne służby jest bzdurna.

O matactwach Patlewicza wypowiadał się m. in. Aleksander Berdowicz nazywając go głąbem kapuścianym.

https://youtu.be/mPOAEOZ4QYQ

https://youtu.be/tsCyjyqR2Xg

Młody, nawiedzony śledczy nazywa mnie “turbolechickim dezinformatorem”. Ja go mogę nazwać “kato-narodowym manipulatorem”. I co z tego wynika?

Może w moim życiorysie też będzie próbował znaleźć dziadka w milicji czy UB, ale uprzedzam próżna droga. Dziadek ze strony mamy był młynarzem, babcia nauczycielką. Dziadek ze strony ojca zginął na wojnie, a babcię za to, że przeżyła Auschwitz komuniści trzymali pół roku w celi w wodzie po pas. Ojciec był kolekcjonerem i zginął w czasie napadu, matka pracowała w handlu wewnętrznym. Żadnych służb, agentów i milicjantów. Wszyscy chodzili do kościoła w niedzielę. Mi to przeszło, ale jak patrzę na takich ludzi jak Patlewicz, to się nie dziwię, że i inni zaczynają przeglądać na oczy. Zaczynają odróżniać wiarę od religii i Kościoła.

Patlewicz powinien raczej zająć się przejrzeniem życiorysów i agenturalnych powiązań kato-narodowej kadry, zwłaszcza z jego ulubionej Konfederacji (jest osobiście współpracownikiem G. Brauna), która przez wiele środowisk i mediów oskarżana jest o…agenturalność na rzecz Rosji właśnie. O tym, że Konfederacja to „opcja prorosyjska” mówi otwarcie jeden z jej liderów Korwin-Mikke. Czy nie moglibyśmy tutaj sparafrazować wypowiedzi Winnickiego, że atak i posądzanie o działalność na rzecz Rosji świadczy o panice tegoż środowiska? W tym przypadku chodzi oczywiście o takie zarzuty wobec zwolenników Wielkiej Lechii i histerii grup klerykalno-narodowych.

https://youtu.be/oid65RR6J4I

https://telewizjarepublika.pl/dr-targalski-konfederacja-prowadzi-mlodych-ludzi-w-kierunku-rosji,80325.html

https://niezalezna.pl/275985-pytania-do-obrazonych-patriotow

U nas wszystkie grupy polityczne oskarżają swoich oponentów o współpracę z obcą agenturą, zgodnie ze starą zasadą komunistów wyzywających innych od…komunistów. Tyle tylko, że akurat ideę Wielkiej Lechii zwalczają wszystkie siły polityczne, bo kato-prawicy nie pasuje ona do obrazu Kościoła – zbawcy Polski katolickiej, lewicy i liberałom natomiast do nowej wizji Europy z dominującą rolą Niemiec, którzy nie są raczej idolami Wielkolechitów. Podważa też autorytety naukowe i uderza w rodzimowierców zapatrzonych w turbogermańskie wizje prostej, aby nie powiedzieć prostackiej, Słowiańszczyzny.

Najważniejsze jednak jest to, że Patlewicz nie zauważa, iż nawet przyjmując, że jeden czy kilku z lechickich autorów, jak Bieszk, może mieć agenturalną przeszłość, jak zresztą wielu aktywnych polityków w Polsce różnych opcji, to nie świadczy to jednoznacznie, że Wielkiej Lechii nie było. Tak jak nie oznacza bezdyskusyjnie, że – skoro wśród członków narodowców, czy kleru są osoby współpracujące ze służbami, a co gorsza, obecnie wręcz otwarcie deklarujące prorosyjskie sympatie (Mikke, kandydatka Konfederacji do Parlamentu Europejskiego rosyjskiego pochodzenia wspierająca Putinowskie bojówki motocyklowe itd.) – to Konfederacja jest przybudówką Kremla.

W jednym ze swoich filmików o Wielkiej Lechii Patlewicz parafrazuje słowa Grzegorza Brauna, że „Zostawią nam piosenkę i chorągiewkę, i pozwolą nawet biegać nago wokół ogniska wzywając Peruna, byle tylko gdzieś tam krzyża nie było w tle”. Widać tu dobrze, czego tak naprawdę boi się nasz ministrant i inni kato-narodowcy. Sam otwarcie przytacza jeszcze znane klerykalne hasło, rzekomo jednoczące naszych przodków do walki z wrogami, że „tylko pod krzyżem i pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Nie dopowiada, że najczęściej chodziło o walkę przede wszystkim z wrogami Kościoła, a nie Polski.

Czyli według niego wszyscy nie-katolicy to nie-Polacy. Zatem kim są polscy innowiercy, agnostycy, racjonaliści czy ateiści, wśród których jest wielu naukowców, działaczy politycznych i aktywistów? Wszyscy są widocznie, według niego, agentami wrogich Kościołowi służb. Po prostu średniowiecze mentalne tego młodego publicysty, aż mdli.

Zabawne jest cierpiętnicze podejście Patlewicza, jako „misjonarza prawdy”, który żali się, że zapewne zostanie zwyzywany przez turbolechitów od Żydów, masonów czy agentów. Sam to jednak wobec nich robi oskarżając zwolenników Wielkiej Lechii od ruskich sługusów, nacjonalistów, antyklerykałów, oszołomów, szurów. Mówi też o kompensacji, której przecież sam jest przykładem. To przecież jego ulubiona formacja – Konfederacja wszędzie doszukuje się żydowskiego spisku, co pokazuje, na jakie poziomy obłudy wspina się nasz nawiedzony komentator.

Uważa, że jakiś oszołom wymyślił Wielką Lechię, a reszta powtarza za nim jak barany, dokładając to i owo od siebie, przez co śnieżna kula „idiotyzmu i bałwaństwa” narasta. Ma na myśli chyba błogosławionego Kadłubka, bo korzenie pisania o Lechii sięgają właśnie jego kroniki u nas (wcześniej wspominali o Lechu kronikarze czescy).

Podaje zrzut ekranu z Biuletynu Racja Słowiańska z hasłem „Kraju Polan powstań z kolan”, co ma według niego głównie wydźwięk antykościelny. Rację miał założyć Ryszard Dąbrowski związany z antyklerykalną gazetą „Fakty i mity”. Czyli znów biedny Patlewicz nie może zdzierżyć odmiennej narracji od kościelnej. Stara się przedstawić tutaj turbosłowiaństwo jako akcję lewicy, czym strzela w płot, bo wyraźnie lewicowa Krytyka Polityczna, jest jednym z kluczowych środowisk atakujących ideę Wielkiej Lechii.

Dalej próbuje „obalić” dowody na istnienie Lechii, powtarzając oklepane bzdury w stylu, że na kolumnie Zygmunta III Wazy jest informacja o tym, że był on 44 królem Szwecji (nic takiego nie ma na tej tablicy), a nie Polski, zapominając, że w tamtym okresie w kronikach akurat podawano poczty królów polskich obejmujące 44-45 władców. Śmieje się, że skoro w kanałach pod Łysą Górą są metalowe pręty to nie mogą one być starożytne. Takim dowodem na nieautentyczność krypt ma być też żelbetowa pokrywa wejściowa do kanałów. Chyba nie trzeba komentować takiej głupawej „logiki” tego młodziana.

Aby ośmieszyć badania genetyczne, twierdzi, że najbardziej podobni genetycznie do Ariów są w Polsce… Romowie i pokazuje obrazek bezzębnego cygana rzekomo z grupą R1a1, pozdrawiającego pokrewnych mu Polaków. Już abstrahując od wyraźnych uprzedzeń rasowo-kulturowych, jakimi się tutaj wykazuje, to kolejny raz widać jak obrzydliwą stylistyką krytykanctwa ten sepleniący hejter się zajmuje.

Cygan Patlewicz przytacza też mem z tekstem Platona „Za największego wroga ludzie mają tego, kto mówi im prawdę”. Jakże pięknie to pasuje do reakcji na odkrywanie naszego dziedzictwa przez pasjonatów historii.

Nasz misjonarz uważa, że mamy powody do chwały i niepotrzebne nam są „wymyślone” według niego dzieje z czasów przedchrześcijańskich, ale ta dumna historia obejmuje według niego tylko czasy po wprowadzeniu chrześcijaństwa.

Sugeruje też, że nagły wysyp antyklerykalnych, turbosłowiańskich stron nie może być spontaniczny, ale jest sterowany z zewnątrz, oczywiście przez wrogów Kościoła. Jego agenturalna fobia nie jest, w jego przekonaniu, wyrazem kompensacji, paniki i agresywnej samoobrony, ale ma być „edukacją” społeczeństwa.

W kolejnym swoim filmiku mającym na celu dyskredytację idei lechickich, nasz kaznodzieja przytacza tekst K. Kośnika i J. Filipiuk „Słowiańskie teorie spiskowe, jako pozanaukowe narracje historyczne”, gdzie autorzy-psycholodzy przedstawiają swoją chybioną analizę zjawiska turbosłowiaństwa stwierdzając, że to rodzimowiercy tworzą fałszywy obraz rzeczywistości historycznej, gloryfikując czasy przedchrześcijańskie i krytykując dorobek Kościoła. Akurat „nasi” zturbogermanizowani rodzimowiercy zaliczają się też do szerokiego grona krytyków idei wielkolechickich. Czyli mamy tu kolejną próbę – poprzez zaprzęgnięcie usłużnych chrześcijańskich psychologów -pseudonaukowego ukazania rzekomego ataku na katolicyzm przez Lechitów-pogan, co jest bzdurą na resorach.

Do podobnie agresywnych krytyków idei Wielkiej Lechii należy bloger Opolczyk, który z kolei uznaje, w opozycji do kato-narodowców, że to żydo-katolickie wymysły… Kościoła i wyznawców Biblii. Jak to się ma do zarzutów Patlewicza czy Michalkiewicza o „ubeckich rzygowinach”, których tenże Opolczyk ma za agentów wpływu? Ano tak, że tenże Kościół chyba należy kojarzyć z Ubecją. Wtedy obaj panowie mieliby może rację. Wszystkich katolickich kronikarzy piszących o Lechii i Lechitach należałoby uznać zatem za ruskich, rosyjskich, sowieckich, czy obecnie – Putinowskich agentów.

Póki co, publicyści z obu końców kija zgodnie plują na Wielką Lechię i jej zwolenników. Wtórują im naukowcy, liberałowie, lewica i rodzimowiercy. Mamy więc zgodne „huzia na Józia”, „kozła ofiarnego” polskiej niedoli. A przecież to tylko zwykła koncepcja historyczna, jakich wiele, która stała się rzekomo szkodliwa dla każdej wersji upolitycznionej i ureligijnionej Polski.

Czyżby rozprawianie o naszych dziejach sprzed tysiąca lat stało się tematem tabu, a kto je łamie tego należy posłać na stos, oczernić, ośmieszyć, oskarżyć o wrogie wobec kraju działania? Ten poziom agresji wobec Wielkolechitów jest zastanawiający, bo to przecież nie nowa koncepcja, a w dawnych czasach ani Kadłubek, ani ks. W. Dębołecki, S. Szukalski czy wielu innych historyków i badaczy do niej się odwołujących nie doświadczyło takiej nagonki z różnych stron.

Opolczyk, jako zadeklarowany rodzimowierca, sączy jad na Kościół, Żydów, Wielkolechitów i Bóg wie jeszcze kogo. Cz. Białczyńskiego nazywa „agentem banderyzmu w Polsce”, J. Bieszka i P. Szydłowkiego – „turbosłowiańskimi szurami”. Tym samym idealnie wpisując się w turbogermańską narrację wrogów dziedzictwa Słowiańszczyzny, na której obrońcę się kreuje. Wielu takich niedouczonych rodzimowierców nadal uznaje skompromitowaną, nazistowską teorię Kossinny o allochtonizmie Słowian i ich niskim poziomie rozwoju cywilizacyjnego oraz tezę Godłowskiego o pustce osadniczej, tylko dlatego, że znany etnograf i badacz Słowiańszczyzny Kazimierz Moszyński (jego praca „Kultura ludowa Słowian” jest swego rodzaju biblią polskich rodzimowierców) też był zwolennikiem tej turbogermańskiej propagandy.

Poglądy Opolczyka wyraźnie widać w polemice z Adrianem Leszczyńskim, któremu zarzuca, że: „Powołuje się on na cały szereg „kronik” krystowierców, którzy byli przede wszystkim propagandystami, bajkopisarzami i mataczaczami, a często wręcz fałszerzami historii. Wszystkie kroniki krystowiercze mają nieomal zerową wartość historyczną. Autorzy ich nie opisywali rzeczywistości i historii a tworzyli własną – krystowierczą – tworzyli krystowierczy matrix.”

Dalej ten nienawidzący kleru bloger dodaje: „Każdy, kto szuka prawdy w kronikach krystowierców powinien mieć świadomość tego, że były one przede wszystkim krystowiercząpropagandą! Nadjordańską dżumę przedstawiały jako jedyną jedynie prawdziwą prawdę objawioną, a rasistowskie i zbrodnicze wymysły biblijne jako pismo święte i nieomylne słowo boże…”

Długosza nazywa Opolczyk „obłąkanym fałszerzem historii”, a jego „Roczniki” określa, jako „załganą, wyssaną z brudnego palucha jahwistyczną propagandą”. Odsyła przy tym do swoich antykatolickich i antybiblijnych artykułów na swoim blogu, który dumnie nazywa „polskim”.

Opolczyk przypomina nam, że „poważni uczeni, historycy i archeolodzy, także izraelscy, jednoznacznie twierdzą, że żydowska biblia Tanach, czyli krystowierczy „Stary Testament” to zwykłe wymysły i bajki.” Dodaje też: „Archeolodzy podważają same podstawy Biblii. Pan Bóg nie przekazał Mojżeszowi Dekalogu, naród Izraela nigdy nie był w egipskiej niewoli, mury Jerycha nie rozpadły się na dźwięk trąb, bo Jerycho było miastem nieobwarowanym, pierwsza monoteistyczna religia nie ma swoich korzeni na Górze Synaj, a wielkie królestwa Dawida i Salomona to legenda dostosowana do potrzeb teologii.”

Nasz antyklerykał szyderczo pyta: „jakim to głupcem trzeba być, aby wierzyć w ten lechicko-żydo-biblijny mit?”. W swoim stylu kończy: „A kyż koszmaro nadjordańska – Wielka Lechio – noabicko-jafetowa, żydo-biblijna…”

Mamy tu zatem dwie skrajne i przeciwstawne postawy publicystów krytykujących namiętnie ideę Wielkiej Lechii, co ich dziwnym trafem łączy. Jeden, kato-narodowy Patlewicz, zarzuca zwolennikom lechizmu, że to „ubeckie rzygowiny” (za S. Michalkiewiczem) i staje w obronie Kościoła, przeciw któremu ma być ta idea rzekomo skierowana. Drugi, Opolczyk, uznaje tę samą koncepcję za wymysł…żydo-katolików, a księży i wyznawców Biblii za jej głównych popularyzatorów. Kto z nich ma rację?

Jedyną racją jest chyba to, że obaj panowie mają swoje fobie i działają w interesie bliskich im środowisk religijno-politycznych, Patlewicz – kato-narodowców, a Opolczyk – rodzimowierców z turbogermańską wizją Słowiańszczyzny. Obaj atakują więc ideę Wielkiej Lechii, która rzekomo uderza w wizerunek Kościoła, naiwnych rekonstruktorów dawnych słowiańskich wierzeń i tradycji oraz akademików, a także – co jakoś Patlewicza nie zadziwia – inne środowiska, jak choćby lewicowa Krytyka Polityczna, wystraszone wzrostem zainteresowania naszym dziedzictwem i próbą poszukiwania własnej tożsamości narodowej.

To pokazuje, że idea Wielkiej Lechii ma charakter antysystemowy, dlatego jest atakowana ze wszystkich stron, bo nikt za nią nie stoi, poza grupką pasjonatów. Wątpliwości związane z poglądami paru kontrowersyjnych postaci, jak P. Szydłowski, J. Bieszk, W. Olszański, A. Kudliński, czy Sanjaya – być może nawet mniej czy bardziej świadomie inspirowanych z zewnątrz lub poprzez różne polityczne grupy nacisku – nie zmienią faktu historycznych odniesień do nazwy Lechia-Lechici, wyników badań etnogenetyków, antropologów czy niektórych językoznawców, a próby dyskredytowania tej koncepcji historycznej, najczęściej ośmieszają samych jej krytyków i wskazują ich religijno-politycznych mocodawców.

O co zatem chodzi w tej nagonce na Wielką Lechię? Odpowiedź jest prosta, o utrzymanie status quo, albo może nawet ugrania czegoś więcej dla siebie, z korzyścią dla zaufanego środowiska naukowego, czy religijno-politycznego.

Dlatego należy demaskować tych nieuczciwych „graczy”, którzy wcale nie walczą o prawdę, ale chcą jedynie „dowalić” swoim przeciwnikom. Co ciekawe, niechęć wobec Wielkiej Lechii w pewien sposób łączy, na co dzień skłócone ze sobą różne opcje polityczne. Jak wiemy brak zgody narodowej jest od dawna słabością Polski. Może kiedyś stanie się to jednak koncepcja historyczna, na bazie której uda się zbudować nową tożsamość Polaków ponad podziałami, nie opartą na wrogości do nikogo.

Ja mam właśnie taką nadzieję, więc robię swoje, prowadząc niezależne badania, bez żadnych sympatii ani inspiracji politycznych, a czas pokaże, co z tego wyniknie.

 

Tomasz J. Kosiński

16.12.2019

Ubeckie rzygowiny S. Michalkiewicza i poganizacja Polski według S. Krajskiego

Okładka Mit Wielkiej Lechii

Magna Polonia swój numer 5/2017 poświęciła Wielkiej Lechii, walcząc z tym – według kato-narodowców – wrogim wobec Kościoła zjawiskiem. W numerze w tematyce antylechickiej znalazły się następujące artykuły:

  • POLEMIKA Z GŁUPSTWEM Wojciech Kempa 2
  • SŁOWO OD WYDAWCY Przemysław Holocher 2
  • TURBOSŁOWIANIE KONTRATAKUJĄ Grzegorz Braun 3
  • WIELKA POLSKA KATOLICKA ks. Roman Adam Kneblewski 6
  • WIELKA LECHIA, CZYLI WIELKI SZWINDEL Radosław Patlewicz 8
  • GUROWSZCZYZNA Stanisław Michalkiewicz 10
  • W WALCE Z POGAŃSTWEM Jan Żaryn 12
  • BAJKI O WIELKIEJ LECHII Wojciech Kempa 14
  • LECHICKI KOMPLEKS Michał Gniadek – Zieliński 16

Widzimy jak na dłoni jacy autorzy zostali zaangażowani do walki z ideą Wielkiej Lechii. Znany nam S. Michalkiewicz i W. Kempa, ale też G. Braun, J. Żaryn i R. Patlewicz. Same gwiazdy kato-narodowej sceny. Widać gołym okiem, że Konfederacja, podobnie jak i inne partie, nie ma po drodze z prosłowiańszczyzną, która staje się de facto ruchem antysystemowym, którego boją się i z czym walczą praktycznie wszystkie opcje polityczne w Polsce.

Poza opisaniem tematu w swoim dwumiesięczniku, Magna Polonia przeprowadziła szereg wywiadów na temat szkodliwości idei wielkolechickiej dla chrześcijańskiego ładu w Polsce, m.in. z prawicowymi publicystami, jak S. Michalkiewicz, S. Krajski, czy W. Kempa.

Znany redaktor kato-narodowy S. Michalkiewicz w wywiadzie dla naszego ulubionego medium Magna Polonia nazywa ideę Wielkiej Lechii „ubeckimi rzygowinami”. Mój Boże Panie Stanisławie, kto panu taką krzywdę zrobił, że musi się pan tak poniżać tego typu spekulacjami używając rynsztokowego języka.

https://youtu.be/_sCg5bZJ7cA

Jakiż to ksiądz, czy biskup kazał panu w tak prostacki sposób zareagować na turbolechickie szkalowanie kościoła, który wmawiał nam przez setki lat, że przed chrześcijaństwem ani Polski, ani żadnej Lechii nie było.

Pan redaktor uznaje, że teoria Wielkiej Lechii to ubeckie wymiociny mające na celu obarczenie kościoła za wszelkie zło z przeszłości. Nasz medialny celebryta Michalkiewicz nie zauważył, że najdawniejszymi piewcami Lechii i Lechitów byli akurat…księża katoliccy. Wystarczy wspomnieć błogosławionego biskupa W. Kadłubka, który pierwszy pisał o Lechitach. Inni późniejsi kronikarze stanu duchownego też nie mieli problemów z gloryfikowaniem naszej lechickiej przeszłości, a taki ks. Wojciech Dębołecki nawet twierdził, że w Raju mówiono po polsku i Lechici zawojowali pół świata.

Niektórzy duchowni dziejopisowie być może tworzyli ku pokrzepieniu serc, ale czemu kato-narodowcy występujący w obronie tegoż kościoła nie widzą groteski w tym, że szkalując turbosłowiaństwo, de facto oczerniają ideowych patronów Wielkiej Lechii w osobach wielu księży i biskupów. Czyżby ci źli duchowni także byli sterowani przez ówczesne rosyjskie spec-służby, czy to tylko fobia naszego konserwatywnego redaktora, próbującego przypodobać się środowiskom klerykalno-narodowym.

Michalkiewicz uznaje, że „bzdury” o jakimś państwie słowiańskim przed Mieszkiem są kolportowane przez „parszywców” bezpieki, której głównym wrogiem jest Kościół. Stara się tłumaczyć, że to dzięki chrześcijaństwu w XII wieku wprowadzono u nas prawa własności. Nie dodaje, że najbardziej skorzystał na tym akurat Kościół, któremu nadano majątki do ściągania dziesięciny. W iście katolickim stylu, rodem z zakrystii lub wioskowej plebanii, Michalkiewicz wulgarnie stwierdza, że historie o Wielkiej Lechii „są przeznaczone dla naiwniaków, którzy jak coś zobaczą pierwszy raz to dostają od razu orgazmu”.

Warto przypomnieć, że Michalkiewicz zaistniał dzięki kontrowersyjnym, rasistowskim, chamskim wypowiedziom w stylu „Kaczyński powinien się powiesić”, „No głupia jest ta pani Młynarska i tyle” i niemal w każdym wywiadzie wyzywa kogoś od „głupków”, „tępaków”, „agentów”. Nie przeszkadza mu to w obnoszeniu się ze swoimi sympatiami chrześcijańskimi, a wulgarne słowa najwidoczniej traktuje jako oręż w walce o dobre imię Kościoła.

Na swoich kanałach zbiera datki na tzw. „wolne słowo”, a niedawno popadł w problemy finansowe i niczym drugi Rydzyk poprosił swoich fanów o zrzutkę na…przeżycie w trudnych czasach, gdy trwa na niego „obława”.

Dość ciekawie ustosunkował się do wypowiedzi Pana Stasia Pol Lechicki, co można obejrzeć tutaj: https://wiaraprzyrodzona.wordpress.com/2017/10/03/prawda-w-oczy-kole-w-obronie-pana-stasia-michalkiewicza/

Michalkiewiczowi wtórują inni publicyści kato-narodowi, coraz częściej zapraszani do udzielania wywiadów na YT w sprawie Wielkiej Lechii, jak chociażby Stanisław Krajski, który twierdzi, że przed 966 r. na terenie Polski działy się straszne rzeczy.

https://youtu.be/XN7wRCF4XE0

Przedmieszkowych książąt nazywa on „kacykami”, którzy żyli z handlu swoimi poddanymi i mieli ich rzekomo sprzedawać w dziesiątkach tysięcy do krajów arabskich. Nie mówi, że nie ma na to ani jednego źródła pisanego, by Polanie i ich przodkowie to robili. Jest to ewidentna propaganda niemiecko-kościelna mająca oczernić Polaków i czasy rodzimowiercze. To, że ludźmi handlowano w Pradze, w Świętym Cesarstwie Rzymskim, u Rusów, czy Skandynawów, nie oznacza, że podobnie było w Polsce. Ten mit o handlu niewolnikami przez Piastów i ich poprzedników zbudowany jest tylko na domysłach. My zawsze byliśmy inni, nie mieliśmy kolonii, nie handlowaliśmy ludźmi, nie zbudowaliśmy żadnego imperium opartego na wyzysku i krwi podbijanych ludów, ale na demokracji wiecowej lub pokojowym porozumieniu z Litwą, itp. Wystarczy przeczytać artykuł M. Agnosiewicza na ten temat pt. Polskie obozy koncentracyjne Mieszka I czyli turbolewicowa historia Polski: https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10221

Jak widać nie tylko lewica rozpowszechnia tego typu kłamstwa, ale i kato-prawica. Jednym i drugim nie zależy na prawdzie o pogańskiej Lechii, późniejszej Polski, podbitej przez chrześcijaństwo pozostające pod niemiecką dominacją, która jest niewygodna dla obecnych liberałów, zwolenników Unii Europejskiej zdominowanej przez Niemcy właśnie, czy też dla prawicy pozostającej na garnuszku Kościoła.

Krajski dalej bredzi, że chrzest dał wolność Polakom, zapominając o wprowadzeniu ustroju feudalnego w ramach, którego praktycznie do XIX wieku chłop polski nie był wolny. Bezceremonialnie stwierdza, że propagowanie i gloryfikowanie historii sprzed 966 roku należy uznać za „antypolski jazgot”.

Zainteresowanie ideą turbosłowiańską nazywa poganizacją życia, co ma być związane z utratą racjonalnego myślenia, które ma być według niego właściwością cywilizacji chrześcijańskiej. Boże. Iluż to racjonalistów kościół spalił na stosach, jak długo ich dzieła były na indeksie ksiąg zakazanych, ileż to racjonalnych teorii kościół przez wieki uznawał za dzieła szatana? Może Krajski odniesie się do wspomnianego wyżej artykułu ze strony racjonalista.pl. Z tego co wiem to racjonaliści w Polsce są głównymi krytyki instytucji Kościoła, więc hipokryzja Krajskiego sięga tu zenitu.

Brnie dalej w swój inkwizytorski tok myślenia mówiąc, że “pogaństwo opiera się na wierze, bez używania rozumu i empirii”, co ma wskazywać na rzekomą wyższość chrześcijaństwa. Nie dopowiada, że przecież dogmaty katolickie o wniebowzięciu Jezusa i Marii z ciałami do nieba, zapłodnieniu i urodzeniu dziecka przez dziewicę, zmartwychwstaniu itp. nie mają nic wspólnego ani z racjonalizmem, ani tym bardziej z empiryzmem. To Krajski uważa chyba swoich słuchaczy za pozbawionych zdolności samodzielnego myślenia, bezrozumnych wykonawców woli kapłanów i ich popleczników.

W tym samym wywiadzie, Krajski jako „racjonalny” badacz masonerii stwierdza, że stoją za tym… szatan i demony. Dalej już nie miałem siły oglądać wynurzeń na temat homoseksualizmu, nazizmu i bóg wie czego jeszcze. Krajski pokazuje najbardziej obłudną twarz polskich środowisk narodowych, jaką ostatnio widziałem. Jestem patriotą, ale tego typu turbokatolickie poglądy skutecznie mnie zniechęcają do udziału w jakichkolwiek pseudopatriotycznych ustawkach polskich narodowców, sterowanych z biskupich gabinetów.

Dla przeciwwagi narodowcom polecam wypowiedź prof. R. Kozłowskiego podczas III Konwentu Narodowego Polski z 18.XII 2017, który odważnie mówi o Lechii i Polachach (Polakach), choć posługuje się szeroko dyskutowaną rekonstrukcją mapy Lechina Empire (23 i 54 minuta). Mówi też o Jasnogórskim Poczcie (wiszącym w bocznym wejściu bazyliki w Częstochowie), Kronice Prokosza (co prawda, dość wątpliwego pochodzenia), wykopaliskach archeologicznych (raczej badaniach archeogenetycznych) mówiących o tym, że nasi przodkowie żyli nad Wisłą już 10700 lat temu. Przytacza też opowiastkę A. Siwaka o pomniku wodza lechickiego w Libii. Cytuje też z książki J. Bieszka informację o ślubie córki Juliusza Cezara z Lechem III Ariowistem. Wyjaśnia też znaczenie nazwy Al-Lach. Sugeruje, że maska Tutenchamona została zrobiona z sudeckiego złota.

https://youtu.be/N2bDyALGVfA

Widać, że Kozłowski zafascynował się tezami turbosłowiańskimi, bez jakiejkolwiek krytyki, co do niektórych dość mało wiarygodnych faktów. Należy jednak docenić jego intencje i brak uprzedzeń, jakimi charkteryzują się pozostali narodowcy, upatrujący w idei Wielkiej Lechii atak na Kościół i chrześcijańskie korzenie Polski. Prawdopodobnie, po tych pierwszych, spontanicznych komentarzach niektórych osób związanych ze środowiskami kato-narodowymi, jak prof. Kozłowski, dostali oni przykaz z Kurii jak należy traktować to zjawisko i stąd taki zmasowane akcje samoobrony kościelnego wizerunku oraz uznanie turbosłowiaństwa za ruch wrogi Kościołowi.

Ruchowi antylechickiemu po prawej stronie przewodzą “Media narodowe” i portal oraz periodyk “Magna Polonia”. Na jakim poziomie jest prowadzona antylechicka narracja, pisałem powyżej.

Mamy zatem wrogów idei prosłowiańskiej praktycznie wszędzie, bo zarówno prawica, lewica, liberałowie, kler, a nawet rodzimowiercy, stoją razem w jednym antylechickim rzędzie i wspólnie w ramach nowego pospolitego ruszenia, ponad podziałami, rzucają kamieniami i obelgami w zwolenników Lecha i Polacha.

Na szczęście ludzie swój rozum mają i coraz więcej z nich nie pozwala już robić z siebie durni.

 

09.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Ciekawostki historyczne, czyli sensacje Kamila Janickiego dla ubogich

Absalon burzy Arkonę

Kamil Janicki, autor książek sensacyjno-historycznych, chwalący się, że wszystkie jego tytuły (np. Żelazne damy, Upadłe damy, Plastikowe damy, Wyniosłe damy, Pierwsze damy, Drugie damy, Trzecie damy itp. itd.) wydano w łącznym nakładzie 250 tys. egz., prowadził swego czasu stronę ciekawostkihistoryczne.pl.

Popełnił tam dyskusyjny artykuł pt. “Zmyślone pogaństwo. Czy nasi słowiańscy przodkowie byli ateistami?”. Tekst jest, co prawda, sprzed 3 lat, ale nie można go pozostawić bez komentarza.

https://ciekawostkihistoryczne.pl/2016/11/04/zmyslone-poganstwo-czy-nasi-slowianscy-przodkowie-byli-ateistami/

(artykuł został usunięty z sieci)

Autor kolejny raz szuka sensacji na siłę, niestety opierając się na celowych przekłamaniach i manipulacjach faktami.

Już sam początek artykułu ma wywołać szok poznawczy. Janicki bez kozery pisze bowiem: “Religia Słowian, pełna barwnych mitów, potężnych bóstw i wpływowych kapłanów to tylko naciągana bajka. Rodzimą wiarę wymyślili naukowcy lubiący folgować własnej wyobraźni. I wszystko co o niej wiesz najwyższa pora odesłać do lamusa.”

Nie wiedzieć czemu głównym dowodem na niepoważną tezę autora mają być wątpliwości historyków co do przebiegu tzw. reakcji pogańskiej w 1031 roku.

Janicki bezpodstawnie twierdzi też, że lud nie musiał się buntować przeciwko uciskowi Kościoła, bo nic takiego nie miało miejsca. Nie było dziesięciny, ani żadnych kościelnych podatków. Za nic ma relacje kronikarzy Thietmara czy Helmolda, którzy jako księża katoliccy sami przyznawali, że powodem buntów pogan był przesadny ucisk chłopów przez możnych i duchownych.

Dalej snuje swoje “wywrotowe” historie kłamliwie twierdząc, że “religia wszelkich Słowian, a już szczególnie naszych odległych przodków, istnieje… głównie w głowach naukowców.”

Kłamie twierdząc, że nieznane są imiona słowiańskich bogów i “Nie sprecyzowano ceremonii, nie podano lokalizacji świątyń czy jakichkolwiek szczegółów kultu”. To o czym w takim razie pisali Thietmar, Adam z Bremy, Helmold czy Saxo, o polskich kronikarzach nie wspominając? Wszyscy oni w zmowie powymyślali sobie wyprawy chrystianizacyjne Ottona z Bambergu, burzenie świątyń, obalanie posągów, obyczaje wróżebne w Arkonie, opisy świąt i innych przejawów pogańskiego kultu, tak silnego, że w kolejnych wiekach liczni kaznodzieje w swoich zachowanych kazaniach ubolewali nad wciąż żywą wiarą w słońce, bóstwa, biesy i różne duchy?

Dalej pisze, że “Problem w tym, że stojąca u ich podstawy teoria została w międzyczasie obalona przez nowe pokolenie specjalistów. I wszystkie oparte na niej prace też wypada odesłać do lamusa.”

Odwołuje się tutaj do idiotycznych tez D. A. Sikorskiego, który uznaje wszystkich kronikarzy niemieckich, duńskich, arabskich, polskich, ruskich, czeskich itd. za kłamców, bo archeolodzy mają wątpliwości czy znalezione obiekty w Wolinie, Wrocławiu, Gnieźnie i innych miejscach to świątynie czy budynki o innym przeznaczeniu.

Ignorancja autora, aż boli i niestety trudno dać jej wiarę, zatem należy wnosić, że jest to celowe robienie z ludzi idiotów. Jeśli w taki sposób Janicki tworzy swoje ciekawostki historyczne to trzeba go uznać za ewidentnego kłamcę i manipulatora, miejmy nadzieję, że wymyśla te swoje sensacje tylko dla kasy, a nie z innych powodów.

Bezczelnie i nieodpowiedzialnie pisze, iż “Pogaństwa nie trzeba było tępić, a chrześcijaństwa – wprowadzać pod groźbą miecza.”

Litości. Lud zatem chętnie się chrzcił i porzucał swoje “prymitywne” wierzenia, nikogo nie zabito w imię Jezusa, nie spalono świątyń, których nie było i nie niszczono posągów, które nie istniały?

Większych głupot już dawno nie czytałem. No, chyba, że w hiperkrytycznych książkach L. Moszyńskiego czy D. A. Sikorskiego, których Janicki sobie upodobał za autorytety z całego grona historyków i religioznawców mających inne zdanie na ten temat.

Nie ma sensu szczegółowo analizować bredni tego poczytnego autora. Wypada tylko przestrzec przed taką formą zakłamywania faktów i robienia czytelników “w balona”.

Nawet niektóre szalone teorie niektórych turbosłowian, jak teza Szydłowskiego o Biblii jako historii Lechitów – Chaldejczyków, są tylko dyskusyjnymi hipotezami. Janicki stara się nam natomiast wmówić, że wszyscy naukowcy, poza L. Moszyńskim i D. A. Sikorskim kłamią, a tylko oni znają jedynie słuszną  prawdę.

A co najzabawniejsze, obwinia za to “kłamliwe” wyolbrzymianie rodzimej wiary… Kościół katolicki. Ta instytucja dużo akurat nakłamała i ma wiele na sumieniu, ale teza o zmyślonym przez uczonych i duchownych pogaństwie jest po prostu głupia.

Jeśli ktoś chce wierzyć w takie bzdury to trzeba mu tylko współczuć.

08.12.2019

Tomasz J. Kosiński

O bogowie, czyli kto i czego powinien się wstydzić

Zdjęcie profilowe stronki Mitologia słowiańska

Niejaki Michał Łuczyński nauczyciel ze szkoły podstawowej w Warszawie, prowadzący na FB grupę Mitologia słowiańska (na której mnie profilaktycznie zbanował) i blog https://slowianskamitologia.wordpress.com/ , napisał na innej, typowo śmieszkowo-hejterskiej grupie Raki pogaństwa… , że “Kielce się mnie wstydzą”.

Zapytałem grzecznie o kogo dokładnie chodzi i czemuż to miałby się mnie ktoś wstydzić w moim rodzinnym mieście, z którego ponoć pochodzi i nasz informator.

W prywatnym czacie na Messengerze Łuczyński wyjaśnił, że w kuluarowych rozmowach na uczelni w Kielcach jacyś profesorowie ubolewali na temat tego, co piszę w swoich książkach. Pan nauczyciel nie podał mi jednak nazwisk tych uczonych obmawiających mnie za plecami, a jedynie ograniczył się do publicznego przekazania ich opinii na hejterskim forum. Nie odpowiedział też czy owi zbulwersowani naukowcy upoważnili go do publicznego wyrażenia takiej oceny mojej osoby i czy wiedzą o tym gdzie i jak zdradził temat prywatnych rozmów w kuluarach. Chętnie bym publicznie podjął polemikę z tymi panami, o ile to w ogóle prawda, co Pan Michał napisał.

Jak wiadomo, nie należę do pasywnych autorów, którzy pozwalają na siebie pluć i oczerniać. Nie każdy musi się zgadzać z moimi poglądami, ale oczekuję od krytyków minimalnego poziomu kultury. Nie reagowanie na wyraźne przejawy hejtingu jest przyzwoleniem moralnym na tego typu publiczny poziom dyskusji. Nie zamierzam wdawać się w tzw. gównoburze, ale mam prawo i obowiązek wyrazić swoje zdanie, gdy ktoś mnie publicznie obraża, pomawia lub naśmiewa się z mojej pracy.

Skoro na konferencji naukowej w Warszawie uczeni umieszczają mnie w pierwszej 4 wielkolechickich autorów, to wcale mnie też to nie dziwi, iż na mojej macierzystej uczelni ktoś tam może się obruszać tym co piszę. Jest jeszcze pełno historyków co plotą studentom o skompromitowanej teorii pustki osadniczej, czy allochtonizmie Słowian.

Dziwi mnie jedynie to, że tacy dogmatyści nie mają odwagi otwarcie o tym dyskutować. Robią ostatnio jakieś wykłady we własnym gronie, podczas których chcą ośmieszyć ideę Wielkiej Lechii, ale sami się ośmieszają pokazując swoją ignorancję, agresję, zawiść i lęki.

O jednej z takich konferencji można przeczytać tutaj: https://wedukacja.pl/uczony-ucz-sie-sam

Młody doktor Łuczyński, jak wielu jemu podobnych, jest narzędziem betonu naukowego w necie, w którym pierdziadki z uczelni gorzej się czują niż na sali wykładowej z pożółkłymi kartkami spisanymi przed 30 laty.

Niestety Łuczyński okazał się nie tylko plotkarzem, ale i zwykłym donosicielem. Z dumą poinformował, że mój komentarz do jego hejterskich działań zgłosił do Faceooka jako naruszenie dóbr osobistych i nękanie. Stara zasada komunistów wyzywających innych od… komunistów, przejęta przez usłużnych i upolitycznionych hejterów zarzucających hejterstwo swoim oponentom.

Tenże Pan Michał poprosił mnie niedawno o zrobienie recenzji jego książki pt. Bogowie Słowian, na co się zgodziłem i poprosiłem o przesłanie tekstu. Stwierdził, że jestem cwaniakiem, bo jego książka się jeszcze nie ukazała. Nie wiem, co w tym jest cwaniackiego, skoro z życzliwości i w ramach szukania wzajemnego zrozumienia oraz nie noszenia urazy za bzdury jakie pisał o mnie w hejterskich grupkach, chcę mu zrobić przysługę o jaką prosił. Odpowiedziałem mu też na mnóstwo pytań, ale on większość moich zbył.

Tu zapowiedź jego książki na stronce z FB (taka darmowa promocja od turbosłowiańskiego oszołoma): https://www.facebook.com/344953856279495/posts/574657996642412/

Po długiej wymianie zdań, zrozumiałem, że to tylko prowokacja świeżo upieczonego doktorka, któremu gul śmiga, iż w Empikach i księgarniach jest od 2 tygodni do nabycia moja książka pod tym samym tytułem, co jego. Szkoda, że mnie nie posądził o kradzież tytułu książki, o której do przedwczoraj nikt nie wiedział i nie wiadomo kiedy się ma ukazać.

Przyznał się, że poprosił Bellonę o przesłanie darmowego egzemplarza mojej publikacji o słowiańskich bogach do recenzji, na co wydawnictwo przystało. Moja praca ukazała się 28 listopada 2019 i można ją nabyć tutaj: https://www.empik.com/bogowie-slowian-kosinski-tomasz-jozef,p1233415203,ksiazka-p

Z racji, że autor ten wydaje swoją pracę w wydawnictwie naukowym KTN można przypuszczać, że nakład będzie w granicach 200-300 sztuk, nie miałem więc śmiałości prosić o darmowy egzemplarz decydując się na zakup pozycji, która jest związana z tematem mojej ostatniej publikacji, wywołującej jak się okazuje pulpitacje serca u tego autora i zapewne także wielu moich antyfanów, ze skostniałych uczelni i wśród “pseudonaukowej” hejterki wszelkiej maści blogerów i krytykantów.

Mając na uwadze kompletną nieznajomość autora i zapewne brak jakiejkolwiek promocji jego publikacji, zdecydowałem się mu pomóc i stąd pomysł na ten post.

Pomóżcie więc chłopakowi i kupcie parę egzemplarzy jego książek, bo mu niebawem żyłka pęknie i przyszłość naszego religioznawstwa stanie pod znakiem zapytania.

Przy okazji chciałbym poinformować, że jestem laureatem Nagrody Prezydenta Kielc II stopnia za krzewienie kultury, posiadam nagrody i statuetki za promocję regionu od Polskiej Organizacji Turystycznej, Wojewody Świętokrzyskiego i Marszałka Województwa Świętokrzyskiego oraz innych podmiotów.

Podczas mojego 2 letniego pobytu zawodowego w Opolu otrzymałem tytuł Mecenasa kultury także tego miasta.

Pracę magisterską pisałem o Kielcach w okresie międzywojennym, jestem też założycielem i prezesem Fundacji Regionalis oraz wydawcą i redaktorem czasopism regionalnych, w tym Dedala dotowanego swego czasu przez Ministerstwo Kultury. O moich działaniach społecznych dla miasta i regionu, wydanych przeze mnie licznych publikacjach regionalnych i zorganizowanych dziesiątkach imprez popularyzujących moje rodzinne miasto i region oraz Słowiańszczyznę (m. in. Świętokrzyskie Dni Kupały – certyfikat POT, Festiwal Kultury Słowiańskiej SLAVIA, Świętojanki, Osada Słowiańska) można przeczytać w internecie.

Przez kilka lat od 2000 roku prowadziłem też pierwszy wortal miejski nasze.kielce.pl, który istnieje do dziś (19 lat), choć obecnie prowadzony jest przez inne osoby, którym odstąpiłem domenę w związku z nadmiarem innych zajęć.

Ciekaw jestem dorobku dla miasta Kielce Pana Michała Łuczyńskiego, który tak łatwo rzuca swoje opinie na mój temat w Sieci.

Jak na Pana doktora, takie grupki typu Raki pogaństwa.. na fejsie i uprawianie hejtingu to raczej wątpliwa droga do kariery naukowej. Jeśli natomiast Panu Michałowi chodziło o zwykły fejm i przypodobanie się hejterom wyzywającym mnie na tejże grupce od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożących spuszczeniem mi “wpierdolu” to zapewne osiągnął, co chciał.

Już nie jest nikim. Jest kolejnym wirtualnym “obrońcą nauki”. Misjonarzem, krzyżowcem i inkwizytorem. Narzędziami walki jest nie miecz, a oszczerstwo, obśmiewanie, pomówienia i zwykle wyzwiska. Cyniczna gra o to, czyja racja jest bardziej mojsza. Może za to wpadnie kiedyś habilitacja? Póki co trzeba ośmieszyć autora komercyjnej i konkurencyjnej publikacji.

Pomóżmy zatem młodemu panu doktorowi i jemu podobnym i huzia na Kosińskiego, co twierdzi, że Słowianie są tu od tysięcy lat, nie było żadnej pustki, byli piśmienni i znali runy oraz mieli swój boski panteon. Toż to brednie na resorach i pseudonauka.

Może niebawem przerażone spanikowane i bezradne środowisko polskich historyków i archeologów będzie dawać tytuły, a przynajmniej poklepie po ramieniu, za walkę z pasjonatami historii, którzy ośmielają się podważać ich autorytet i zarzucają powielanie dogmatów z czasów zaborów i nazizmu.

Turbogermanie łączcie się do wspólnej walki z turbosłowianami, czas na nową wyprawę krzyżową. A może nawet palenie książek lub zrobienie indeksu ksiąg zakazanych. To uczeni przecież mają monopol na prawdę. Wtedy praca takiego M. Łuczyńskiego byłaby jedynie słusznie obowiązującą i każdy musiałby mieć ją w domu jak biblię.

Może ktoś pomyśli, że to przesadzona wizja, ale czy aby niektórzy nie przesadzają z drugiej strony demonizując pracę grupki pasjonatów na temat naszej historii i dziedzictwa? Straszenie nimi ludzi i porównywanie do płaskoziemców ma z nich zrobić oszołomów, a wiązanie z antyszczepionkowcami ma ich uczynić odpowiedzialnymi za śmierć dzieci, jak sugerowali Żuchowicz czy Wójcik w swych publicznych wypowiedziach i krytycznych książkach na temat idei Wielkiej Lechii.

Pytanie zatem, kto i czego powinien się tu wstydzić?

 

Tomasz J. Kosiński

08.12.2019