Wandalowie czyli Polacy – P. Szydłowski

Okładka "Wandalowie czyli Polacy"

Jedna z teorii o pochodzeniu Polaków, zaczerpnięta m.in. od żyjącego w XII?XIII wieku biskupa krakowskiego i kronikarza Wincentego Kadłubka, głosi, że naszymi praprzodkami byli Wandalowie i Goci, wywodzący się od biblijnego Noego. Sojusz tych dwóch ludów miał się przyczynić do rozwoju imperium lechickiego zwanego Wielką Lechią.

Zwolennikem tej tezy jest Paweł Szydłowski, Polak mieszkający w kanadyjskim Vancouver, którego pasjami są historia, religioznawstwo (zwłaszcza interpretowanie Biblii) i medycyna niekonwencjonalna. Ta książka jest poszerzoną wersją jego wykładów na YouTube. Szydłowski opisuje niepoprawną politycznie historię Polski przedpiastowskiej, taką jaką zawarto w starych kronikach. To historia pełna tajemnic i zagadek, których nie potrafili lub nie chcieli rozwikłać historycy.

 

Wandalowie, czyli Polacy. Ostatnia zagadka naszej historii

Autor: Paweł Szydłowski

Kategorie: Książki / historia / historia Polski

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5×20.5

EAN: 9788311152847

Ilość stron: 272

Data wydania: 2018-01-25

Polemika z Sigillum Authenticum o “Rodowodzie Słowian” T. Kosińskiego

obrazek z artykułu Wójcika na jego blogu Sigillum Authenticum

Artur Wójcik, autor bloga Sigillum Authenticum, zamieścił jakiś czas temu ni to recenzję ni to paszkwil na temat mojej książki pt. „Rodowód Słowian”.

Link do jego opinii tutaj: http://sigillumauthenticum.blogspot.com/2017/10/awantury-o-pochodzenie-sowian-ciag.html?m=1

Dyskutowałem z nim na portalach społecznościowych, ale jakoś trudno mi było przebić się między wyzwiskami, którymi mnie obrzucał przy jazgocie i poklasku jemu podobnych krytykantów-amatorów. Dlatego zdecydowałem się odnieść do jego słów z tegoż artykułu tutaj.

Otóż, Wójcik zarzuca mi, że „Książka nie wytrzymuje ognia krytyki. W prezentacji swoich argumentów autor narzuca bowiem z góry założoną tezę, przedstawia problem jednostronnie, nie potrafi przenikliwie i obiektywnie analizować cudzych poglądów i badań, a nader wszystko – przemilcza kilka ważnych i ciekawych prac z literatury fachowej, niezbędnych do całościowego i merytorycznego przedstawienia wybranego tematu.”

Zgoda, Panie Wójcik, mam swoje tezy i dlatego piszę autorskie książki, a nie pseudokrytyczne artykuliki o dokonaniach innych osób. Przedstawiam w książce w wielu miejscach także dorobek różnych autorów i ich koncepcje, ale tego manipulatorzy tacy jak Pan nie chcą dostrzec. Jeśli w pierwszym rozdziale podaję kilka różnych teorii na temat powstania życia na ziemi, jak kreacjonizm, ewolucjonizm czy teorie paleostronautyczne to nie znaczy, że jestem zwolennikiem pochodzenia Słowian od UFO, tylko wspominam o tym, że są tacy, co tak myślą. Ale przecież łatwiej wyciąć z całości parę słów i przypiąć łatkę autorowi dla beki, Dlatego takie blogi jak Sigillum Authenticum nie mogą być traktowane na poważnie, bo są narzędziem manipulacji, propagandy i zwykłej nagonki na osoby o innych poglądach. To przecież takie naukowe podejście.

Fakt, być może nie potrafię tak przenikliwie jak Pan analizować cudzych poglądów, ale zapewne w moich książkach jest więcej obiektywizmu niż w Pana zjadliwych komentarzach na blogu.

Nie przemilczam wielu faktów, jak Pan to stwierdza, tylko dokonuję wyboru. Nie da się bowiem w jednej książce zawrzeć całego dorobku naukowego na dany temat. Wyda Pan wkrótce swoją książkę to sprawdzimy ile faktów Pan pominął.

Uznaje Pan, że błędnie odczytuję źródła. No z takim zarzutem to Pan może do większości historyków wyskoczyć, bo każdy z nich inaczej interpretuje źródła, ale według Pana istnieje jedynie słuszna wersja historii, której się pan uczył w szkole i każdy kto odstaje to oszołom zajmujący się pseudonauką. Ciekawe co Pan napisze o teoriach prof. P. Urbańczyka, który – bez żadnego źródłowego pokrycia – twierdzi np. że nie było Polan, a Mieszko jest uciekinierem z Moraw, bo nadał synowi imię Świętopełk? Z kolei jego teoria, że pierwszymi osadnikami na Islandii byli Słowianie tak pięknie się wpisuje w idę Wielkiej Lechii, że chyba zaraz ogłosi go Pan turbosłowianinem. Nieprawdaż?

Jako znany językoznawca i etymolog potrafi Pan stwierdzić, że „Wszelkie próby tłumaczeń etymologii nazw ludów czy nazw geograficznych stanowią czyste spekulacje autora.” A ileż to spekulacji etymologicznych do tej pory Pan poznał, od A. Brucknera, L. Niederlego, S. Urbańczyka i innych znanych naukowców, nie tylko językoznawców, którzy wciąż się kłócą czy Siemargł to jedno bóstwo czy dwa i co to znaczy? Zna Pan lepsze wyjaśnienia nazw niż moje to proszę podać. Kiedyś przy krytyce czyichś poglądów należało podać własną tezę, albo obronić tę uznawaną przez kogoś. Pan o tym nie wie, bo Pan młody i krytyka dla Pana to krytykanctwo. Nie mam zamiaru tutaj tłumaczyć Panu jaka jest różnica między tymi pozornie zbliżonymi pojęciami. Może kiedyś Pan się nauczy je odróżniać.

Zarzuca mi Pan, że nie definiuję tego, co rozumiem przez „oficjalną naukę”. Jeśli oczekuje Pan definicji podstawowych pojęć i ogólnie rozumianych to niech czyta Pan słowniki, a nie książki popularnonaukowe jak moja. Ale wyjaśnię Panu krótko, oficjalna nauka to nauka akademicka, ze swoimi dogmatami powielanymi w oficjalnym obiegu, czyli publikacjach naukowych i niestety w mainstreamowych mediach. Niestety w tym systemie politycznych dotacji naukowych dla szkół wyższych, grantów, działań wydawniczych i robienia karier na uczelniach przez tych, co są spolegliwi i uznających jedynie słuszne poglądy „naukowe”, jakoś jest mało miejsca na niezależność i szukanie prawdy. Jest za to spora przestrzeń na klakierstwo i kolesiostwo. Panu to pasuje a mi i innym nie. Pasjonaci, tacy jak ja, widząc co się dzieje, biorą po prostu sprawy w swoje ręce. Może niezależne od uczelni i polityki badania nie są naukowe w Pana rozumieniu, ale są prawdziwe i często bardziej wnikliwe niż te za granty unijne. Wnioski z nich płynące są i powinny być dyskusyjne, tak jak w nauce, bo nikt nie ma zamiaru tworzyć alternatywnej, jedynie słusznej wersji historii, ale zwalczać kłamstwa i edukować innych o naszej prawdziwej historii.

Jeśli Pan twierdzi, że „Obecnie nauka skłania się ku teorii allochtonistycznej.” to grubo Pan się myli. Chyba historycy z uczelni w Pana mieście może tak myślą, bo nauka, m.in. etnogenetyka mówi akurat co innego. Ale oczywiście na temat haplogrup nie ma co się wypowiadać, bo zgodnie z nowym dogmatycznym frazesem, geny przecież nie warunkują pochodzenia ludzi. Jakoś w sprawach sądowych nie ma lepszej metody dowodzenia kto jest kim i od kogo pochodzi. Można domniemywać, że gdyby z badań archeogenetycznych wynikało, że Germanie mają dominację grupy aryjskiej, jak błędnie zakładał Hitler i jego ekipa, to pewnie dziś ta metoda naukowa byłaby bezdyskusyjna i powstałoby na niemieckich uniwersytetach pełno teorii oraz publikacji, jak to przodkowie Indogermanie przybyli do Europy i zapanowali nad innymi ludami, które są mieszanką genetyczną, przez co nie warto się zajmować ich pochodzeniem, bo to zwykły genetyczno-kulturowe kundle. Ale niestety wyniki badań są inne i zawiedzeni Niemcy muszą szukać korzeni u Celtów.

Nie cytuję, jak Pan to nazwał „monumentalnego dzieła Archeologia o początkach Słowian. Materiały z konferencji, Kraków 19–21 listopada 2001, pod redakcją Piotra Kaczanowskiego i Michała Parczewskiego”, gdyż uważam, że wystarczy to, że podaję poglądy Parczewskiego, ucznia Godłowskiego, jako odchodzące do lamusa historii. Może Pan przygotować referat kiedyś o tej konferencji w osiedlowym klubie kółka naukowego, albo na swoim blogu, jeśli to dla Pana tak ważne. Nie muszę też polemizować z każdym ulubionym przez Pana autorem, jak Jerzy Strzelczyk, który poza źródłami pisanymi nic na świecie nie widzi.

To fakt, że Kostrzewski stosował podobną metodę co Kosinna i mam prawo opowiadać się po jednej ze stron ich sporu, choć nie dziwne jest, że przy tej samej metodzie naukowej uczeni dochodzą do diametralnie różnych wniosków? Chyba coś nie tak jest zatem z tą metodą. No ale w tamtych czasów, każdy kto by jej nie stosował zostałby poddany środowiskowemu ostracyzmowi, czyli dzisiejszymi słowy oskarżono by go, że uprawia pseudonaukę.

Zakłada Pan, że „hipotezy Kostrzewskiego, pomimo jego szczerych intencji badawczych, nie wytrzymały próby czasu.” Doprawdy? Czyli to Kosinna miał rację?

Informuje Pan, że za komuny władza wymagała od uczonych posłuszeństwa i pisania na zamówienie, a nie dociera do Pana, że tak może też być teraz?

Rozumiem pojęcie „kultura archeologiczna” po swojemu, to też fakt i nie muszę wcale jej pojmować tak jak Pan. Definicje pojęć też się zmieniają i mają charakter bardzo subiektywny. Niech mi Pan przykładowo poda jedną uznawaną przez wszystkich definicję religii.

Pyta Pan na jakiej podstawie oszacowałem procentowy rozkład „sił” zwolenników autochtonizmu i allochtonizmu Słowian. Ano na podstawie zwyklych analiz tekstów autorów piszących o tym problemie i proste badania ankietowe, w których Pan nie chciał wziąć udziału, więc zakwalifikowałem Pana do allochtonistów, bo wynika to z Pana wypowiedzi na ten temat. Czyż nie? Pytanie było proste: “Czy opowiada się Pan za teorią allochtoniczną czy autochtoniczną?” Tak, trudno odpowiedzieć? Nie muszę informować czytelników książki o szczegółach swoich analiz, bo to nie praca magisterska. Oni potrzebują jasnych informacji – jak sam Pan napisał – a nie naukowego przynudzania o metodyce pracy, definiowaniu pojęć, problemach badawczych, czy analizach źródeł.

Często to sam robię w moich książkach, bo preferuję pewne zasady wyniesione z uczelni, dlatego w miarę możliwości podaję umocowania źródłowe z przypisami pod tekstem, czego się nie spotyka nawet w niektórych opracowaniach naukowych. Gieysztor jak wiemy wydał swoją pracę bez żadnych przypisów i lakonicznie odnosił się do dorobku swoich poprzedników w temacie, o którym pisał, a jakoś do tej pory nikt z naukowców nie odważył się przygotować krytycznej recenzji jego książki. Ileż to publikacji popularnonaukowych ma w ogóle jakiekolwiek przypisy? Pana kolega R. Żuchowicz wydał ostatnio recenzję książki Bieszka, którą nazwał „Wielka Lechia” i żadnych przypisów w niej nie umieścił, bo „uległ presji wydawnictwa”. Ale czego się nie robi dla pieniędzy, co przyznał sam w wywiadzie, którego Panu udzielał. Ode mnie, tak krytykowana przez Pana, Bellona jakoś nie wymagała nigdy nie umieszczania przypisów, a przecież nie wydaję książek stricte naukowych i mógłbym sobie ja, a tym bardziej wydawnictwo, na to pozwolić.

Znany profesor D. A. Sikorski w swojej niedawno wydanej książce „Religie dawnych Słowian” podaje, co prawda, przypisy w stylu oksfordzkim, ale na stronie akademia.edu z wykazem swoich prac, zastrzega, że nie odpowiada za okładkę (w stylu z gry „Wiedźmin”). Oj, te niedobre wydawnictwa 😉

Sam mogę Pana sparafrazować, że „emocjonalne ataki autora należy traktować jak bezradność, będącą pokłosiem fiksacji antylechickiej i braku argumentów naukowych”. Chce Pan bronić Kossinny to Pana sprawa. Według mojej wiedzy jego teorie zostały jednak skrzętnie wykorzystane przez nazistów, którzy wspierali jego karierę, a podawanie nazwisk Bolka von Richtena, Hansa Schliefa, Perciego Ernsta Schramma, Anglika Herberta Spencera czy Francuzów Gerogesa Vachera de Lapougne i Arthura de Gobineau, tylko potwierdza, że w tamtych czasach naukowcy nie byli naukowcami tylko narzędziami w rękach propagandystów. Czy dzisiaj jest inaczej, każdy niech sam oceni.

Słyszałem o badaniach milenijnych, ale mimo tego uważam, że współpraca historyków, archeologów, historyków sztuki, językoznawców czy etnografów, ma charakter właśnie okazjonalny, a nie regularny. Sam kolega Żuchowicz naśmiewa się z archeologów w swojej książce, na wzór D. A. Sikorskiego, który kpi z kolei z historycznych teorii prof. P. Urbańczyka, co jest tylko jednym z tysięcy przykładów hermetyzacji branżowych w środowisku naukowym.

Pojedyncze cytaty z Godłowskiego, nie zmienią wydźwięku całej jego błędnej i szkodliwej teorii, powtarzanej jak mantra przez jego wyznawców. Wiem, że sprawa jest skomplikowana, bo właśnie takie teorie o pustkach osadniczych i Indogermanach ją niepotrzebnie gmatwają. Dlatego należy prowadzić niezależne badania, bez politycznych nacisków, finansowane spoza systemu. A przynajmniej stwarzać jakąś alternatywę do tego, co się bezwiednie trąbi od lat na temat naszej najdawniejszej historii. A że naukowcy będą się zżymać jak ktoś podważa ich dokonania, to normalne.

Czepia się Pan podanych przeze mnie ram chronologicznych sarmatyzmu, twierdząc, że rozwinął się on pod koniec wieku XVI, gdy tymczasem ja podaję XV-XVII jako okres rozwoju Rzeczypospolitej na bazie idei, które później sarmatyzmem nazwano. Śmiem też twierdzić, że pojawiały się już takowe nie tylko w wieku XV, ale były one trwałe i związane ze znajomością naszej historii przez oświeconą szlachtę, magnaterię i dwór królewski oraz kler.

Uważa Pan, że spekuluję w sprawie możliwej dominacji islamu w Europie po ewentualnej porażce Sobieskiego pod Wiedniem. Tak jest. Spekuluję, bo tego mnie nauczono na studiach i za to jestem wdzięczny. Mnie tak uczono historii, a nie tylko wkuwania dat na zaliczenie. Uważam, że jest duże prawdopodobieństwo, że mogło się tak stać, bo taki był cel tego najazdu. Dominacja Arabów w Hiszpanii w VIII-X wieku też daje ku temu powody. Historia to nie tylko czytanie źródeł, ale też ich analiza, wyciąganie wniosków i domysły na podstawie różnych przesłanek, czasem z innych dziedzin nauki, a czasem na podstawie zwykłej logiki. Jeśli twierdzi Pan, że w nauce nie ma miejsca na spekulacje, to Pan zwyczajnie kłamie, gdyż robi to większość naukowców.

O teoriach hiperkrytycznego D. A. Sikorskiego nie będę się tutaj wypowiadał, wystarczy przeczytać mój komentarz na temat jego ostatniej książki „Religie dawnych Słowian”. A w mojej opinii o publikacji Makucha, jakoś Pan nie zauważył, że o ile doceniam go za podjęcie tematu i przepchnięcie go na uczelni, o tyle nie zgadzam się, że Słowianie zapożyczyli wszystkie mity od Sarmatów, w tym o Kraku. Po prostu pewne rzeczy bywają podobne i lubią się powtarzać. To, że Popiel otruł swoich stryjów nie znaczy, że jest to jedno i to samo wydarzenie opisywane gdzieś tam w historii np. Ahemenidów, ale jest jedynie echem tego pierwszego Może Popiel słyszał o tamtej historii, a może po prostu sam wpadł na taki sam pomysł. Gero też tak zrobił zresztą i wielu innych.

Nie wiem czemu Makuch „zrejterował” z dyskusji, ale nie dziwię się mu, bo Pana blog i jemu podobne strony nie są zbyt obiektywne, ani rzetelne, bogate za to w dyskutantów, którzy uwielbiają wyzwiska. Zarzuca Pan agresję słowną turbosłowianom, ale Pan sam lubuje się w ad personam, czego i ja doświadczyłem na grupach fejsbukowych. Pana koledzy turbogermanie potrafią zwyzywać innych od debili i potem się dziwią, że ktoś nie chce z nimi kontynuować dyskusji. Uważają, że wygrali i trąbią o tym na lewo i prawo. Młodzi naukofcy jak się patrzy.

Chciałbym przy tej okazji poinformować, że ja nie unikam dyskusji dopóki ktoś mnie nie obraża i nie z sprowadza rozmowy do osobistych ataków i połajanki słownej, co jest niestety widoczne na prowadzonym przez Pana blogu jak też grupach hejterskich, w których Pan aktywnie uczestniczy. Zaproponowaną ostatnio przez Pana kolegę debatę z akademickimi profesorami przyjąłem z zadowoleniem i potwierdziłem wolę udziału w niej w najbliższym terminie, ale jak widać zaskoczyłem tym samego inicjatora-prowokatora, bo przyznał potem, że to nie takie proste i temat umilkł. Czy jest Pan pewien, że to turbosłowianie nie chcą dyskutować z „prawdziwymi” naukowcami? Używa Pan tego argumentu jak brzytwy, ale nie sprawdził Pan, że jest ona nieostra.

Pisze Pan „To, że data chrztu Mieszka nie jest precyzyjnie ustalona (i zapewne nigdy nie będzie), nie znaczy, że tego wydarzenia nie było. Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki poświadczających istnienia Wielkiej Lechii”. Odpowiem Panu w podobnym stylu. To że Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki, to nie znaczy, że państwa lechickiego nie było. Jest o nim natomiast mowa w kilkunastu kronikach polskich i zagranicznych, czego nie przyjmuje Pan i inni turbogermanie do wiadomości.

Nie jest tak, że tego, czego nie napisano lub nie wykopano nie było. Nie ma też w źródłach informacji o tym, co jadł Mieszko dnia 2 sierpnia 967 roku na obiad, co nie znaczy, że nie jadł wtedy obiadu. Jeśli uważa Pan, że o takich nieważnych rzeczach się nie wzmiankuje, to proszę powiedzieć, w iluż to źródłach jest podana chociażby tak ważna data jak chrzest Mieszka I?

To prawda, że zapowiedziałem również napisanie książki o dziejach Wielkiej Lechii i ukaże się ona w stosownym czasie. Nie chcę i nie muszę jej wydawać na chybcika, by zarobić na modzie, jak kolega Żuchowicz i pan. Potrzebuję czasu na jej opracowanie, zwłaszcza, że przygotowuję 3 inne pozycje wydawnicze m.in. o słowiańskich bogach i wierzeniach. Nie muszę też na Pana życzenie przedstawiać w niej zabytków archeologicznych, bo mam prawo do autorskiej koncepcji własnej książki. Choć swoją drogą dowodów archeologicznych o istnieniu na terenach dzisiejszej Polski zorganizowanego organizmu państwowego w starożytności i wczesnym średniowieczu jest niemało i wciąż przybywają nowe. Jestem natomiast przekonany, że nawet jakbym je wymienił to tacy ideowcy jak Pan zawsze uznają, iż są one mało wiarygodne, nie ma 100 % pewności, albo, wrzuci Pan cytat jakiegoś tam profesora, który ma inną teorię na ten temat i uzna Pan, że pozamiatane.

Jeśli nie podoba się Panu moja propozycja etymologii słowa Niemiec od „nie-miecz”, czyli „nie z miecza”, czyli obcy, to radzę Panu poczytać najpierw więcej na temat opozycji my-oni w etnonimach. Może też Pan oczywiście przedstawić własną koncepcję w tym temacie, albo podać taką, którą Pan popiera wraz z uzasadnieniem, co kiedyś było wymogiem rzetelnej krytyki wobec czyichś poglądów. Dzisiaj tacy jak Pan uprawią nie krytykę, a krytykanctwo, jak już wcześniej wspomniałem, więc trudno tego od Pana oczekiwać.

Udało się Panu wyłapać błąd, że Scythae to nazwa grecka, choć faktycznie to łacińskie miano.  No i błędny podpis autora pod jednym rysunkiem Lecha I Wielkiego. Ubolewam nad tym i przepraszam za niedopatrzenie. Mam nadzieję, że w Pana książce ustrzeże się Pan tego typu błędów. Pana koledze Żuchowiczowi, jak wiemy, jednak się to nie udało, bo myli imiona autorów, robiąc z Tomaszów Tadeuszy (myli imiona Grzybowskiego, Millera i moje), z Adamów – Adolfów, o innych licznych literówkach nie wspominając. Ale on jest swój, więc złej opinii za to nie dostanie. To przecież wina wydawnictwa, które wywierało presję czasową na biednym autorze, co chciał tylko zarobić na bilet do Krakowa, by porozmawiać także z tamtejszymi uczonymi, a nie tylko „warszawką”.

O szanowanym wydawnictwie Bellona, pisze Pan: „Historycy coraz mocniej uderzają w linię wydawniczą tej firmy”. Nie dostrzega Pan jednak, że jednocześnie wydawnictwa tychże historyków wydają książki na chybcika, na fali mody na Wielką Lechię i Słowiańszczyznę, często bez przypisów (R. Żuchowicz), czy też z okładką, od której się autor potem odżegnuje (D. A. Sikorski), z masą błędów edytorskich.

.Jeśli utrzymuje Pan, że prace Bieszka, Millera, czy Makucha są pseudonaukowe to ciekaw jestem Pana książki. Podobno ma ukazać się w listopadzie. Przekonamy się jak wiele wniesie ona do nauki, jak długo przetrwają Pana teorie, jak odniosą się do Pana koncepcji naukowcy. Chyba, że będzie ona tylko o tym, co robią inni, bo jak się nie ma własnego dorobku, własnych przemyśleń i nie prowadzi się własnych badań, to się jest nie twórcą, tylko tworzywem, ale zawsze można przecież zostać e-krytykantem.

Zarzuca mi Pan brak kompetencji w tylu różnych specjalnościach, których sam Pan nie ma. Po co więc ta obłudna postawa i co to ma wspólnego z krytyką? Rozumiem, gdyby Pan był zasłużonym historykiem, czy archeologiem i miałby Pan argumenty do polemiki z moimi poglądami w tych tematach na bazie własnych badań i przemyśleń. A tu co mamy? Internetową bekę pod naukowym płaszczykiem. No, ale jeżeli uczony pokroju D. A. Sikorskiego komentuje moją książkę o idolach prilwickich w iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”, to czegóż się spodziewać od internetowego blogera i pieniacza, który nie lubi przebierać w słowach.

Czy to nie Pan nazwał Bieszka „historycznym debilem” się pytam? A może to Pana kolega wyzywający ludzi o innych poglądach od „ośloszczękowców”? Bo już nie pamiętam, a nie robię screenów wszystkich dyskusji, w których biorę udział, jak niektórzy nawiedzeni pogromcy mitów. Mnie by nawet przez myśl nie przeszło, by tak kogoś nazwać w dyskursie publicznym, nawet jak na to zasługuje. Pieniacz czy pajac, jak zdarza mi się podsumować ludzi, którzy mnie obrzucają epitetami, to jednak nie to samo co: kretyn, kłamca, oszust, gnój, cham, osioł, dorobkiewicz, czy naciągacz, jakich to słów używają wobec mnie i innych na ulubionych przez Pana blogach i grupach dyskusyjnych, które polecacie z Żuchowiczem jako „stojące na wysokim poziomie merytorycznym”. Nie chcę się tu tłumaczyć, bo też czasem dam się sprowokować, ale nie robię z tego normy i zasady funkcjonowania, a takie blogi jak Pana czy seczytam, albo fejsowa grupa Raki, obrażanie turbosłowian i wszystkich ludzi o innych poglądach mają chyba wpisane w regulaminie.

Marzy się Panu książka, której współautorami byliby zarówno historyk, archeolog, językoznawca, antropolog i genetyk? Mnie też. Ale wiem, że się takiej nie doczekam w najbliższym czasie, więc robię swoje. Czytelnicy niech ocenią czy ma to sens.

Wytyka mi Pan, że powołuję się na „starsze prace, które nie mogą być miernikiem dzisiejszego spojrzenia historycznego na badane kwestie”. A na jakie mam się powoływać? Na niedawną książkę Żuchowicza? Moja publikacja też jest nowa, a nie stara, to niech ją Pan poleca innym, tylko z tego powodu.

Opieranie się w nowych opracowaniach na starszych autorach, często nieznanych lub zapomnianych jest wskazane, choćby dla poszerzenia obszaru dyskursu publicznego. Jeśli ktoś na przykład w sprawie idoli prilwickich przeczytał tylko artykuły Szczerby lub Boronia, którzy nota bene opierają się na pracy Małeckiego akurat sprzed 100 lat, to czemu ja nie mogę odnosić się do pracy K. Szulca, kierującego komisją naukową i autora raportu na ten temat? Czemu dotąd nie opublikowano książki Kollara, który wcześniej kierował podobną komisją na zlecenie księcia Meklemburgii? Za to podaje się wnioski tylko z raportu Lewezowa, który przecież nie stwierdza jednoznacznie, że wszystkie artefakty z kolekcji prilwickiej są fałszywe. To jak jest z tą nauką? Wybieramy sobie, co nam pasuje z przeszłości, a jak ktoś odgrzebuje podobne rzeczy, ale „nie naszych” autorów, to są to nic nie warte starocie?

Twierdzi Pan, że „Ludzie chcą łatwych, prostych odpowiedzi. W dodatku takich, które potwierdzają ich wizję pewnych zjawisk, czy w końcu wyznawaną przez nich ideologię.” Po trosze zgoda. Tak ludzie potrzebują łatwych odpowiedzi, ale niekoniecznie szukają potwierdzeń wyznawanej przez nich ideologii. Może Pan tak robi i Pana koledzy na internetowych forach, atakujących każdego turbosłowianina dla zasady, bo przecież nie może on mieć racji na żaden temat, bo co on tam wie skoro wierzy w UFO, nie chce szczepić dzieci i boi się że kiedyś spadnie z płaskiej ziemi. Ja uważam, że ludzie szukają prawdy i wiele z nich jest zagubiona, bo zdają sobie sprawę z tego, że są manipulowani przez polityków i naukowców. Dlatego następuje zwrot ku niezależnym mediom i niezależnym badaczom. I nie jest to tylko moda, ale nieodwracalny trend. Obama już stwierdził, że największym błędem było danie ludziom Internetu, bo mogą korzystać z wolności jakie on daje, Dzisiaj stopniowo stara się nam tę wolność ograniczyć. Cenzura na Fejsbooku czy YouTube to już norma. Wikipedia to agenda jedynie słusznej wersji historii. Skandalem jest, że w polskiej wersji Wiki brakuje wielu haseł, jak choćby Arkaim, które akurat w wersji angielskiej i innych istnieje od dawna. Próby wstawienie tego hasła i innych spełzają na niczym. Czy zatem chodzi w tych oficjalnych mediach o prawdę, czy o „jedynie słuszną prawdę”? Ja słyszę tutaj chichot Orwella.

I na koniec Panie Wójcik dobra rada. Zajmij się Pan najpierw własnymi badaniami, stwórz Pan jakiś swój dorobek, co da Panu podstawę do zabierania głosu na pewne sprawy, a być może kiedyś krytykowania dokonań i poglądów innych osób. Pisał Pan chyba kiedyś, że nie wiadomo kim jest ten Kosiński. Otóż nietrudno znaleźć mój biogram i dokonania w Googlach, bo na Wikipedii nie dopuszczają do publikacji życiorysów ludzi zajmujących się „pseudonauką”, jakby ich w ogóle nie było. Nieważne, że wydali kilka czy kilkanaście książek sprzedanych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Zmowa milczenia i szlus. Dlatego właśnie ludzie szukający prawdy i zwykłej informacji często traktuje proste ciekawostki spoza głównego obiegu jak zakazany owoc. Dlatego wzrasta nieufność do nauki, polityki i wszelkiej maści decydentów. Dlatego wymazywana z kart historii Lechia wzbudza tyle, emocji, bo mimo tylu zabiegów i tak długiego czasu, nie udało jej się ukryć.

Zajmuję się Słowiańszczyzną jakieś 20 lat i widzę, jak powoli wiedza o naszych korzeniach przebija się do publicznej świadomości. Dlatego doceniam pracę Bieszka, który obnażył realia całego systemu nauki i edukacji w naszym kraju. W dobie internetu, telewizyjnego chłamu i gier komputerowych ten facet zainteresował ludzi na nowo historią. Tacy ludzie jak Pan, Żuchowicz, czy Miłosz nie mogą tego ogarnąć, bo żyjecie w Matriksie i myślicie, że wszyscy powinni żyć, tak jak wy. Ale życie nawet w najweselszym obozowym baraku, nie jest tym samym, co życie na wolności. Zatem bawcie się i kpijcie, a obok was tworzy się nowa rzeczywistość, której nie rozumiecie, jak słowik życia poza klatką. Swoim ujadaniem na mnie czy Bieszka występujecie w roli pożytecznych idiotów, nie wiedząc, że sami przez to nakręcacie falę zainteresowania Wielką Lechią i Słowiańszczyzną jako taką. Dlatego wypada mi podziękować za wasz wkład w tę szczytną sprawę.

Wbrew domniemaniom nie jestem człowiekiem, który spadł nagle z drzewa. Wydawałem książki i czasopisma regionalne, mam własną fundację od lat 14, zorganizowałem dziesiątki imprez kulturalnych i edukacyjnych, napisałem setki artykułów na różne tematy. Byłem wydawcą, redaktorem i dziennikarzem przez kilkanaście lat. Zakładałem i należałem do kilkunastu organizacji społecznych. Byłem wykładowcą na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. Jestem uczniem profesora Andrzeja Wiercińskiego, znanego antropologa kultury, który akurat w Kielcach miał swoją Katedrę. Słyszał Pan o kimś takim w ogóle, czy to dla Pana starocie? Miałem własne wydawnictwo, redagowałem i wydałem dziesiątki książek. Wydawałem przez kilka lat dwa czsopisma regionalne. Ostatnio opublikowałem trzy własne książki o Słowiańszczyźnie, a trzy kolejne ukażą się w najbliższym czasie, Czwarta o słowiańskich bogach już w listopadzie 2019, a kolejna na wiosnę 2019 o wierzeniach Słowian.

Jeżdżę po świecie na własny koszt, nie czekając na granty. Dla mnie nie jest problemem pojechanie własnym samochodem 80 km od Szczecina, by zobaczyć stanowisko archeologiczne nad Tołężą i pogadać o nim z niemieckimi archeologami, czy też poszukać w niemieckich magazynach słowiańskich artefaktów, w tym idoli prilwickich. Ale według Pana można siedzieć przecież w kapciach przed komputerem i wymądrzać się w necie na tematy, o których się nie ma pojęcia. Ciekaw jestem jakie bzdury wyskrobał Pan na mój temat w swojej książce, która ma się niedługo ukazać. Choć wydaje mi się, że będzie to tylko bardziej rozbudowana wersja Pana pseudokrytycznych artykułów, więc jak do niej sięgnę w przyszłym roku to niewiele stracę, Akurat w Polsce przebywam jedynie na wakacje, gdyż mam dom na rajskiej plaży na Filipinach, gdzie spędzam większość roku. Mam tam spokój do czytania książek i pisania własnych, czego i Panu życzę, Może i Pan kiedyś wyrwie się z Matriksa wybierając właściwą pigułkę.

Póki co, nie tędy droga Panie Żabka.

 

Tomasz Kosiński

Kielce, 08.10.2019

“Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy” Tomasz J. Kosiński

Okładka "Bogowie Słowian"

Słowianie wierzyli, że bogowie sterują kosmosem i naturą, żywiołami takimi jak światło, woda, ogień, odpowiadają za rytm dobowy i zmieniające się pory roku. Autor szeroko opisuje poszczególnych bogów: jak ich przedstawiano w źródłach pisanych i w sztuce, jakie mieli cechy i atrybuty, jak wyglądał ich kult w różnych odłamach Słowiańszczyzny. Sporo miejsca poświęcono demonom i istotom mitycznym, takim jak wilkołaki, wampiry i strzygi.

Tomasz Kosiński, autor książek „Rodowód Słowian”, „Słowiańskie skarby”, “Runy słowiańskie”, wydaje w Bellonie kolejną publikację pt. „Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy”. Przedstawia w niej panteon słowiańskich bogów, bóstw i bohaterów-herosów, zarówno z ziem polskich, jak i Pomorza, Połabia, Czech, Rusi i Bałkanów.

Tu możesz kupić książkę online: https://www.empik.com/bogowie-slowian-kosinski-tomasz-jozef,p1233415203,ksiazka-p

“Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy” Tomasza J. Kosińskiego – premiera 28 listopada 2019

Autor: Tomasz Józef Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia Polski
Książki / nauki humanistyczne / religioznawstwo

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 145 x 205

EAN: 9788311158122

Ilość stron: 544

Data wydania: 2019-11-28

“Runy słowiańskie” T. Kosiński

Okładka "Runy słowiańskie"

Runy słowiańskie skrywa zasłona milczenia. W nauce wciąż pokutują tezy narzucone przez niemieckich uczonych w XIX i XX wieku, że Słowianie jako jedyna wielka grupa etniczna we wczesnośredniowiecznej Europie nie znali pisma, co miało potwierdzać ich niższość cywilizacyjną.

Tomasz Kosiński, autor bestsellerowego „Rodowodu Słowian” oraz „Słowiańskich skarbów”, uważa, że prawda była inna.

Dawni Słowianie używali własnego pisma runicznego, podobnie jak Skandynawowie. Świadczą o tym liczne zabytki pokryte runami odnalezione na terenie Polski, Niemiec, Rosji, Ukrainy i innych państw. Autor na podstawie ich analizy rekonstruuje słowiański alfabet runiczny. Twierdzi, że „Słowianie lubowali się w zabawach słownych, często ukrywali prawdziwe znaczenia, stosowali szyfry”. Znajomości pisma, dostępnej tylko nielicznym, przede wszystkim kapłanom, towarzyszyły magia i tajemnica. Ci, którzy umieli pisać runy, bywali uważani za bogów lub ludzi otoczonych ich opieką, predystynowanych do sprawowania ważnych funkcji w swoich społecznościach.

 

Autor: Tomasz Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia Polski

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5 x 20.5

EAN: 9788311153608

Ilość stron: 408

Data wydania:2019-04-11

“Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” – T. Kosiński

Okładka "Słowiańskie skarby"

Pod koniec XVII wieku we wsi Prilwitz w Meklemburgii (dziś północnowschodnie Niemcy)pastor Fryderyk Sponholtz miał wykopać w przykościelnym ogrodzie kilkadziesiąt figurek z brązu, naczynia i sprzęty obrzędowe z napisami runicznymi. Odkrycie wyszło na jaw dopiero kilkadziesiąt lat później. Według ówczesnych badaczy były to pamiątki po sławnej średniowiecznej świątyni słowiańskiej w Retrze (Radogoszczy). Znajdowała się ona na terytorium wspólnoty plemiennej Redarów, a czczono w niej boga Radegasta (Swarożyca) – jego złoty posąg opisywali chrześcijańscy kronikarze. Tzw. idole prilwickie obalały pogląd, jakoby Słowianie do czasu stworzenia alfabetu przez misjonarzy Cyryla i Metodego byli niepiśmienni. Niestety, runy słowiańskie z Retry w kolejnych wiekach pozostawały tematem tabu, zwłaszcza w nauce niemieckiej, bo nie pasowały do nacjonalistycznych teorii o wyższości cywilizacyjnej ludności germańskiej nad słowiańską.

Tomasz Kosiński, autor bestsellerowego „Rodowodu Słowian”, w 2016 roku odbył podróż po wschodnich Niemczech śladami dawnych Słowian połabskich. Dzięki szczęściu i sprytowi zdołał dotrzeć do ukrytych w muzealnych magazynach idoli prilwickich i sfotografować część z nich. Ta książka to plon jego dziennikarsko-historycznego śledztwa.

 

Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry

Autor: Tomasz Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia świata

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5×20.5

EAN: 9788311153059

Ilość stron: 352

Data wydania: 2018-04-19

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

“Religie dawnych Słowian” D. A. Sikorskiego – recenzja T. J. Kosińskiego

Okładka książki "Religie Słowian"

Jedną z ostatnio wydanych prac jest książka historyka D. A. Sikorskiego „Religie dawnych Słowian”, w której autor nawiązuje do znanych krytyków tematu, jak A. Brückner, J. Strzelczyk, L. Moszyński czy H. Łowmiański, przyjmując dziwną i szkodliwą dla prawdy o słowiańskich wierzeniach zasadę, że „im więcej krytyki tym więcej nauki”.[1]

Wydana w 2018 roku praca jest pisana na zamówienie Wydawnictwa Poznańskiego[2], jak tłumaczy autor, ma mieć charakter popularno-naukowy i jest skierowana do zwykłego czytelnika, a nie tylko środowiska naukowego. Co więcej opatruje ją zabawnym podtytułem „Przewodnik dla zdezorientowanych”, jako odpowiedź na zamieszanie jakie powstało po ukazaniu się kilku książek tzw. turbolechickich. Autor odnoszący się krytycznie do tego środowiska i teorii, jak widać jednak, za namową wydawnictwa zareagował na zapotrzebowanie rynku i stara się wystąpić w roli dekonstruktora mitów, co mu zresztą słabo wychodzi.

Swoją pracę zaczyna słowami ”Wybitny slawista Aleksander Bruckner…”, co każe nam przypuszczać, o czym będzie dalej mowa. ”Dowiadujemy się” m.in., że „Bruckner krytykował pracę Niederlego za jego zbyt słaby krytycyzm…” Do grona wybitnych badaczy zalicza hiperktytyków H. Łowmiańskiego i L. Moszyńskiego, tym samym wskazując własne autorytety naukowe, nota bene sam jest doktorantem równie sceptycznego profesora J. Strzelczyka. Pracę Gieysztora nazywa „niewielką książeczką” i ubolewa, że większość uczonych odebrała jego dzieło pozytywnie i nikt nie pokusił się o krytyczną recenzję. Sam przyznaje przy tym, że „Niestety, świat nauki ciągle potrzebuje tego rodzaju etykiet jak średniowieczne armie sztandarów. Pozwalają one szybko identyfikować ‘swoich’ i ‘obcych’.”

Ze względu na zróżnicowanie językowe, rozległość obszaru i zmiany kulturowe na przestrzeni dziejów, Sikorski mówi o religiach Słowian w liczbie mnogiej, uznając, iż nie posiadali oni jednej, stałej religii właściwej dla wszystkich plemion.

Mnóstwo miejsca D. A. Sikorski poświęca na rozważania o teorii religii, ciężkawe analizy metodologii pracy uczonych, problemy interpretacji źródeł, ustalanie definicji i ocenę warsztatu pracy badawczej historyka, co wprowadza niewtajemniczonego w zaplecze pracy naukowej czytelnika w znudzenie. Po przeczytaniu pierwszych 100 stron mamy wrażenie, że nic nowego nie dowiedzieliśmy się na temat słowiańskich wierzeń, a książka ma charakter krytycznej rozprawy naukowej, a nie opracowania popularno-naukowego dla każdego, jakim miała być z założenia.

Jako pogromca mitów, bezbardonowo stwierdza „jeszcze niedawno sądziłem, że turboslawizm można ignorować,. Dziś zmieniłem zdanie, ponieważ zdobywa coraz większą rzeszę zwolenników, a nawet wkroczył w dyskurs akademicki.[3]”  

W ramach walki z mitami na temat słowiańskiej wiary, cytuje m.in. moją książkę o idolach prilwickich komentując ją iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”. Zero argumentów, polemiki, informacji kto tak stwierdził i na jakiej podstawie. Zamiast tego mamy powtarzanie dogmatu, jak mantry, co bardziej przypomina zabieranie głosu na tematy wyznaniowe, a nie dyskusję czy polemikę naukową. Widzimy tutaj prawdziwy cel autora, jakim jest obrona dotychczasowych pozycji i teorii ustalonych przez świat nauki za bezdyskusyjne w obliczu prób odkrywania prawdy przez niezależnych badaczy i zadawania przez nich, niewygodnych dla akademików, pytań.

Autor, jako zasłużony historyk, kpi nie tylko z turboslawizmu, ale także ze swoich kolegów archeologów żartując, że jeśli archeolog nie wie co odkopał to zakłada, iż to jakieś miejsce kultowe.

Sikorski wątpi także w istnienie pogańskiego kultu na Łyścu, powołując się na argumenty. M. Derwicha.[4] Nie uznaje za pozostałości świątyń pogańskich elementy budynków w Gross Raden, Parchim, Wrocławiu i innych miejscach. Podważa też m.in. istnienie połabskiego boga Radegasta twierdząc, że Adam z Bremy utworzył jego nazwę od nazwy grodu, a bóstwem był wymieniony przez Thietmara Swarożyc (czyli znów górę biorą domysły i potrzeba krytyki, a nie zapisy źródłowe). Za L. Moszyńskim, przyjmuje absurdalną teorię, że kult Swaroga na Litwę zanieśli z Połabia w XIII wieku…misjonarze chrześcijańscy. A o zwolennikach panteonu Długosza pisze brutalnie, że jest ich „zdecydowana mniejszość, prawie na wymarciu”.

O zdolnościach spostrzegawczych, matematycznych i językowych naszego historyka niech świadczy tylko fakt, że w teonimach Perun, Prove/Proven, Poreuitus, Puruvit dostrzega tylko podobieństwo wyrażające się obecnością tej samej głoski p w nagłosie.

W swoich paranaukowych konfabulacjach przywołuje nawet Marsjan, którzy, przy próbach zrozumienia kultury Europejczyków wyłącznie na podstawie obserwacji, bez dostępu do tekstów mieliby, według niego,  problem z łączeniem monogamii z systemem wierzeń naszych przodków. Turbosłowianie kosmofantaści mogliby tu jedynie westchnąć w saunie „szkoda, że on nie nasz”.

 

Tomasz Kosiński

24.09.2019

 

[1] Sikorski D. A., Religie dawnych Słowian, Poznań 2018

[2] Co zabawne, w wykazie swoich prac na https://www.academia.edu, autor odżegnuje się od okładki własnej książki w stylu grafiki z gry „Wiedźmin”, twierdząc, że to sprawka wydawnictwa (uchodzącego za stricte naukowe).

[3] Ubolewa tu nad wydaną przez Piotra Makucha jego pracą doktorską „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” (Kraków 2013)

[4] Derwich, M., Wiarygodność przekazów pisemnych na temat kultu pogańskiego na Łyścu. Archeolog a źródła pisane’, [w:] Słowiańszczyzna w Europie, Wrocław 1996