Czy “Germania” Tacyta jest fałszywką?

Okładka "Germanii" Tacyta

Według P. Hocharta „Germania ” Tacyta i „Magna Germania” Ptolemeusza, to ewidentne fałszerstwa, czego świat nauki, jakimś dziwnym trafem, nie chce przyjąć do wiadomości.[1]

Oryginalnych map Ptolemeusza nikt nigdy nie widział. Zaginęły gdzieś w Azji. Po 1200 latach pojawia się jednak teutoński mnich, który twierdzi, że je skopiował z jakichś arabskich kopii, których nikt nigdy ich nie widział. Mnich dostaje dużą nagrodę i awansuje w kościelnej hierarchii.

Równie cudownym przypadkiem było “odnalezienie” dzieła Tacyta „De origine et situ Germanorum”, które zachowało się tylko w jednym egzemplarzu znalezionym w opactwie Hersfeld w Niemczech, na obszarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego. „Germania” znajdowała się w karolińskim kodeksie z Hersfeldu z IX w., obejmującym także „Żywot Agrykoli” i „Dialog o mówcach” tegoż Tacyta oraz fragmenty „O sławnych mężach Swetoniusza”.

Odkrycie przeniesione zostało do Włoch w roku 1455, gdzie Eneasz Sylwiusz Piccolomini (późniejszy papież Pius II), zbadał je i opisał, wywołując sensację wśród niemieckich humanistów, takich jak Konrad Celtis, Johannes Aventinus czy Ulrich von Hutten. Podobno odnaleziono fragment owego rękopisu hersfeldzkiego w Rzymie.

Niestety nie zachował się ów egzemplarz cudownie odnalezionego rękopisu z Hersfeld, a jedynie jego wątpliwa kopia. Krytycy uważają, że pierwowzór był tak pełen błędów i niedorzeczności, że musiał być jeszcze raz przeredagowany przez kościelnych edytorów, pod kierunkiem samego Eneasza, aby ją uwiarygodnić i ogłosić światu. Możliwe, że właśnie za to dokonanie zarządca całej mistyfikacji został później papieżem.

To Tacyt miał sądzić, że „O krzywdy bogów niech troszczą się bogowie.” (Deorum iniurae dis curae. I, 73). O Germanach pisał, że „nie dali im bogowie ani złota, ani srebra, nie wiedzieć, czy z gniewu, czy z miłości”. Posiłkuje się też jakimiś niepewnymi przekazami w stylu „Oxyonowie z Heluzami noszą twarz ludzką, a ciało zwierzęce”.[2]

Tacyt wymienia dziwne nazwy germańskich bogów, jak Tuiston (Tuisto), tj. zrodzony z ziemi. Większość badaczy uważa że pod tym imieniem kryje się bóstwo będące odpowiednikiem skandynawskiego Tyra, a według innych olbrzyma Ymira.

Jego synem miał być Mannus – twórca i założyciel ludu, który począł trzech innych bogów: Ingewona, Hermiona i Istewona będących protoplastami następujących szczepów germańskich:

  • Ingewonów (mieszkających najbliżej Oceanu),
  • Hermionów (środkowych okolic),
  • Istewonów (pozostali).

Oprócz wyżej wymienionych bóstw Tacyt podaje, że Germanie najbardziej czczą Merkurego, któremu składają ofiary z ludzi, Marsa i Herkulesa, a niektóre plemiona boginię Nerthus (Matkę Ziemię, patronkę płodności, urodzaju i zemsty), Izydę oraz Kastora i Polluksa znanych u nich jako Alkowie.

Tacyt przytacza też opis, że raz w roku kapłani w uroczystej procesji wokół wyspy będącej siedzibą bogini Nerthus obwozili jej posąg ukwieconym wozem zaprzężonym w parę białych krów, co miało zapewnić urodzaj w nadchodzącym lecie. Po procesji posąg był myty przez niewolników, których zabijano, tłumacząc, że to oczyszczenie Nerthus po rytualnych godach. Niektórzy dopatrują się w niej skandynawskiego boga Njorda.[3]

Bóstwa czczono w świętych gajach, nie budowano świątyń ani nie robiono żadnych idoli. Praktykowano wróżenie, z głosów i lotów ptaków a także z zachowań specjalnie hodowanych świętych koni nie skalanych żadną pracą, co znamy akurat z XII-wiecznych opisów Helmolda i Saxo Gramatyka opisujących słowiańskich Obodrzyców, Rugian i Wieletów.[4]

Tacyt wzmiankuje też plemiona zamieszkujące ziemie dzisiejszej Polski, jak lud Lugiów i Wenetów. Mając na uwadze, że nie jest on pewien czy zaliczyć ich do Germanów czy Sarmatów, możemy przyjąć, że część opisywanych przez niego wierzeń mogła odnosić się do ludów protosłowiańskich.

Wiemy, że niestety „Germania” tuż po swym „odkryciu” nie została poddana „krytyce źródeł”, a jej wiarygodność została ustalona a priori, jak autentyczność Darowizny Konstantyńskiej. Uznano, że „dzieło” Tacyta zostało napisane w 98 n.e., mimo tego, iż do XV wieku nikt o nim nie słyszał i nie jest wzmiankowane w innych opracowaniach, co jest silną przesłanką o możliwej mistyfikacji.

Niewiadomo skąd pochodzi informacja, że cesarz rzymski Marcus Claudius Tacitus (Tacyt), panujący w III w. n.e. uważał się za potomka historyka Tacyta[5] i polecił kopiowanie jego dzieł oraz umieszczanie ich w bibliotekach publicznych. Możliwe, że to imię tego cesarza posłużyło „fałszerzom” do nazwania autora „starożytnych” ksiąg, a plotka o ich pokrewieństwie miała dodatkowo uwiarygodnić istnienie Tacyta – historyka.

Obrońcy autentyczności „Germanii” argumentują, że dzieło Tacyta znał Rudolf z Fuldy, żyjący w IX wieku, choć sceptycy zauważają, że ten autor nie wspomina nic o jakiejkolwiek pracy Tacyta, a jedynie przytacza epizod podobny do opowieści opisanej w „Germanii”.

Karol Modzelewski w „Barbarzyńskiej Europie” pisał: „Wątłość tradycji rękopiśmiennej wiąże się z nieobecnością Germanii w życiu literackim średniowiecznej Europy. Spośród ówczesnych pisarzy tylko jeden wykazał się znajomością etnograficznego dzieła Tacyta. Był to Rudolf z Fuldy . Na wstępie pisanego po 852 r. hagiograficznego utworu Translatio sancti Alexandri przedstawił on obszerną charakterystykę Sasów przed chrystianizacją. Charakterystyka ta jest w znacznej części kompilacją. Rudolf połączył, bez powoływania się na źródła, odpowiednio przykrojone i przerobione fragmenty Germanii Tacyta i Życia Karola Einharda. Czerpiąc z Germanii, Rudolf zastąpił Germanów przez Sasów, zmienił czas teraźniejszy pierwowzoru na czas przeszły niedokonany, w paru miejscach uprościł elegancką łacinę Tacyta i niezbyt zrozumiałą dla średniowiecznego czytelnika terminologię antyczną, przede wszystkim zaś dokonał selekcji dostosowując tekst Tacyta do własnych zainteresowań i zamierzeń ideowych.

Wykorzystane w Translatio urywki pochodziły z rozdziałów 4, 9 i 10 Germanii. Fragment jednego zdania (“O tym zaś, jak wierzyli, że określone dni, gdy księżyc jest na nowiu albo w pełni, są pomyślną wróżbą dla rozpoczynania działań…”) zaczerpnięty został z rozdziału 11, ale wskutek wyrwania z kontekstu zmienił się w ogólnik pozbawiony związku z terminami odbywania zgromadzeń wiecowych. Żadna informacja o wiecach (Germania, rozdziały 11 i 12) nie znalazła się zresztą w Translatio sancti Alexandri. Rudolf pominął też całkowicie 7 rozdział Germanii, zawierający kapitalną charakterystykę pozycji plemiennych królów i wodzów, roli kapłanów jako strażników sakralnego miru podczas wypraw wojennych i znaczenia symboli kultu zabieranych na wojnę ze świętych gajów.”

Podobnie rzecz się ma z opisem wyuzdanej rozpusty Nerona u Sulpicjusza Sewera, którą ten miał zaczerpnąć od Tacyta (Roczniki XV, 37), za którym powtarza szczegół o Pitagorasie, „jednym z bandy bezecnych rozpustników”, nie podając jednak źródła. Podobne wydarzenia jakie czytamy u Tacyta opisywał też Paweł Orozjusz, także jednak o nim nie wspominając.

Krytycy twierdzą, że to „fałszerz” zaczerpnął sporne opisy od Rudolfa z Fuldy i innych autorów, a nie odwrotnie.

Za „fałszerza”, czyli Pseudo-Tacyta, uważa się Poggio Braccioliniego, który był początkowo zdolnym kopistą kościelnym, dzięki czemu posiadł sporą wiedzę o dokumentach starożytnych i ich autorach. W 1404 został sekretarzem papieża Bonifacego IX, a funkcję tę sprawował także za czasów pontyfikatu Innocentego VII, Grzegorza XII, Aleksandra V i Jana XXIII, do 1415. Z czasem stał się jednak „wyszukiwaczem” „zabytkowych” dokumentów i ksiąg w klasztorach i średniowiecznych ruinach. Owe „znalezione cudem dokumenty” sprzedawał za duże sumy różnym nabywcom, możnym i duchownym. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży manuskryptu z Livy w 1434 r. wybudował sobie dom we Florencji. Mimo, że 20 lat przed „znalezieniem” Tacyta okazało się, że sprzedany przez niego jeden z „zabytków” był prymitywnie „wyprodukowanym” fałszerstwem, nadal zajmował się swoim procederem. Z czasem założył nawet antykwariat z kopistami o wątpliwej reputacji. Cały zespół „odnalazł” dokumenty (prawie wszystkie w niemieckich kościołach i klasztorach) takich autorów, jak Cicero, Tacitus, Quintilian, Vegetius, Marcus Manilius, Ammianus Marcellinus, Vitruv, Statius, Lucretius, Petronius i innych. W latach 1453-1458 był kanclerzem Florencji, człowiekiem o wielkich wpływach.

Kilkunastu autorów uważa, że to Poggio Bracciolini odpowiedzialny jest za „produkcję” wielu artefaktów, w tym także „Germanii”. Jako sekretarz papieży, pozostawał w ścisłym konktakcie z najwyższymi hierarchami kościoła. Być może to na zlecenie jednego z nich podjął się tej niewdzięcznej pracy.

Oto argumenty ujawniające nieautentyczność tej księgi zebrane przez Michaila Postnikova, który zestawił opinie kilku autorów:

– okoliczność odnalezienia rękopisów jest niezwykle podejrzana i zawiera wskazówki na celowe stworzenie falsyfikatu

– wiele fragmentów z „Annalów” i „Historii” zawiera „informacje”, ktore nie mogłyby być podane z perspektywy „epoki” Tacyta

– w tekstach Psuedo-Tacyta można odnaleźć wiele śladów pochodzących z czasów Renesansu

– obalona zostaje wysoka ocena klasycznego stylu Tacyta w porównaniu z innymi, pochodzącymi z jego epoki pisarzami

– tendencje pornograficzne – charakterystyczne dla okresu XV wieku zjawisko – zawarte w treści rękopisów wzmacniają podejrzenie fałszerstwa. To samo dotyczy rękopisów Petroniusa – ich „odkrywcą” także był Poggio.
– powszechnie panuje opinia, że Tacyt korzystał z pism późnych historyków, jak Flawiusz, Plutarch, Swetoniusz, Tertulian i inni. W rzeczywistości było odwrotnie – Poggio korzystał z tych pism tworząc „Tacyta”.

Liczne argumenty zebrał także W. Kammeier, co prawda związany z kontrowersyjną grupą „krytyków chronologii czasowej”, ale mającą spore dokonania w zakresie badania wiarygodnosci tzw. „źródel historycznych”. Kammeier był też członkiem NSDP, jego książka wyszła w 1935, zmarł w 1959.
W „Historischen Vierteljahresschrift Nr. 24” napisał m.in. „Tacyt to powierzchowny i bezkrytyczny kompilator”.

To on jednak podaje, że:

  • W. Capelle w „Das alte Germanien” zauważa ”rząd zaskakujących podobieństw między informacjami Tacyta, a źrodłami niektórych greckich autorów z V p.n.e. opisujących całkiem inne ludy”.
  • E. Norden w ”Die germanische Urgeschichte in Tacitus’ Germania”
    tłumaczy, że ”cała zawartość czwartego rozdziału Tacyta łącznie z licznym słownictwem wywodzi się ze świata myśli Posejdoniusza, dokładnie mówiąc odpowiada ona jego opisowi północnych ludów – Scytów i Celtów, który Tacyt przenosi na opis Germanów.”
  • Teuffel natomiast w „Teuffels Geschichte der römischen Literatur in 3 Bänden” zarzuca autorowi „Germanii”, że „Nic nie wskazuje na wiedzę wynikajacą z własnych obserwacji”. Tacyt miał przecież możliwość zasięgnięcia informacji od Germanów, którzy licznie, jako niewolnicy, przebywali w Rzymie. Tego jednak nie zrobił, a używane w tekście pojęcia prawne, potwierdzają, że jego wiedza pochodziła z książek, a nie z opowieści ludów, które opisuje. Teuffel krytykuje też autora „Germanii” pisząc, że „Przedstawia fakty w świetle odpowiadającym jego intencjom”, co dzisiaj nazwano by „falszowaniem historii”. Wymienia np. boga Merkurego mimo, że Germanie takiego boga nie mieli.
  • K. Brand w „Tacitus Historien und Annalen Band 2” twierdzi, że „Tacyt podaje … nazwy rzymskich bogów …. ponieważ nie zna germańskich.”

Kammeier zwraca też uwagę, że nigdzie nie ma wzmianek o tym „wyjątkowym” dziele, tak ważnej osobistości jaką miał być senator Tacyt. W podsumowaniu pisze, że „Cała książka nie zawiera prawie żadnego fragmentu, który nie byłby w innym miejscu poddany wątpliwościom, zmodyfikowany czy wręcz zaprzeczony”.

Wiemy zatem, że Pseudo-Tacyt, mimo możliwości zaczerpnięcia informacji od przebywających w Rzymie Germanów, nie skorzystał z tej sposobności, a swoją pracę oparł głównie na materiałach pisanych. Takim źródłem dla Tacyta mogła być „Bella Germaniae” Pliniusza Starszego, wspominana jedynie w liście Pliniusza Młodszego do Beabiusa Macera, która jednak nie dotrwała do naszych czasów. Możliwe, że z tej pracy korzystał Pseudo-Tacyt, choć nie mamy pewności, czy w w XV wieku była ona jeszcze dostępna, ani czy faktycznie istniała.

Warto zapoznać się też z pracami innych badaczy autentyczności „Germanii” Tacyta, do których należą:

  • Voltaire – „Leksykon filozoficzny”
  • John Wilson Ross – „Tacitus and Bracciolini”[6]
  • Polydore Hochart – „De l‘Authenticite des Annales et des Histoires de Tacite” (1890)[7]
  • Leo Wiener, pierwszy profesor Katedry Slawistyki na Uniwersytecie Harvard, poliglota znający 20 języków, pochodzenia m.in. polskiego – „Tacitus‘ Germania and other forgeries”
  • Christopher B. Krebs – „Die „Germania“ des Tacitus und die Erfindung der Deutschen”[8]

Leo Wiener podaje, że jednym z przekonujących dowodów na nieautentyczność „Germanii” jest to, że nie została ona wymieniona w żadnych źródłach.

Bardzo krytycznie na temat pracy Pseudo-Tacyta wypowiadał się także Polyodore Hochart, wybitny romanista i łacinnik, który badał „Germanię” i wydał na jej temat dwie książki. W pierwszej, częściowo za Johnem Rossem, dowodził, że „Germania” jest fałszerstwem, a w drugiej zamieścił polemikę z jego adwersarzami. Mimo tego, że nie udało się obalić jego argumentów, „dzieło” Tacyta stało się jednym z podstawowych źródeł do rekonstrukcji dziejów starożytnych tej części Europy, zwłaszcza dotyczących ludów germańskich, które dziś z marszu uznaje się niesłusznie za niemieckie.

Ciekawą analizę autentyczności dzieł Tacyta przedstawił niedawno polski obrońca Ewangelii Jan Lewandowski[9], który na tym przykładzie starał się podważyć argumenty racjonalistów nie wątpiących przecież w istnienie mało poświadczonego autora „Germanii”, a podważających podobnie skąpo potwierdzone ewangelie. W artykule tego autora czytamy, że „Gdybyśmy bowiem takie same rozumowanie, jakie racjonaliści stosują do Ewangelii, zastosowali do Tacyta i jego dzieł, to okazałoby się, że jego dzieła nie powstały w tym czasie, na który tradycyjnie się je datuje, tylko ponad sto lat później. Okazałoby się też, że nie możemy uważać, że autorem tych dzieł jest Tacyt. A przecież dzisiaj nikt poważny nie neguje tego, że Tacyt napisał to, co napisał.”

Dalej autor zaczyna podawać przykłady i argumentację o dość wątpliwych poświadczeniach dzieł Tacyta, jak i jego samego jako rzymskiego historyka. „Z pisarzy współczesnych Tacytowi wspomina go tylko Pliniusz. Nie powołuje się on jednak na dzieła Tacyta, stąd Pliniusz nie może być dowodem na to, że Tacyt napisał konkretnie to, co mu się dziś przypisuje. W połowie II wieku pisze Ptolemeusz, u którego znajdujemy pewną pomyłkę w opisie miast znajdujących się na północy dzisiejszych Niemiec. Źródła tej pomyłki uczeni dopatrują się u Tacyta”.[10]

Nastepnie czytamy: „Kolejnym autorem, który mógł (choć nie musiał) korzystać z Tacyta, jest Dion Kasjusz, który pisał o zbiegu Usipi i o Gnaeuszu Juliuszu Agrykoli, dowodzącym, że Brytania jest wyspą. Te ostatnie wzmianki są znane tylko Tacytowi, dlatego przyjmuje się, że Kasjusz w tym miejscu korzystał z Tacyta. Jednak Ptolemeusz i Kasjusz nie odwołują się imiennie do Tacyta i (….) możemy powiedzieć, że Ptolemeusz i Kasjusz opierają się tu jedynie na jakiejś ustnej, obiegowej opinii, która była źródłem także dla Tacyta, lub że opierają się oni na źródłach, od których był zależny także Tacyt, lecz które się do dziś nie dochowały (wspomniana informacja zawarta u Kasjusza jest znana tylko Tacytowi). Zatem po okresie 80 lat od proponowanej wyżej datacji dzieł Tacyta (Roczniki) wciąż nie mamy zewnętrznego historycznego potwierdzenia, że w ogóle napisał on te dzieła.”

Mamy jeszcze takie przykłady: „Następnym autorem starożytnym, który czyni aluzję do dzieła Tacyta, jest Tertulian, który pisze 100 lat po dacie, jaką dziś uważa się za rok powstania Roczników. Tertulian odwołuje[11] się dwukrotnie do IV księgi Roczników Tacyta, w której opowiada on o wojnie żydowskiej. Jest to pierwsze wyraźne odwołanie się do dzieła Tacyta w historii.

Laktancjusz również jest czasem posądzany o znajomość Tacyta, ale przypuszczenie to opiera się na bardzo słabych podobieństwach jego dzieła do prac Tacyta.[12] Podobne reminiscencje dostrzega się w dziele Panegyricus ad Constantinum (IX) Eumeniusza z Autun, który powielał za Tacytem przesąd, że noce są zawsze krótkie. Obaj ci autorzy nie powołują się jednak bezpośrednio na samego Tacyta.

W IV wieku na Tacyta powołują się Wopiskus, Liwiusz, Salust i Trogus. Amianus Marcelinus w tym okresie publikuje swoją historię, która zaczyna się w miejscu, w którym Tacyt kończy swe Roczniki, co wskazuje, że przynajmniej znał on jego pracę i być może uważał się za kontynuatora jego dzieła. Mniej więcej w tym okresie pisze również Sulpicjusz Sewerus, który w swym Chronicorum libri (II, 28, 2; II, 29, 2) powołuje się wyraźnie na Roczniki (XV, 37 i 44) Tacyta. Również Hieronim w swym komentarzu do Księgi Zachariasza 14,1-2 powołuje się na Tacyta. W tym okresie pisma Tacyta mogli znać również tacy historycy jak Klaudian i Serwiusz (ten ostatni na pewno znał pewne fragmenty z dzieł Tacyta). Hegezyp (ten sam okres) sporządził łacińską wersję Wojny żydowskiej Flawiusza, którą uzupełniał o różne dodatki, w tym dodatki pochodzące, jak się wydaje, z Roczników Tacyta (IV, 8; por. Roczniki Tacyta, V, 6). W V wieku do znajomości Tacyta przyznawali się tacy pisarze jak Orozjusz i Sydoniusz[13]. Orozjusz cytuje[14] Tacyta i jego relacje porównuje z takimi historykami, jak Pompejusz Trogus, Flawiusz i Swetoniusz.

W VI wieku ślady znajomości Tacyta odnajdujemy u takich pisarzy jak Kasjodor i u piszącego niecałe 100 lat po nim Jordanesa. Kasjodor wydaje się słabo znać Tacyta, ponieważ mówi o nim jako o „pewnym Korneliuszu”.[15]

Jak wiemy „Historia Gotów” Kasjodora, którą streszcza w swojej „Getice” Jordanes, także zaginęła. We wstępie do swojego dzieła Jordanes informował, że streszczenie Kasjodora wykonał na prośbę swojego przyjaciela Kastaliusza, zaś oryginał miał do wglądu jedynie przez trzy dni, w związku z czym nie oddaje dokładnie słów księgi, lecz raczej jej sens.[16] E. Zwolski pisze, że w 533 roku  „Historia Gotów” Kasjodora była publicznie znana, dlatego może dziwić fakt, że Jordanes publikujący swoją „Getikę” po 18 latach od tej daty, w 551 r., miał do niej tak ograniczony dostęp. Wygląda na to, że ktoś mu podsunął książkę Kasjodora, by zmotywować go do napisania własnej kroniki „O pochodzeniu i czynach Gotów”, ale po co, skoro księga Kasjodora o podobnej tematyce już istniała. Jordanes dokonuje streszczenia owej „publicznie znanej” kroniki o dziejach Gotów, jakby wiedział, że ma ona wkrótce bezpowrotnie zaginąć. Jordanes ma być zatem lepszym autorem od Kasjodora w tym temacie prawdopodobnie ze względu na zawartość „Historii Gotów”, której nie poznamy.

W każdym bądź razie, mamy kilka historycznych odwołań do prac Tacyta, głównie „Roczników”, ale bez podania samego Tacyta z imienia. Jan Lewandowski w swym artykule wyjaśnia, iż „Przyjmuje się najczęściej, że Tacyt napisał swe Roczniki około roku 116 n.e. Tacyt nie podaje się jednak za autora tego dzieła.” Jeśli się nie podpisał, to znaczy, że ktoś uznał, nie wiadomo na jakiej podstawie, iż to jego dzieło. Jest to jedynie potwierdzenie istnienia „Roczników”, ale nie Tacyta-historyka.

Zauważmy też, że to właśnie zespół Poggio Braccioliniego „odnalazł” prace Ammianusa Marcellinusa, uznawanego za kontynuatora „Dziejów” Tacyta, co niestety może świadczyć, że i jego „dzieło” jest zgrabnym falsyfikatem.

Podsumowując, istnieje mnóstwo przesłanek, że „Germania” Tacyta jest falsyfikatem, a co więcej samo istnienie Tacyta, jako rzymskiego historyka budzi szereg wątpliwości. Najczęstsze dawne odwołania dotyczą, co prawda „Roczników”, ale nie są one podpisane i tylko umownie Tacyta uznaje się za ich autora, najprawdopodobniej po to, by uwiarygodnić także samą „Germanię”. Niestety podważenie autentyczności „Germanii” uruchamia domino podejrzeń wobec innych „dzieł” ze stajni Poggio Braccioliniego, w tym m.in. Cicero, Tacitusa, Quintiliana, Vegetiusa, Marcusa Maniliusa, Ammianusa Marcellinusa, Vitruva, Statiusa, Lucretiusa, Petroniusa, Probusa, Flaviusa Capera, Eutychesa.

 

Tomasz Kosiński

12.10.2019

 

[1] Hochart Polydore, De l’autenticité des annales et des histoires de Tacite, Paris 1890

[2] Tacyt, Germania, przeł. Adam Naruszewicz, wyd. T. Mostowski, Warszawa 1804, edycja komputerowa www.zrodlahistoryczne.prv.pl, s. 19.

[3] Dumézil Georges, Bogowie germanów. Szkice o kształtowaniu się religii skandynawskiej, przeł. Anna Gronowska, Oficyna Naukowa, Warszawa 2006; Kempiński Andrzej M., Słownik mitologii ludów indoeuropejskich, SAWW, Warszawa 1993; Piekarczyk Stanisław, Mitologia Germańska, wyd. Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1979; Słupecki Leszek Paweł, Mitologia skandynawska w epoce wikingów, Wyd. NOMOS, Kraków 2003; Szrejter Artur, Mitologia Germańska (wyd. II), L&L, Gdańsk 2006

[4] Tacyt, Dzieła, t. I-II, przekład i opracowanie S. Hammer, Czytelnik, Warszawa 1957

[5] Obecnie kwestionuje się to pokrewieństwo, za: Słownik cesarzy rzymskich, red. nauk. Jan Prostko-Prostyński, Poznań: Wyd. Poznańskie, 2001, s. 187

[6] http://manybooks.net/titles/rossjohnetext058tcbr10.html

[7] http://www.ilya.it/chrono/pages/hocharttacitusdt.htm

[8] https://bilder.buecher.de/zusatz/34/34503/34503761_lese_1.pdf

[9] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[10] Tacyt, Roczniki, IV, 72, 73

[11] Tertulian, Do pogan, 11

[12] Laktancjusz, Div. inst., I, 18, 8

[13] Sydoniusz, Ep., IV, 22, 2; IV, 14, 1

[14] Orozjusz, Adversus paganos, I, 5, 1; I, 10, 1; cytaty za: Tacyt, Roczniki, V, 3. 7

[15] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[16] Zwolski Edward, Kasjodor i Jordanes. Historia gocka czyli scytyjska Europa. Lublin 1984

Początki ludów. Europejczycy czyli Słowianie – B. Dębek

Okładka "Początki ludów. Europejczycy czyli Słowianie"

Bogusław A. Dębek w najnowszej publikacji „Początki ludów: Europejczycy, Słowianie” rozwija wątki poruszone w książce „Słowiańskie dzieje”, cieszącej się sporym powodzeniem wśród czytelników. Praca jest oparta na najnowszych badaniach genetycznych, które w sposób rewolucyjny zmieniają dotychczasowe poglądy na genezę ludów europejskich, w tym Słowian.

Dzisiejsi Europejczycy wywodzą się od niewielkiej grupy ludzi, która opuściła Afrykę ok. 70 tysięcy lat temu. To z niej wyodrębniły się ludy, które przez Bliski Wschód dotarły do Europy, Azji i na wyspy Oceanii, dając początek Indoeuropejczykom. Około czwartego tysiąclecia przed naszą erą część ludności określanej jako indoeuropejska ruszyła z powrotem na wschód, w głąb Azji, dokonując licznych podbojów. Ludy te są znane jako Ariowie i, jak dowodzą badania DNA, są najbliżej spokrewnione ze Słowianami.

Autor opisuje najstarsze kultury protosłowiańskiei słowiańskie w Europie. Czytelnik dowie się m.in., czym były lendzielskie rondele i jakie znaczenie ma waza wykopana w 1976 roku w Bronocicach (województwo świętokrzyskie). Książka zawiera liczne mapy i ilustracje.tor:

 

Początki ludów. Europejczycy czyli Słowianie

Autor: Bogusław Dębek

Data wydania: 14 marca 2019

ISBN: 978831115621

“Słowiańskie dzieje” – B. Dębek

Okładka "Słowiańskie dzieje"

Słowiańskie dzieje to kompendium wiedzy o dawnych dziejach Słowiańszczyzny oraz ludów z nią spokrewnionych z nią ludów. Opowieść zaczyna się wiele tysięcy lat temu, gdy na obszarach azjatyckich wyodrębniły się pierwociny ludów indoeuropejskich. Ludność tę nazwano Ariami. Niektóre ludy indoaryjskie, np. Scytowie i Sarmaci, skierowały się później na zachód, dokonując podbojów na terenie Europy. Z nich wyłonili się Prasłowianie. Stało się to co najmniej 7,5 tys. lat temu nad Dunajem, w dorzeczach Dniepru, Wisły, Odry i Łaby.

W efekcie rozwoju tych ludów w średniowieczu powstały słowiańskie narody i państwa, w tym naród i państwo polskie. Autor odtwarza ten proces, korzystając także z najnowszych osiągnięć genetyki. Ukazuje też władców, wydarzenia polityczne i wojny, organizację społeczną oraz bogaty świat wierzeń religijnych poszczególnych grup Słowian.

Słowiańskie dzieje to książka, która wprowadzając w skomplikowaną i fascynującą historię naszych przodków, wywołuje również refleksję nad naszym pochodzeniem.

 

Słowiańskie dzieje

 

Autor: Bogusław Andrzej Dębek

Kategorie: Książki / historia / historia Polski

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5×20.5

EAN: 9788311153240

Ilość stron: 336

Data wydania: 2018-04-19

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody – J. Bieszk

Okładka "Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody"

Niniejsza publikacja kończy Czteroksiąg Lehicki napisany przez Janusza Bieszka w latach 2014-2018. Zawiera on 490 cytatów – dowodów źródłowych ze 165 kronik, roczników, dzieł lehickich, polskich i zagranicznych w siedmiu językach obcych, potwierdzających funkcjonowanie Lehii w starożytności i średniowieczu.

Autor prezentuje pełny, poprawiony i uzupełniony poczet 166 władców Lehii, panujących od 2078 roku p.n.e. do 1370 roku n.e., opracowany m.in. według najstarszych kronik z IV-VIII-X-XI wieku oraz zastosowanego w nich przez kronikarzy innego przelicznika Roku Świata.

Jednocześnie przedstawia funkcjonowanie Starożytnego Królestwa Lehii wraz z panowaniem jego lehickich królów oraz opisuje organizację Imperium Lehitów i Imperium Sarmatów-Wenedów, jak również sojusze z innymi sławiańskimi królestwami.

Ponadto po raz pierwszy w Polsce autor prezentuje i omawia:

– Księgę I (Liber I.) kroniki Prokosza z X wieku (edycja łacińska z 1827 roku i jej porównanie z edycją polską z 1825 roku).

– Kronikę O pochodzeniu Toporczyków, ich orężu i czynach Zolawa Lamberta z XI wieku.

– Księgę II O starożytnych rodach w Polanii, znakach rycerskich zwanych w ojczystym języku herbami Kagnimira z XI wieku.

– Listy panujących pierwszych i drugich 12 wojewodów.

– 25 pocztów starożytnych królów różnych plemion Ariów-Sławian Indoscytów oraz Prabałtów zaczerpniętych z najstarszych kronik.

– 10 kolejnych nieznanych pocztów wczesnośredniowiecznych królów Lehii ze źródeł polskich i zagranicznych.

– Historię Sarmacji… wojewodów Żelizów z VII-XI wieku.

– Zrekonstruowane kroniki Miorsza z XI wieku i Mateusza Cholewy z XII wieku.

– Starożytne przykazania oraz szlachetne zasady i zwyczaje sarmackie Ariów-Sławian.

Autor podkreśla, iż zgodnie z wyżej wymienionymi dowodami państwowość Lehii, czyli Polski, liczy ponad 4000 lat i jest najstarsza w Europie oraz jedna z najstarszych na świecie.

 

Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody

 

Autor:Janusz Bieszk

Kategorie:Książki / historia / historia Polski

Typ okładki:okładka miękka

Wydawca:Bellona

Wymiary:14×20.5

EAN:9788311155770

Ilość stron:488

Data wydania:2019-04-03

Wandalowie czyli Polacy – P. Szydłowski

Okładka "Wandalowie czyli Polacy"

Jedna z teorii o pochodzeniu Polaków, zaczerpnięta m.in. od żyjącego w XII?XIII wieku biskupa krakowskiego i kronikarza Wincentego Kadłubka, głosi, że naszymi praprzodkami byli Wandalowie i Goci, wywodzący się od biblijnego Noego. Sojusz tych dwóch ludów miał się przyczynić do rozwoju imperium lechickiego zwanego Wielką Lechią.

Zwolennikem tej tezy jest Paweł Szydłowski, Polak mieszkający w kanadyjskim Vancouver, którego pasjami są historia, religioznawstwo (zwłaszcza interpretowanie Biblii) i medycyna niekonwencjonalna. Ta książka jest poszerzoną wersją jego wykładów na YouTube. Szydłowski opisuje niepoprawną politycznie historię Polski przedpiastowskiej, taką jaką zawarto w starych kronikach. To historia pełna tajemnic i zagadek, których nie potrafili lub nie chcieli rozwikłać historycy.

 

Wandalowie, czyli Polacy. Ostatnia zagadka naszej historii

Autor: Paweł Szydłowski

Kategorie: Książki / historia / historia Polski

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5×20.5

EAN: 9788311152847

Ilość stron: 272

Data wydania: 2018-01-25

“Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy” Tomasz J. Kosiński

Okładka "Bogowie Słowian"

Słowianie wierzyli, że bogowie sterują kosmosem i naturą, żywiołami takimi jak światło, woda, ogień, odpowiadają za rytm dobowy i zmieniające się pory roku. Autor szeroko opisuje poszczególnych bogów: jak ich przedstawiano w źródłach pisanych i w sztuce, jakie mieli cechy i atrybuty, jak wyglądał ich kult w różnych odłamach Słowiańszczyzny. Sporo miejsca poświęcono demonom i istotom mitycznym, takim jak wilkołaki, wampiry i strzygi.

Tomasz Kosiński, autor książek „Rodowód Słowian”, „Słowiańskie skarby”, “Runy słowiańskie”, wydaje w Bellonie kolejną publikację pt. „Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy”. Przedstawia w niej panteon słowiańskich bogów, bóstw i bohaterów-herosów, zarówno z ziem polskich, jak i Pomorza, Połabia, Czech, Rusi i Bałkanów.

Tu możesz kupić książkę online: https://www.empik.com/bogowie-slowian-kosinski-tomasz-jozef,p1233415203,ksiazka-p

“Bogowie Słowian. Bóstwa, biesy i junacy” Tomasza J. Kosińskiego – premiera 28 listopada 2019

Autor: Tomasz Józef Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia Polski
Książki / nauki humanistyczne / religioznawstwo

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 145 x 205

EAN: 9788311158122

Ilość stron: 544

Data wydania: 2019-11-28

“Runy słowiańskie” T. Kosiński

Okładka "Runy słowiańskie"

Runy słowiańskie skrywa zasłona milczenia. W nauce wciąż pokutują tezy narzucone przez niemieckich uczonych w XIX i XX wieku, że Słowianie jako jedyna wielka grupa etniczna we wczesnośredniowiecznej Europie nie znali pisma, co miało potwierdzać ich niższość cywilizacyjną.

Tomasz Kosiński, autor bestsellerowego „Rodowodu Słowian” oraz „Słowiańskich skarbów”, uważa, że prawda była inna.

Dawni Słowianie używali własnego pisma runicznego, podobnie jak Skandynawowie. Świadczą o tym liczne zabytki pokryte runami odnalezione na terenie Polski, Niemiec, Rosji, Ukrainy i innych państw. Autor na podstawie ich analizy rekonstruuje słowiański alfabet runiczny. Twierdzi, że „Słowianie lubowali się w zabawach słownych, często ukrywali prawdziwe znaczenia, stosowali szyfry”. Znajomości pisma, dostępnej tylko nielicznym, przede wszystkim kapłanom, towarzyszyły magia i tajemnica. Ci, którzy umieli pisać runy, bywali uważani za bogów lub ludzi otoczonych ich opieką, predystynowanych do sprawowania ważnych funkcji w swoich społecznościach.

 

Autor: Tomasz Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia Polski

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5 x 20.5

EAN: 9788311153608

Ilość stron: 408

Data wydania:2019-04-11

“Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” – T. Kosiński

Okładka "Słowiańskie skarby"

Pod koniec XVII wieku we wsi Prilwitz w Meklemburgii (dziś północnowschodnie Niemcy)pastor Fryderyk Sponholtz miał wykopać w przykościelnym ogrodzie kilkadziesiąt figurek z brązu, naczynia i sprzęty obrzędowe z napisami runicznymi. Odkrycie wyszło na jaw dopiero kilkadziesiąt lat później. Według ówczesnych badaczy były to pamiątki po sławnej średniowiecznej świątyni słowiańskiej w Retrze (Radogoszczy). Znajdowała się ona na terytorium wspólnoty plemiennej Redarów, a czczono w niej boga Radegasta (Swarożyca) – jego złoty posąg opisywali chrześcijańscy kronikarze. Tzw. idole prilwickie obalały pogląd, jakoby Słowianie do czasu stworzenia alfabetu przez misjonarzy Cyryla i Metodego byli niepiśmienni. Niestety, runy słowiańskie z Retry w kolejnych wiekach pozostawały tematem tabu, zwłaszcza w nauce niemieckiej, bo nie pasowały do nacjonalistycznych teorii o wyższości cywilizacyjnej ludności germańskiej nad słowiańską.

Tomasz Kosiński, autor bestsellerowego „Rodowodu Słowian”, w 2016 roku odbył podróż po wschodnich Niemczech śladami dawnych Słowian połabskich. Dzięki szczęściu i sprytowi zdołał dotrzeć do ukrytych w muzealnych magazynach idoli prilwickich i sfotografować część z nich. Ta książka to plon jego dziennikarsko-historycznego śledztwa.

 

Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry

Autor: Tomasz Kosiński

Kategorie: Książki / historia / historia świata

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Bellona

Wymiary: 14.5×20.5

EAN: 9788311153059

Ilość stron: 352

Data wydania: 2018-04-19

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

“Religie dawnych Słowian” D. A. Sikorskiego – recenzja T. J. Kosińskiego

Okładka książki "Religie Słowian"

Jedną z ostatnio wydanych prac jest książka historyka D. A. Sikorskiego „Religie dawnych Słowian”, w której autor nawiązuje do znanych krytyków tematu, jak A. Brückner, J. Strzelczyk, L. Moszyński czy H. Łowmiański, przyjmując dziwną i szkodliwą dla prawdy o słowiańskich wierzeniach zasadę, że „im więcej krytyki tym więcej nauki”.[1]

Wydana w 2018 roku praca jest pisana na zamówienie Wydawnictwa Poznańskiego[2], jak tłumaczy autor, ma mieć charakter popularno-naukowy i jest skierowana do zwykłego czytelnika, a nie tylko środowiska naukowego. Co więcej opatruje ją zabawnym podtytułem „Przewodnik dla zdezorientowanych”, jako odpowiedź na zamieszanie jakie powstało po ukazaniu się kilku książek tzw. turbolechickich. Autor odnoszący się krytycznie do tego środowiska i teorii, jak widać jednak, za namową wydawnictwa zareagował na zapotrzebowanie rynku i stara się wystąpić w roli dekonstruktora mitów, co mu zresztą słabo wychodzi.

Swoją pracę zaczyna słowami ”Wybitny slawista Aleksander Bruckner…”, co każe nam przypuszczać, o czym będzie dalej mowa. ”Dowiadujemy się” m.in., że „Bruckner krytykował pracę Niederlego za jego zbyt słaby krytycyzm…” Do grona wybitnych badaczy zalicza hiperktytyków H. Łowmiańskiego i L. Moszyńskiego, tym samym wskazując własne autorytety naukowe, nota bene sam jest doktorantem równie sceptycznego profesora J. Strzelczyka. Pracę Gieysztora nazywa „niewielką książeczką” i ubolewa, że większość uczonych odebrała jego dzieło pozytywnie i nikt nie pokusił się o krytyczną recenzję. Sam przyznaje przy tym, że „Niestety, świat nauki ciągle potrzebuje tego rodzaju etykiet jak średniowieczne armie sztandarów. Pozwalają one szybko identyfikować ‘swoich’ i ‘obcych’.”

Ze względu na zróżnicowanie językowe, rozległość obszaru i zmiany kulturowe na przestrzeni dziejów, Sikorski mówi o religiach Słowian w liczbie mnogiej, uznając, iż nie posiadali oni jednej, stałej religii właściwej dla wszystkich plemion.

Mnóstwo miejsca D. A. Sikorski poświęca na rozważania o teorii religii, ciężkawe analizy metodologii pracy uczonych, problemy interpretacji źródeł, ustalanie definicji i ocenę warsztatu pracy badawczej historyka, co wprowadza niewtajemniczonego w zaplecze pracy naukowej czytelnika w znudzenie. Po przeczytaniu pierwszych 100 stron mamy wrażenie, że nic nowego nie dowiedzieliśmy się na temat słowiańskich wierzeń, a książka ma charakter krytycznej rozprawy naukowej, a nie opracowania popularno-naukowego dla każdego, jakim miała być z założenia.

Jako pogromca mitów, bezbardonowo stwierdza „jeszcze niedawno sądziłem, że turboslawizm można ignorować,. Dziś zmieniłem zdanie, ponieważ zdobywa coraz większą rzeszę zwolenników, a nawet wkroczył w dyskurs akademicki.[3]”  

W ramach walki z mitami na temat słowiańskiej wiary, cytuje m.in. moją książkę o idolach prilwickich komentując ją iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”. Zero argumentów, polemiki, informacji kto tak stwierdził i na jakiej podstawie. Zamiast tego mamy powtarzanie dogmatu, jak mantry, co bardziej przypomina zabieranie głosu na tematy wyznaniowe, a nie dyskusję czy polemikę naukową. Widzimy tutaj prawdziwy cel autora, jakim jest obrona dotychczasowych pozycji i teorii ustalonych przez świat nauki za bezdyskusyjne w obliczu prób odkrywania prawdy przez niezależnych badaczy i zadawania przez nich, niewygodnych dla akademików, pytań.

Autor, jako zasłużony historyk, kpi nie tylko z turboslawizmu, ale także ze swoich kolegów archeologów żartując, że jeśli archeolog nie wie co odkopał to zakłada, iż to jakieś miejsce kultowe.

Sikorski wątpi także w istnienie pogańskiego kultu na Łyścu, powołując się na argumenty. M. Derwicha.[4] Nie uznaje za pozostałości świątyń pogańskich elementy budynków w Gross Raden, Parchim, Wrocławiu i innych miejscach. Podważa też m.in. istnienie połabskiego boga Radegasta twierdząc, że Adam z Bremy utworzył jego nazwę od nazwy grodu, a bóstwem był wymieniony przez Thietmara Swarożyc (czyli znów górę biorą domysły i potrzeba krytyki, a nie zapisy źródłowe). Za L. Moszyńskim, przyjmuje absurdalną teorię, że kult Swaroga na Litwę zanieśli z Połabia w XIII wieku…misjonarze chrześcijańscy. A o zwolennikach panteonu Długosza pisze brutalnie, że jest ich „zdecydowana mniejszość, prawie na wymarciu”.

O zdolnościach spostrzegawczych, matematycznych i językowych naszego historyka niech świadczy tylko fakt, że w teonimach Perun, Prove/Proven, Poreuitus, Puruvit dostrzega tylko podobieństwo wyrażające się obecnością tej samej głoski p w nagłosie.

W swoich paranaukowych konfabulacjach przywołuje nawet Marsjan, którzy, przy próbach zrozumienia kultury Europejczyków wyłącznie na podstawie obserwacji, bez dostępu do tekstów mieliby, według niego,  problem z łączeniem monogamii z systemem wierzeń naszych przodków. Turbosłowianie kosmofantaści mogliby tu jedynie westchnąć w saunie „szkoda, że on nie nasz”.

 

Tomasz Kosiński

24.09.2019

 

[1] Sikorski D. A., Religie dawnych Słowian, Poznań 2018

[2] Co zabawne, w wykazie swoich prac na https://www.academia.edu, autor odżegnuje się od okładki własnej książki w stylu grafiki z gry „Wiedźmin”, twierdząc, że to sprawka wydawnictwa (uchodzącego za stricte naukowe).

[3] Ubolewa tu nad wydaną przez Piotra Makucha jego pracą doktorską „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” (Kraków 2013)

[4] Derwich, M., Wiarygodność przekazów pisemnych na temat kultu pogańskiego na Łyścu. Archeolog a źródła pisane’, [w:] Słowiańszczyzna w Europie, Wrocław 1996