Ubeckie rzygowiny S. Michalkiewicza i poganizacja Polski według S. Krajskiego

Okładka Mit Wielkiej Lechii

Magna Polonia swój numer 5/2017 poświęciła Wielkiej Lechii, walcząc z tym – według kato-narodowców – wrogim wobec Kościoła zjawiskiem. W numerze w tematyce antylechickiej znalazły się następujące artykuły:

  • POLEMIKA Z GŁUPSTWEM Wojciech Kempa 2
  • SŁOWO OD WYDAWCY Przemysław Holocher 2
  • TURBOSŁOWIANIE KONTRATAKUJĄ Grzegorz Braun 3
  • WIELKA POLSKA KATOLICKA ks. Roman Adam Kneblewski 6
  • WIELKA LECHIA, CZYLI WIELKI SZWINDEL Radosław Patlewicz 8
  • GUROWSZCZYZNA Stanisław Michalkiewicz 10
  • W WALCE Z POGAŃSTWEM Jan Żaryn 12
  • BAJKI O WIELKIEJ LECHII Wojciech Kempa 14
  • LECHICKI KOMPLEKS Michał Gniadek – Zieliński 16

Widzimy jak na dłoni jacy autorzy zostali zaangażowani do walki z ideą Wielkiej Lechii. Znany nam S. Michalkiewicz i W. Kempa, ale też G. Braun, J. Żaryn i R. Patlewicz. Same gwiazdy kato-narodowej sceny. Widać gołym okiem, że Konfederacja, podobnie jak i inne partie, nie ma po drodze z prosłowiańszczyzną, która staje się de facto ruchem antysystemowym, którego boją się i z czym walczą praktycznie wszystkie opcje polityczne w Polsce.

Poza opisaniem tematu w swoim dwumiesięczniku, Magna Polonia przeprowadziła szereg wywiadów na temat szkodliwości idei wielkolechickiej dla chrześcijańskiego ładu w Polsce, m.in. z prawicowymi publicystami, jak S. Michalkiewicz, S. Krajski, czy W. Kempa.

Znany redaktor kato-narodowy S. Michalkiewicz w wywiadzie dla naszego ulubionego medium Magna Polonia nazywa ideę Wielkiej Lechii „ubeckimi rzygowinami”. Mój Boże Panie Stanisławie, kto panu taką krzywdę zrobił, że musi się pan tak poniżać tego typu spekulacjami używając rynsztokowego języka.

https://youtu.be/_sCg5bZJ7cA

Jakiż to ksiądz, czy biskup kazał panu w tak prostacki sposób zareagować na turbolechickie szkalowanie kościoła, który wmawiał nam przez setki lat, że przed chrześcijaństwem ani Polski, ani żadnej Lechii nie było.

Pan redaktor uznaje, że teoria Wielkiej Lechii to ubeckie wymiociny mające na celu obarczenie kościoła za wszelkie zło z przeszłości. Nasz medialny celebryta Michalkiewicz nie zauważył, że najdawniejszymi piewcami Lechii i Lechitów byli akurat…księża katoliccy. Wystarczy wspomnieć błogosławionego biskupa W. Kadłubka, który pierwszy pisał o Lechitach. Inni późniejsi kronikarze stanu duchownego też nie mieli problemów z gloryfikowaniem naszej lechickiej przeszłości, a taki ks. Wojciech Dębołecki nawet twierdził, że w Raju mówiono po polsku i Lechici zawojowali pół świata.

Niektórzy duchowni dziejopisowie być może tworzyli ku pokrzepieniu serc, ale czemu kato-narodowcy występujący w obronie tegoż kościoła nie widzą groteski w tym, że szkalując turbosłowiaństwo, de facto oczerniają ideowych patronów Wielkiej Lechii w osobach wielu księży i biskupów. Czyżby ci źli duchowni także byli sterowani przez ówczesne rosyjskie spec-służby, czy to tylko fobia naszego konserwatywnego redaktora, próbującego przypodobać się środowiskom klerykalno-narodowym.

Michalkiewicz uznaje, że „bzdury” o jakimś państwie słowiańskim przed Mieszkiem są kolportowane przez „parszywców” bezpieki, której głównym wrogiem jest Kościół. Stara się tłumaczyć, że to dzięki chrześcijaństwu w XII wieku wprowadzono u nas prawa własności. Nie dodaje, że najbardziej skorzystał na tym akurat Kościół, któremu nadano majątki do ściągania dziesięciny. W iście katolickim stylu, rodem z zakrystii lub wioskowej plebanii, Michalkiewicz wulgarnie stwierdza, że historie o Wielkiej Lechii „są przeznaczone dla naiwniaków, którzy jak coś zobaczą pierwszy raz to dostają od razu orgazmu”.

Warto przypomnieć, że Michalkiewicz zaistniał dzięki kontrowersyjnym, rasistowskim, chamskim wypowiedziom w stylu „Kaczyński powinien się powiesić”, „No głupia jest ta pani Młynarska i tyle” i niemal w każdym wywiadzie wyzywa kogoś od „głupków”, „tępaków”, „agentów”. Nie przeszkadza mu to w obnoszeniu się ze swoimi sympatiami chrześcijańskimi, a wulgarne słowa najwidoczniej traktuje jako oręż w walce o dobre imię Kościoła.

Na swoich kanałach zbiera datki na tzw. „wolne słowo”, a niedawno popadł w problemy finansowe i niczym drugi Rydzyk poprosił swoich fanów o zrzutkę na…przeżycie w trudnych czasach, gdy trwa na niego „obława”.

Dość ciekawie ustosunkował się do wypowiedzi Pana Stasia Pol Lechicki, co można obejrzeć tutaj: https://wiaraprzyrodzona.wordpress.com/2017/10/03/prawda-w-oczy-kole-w-obronie-pana-stasia-michalkiewicza/

Michalkiewiczowi wtórują inni publicyści kato-narodowi, coraz częściej zapraszani do udzielania wywiadów na YT w sprawie Wielkiej Lechii, jak chociażby Stanisław Krajski, który twierdzi, że przed 966 r. na terenie Polski działy się straszne rzeczy.

https://youtu.be/XN7wRCF4XE0

Przedmieszkowych książąt nazywa on „kacykami”, którzy żyli z handlu swoimi poddanymi i mieli ich rzekomo sprzedawać w dziesiątkach tysięcy do krajów arabskich. Nie mówi, że nie ma na to ani jednego źródła pisanego, by Polanie i ich przodkowie to robili. Jest to ewidentna propaganda niemiecko-kościelna mająca oczernić Polaków i czasy rodzimowiercze. To, że ludźmi handlowano w Pradze, w Świętym Cesarstwie Rzymskim, u Rusów, czy Skandynawów, nie oznacza, że podobnie było w Polsce. Ten mit o handlu niewolnikami przez Piastów i ich poprzedników zbudowany jest tylko na domysłach. My zawsze byliśmy inni, nie mieliśmy kolonii, nie handlowaliśmy ludźmi, nie zbudowaliśmy żadnego imperium opartego na wyzysku i krwi podbijanych ludów, ale na demokracji wiecowej lub pokojowym porozumieniu z Litwą, itp. Wystarczy przeczytać artykuł M. Agnosiewicza na ten temat pt. Polskie obozy koncentracyjne Mieszka I czyli turbolewicowa historia Polski: https://www.racjonalista.pl/kk.php/s,10221

Jak widać nie tylko lewica rozpowszechnia tego typu kłamstwa, ale i kato-prawica. Jednym i drugim nie zależy na prawdzie o pogańskiej Lechii, późniejszej Polski, podbitej przez chrześcijaństwo pozostające pod niemiecką dominacją, która jest niewygodna dla obecnych liberałów, zwolenników Unii Europejskiej zdominowanej przez Niemcy właśnie, czy też dla prawicy pozostającej na garnuszku Kościoła.

Krajski dalej bredzi, że chrzest dał wolność Polakom, zapominając o wprowadzeniu ustroju feudalnego w ramach, którego praktycznie do XIX wieku chłop polski nie był wolny. Bezceremonialnie stwierdza, że propagowanie i gloryfikowanie historii sprzed 966 roku należy uznać za „antypolski jazgot”.

Zainteresowanie ideą turbosłowiańską nazywa poganizacją życia, co ma być związane z utratą racjonalnego myślenia, które ma być według niego właściwością cywilizacji chrześcijańskiej. Boże. Iluż to racjonalistów kościół spalił na stosach, jak długo ich dzieła były na indeksie ksiąg zakazanych, ileż to racjonalnych teorii kościół przez wieki uznawał za dzieła szatana? Może Krajski odniesie się do wspomnianego wyżej artykułu ze strony racjonalista.pl. Z tego co wiem to racjonaliści w Polsce są głównymi krytyki instytucji Kościoła, więc hipokryzja Krajskiego sięga tu zenitu.

Brnie dalej w swój inkwizytorski tok myślenia mówiąc, że “pogaństwo opiera się na wierze, bez używania rozumu i empirii”, co ma wskazywać na rzekomą wyższość chrześcijaństwa. Nie dopowiada, że przecież dogmaty katolickie o wniebowzięciu Jezusa i Marii z ciałami do nieba, zapłodnieniu i urodzeniu dziecka przez dziewicę, zmartwychwstaniu itp. nie mają nic wspólnego ani z racjonalizmem, ani tym bardziej z empiryzmem. To Krajski uważa chyba swoich słuchaczy za pozbawionych zdolności samodzielnego myślenia, bezrozumnych wykonawców woli kapłanów i ich popleczników.

W tym samym wywiadzie, Krajski jako „racjonalny” badacz masonerii stwierdza, że stoją za tym… szatan i demony. Dalej już nie miałem siły oglądać wynurzeń na temat homoseksualizmu, nazizmu i bóg wie czego jeszcze. Krajski pokazuje najbardziej obłudną twarz polskich środowisk narodowych, jaką ostatnio widziałem. Jestem patriotą, ale tego typu turbokatolickie poglądy skutecznie mnie zniechęcają do udziału w jakichkolwiek pseudopatriotycznych ustawkach polskich narodowców, sterowanych z biskupich gabinetów.

Dla przeciwwagi narodowcom polecam wypowiedź prof. R. Kozłowskiego podczas III Konwentu Narodowego Polski z 18.XII 2017, który odważnie mówi o Lechii i Polachach (Polakach), choć posługuje się szeroko dyskutowaną rekonstrukcją mapy Lechina Empire (23 i 54 minuta). Mówi też o Jasnogórskim Poczcie (wiszącym w bocznym wejściu bazyliki w Częstochowie), Kronice Prokosza (co prawda, dość wątpliwego pochodzenia), wykopaliskach archeologicznych (raczej badaniach archeogenetycznych) mówiących o tym, że nasi przodkowie żyli nad Wisłą już 10700 lat temu. Przytacza też opowiastkę A. Siwaka o pomniku wodza lechickiego w Libii. Cytuje też z książki J. Bieszka informację o ślubie córki Juliusza Cezara z Lechem III Ariowistem. Wyjaśnia też znaczenie nazwy Al-Lach. Sugeruje, że maska Tutenchamona została zrobiona z sudeckiego złota.

https://youtu.be/N2bDyALGVfA

Widać, że Kozłowski zafascynował się tezami turbosłowiańskimi, bez jakiejkolwiek krytyki, co do niektórych dość mało wiarygodnych faktów. Należy jednak docenić jego intencje i brak uprzedzeń, jakimi charkteryzują się pozostali narodowcy, upatrujący w idei Wielkiej Lechii atak na Kościół i chrześcijańskie korzenie Polski. Prawdopodobnie, po tych pierwszych, spontanicznych komentarzach niektórych osób związanych ze środowiskami kato-narodowymi, jak prof. Kozłowski, dostali oni przykaz z Kurii jak należy traktować to zjawisko i stąd taki zmasowane akcje samoobrony kościelnego wizerunku oraz uznanie turbosłowiaństwa za ruch wrogi Kościołowi.

Ruchowi antylechickiemu po prawej stronie przewodzą “Media narodowe” i portal oraz periodyk “Magna Polonia”. Na jakim poziomie jest prowadzona antylechicka narracja, pisałem powyżej.

Mamy zatem wrogów idei prosłowiańskiej praktycznie wszędzie, bo zarówno prawica, lewica, liberałowie, kler, a nawet rodzimowiercy, stoją razem w jednym antylechickim rzędzie i wspólnie w ramach nowego pospolitego ruszenia, ponad podziałami, rzucają kamieniami i obelgami w zwolenników Lecha i Polacha.

Na szczęście ludzie swój rozum mają i coraz więcej z nich nie pozwala już robić z siebie durni.

 

09.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Ciekawostki historyczne, czyli sensacje Kamila Janickiego dla ubogich

Absalon burzy Arkonę

Kamil Janicki, autor książek sensacyjno-historycznych, chwalący się, że wszystkie jego tytuły (np. Żelazne damy, Upadłe damy, Plastikowe damy, Wyniosłe damy, Pierwsze damy, Drugie damy, Trzecie damy itp. itd.) wydano w łącznym nakładzie 250 tys. egz., prowadził swego czasu stronę ciekawostkihistoryczne.pl.

Popełnił tam dyskusyjny artykuł pt. “Zmyślone pogaństwo. Czy nasi słowiańscy przodkowie byli ateistami?”. Tekst jest, co prawda, sprzed 3 lat, ale nie można go pozostawić bez komentarza.

https://ciekawostkihistoryczne.pl/2016/11/04/zmyslone-poganstwo-czy-nasi-slowianscy-przodkowie-byli-ateistami/

(artykuł został usunięty z sieci)

Autor kolejny raz szuka sensacji na siłę, niestety opierając się na celowych przekłamaniach i manipulacjach faktami.

Już sam początek artykułu ma wywołać szok poznawczy. Janicki bez kozery pisze bowiem: “Religia Słowian, pełna barwnych mitów, potężnych bóstw i wpływowych kapłanów to tylko naciągana bajka. Rodzimą wiarę wymyślili naukowcy lubiący folgować własnej wyobraźni. I wszystko co o niej wiesz najwyższa pora odesłać do lamusa.”

Nie wiedzieć czemu głównym dowodem na niepoważną tezę autora mają być wątpliwości historyków co do przebiegu tzw. reakcji pogańskiej w 1031 roku.

Janicki bezpodstawnie twierdzi też, że lud nie musiał się buntować przeciwko uciskowi Kościoła, bo nic takiego nie miało miejsca. Nie było dziesięciny, ani żadnych kościelnych podatków. Za nic ma relacje kronikarzy Thietmara czy Helmolda, którzy jako księża katoliccy sami przyznawali, że powodem buntów pogan był przesadny ucisk chłopów przez możnych i duchownych.

Dalej snuje swoje “wywrotowe” historie kłamliwie twierdząc, że “religia wszelkich Słowian, a już szczególnie naszych odległych przodków, istnieje… głównie w głowach naukowców.”

Kłamie twierdząc, że nieznane są imiona słowiańskich bogów i “Nie sprecyzowano ceremonii, nie podano lokalizacji świątyń czy jakichkolwiek szczegółów kultu”. To o czym w takim razie pisali Thietmar, Adam z Bremy, Helmold czy Saxo, o polskich kronikarzach nie wspominając? Wszyscy oni w zmowie powymyślali sobie wyprawy chrystianizacyjne Ottona z Bambergu, burzenie świątyń, obalanie posągów, obyczaje wróżebne w Arkonie, opisy świąt i innych przejawów pogańskiego kultu, tak silnego, że w kolejnych wiekach liczni kaznodzieje w swoich zachowanych kazaniach ubolewali nad wciąż żywą wiarą w słońce, bóstwa, biesy i różne duchy?

Dalej pisze, że “Problem w tym, że stojąca u ich podstawy teoria została w międzyczasie obalona przez nowe pokolenie specjalistów. I wszystkie oparte na niej prace też wypada odesłać do lamusa.”

Odwołuje się tutaj do idiotycznych tez D. A. Sikorskiego, który uznaje wszystkich kronikarzy niemieckich, duńskich, arabskich, polskich, ruskich, czeskich itd. za kłamców, bo archeolodzy mają wątpliwości czy znalezione obiekty w Wolinie, Wrocławiu, Gnieźnie i innych miejscach to świątynie czy budynki o innym przeznaczeniu.

Ignorancja autora, aż boli i niestety trudno dać jej wiarę, zatem należy wnosić, że jest to celowe robienie z ludzi idiotów. Jeśli w taki sposób Janicki tworzy swoje ciekawostki historyczne to trzeba go uznać za ewidentnego kłamcę i manipulatora, miejmy nadzieję, że wymyśla te swoje sensacje tylko dla kasy, a nie z innych powodów.

Bezczelnie i nieodpowiedzialnie pisze, iż “Pogaństwa nie trzeba było tępić, a chrześcijaństwa – wprowadzać pod groźbą miecza.”

Litości. Lud zatem chętnie się chrzcił i porzucał swoje “prymitywne” wierzenia, nikogo nie zabito w imię Jezusa, nie spalono świątyń, których nie było i nie niszczono posągów, które nie istniały?

Większych głupot już dawno nie czytałem. No, chyba, że w hiperkrytycznych książkach L. Moszyńskiego czy D. A. Sikorskiego, których Janicki sobie upodobał za autorytety z całego grona historyków i religioznawców mających inne zdanie na ten temat.

Nie ma sensu szczegółowo analizować bredni tego poczytnego autora. Wypada tylko przestrzec przed taką formą zakłamywania faktów i robienia czytelników “w balona”.

Nawet niektóre szalone teorie niektórych turbosłowian, jak teza Szydłowskiego o Biblii jako historii Lechitów – Chaldejczyków, są tylko dyskusyjnymi hipotezami. Janicki stara się nam natomiast wmówić, że wszyscy naukowcy, poza L. Moszyńskim i D. A. Sikorskim kłamią, a tylko oni znają jedynie słuszną  prawdę.

A co najzabawniejsze, obwinia za to “kłamliwe” wyolbrzymianie rodzimej wiary… Kościół katolicki. Ta instytucja dużo akurat nakłamała i ma wiele na sumieniu, ale teza o zmyślonym przez uczonych i duchownych pogaństwie jest po prostu głupia.

Jeśli ktoś chce wierzyć w takie bzdury to trzeba mu tylko współczuć.

08.12.2019

Tomasz J. Kosiński

O bogowie, czyli kto i czego powinien się wstydzić

Zdjęcie profilowe stronki Mitologia słowiańska

Niejaki Michał Łuczyński nauczyciel ze szkoły podstawowej w Warszawie, prowadzący na FB grupę Mitologia słowiańska (na której mnie profilaktycznie zbanował) i blog https://slowianskamitologia.wordpress.com/ , napisał na innej, typowo śmieszkowo-hejterskiej grupie Raki pogaństwa… , że “Kielce się mnie wstydzą”.

Zapytałem grzecznie o kogo dokładnie chodzi i czemuż to miałby się mnie ktoś wstydzić w moim rodzinnym mieście, z którego ponoć pochodzi i nasz informator.

W prywatnym czacie na Messengerze Łuczyński wyjaśnił, że w kuluarowych rozmowach na uczelni w Kielcach jacyś profesorowie ubolewali na temat tego, co piszę w swoich książkach. Pan nauczyciel nie podał mi jednak nazwisk tych uczonych obmawiających mnie za plecami, a jedynie ograniczył się do publicznego przekazania ich opinii na hejterskim forum. Nie odpowiedział też czy owi zbulwersowani naukowcy upoważnili go do publicznego wyrażenia takiej oceny mojej osoby i czy wiedzą o tym gdzie i jak zdradził temat prywatnych rozmów w kuluarach. Chętnie bym publicznie podjął polemikę z tymi panami, o ile to w ogóle prawda, co Pan Michał napisał.

Jak wiadomo, nie należę do pasywnych autorów, którzy pozwalają na siebie pluć i oczerniać. Nie każdy musi się zgadzać z moimi poglądami, ale oczekuję od krytyków minimalnego poziomu kultury. Nie reagowanie na wyraźne przejawy hejtingu jest przyzwoleniem moralnym na tego typu publiczny poziom dyskusji. Nie zamierzam wdawać się w tzw. gównoburze, ale mam prawo i obowiązek wyrazić swoje zdanie, gdy ktoś mnie publicznie obraża, pomawia lub naśmiewa się z mojej pracy.

Skoro na konferencji naukowej w Warszawie uczeni umieszczają mnie w pierwszej 4 wielkolechickich autorów, to wcale mnie też to nie dziwi, iż na mojej macierzystej uczelni ktoś tam może się obruszać tym co piszę. Jest jeszcze pełno historyków co plotą studentom o skompromitowanej teorii pustki osadniczej, czy allochtonizmie Słowian.

Dziwi mnie jedynie to, że tacy dogmatyści nie mają odwagi otwarcie o tym dyskutować. Robią ostatnio jakieś wykłady we własnym gronie, podczas których chcą ośmieszyć ideę Wielkiej Lechii, ale sami się ośmieszają pokazując swoją ignorancję, agresję, zawiść i lęki.

O jednej z takich konferencji można przeczytać tutaj: https://wedukacja.pl/uczony-ucz-sie-sam

Młody doktor Łuczyński, jak wielu jemu podobnych, jest narzędziem betonu naukowego w necie, w którym pierdziadki z uczelni gorzej się czują niż na sali wykładowej z pożółkłymi kartkami spisanymi przed 30 laty.

Niestety Łuczyński okazał się nie tylko plotkarzem, ale i zwykłym donosicielem. Z dumą poinformował, że mój komentarz do jego hejterskich działań zgłosił do Faceooka jako naruszenie dóbr osobistych i nękanie. Stara zasada komunistów wyzywających innych od… komunistów, przejęta przez usłużnych i upolitycznionych hejterów zarzucających hejterstwo swoim oponentom.

Tenże Pan Michał poprosił mnie niedawno o zrobienie recenzji jego książki pt. Bogowie Słowian, na co się zgodziłem i poprosiłem o przesłanie tekstu. Stwierdził, że jestem cwaniakiem, bo jego książka się jeszcze nie ukazała. Nie wiem, co w tym jest cwaniackiego, skoro z życzliwości i w ramach szukania wzajemnego zrozumienia oraz nie noszenia urazy za bzdury jakie pisał o mnie w hejterskich grupkach, chcę mu zrobić przysługę o jaką prosił. Odpowiedziałem mu też na mnóstwo pytań, ale on większość moich zbył.

Tu zapowiedź jego książki na stronce z FB (taka darmowa promocja od turbosłowiańskiego oszołoma): https://www.facebook.com/344953856279495/posts/574657996642412/

Po długiej wymianie zdań, zrozumiałem, że to tylko prowokacja świeżo upieczonego doktorka, któremu gul śmiga, iż w Empikach i księgarniach jest od 2 tygodni do nabycia moja książka pod tym samym tytułem, co jego. Szkoda, że mnie nie posądził o kradzież tytułu książki, o której do przedwczoraj nikt nie wiedział i nie wiadomo kiedy się ma ukazać.

Przyznał się, że poprosił Bellonę o przesłanie darmowego egzemplarza mojej publikacji o słowiańskich bogach do recenzji, na co wydawnictwo przystało. Moja praca ukazała się 28 listopada 2019 i można ją nabyć tutaj: https://www.empik.com/bogowie-slowian-kosinski-tomasz-jozef,p1233415203,ksiazka-p

Z racji, że autor ten wydaje swoją pracę w wydawnictwie naukowym KTN można przypuszczać, że nakład będzie w granicach 200-300 sztuk, nie miałem więc śmiałości prosić o darmowy egzemplarz decydując się na zakup pozycji, która jest związana z tematem mojej ostatniej publikacji, wywołującej jak się okazuje pulpitacje serca u tego autora i zapewne także wielu moich antyfanów, ze skostniałych uczelni i wśród “pseudonaukowej” hejterki wszelkiej maści blogerów i krytykantów.

Mając na uwadze kompletną nieznajomość autora i zapewne brak jakiejkolwiek promocji jego publikacji, zdecydowałem się mu pomóc i stąd pomysł na ten post.

Pomóżcie więc chłopakowi i kupcie parę egzemplarzy jego książek, bo mu niebawem żyłka pęknie i przyszłość naszego religioznawstwa stanie pod znakiem zapytania.

Przy okazji chciałbym poinformować, że jestem laureatem Nagrody Prezydenta Kielc II stopnia za krzewienie kultury, posiadam nagrody i statuetki za promocję regionu od Polskiej Organizacji Turystycznej, Wojewody Świętokrzyskiego i Marszałka Województwa Świętokrzyskiego oraz innych podmiotów.

Podczas mojego 2 letniego pobytu zawodowego w Opolu otrzymałem tytuł Mecenasa kultury także tego miasta.

Pracę magisterską pisałem o Kielcach w okresie międzywojennym, jestem też założycielem i prezesem Fundacji Regionalis oraz wydawcą i redaktorem czasopism regionalnych, w tym Dedala dotowanego swego czasu przez Ministerstwo Kultury. O moich działaniach społecznych dla miasta i regionu, wydanych przeze mnie licznych publikacjach regionalnych i zorganizowanych dziesiątkach imprez popularyzujących moje rodzinne miasto i region oraz Słowiańszczyznę (m. in. Świętokrzyskie Dni Kupały – certyfikat POT, Festiwal Kultury Słowiańskiej SLAVIA, Świętojanki, Osada Słowiańska) można przeczytać w internecie.

Przez kilka lat od 2000 roku prowadziłem też pierwszy wortal miejski nasze.kielce.pl, który istnieje do dziś (19 lat), choć obecnie prowadzony jest przez inne osoby, którym odstąpiłem domenę w związku z nadmiarem innych zajęć.

Ciekaw jestem dorobku dla miasta Kielce Pana Michała Łuczyńskiego, który tak łatwo rzuca swoje opinie na mój temat w Sieci.

Jak na Pana doktora, takie grupki typu Raki pogaństwa.. na fejsie i uprawianie hejtingu to raczej wątpliwa droga do kariery naukowej. Jeśli natomiast Panu Michałowi chodziło o zwykły fejm i przypodobanie się hejterom wyzywającym mnie na tejże grupce od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożących spuszczeniem mi “wpierdolu” to zapewne osiągnął, co chciał.

Już nie jest nikim. Jest kolejnym wirtualnym “obrońcą nauki”. Misjonarzem, krzyżowcem i inkwizytorem. Narzędziami walki jest nie miecz, a oszczerstwo, obśmiewanie, pomówienia i zwykle wyzwiska. Cyniczna gra o to, czyja racja jest bardziej mojsza. Może za to wpadnie kiedyś habilitacja? Póki co trzeba ośmieszyć autora komercyjnej i konkurencyjnej publikacji.

Pomóżmy zatem młodemu panu doktorowi i jemu podobnym i huzia na Kosińskiego, co twierdzi, że Słowianie są tu od tysięcy lat, nie było żadnej pustki, byli piśmienni i znali runy oraz mieli swój boski panteon. Toż to brednie na resorach i pseudonauka.

Może niebawem przerażone spanikowane i bezradne środowisko polskich historyków i archeologów będzie dawać tytuły, a przynajmniej poklepie po ramieniu, za walkę z pasjonatami historii, którzy ośmielają się podważać ich autorytet i zarzucają powielanie dogmatów z czasów zaborów i nazizmu.

Turbogermanie łączcie się do wspólnej walki z turbosłowianami, czas na nową wyprawę krzyżową. A może nawet palenie książek lub zrobienie indeksu ksiąg zakazanych. To uczeni przecież mają monopol na prawdę. Wtedy praca takiego M. Łuczyńskiego byłaby jedynie słusznie obowiązującą i każdy musiałby mieć ją w domu jak biblię.

Może ktoś pomyśli, że to przesadzona wizja, ale czy aby niektórzy nie przesadzają z drugiej strony demonizując pracę grupki pasjonatów na temat naszej historii i dziedzictwa? Straszenie nimi ludzi i porównywanie do płaskoziemców ma z nich zrobić oszołomów, a wiązanie z antyszczepionkowcami ma ich uczynić odpowiedzialnymi za śmierć dzieci, jak sugerowali Żuchowicz czy Wójcik w swych publicznych wypowiedziach i krytycznych książkach na temat idei Wielkiej Lechii.

Pytanie zatem, kto i czego powinien się tu wstydzić?

 

Tomasz J. Kosiński

08.12.2019

 

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz myśli, że jest żabą?

Skan ze strony Seczytam z hejterką na moją osobę

Dlaczego Seczytam, czyli niejaki Paweł Miłosz, uważa, że jest żabą? Już wyjaśniam. Bo wydaje mu się, że kuma. Niestety pomyliło mu się kumanie z kumkaniem, więc kumka i kumka, jak to żabka, o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia.

Ja nie jestem żabą, bo nie kumkam, ale kumam, że tacy hejterzy, jak Paweł Miłosz, wysilają nieudolnie swoje ograniczone umysły, by wymyślić jakiś zabawny przytyk, mający ośmieszyć określoną osobę, licząc na przyciągnięcie uwagi mentalnie im podobnych ludzi, a wychodzi im często taka skucha jak tutaj.

Zgodnie z pokręconą logiką P. Miłosza wyszło, że ja nie jestem żabą, a on nią jest. I to jest zabawne, nieprawdaż? 🙂

W swoim kolejnym artykuliku https://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest.html turbogermanin Seczytam, na co dzień fryzjer psów i miłośnik gier komputerowych, jak to obleśny ropuch, co lubi opluwać innych, chwali się, że nikt tego nie potrafi tak dobrze robić jak on. To fakt, daleko mi do jego umiejętności w tym zakresie i nie mam zamiaru na tym polu mu dorównywać, bo nie jestem żabą i na opluwaniu innych mi nie zależy, ale merytoryce. A tu co mamy u Pana Żabki?

W swojej kolejnej polemice na mój temat (tak „na mój temat”, bo więcej jest w jego tekstach o mnie samym, niż o tym co piszę), przywołuje zasadę Stefana Kisielewskiego „polemika z głupstwem nobilituje je bez potrzeby”, a więc skoro Seczytam podejmuje taką polemikę po raz enty to nie jest to dla niego głupstwo. Dla mnie też nie, więc sobie popolemizujmy dalej.

Najpierw ocena autora, czyli mnie:

„Problem ze zrozumieniem słowa pisanego. I na to niestety, nie ma rady – braki edukacyjne i intelektualne są chyba nie do wyeliminowania.” Mistrz intelektu się odezwał. Szkoda komentować.

„Zerowa znajomość warsztatu historyka, której nie udało się zastąpić zdrowym rozsądkiem – bo „zdrowy rozsądek Kosińskiego” to oksymoron.” Czyli skupiamy się na wyszukiwaniu ironicznych docinek i obelgach. Szkoda komentować.

„Manipulacje i pospolite kłamstwa.” Duży kaliber, niestety wyssany z palca, gdyż w swej polemice Seczytam nie podaje o jakież to manipulacje i kłamstwa ma chodzić, poza tym, że to nieprawda, iż – jak twierdzi – to on mnie  zablokował.

Pan „kumaty” przyznaje, że usuwa idiotyczne komentarze i jego blog nie słynie „ze swobodnych wypowiedzi”. Moje posty mają go obrażać, mimo, iż nie ma w nich bluzgów na jego poziomie, a rzeczowa polemika. Ale to jak widać nie jest mile widziane przez Pana Żabkę, więc usunął wszystko, co pisałem pod jego artykułami. Oczywiście wykasowywanie wszystkiego co się pisze, według Żaby, nie jest blokowaniem. Według mnie to jednak to samo. Dlatego fakt, że zostałem wykasowany na jego blogu nie jest kłamstwem, a sugestie, że mogę przecież pisać dalej anonimowo, pozostawię bez komentarza.

Na prowadzonej przeze mnie stronie nie ma możliwości komentowania, gdyż przychodzi pełno spamu i nie mam zamiaru ani czasu bawić się w codzienne jego usuwanie. Wolę ten czas poświęcić na pisanie kolejnych książek. Natomiast na lustrzanym fan page’u Slavia-Lechia na Fejsie, który ma lepszy filtr antyspamowy, każdy może komentować i za merytoryczną krytykę nikt nie wyleciał, a jedynie za wulgarne wyzwiska i bluzgi za jakimi akurat przepada Żaba i jego towarzysze z turbogermańskiego stawu.

Pan Żaba prowadzi swojego bloga utrzymując na nim jedynie pochlebne komentarze, ale to mi zarzuca hipokryzję. Super. Czyli prowadzenie stronki na zasadzie klubiku wzajemnej adoracji i kasowanie wszystkich, co piszą inaczej niż autor bloga sobie życzy jest według niego fair. Hipokryzją jest natomiast umieszczanie treści na stronach bez możliwości komentarza. To jest właśnie rozumienie definicji pewnych słów przez żaby.

O moich polemikach wypisuje bzdury: „To oczywiście obficie okraszone prymitywnymi bluzgami (Kosa, bluzgać też trzeba umieć, trochę finezji!).” Hmm, chociaż jeden przykład mojego prymitywnego bluzgania bym poprosił. Najczęściej stosuję parafrazy lub używam cytatów z Pana Ropucha. Jak widać Pan Żabka lubi obrażać innych, ale sam jest przewrażliwiony na swoim punkcie, wypisuje polemiki, których nie powinien “ale musi, bo się udusi”, usuwa nielubiane komentarze, stosuje głównie argumenty ad personam.

Tu link do mojej poprzedniej polemiki z tym hejterem: https://wedukacja.pl/pawel-m-i-jego-turbogermanski-hejt-na-temat-pismiennosci-slowian

Czasem Seczytam próbuje nawet udawać merytorycznego krytyka, choć w przypadku idoli prilwickich, wciąż opierając się na jednej (dosłownie) książce niejakiego Małeckiego (ewentualnie jej streszczenia przez Szczerbę lub Boronia), który maznął swoją krytykę, bo nie lubił K. Szulca, proponującego mu udział w komisji do zbadania autentyczności kamieni mikorzyńskich. Odmówił w niej udziału, bo wiedział z góry co chce napisać.

Twierdzi bezpodstawnie, że Sponholz się na idolach dorobił, co jest nieprawdą. Nikomu ich na początku nie oferował, a Hempel i Masch sami chcieli zakupić jego kolekcję od wdowy pastora, który je znalazł, trafiając do niej przez przypadek. Książę Meklemburgii kupił natomiast idole od Mascha, a nie Sponholza. Zresztą, jak wykazała analiza składu metali, udział srebra i wartość figurek była wyższa niż kwota odsprzedaży. Więc rzekomy fałszerz sprzedawał figurki poniżej kosztów produkcji? Aha, według Seczytam wdowa Sponholza miała to robić z megalomanii. To jest zatem główny dowód na fałszerstwo idoli prilwickich?

Drugim popularnym argumentem przeciwko autentyczności idoli ma być motywacja podniesienia prestiżu słowiańskiej kultury, udowodnienie, że Słowianie umieli pisać w czasach przedchrześcijańskich. Z tym, że, jak wcześniej pisałem, problem jest taki, iż idole prilwickie odkrył Niemiec, opisał je Niemiec i pokazywał na swym zamku niemiecki książę. Seczytam zamiast odnieść się do tego pustego argumentu, odwraca kota ogonem i skupia się na wyśmiewaniu antygermańskości Lechitów.

Z kilkudziesięciu podanych w mojej książce i polemice autorów, którzy pisali o słowiańskich runach i rekonstruowali ich alfabet, jak Lelewel, Surowiecki, Cybulski, Wolański i wielu innych, nasza Żabka manipuluje jak się patrzy wypisując, że tylko jakiś tam Gruszka (amator-regionalista z Kępna), Kossakowski i sam Kosiński oraz kilku oszołomów z Rosji o tym pisali. To pokazuje całą merytorykę P. Miłosza. Dla potwierdzenia jak ten hejter manipuluje faktami podaję na końcu tejże polemiki zatem jeszcze raz listę autorów piszących o runach słowiańskich. Każdy może sobie sam sprawdzić kto pisał o runach słowiańskich i ocenić prawdziwość rechotu Pana Żaby.

Stara się jeszcze punktować idole:

„1. Brak analogii – nie ma innych takich zabytków z terenów słowiańskich. Takie przedmioty zawsze są podejrzane co do autentyczności, bo niby dlaczego w danej kulturze tylko jeden jedyny raz miałoby się pojawić coś tak istotnego?” 

W mojej książce są podane analogie i inne artefakty, np. kamienie mikorzyńskie, które właśnie poprzez analogie do idoli zostały uznane za fałszywe, więc ta zasada jakoś nie działa, a właściwie służy jedynie do doraźnych polityczno-propagandowych celów.

„2. Zeznania współpracowników Sponholza – nie tylko zeznali, że Sponholz sam produkował (fałszował) owe figurki, ale jeszcze dokładnie opisali jak to robił i kto mu pomagał!”.

Jakoś J. Kollar w swoim raporcie komisji, stwierdził, że czeladnicy kłamali pod presją poprzedniej komisji i uznał ich krzywoprzysięzcami. P. Miłosz zresztą pomija fakt, iż w książce wyraźnie stwierdziłem, że istnieje możliwość istnienia podróbek w całej kolekcji, które syn pastora lub jego czeladnicy mogli produkować nieudolnie na własną rękę, próbując zarobić i dlatego należy oddzielić ziarno od plew. Nawet Lewezow twierdził, że nie wszystkie idole są fałszywe. Zatem kto tu manipuluje faktami? Co więcej, stawiam tezę, że nieudolne podróbki zostały celowo dołączone do kolekcji, by ją zdyskredytować. Ale P. Miłosz nie czytał przecież mojej książki, ani żadnej innej, poza paszkwilem Małeckiego.

„3. Sponholz był łapany na kłamstwach, np. twierdził, że idole były w ukryte w dwóch spiżowych kotłach, które potem przetopiono na dzwon w Neubrandenburgu – okazało się, że w tym czasie żaden dzwon nie był tam odlewany. Trzykrotnie sprzedając idole za każdym razem twierdził, że to całość zbioru – potem okazywało się, że nie całość, że jednak ma kolejne na sprzedaż niby pochodzące z tego samego znaleziska.”

To nie Sponholz twierdził, że idole zostały przetopione na dzwon tylko Małecki podawał taką plotkę bez pokrycia, co miało być dla niego kolejnym dowodem. Sponholz mieszkający w Prilwitz od lat, nie mógł ludziom stamtąd wciskać kitu o odlewie idoli na dzwon, bo każdy by o tym wiedział, To mącenie takich krytykantów jak Małecki, którzy nigdy w Prilwitz nie byli, nie mieli w rękach idoli, a swoje wypociny wypisywali siedząc w domciu w kapotkach. Dzisiaj tacy krytykanci jak Seczytam robią to samo. Pan Żabka wziął jedną książkę Małeckiego do ręki i krytykuje moją, której nie czytał. To ma być krytyka i poziom merytoryczny bloga Seczytam.

„4. Napisy na figurkach wskazują niby na ich pochodzenie ze świątyni słowiańskich Luciców w Retrze. A Prillwitz leży na dawnych terenach nie Luciców, lecz Obodrzyców, dodatkowo, Retra upadła w XII wieku, a gród w Prillwitz powstał w wieku XIII. Zatem na pewno Prillwitz to nie Retra!”

Seczytam oczywiście wie, gdzie leży Retra, choć od lat toczą się o to spory, a przeważa akurat pogląd, że właśnie zbudowano ją w okolicach jeziora Tollense. Nie bierze też pod uwagę, że uratowane z pożaru zbiory mógł ktoś wywieźć na jakąś odległość od Retry, obawiając się, że jej niszczyciele mogą ich szukać.

„5. Idole zostały podfałszowane tak, żeby wyglądało, że przeszły jakiś pożar (pewnie spalenie świątyni w Retrze). Tylko gdyby przeszły prawdziwy pożar, to by się stopiły, zwłaszcza te z ołowiu.”

Te, które się stopiły nie przetrwały, a te które się zachowały mają ślady nadpaleń, ale oczywiście Seczytam jest ekspertem i wie lepiej. Tyle tylko, że nikt z żadnej komisji nie podnosił ani nie przedstawił dowodów, że nadpalenia nie są stare, tylko nowe. To samo dotyczy samych przedmiotów. Ich wiarygodność oceniano na podstawie …jakości plastyki, przy czym dla jednych dowodem fałszerstwa miała być ich prymitywność, a dla innych akurat odwrotnie zbyt wysoki poziom kunsztu świadczący o ręce jakiegoś mistrza spoza Słowiańszczyzny. Zabawne, nie?

„6. Napisy na idolach nie tylko są bełkotliwe, ale też są mikstem słowiańsko-niemiecko-bałtyjsko-łacińskim. Niby dlaczego słowiański twórca miałby zapisywać słowiańskie nazwy po niemiecku? Albo dlaczego miałby zastępować słowiańskie słowa – pruskimi? Tak, dlaczego słowiański twórca miałby słowiańskiego boga nazwać po prusku i zapisać ortograficznie po niemiecku? Że przypomnę, mamy na idolach np. napis „Perkunas en Romau” – dlaczego tu jest pruski czy litewski Perkun, a nie słowiański Perun? I dlaczego ów Perkun pochodzi z miejscowości, której nazwa zapisana jest po niemiecku (nie Romowe, lecz Romau – miejscowość w pruskiej Nadrowii)?”

Tu Seczytam udaje lingwistę, zna niemiecki i pruski, no i oczywiście wendyjski. Jednoznacznie stwierdza, że Romau to niemiecki napis, choć nie ma pojęcia czy tak właśnie brzmi ta inskrypcja, ani też, na którym z idoli została wyryta. Powtarza tylko bzdury za Małeckim. Ale czego się spodziewać, skoro Małecki o tym nie raczył wspomnieć, a Seczytam w bibliografii runicznej dostrzega tylko „Gruszkę, Kossakowskiego i paru oszołomów z Rosji”.

Nie bierze też pod uwagę, że wśród idoli były dary od innych ludów, w tym Prusów i Duńczyków, o czym mamy zapisy historyczne. Taki Saxo Gramatyk pisał o Świętowicie na przykład, że „Sława jego potęgi była tak duża, że nawet król duński Swen wyruszając na wojnę dla zjednania sobie przychylności Świętowita słał dla niego dary”, co nota bene oburzało kronikarza, uznającego to za świętokradztwo i przyczynę śmierci Swena. Podobnie rzecz się miała z Radegastem, gdyż świątynia w Retrze, przed jej zburzeniem, była równie ważna jak ta w Arkonie, o ile nie ważniejsza.

„7. Na figurkach z Prillwitz (rzekomo z X-XII w.) powielony jest błąd pisarza Jana Łasickiego z XVI wieku, skopiowany później przez Christopha Hartknocha w pracy z 1684 r.”

Błąd ten powiela Małecki i Seczytam, a nie twórca napisu na idolu. Ani Małecki, ani Łasicki, ani Lelewel (zwolennik run słowiańskich i rekonstruktor alfabetu run wendyjskich), który o tym pisał (a Małecki nie wspomniał nawet, że to od niego to zapożyczył), nie wiedzieli jak w XII wieku mogło brzmieć to zaklęcie. Poza tym byłaby to sugestia, że „Sponholtz-fałszerz” czytał prace Łasickiego (co jest mało prawdopodobne), których ani Seczytam ani większość krytyków idoli nie zna.

„8. Figurki mają motywy, które u Słowian nie miały prawa wystąpić, np. bóstwo z głową lwa.”

No tutaj Seczytam robi z siebie jednak „mistrza” inteligencji, znafcę i histeryka od siedmiu boleści. Motywy lwa były akurat znane na całym świecie, w różnych kulturach, nawet tam gdzie nie występowały, także u Słowian. Podobnie było z gryfami (popularnymi choćby na Pomorzu), czy smokami (popularnymi w krakowskich legendach) i innymi stworami mniej lub bardziej prawdziwymi. Wielbłądów też u nas nie było, a Piastowie jakoś ofiarowywali je cesarzom. Ludy stepowe, jak Sarmaci, czy Scytowie też używali lwów w symbolice, choć na stepach lwów nie ma. Słowianie walczyli i handlowali z Rzymianami, Bizancjum, i innymi krainami, a Wandalowie opanowali północną Afrykę. Nawet historycy twierdzą, że wielu z nich po tym jak upadło ich państwo w Afryce, wróciło na swoje ojczyste ziemie i ulegli slawizacji. Ale Seczytam sugeruje, że  żyjący gdzieś na bagnach lub ziemiankach Słowianie nie mieli pojęcia o niczym i chce takie bzdety wciskać swoim czytelnikom. Może germanofile i rodzimowiercy się na to nabiorą, bo dla nich wiara jest ważniejsza od wiedzy, ale nie ludzie, którzy sami potrafią czytać źródła. Nieważne zresztą w tej dyskusji, czy motyw lwa przynieśli na słowiańskie ziemie Wandalowie, Swewowie, Goci czy Sarmaci, ale to, że o kontaktach Słowian ze światem mamy wiele historycznych przekazów, więc argument Seczytam o tym, że nie mogli użyć symbolu lwa, bo go nie znali, jest po prostu idiotyczny.

Wcześniej twierdził, za swoim durnym guru Małeckim, że idole są podrobione, bo jednego z nich oplata wąż, co musi być kopiowaniem wizerunku greckiego Laokoona. Czyli chce nam wmówić, że motyw węża występował tylko w Grecji, a motyw oplatania przez niego człowieka, znamy tylko z antycznego wizerunku greckiego kapłana. Nie ma tu miejsca na pokazywanie obrazków z różnych kultur, ale też zakładam, że ludzie którzy to czytają mają podstawową wiedzę historyczną i wiedzą dobrze, że to totalna bzdura. Żaba chyba jednak swoich czytelników też uważa, za żaby. W każdym bądź razie, to mają być te “naukowe” argumenty przeciwko autentyczności idoli prilwickich.

Można tylko zacytować naszego hejtera, że jego polemika to „bezmyślny pseudopsychologiczno-emocjonalny bełkot”.

Powtórnie Żabka się ośmiesza twierdząc z uporem, że Sponholtz, który miał sam zrobić idole i ryć na nich runy, po ukazaniu się książki Mascha na temat jego pracy, do dalszej produkcji korzystał z tejże książki. Ma to być według Seczytam dowodem fałszerstwa. Po co Sponholz miałby korzystać z książki, którą ktoś napisał właśnie o nim i jego pracach, czyli o tym, o czym on dobrze wiedział, tego P. Miłosz nie wyjaśnia. Obstaje przy tym, że Sponholtz zrobił idole i opisał je runami, a do kolejnej partii fałszywek potrzebował książki ze ściągawką z grafikami…wykonanych przez siebie wcześniej idoli. Logiczne, nie? Wygląda na to, że Ropuch ciągle rechocze to samo na jedną melodię, ale nadal nie kuma idiotyzmu w jaki zabrnął.

O koronacji Bolesława Chrobrego Seczytam pisze: „Jeśli cesarz nałożył władcy na głowę koronę, to i tak potrzebne było dopełnienie koronacji przez arcybiskupa”. Seczytam zapomniał chyba, że cesarzowi i Chrobremu w Gnieźnie w 1000 roku towarzyszył akurat niejeden biskup. Woli się skupić na wyzwiskach w stylu: „To jest misiek to czego wy – turboszury nie ogarniacie”.

Na moje pytanie: „Dlaczego w latach 1001-1014 nie było cesarza?” odpowiada argumentem, że Henryk nie miał czasu udać się do Rzymu po koronę cesarską, bo był zajęty wojowaniem z Bolesławem Chrobrym. Zaiste przekonująca argumentacja dla turboszurniętych germanofilów, żeby użyć żabkowego słownictwa. Henryk walczył z Chrobrym właśnie o koronę cesarską, a 13 lat to chyba wystarczająco długo, by się wybrać do Rzymu po coś najbardziej upragnionego (o ile naprawdę tam na niego czekało).

W komentarzach pod swym artykulikiem P. Miłosz i jego czytelnicy naśmiewają się, że kończyłem Technikum Leśne i studiowałem politologię, więc co ja tam mogę o tym wszystkim wiedzieć. Może niech Pan Żabka sam się pochwali, co studiował i co robi, bo z tego, co wiem to jest fryzjerem psów, który wciska swoim klientom takie właśnie dyrdymały jak w swojej polemice ze mną.

A tak swoją drogą to osobiście wolę psy od żab.

zdjecie profilowe seczytam

Zdjęcie: Awatar z profilu blogera Seczytam

Ja się nie wstydzę swojej twarzy, ani tego co robiłem i robię, co każdy może sobie sprawdzić. Natomiast Pan Żabka vel Psi Fryzjer występuje anonimowo używając zdjęcia profilowego na swym blogu (zamieszczonego powyżej) zrobionego zapewne w psim salonie, w którym pracuje. Mamy więc tu historię psa, który myśli, że jest żabą.

I na zakończenie obiecane powtórzenie z poprzedniej polemiki, bo Żabka nie zakumała:

O dyskusji na temat autentyczności idoli prilwickich, kamieni mikorzyńskich i kamieni Hagenowa można przeczytać więcej w moich książkach „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018) i „Runy słowiańskie” (2019). Przedstawiam tam kontrargumenty wobec krytyki Małeckiego i Estreichera oraz innych wnioskując, że idole z kolekcji Mascha należy uznać za oryginalne, a wśród przedmiotów ze zbioru J. Potockiego mogą się znajdować podróbki sporządzone przez Sponholza lub jego uczniów dla zarobku lub celowego podstawienia ewidentnych fałszywek, aby zdeprecjonować całe znalezisko. Warto dodać, że oprócz figurek, kolekcja prilwicka obejmuje także szereg innych przedmiotów o charakterze sakralnym jak ofiarne noże, misy, fragmenty lasek kapłańskich, rzezaki, itp.. Wielu krytyków uznało je za oryginalne, a jedynie podważali autentyczność figurek z runami. Czyli ich motywem było nie zdeprecjonowanie samych archetypów, ale nie uznawanie istnienia run wendyjskich lub posługiwania się pismem runicznym przez Wendów (Słowian).

Jak do tej pory tematem run słowiańskich zajmowali się m.in. następujący autorzy zagraniczni: Arnkiel (1691)[1], Klűver (1728, 1757)[2], Westphal, Masch (1771)[3], Hagenow (1826)[4], Levezow (1835)[5], Szafarzyk (1838)[6], Kollar[7], Lisch (1854)[8], Jagić  (1911)[9] i niedawno Grinievicz (1993)[10], Platov (2001)[11], Trehlebow (2004)[12], Gromow i Byczkow (2005)[13], Ryš (2005)[14] oraz polscy, jak Potocki (1795)[15], Surowiecki (1822)[16], Wolański (1843)[17], Lelewel (1857)[18], Cybulski (1860)[19], Małecki (1860)[20], Przezdziecki (1872)[21], Szulc (1876)[22], Leciejewski (1906)[23], a także w ostatnich latach Gruszka (2009)[24] i Kossakowski (2011)[25].

Alfabet runiczny Słowian próbowali rekonstruować m.in. Arnkiel, Klűver, Jagić, Ryš, Byczkow, a także Lelewel, Cybulski, Wolański, Surowiecki, Leciejewski i ostatnio Gruszka oraz Kossakowski.

Do najważniejszych prac zagranicznych autorów piszących o runach Wendów (Słowian) należą publikacje:

  • Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691
  • Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, wyd. I – 1728, wyd. II – 1757
  • Masch A. G., Woge D., Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771
  • Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)
  • Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911
  • Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993
  • Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001
  • Trehlebov A. V., Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004
  • Gromov D. W., Byczkov A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005
  • Ryš K., Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005.

Polscy autorzy, poza artykułami i wykładami, wydali tylko kilka publikacji o bezpośrednio lub pośrednio związanych z tematyką run słowiańskich, do których należą:

  • Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795
  • Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964
  • Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843
  • Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010
  • Leciejewski Jan, Runy i runiczne pomniki słowiańskie, Lwów-Warszawa 1906
  • Gruszka Feliks, Runy słowiańskie, 2009 (rękopis)
  • Kossakowski Winicjusz, Polskie runy przemówiły, Białystok 2011 (wydanie elektroniczne); wyd. Slovianskie Slovo 2013 (wydanie drukowane).

Podsumowując, z zagranicznych autorów potwierdzających istnienie run słowiańskich i/lub występujących w obronie ‘prilwickich pomników’ możemy wymienić m.in. takie nazwiska, jak: C. Shurtsfleysh (1670)[26], T. M. Arnkiel (1691)[27], H. H. Klűver (1728, 1757)[28], E. J. Westphal (1739)[29], Pistorius (1768), A. F. Ch. Hempel (1768)[30], G. B. Genzmer (1768)[31], H. F. Tadell (1769)[32], A. G. Masch (1771, 1774), J. Thunmann (1772)[33], F. Hagenow (1826)[34], W. Grimm (1828)[35], J. Grimm (1836)[36], T. Bulgarin (1839)[37], L. Giesebrecht (1839)[38], Fin Magnussen (1842), D. Szepping (1849)[39], I. Ball (1850)[40], J. Kollar (1851-52)[41], A. Petruszewicz (1866)[42], G. S. Grinievicz (1993)[43], A. V. Platov (2001)[44], A. V. Trehlebow (2004)[45], D. W. Gromow (2005)[46], A. A. Byczkow (2005)[47], K. Ryš (2005)[48], A. Asov (2000)[49], W. A. Czudinow (2006)[50].

Krytycznie lub sceptycznie do tego tematu odnosili się natomiast: Ch. F. Sense (1768)[51], S. Buchholz (1773)[52], Rűhs (1805)[53], J. Dobrovsky (1815)[54], K. Levezow (1835)[55], L. von Ledebur (1841)[56], G. M. C. Masch (1842)[57], P. J. Šafarik (1844)[58], G. C. F. Lisch (1851)[59], F. Boll (1854)[60], J. Hanusz (1855)[61], A. H. Kirkor (1872)[62], V. Jagić (1911)[63], Schloeser, Hilferding, K. Sklenař (1977)[64], R. Voss (2005)[65].

Do grona polskich autorów przekonanych o autentyczności przynajmniej części retrańskich artefaktów i/lub istnieniu run słowiańskich należeli m.in. J. Potocki (1795)[66], W. Surowiecki (1822)[67], T. Wolański (1843, 1845)[68], A. Kucharski (1850)[69], J. Łepkowski (1851)[70], J. Lelewel (1857)[71], W. Cybulski (1860)[72], I. J. Kraszewski (1860)[73], J. Szujski (1862)[74], A. Przezdziecki (1872)[75], K. Szulc (1876)[76], F. Piekosiński (1896)[77], Leciejewski (1906)[78], J. Kostrzewski (1949)[79], F. Gruszka (2009)[80], W. Kossakowski (2011)[81], Cz. Białczyński (2011)[82], T. Kosiński (2018, 2019)[83].

Swoje wątpliwości i krytykę w tej kwestii wyrażali natomiast: F. Bentkowski (1829)[84], A. Małecki (1860)[85], K. Estreicher (1872)[86], R. Zawiliński (1883)[87], A. Brűckner (1906)[88], Z. Gloger, S. Nosek (1934)[89], A. Abramowicz (1967)[90], J. Gąsowski (1970)[91], W. Swoboda (1997)[92], J. Strzelczyk (2007)[93], P. Boroń (2012)[94], M. Mętrak (2013)[95], A. Waśko (2013)[96], A. Szczerba (2014) [97].

Jak pisałem w swojej książce: „Generalnie, w celu ostatecznego wyjaśnienia sprawy należałoby zamiast snuć domysły i rzucać oskarżenia, po prostu powołać międzynarodowy zespół naukowców, którzy nowoczesnymi metodami poddaliby badaniom laboratoryjnym wszystkie przedmioty oraz ustalili ich czas powstania, a także inne szczegóły związane z ich wyrobem i pochodzeniem. Jeżeli ich obecni właściciele, czyli niemieccy muzealnicy, są tak bardzo przekonani o ich nieautentyczności, to tym bardziej nie powinni oni mieć obaw przed wykonaniem na nich testów. Należy zatem – według mnie – zaangażować różne środowiska naukowe i społeczne, by do tego doprowadzić.”

 

[1] Arnkiel M.T., Cimbrische Heyden-Religion, T. 1, Hamburg 1691

[2] Klűver H. H., Beschreibung des Herzogthums Mecklenburg und dazu gehöriger Länder und Oerter: in sich haltend ein Verzeichnis nach dem Alphabet der Städte und merckwürdigen Oerter, 1728, wyd. II, 1757

[3] Masch Andreas Gottlieb, Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771

[4] Hagenow Friedrich, Beschreibung der auf der Grossherzoglichen Bibliothek zu Neustrelitz befindlichen Runensteine… Loitz; Greifswald 1826

[5] Levezow K., Ueber die Echtcheit der sogenannten Obotritischen Runen-denkmaler zu Neustrelitz, Berlin 1835

[6] Szafarzyk, O Czarnobogu bamberskim, [w:] Czasopisie czeskiego muzeum, z. I, Praga 1838

[7] Kollar J., Die Götter von Rhetra oder mythologische Alterthümer der Slaven, besonders im westlichen und nördlichen Europa (rękopis)

[8] Lisch F., Jahrbücher des Vereins für mecklenburgische Geschichte und Alterthumskunde, 1836 i 1854

[9] Jagić I. V., Vapros o runach u Slavjan, Encyklopedia slavjanskoi filologii, 1911

[10] Grinievicz G. S., Prasljavianskaja pismiennost, t.1, Moskwa, 1993

[11] Platov A. V., Slavjanskije runy, Moskwa 2001

[12] Trehlebov Alieksiej Vasilievicz, Koszczuny finista jasnovo sokola Rossiji, 2004

[13] Gromow D. W., Byczkow A. A., Slavjanskaja runicznaja pismiennost – fakty i domysly, Moskwa 2005

[14] Ryš Krieslav, Runy vostočnych Slavjan, Niewograd 2005

[15] Potocki Jan, Voyage dans quelques parties de la Basse-Saxe pour la reserche des antiquites Slaves ou Vendes, Hamburg 1795

[16] Surowiecki Wawrzyniec, O charakterach pisma runicznego u dawnych Barbarzyńców Europejskich z domniemaniem o stanie ich oświecenia (1822), [w:] Rocznik Królewsko-Warszawskiego Tow. Przyjaciół Nauk, t. XV, Wrocław 1964

[17] Wolański Tadeusz, Odkrycie najdawniejszych pomników narodu polskiego, Z. 1, Poznań 1843

[18] Lelewel Joachim, Cześć Bałwochwalcza Sławian i Polski, Poznań 1857

[19] Cybulski Wojciech, Obecny stan nauki o runach słowiańskich, Poznań 1860, reprint Wyd. Armoryka 2010

[20]

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 2

Konferencja 2

Moim zdaniem, o czym pisałem w relacji z pierwszego dnia tej konferencji, przebiegała ona pod hasłem “Uczony, ucz się sam”.

https://wedukacja.pl/uczony-ucz-sie-sam

Spotkanie odbyło się 10 listopada 2019 w DKŚ w Warszawie i tym razem dotyczyło metodyki badań, w tym także etnogenetycznych. Miało być ono odpowiedzią środowiska naukowego na funkcjonujące w powszechnym obiegu informacje na temat pochodzenia Słowian od Ariów i tłumaczenia wyników badań przez tzw. turbosłowian.

Panelistami drugiego dnia konferencji byli: prof. Wiesław Bogdanowicz, prof. Michał Milewski, dr Martyna Molak-Tomsia, dr Łukasz Lubicz-Łapiński, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

Program konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/f/2019-11/c/1/2861,0

Relacja video z drugiego dnia konferencji: https://youtu.be/ZAW1Ec2eyi0

Pierwsza prelekcja dr Błaszczyka dotyczyła metody izotopowej. Po nim dr M. Molak-Tomsia podała w swoim wystąpieniu podstawowe informacje na temat DNA.

Następnie prof. Bogdanowicz pokazał wyniki badań mtDNA (linia żeńska) zespołu prof. Grzybowskiego na terenach zajętych przez Słowian wschodnich, które mówią o kontynuacji od co najmniej 2000 lat. Zatem według niego przemawiają one za teorią autochtoniczną.

Zauważył, że to samo wynika z badań A. Juras kopalnego mtDNA, która mówi o kontynuacji linii matczynej na terenie Polski co najmniej od rzymskiej epoki żelaza, czyli około 2000 lat. Potwierdza to tezę prof. Grzybowskiego oraz innych genetyków, jak J. Piontka, M. Lewandowskiej czy W. Lorkiewicza.

Bogdanowicz pokazuje też mapę zasięgu hp R1a zauważając, że pokrywa się on z obszarem map Wielkiej Lechii, co uznaje za argument naukowców opowiadających się za tą teorią. To, że akurat tym tematem zajmują się głównie pasjonaci to już inna sprawa.

Przodek tzw. hp zachodniosłowiańskiej według badań Y-DNA musiał żyć na naszych ziemiach przed 2000 lat, czyli przed migracją Słowian w V-VI wieku, zatem napływ tej ludności był jedynie wtórną migracją na te tereny i teoria allochtoniczna jest błędna.

Z kolei praca zespołu prof. Olega Balanowskiego, na podstawie badań Barbary Kusznierewicz i innych autorów, obejmowała analizę szeregu markerów mtDNA, Y-DNA oraz całogenomowego DNA.

Bogdanowicz informuje, że opierając się na pracach lingwistów wiemy, iż rozbicie bałto-słowiańskiej wspólnoty językowej nastąpiło 3500-2500 lat temu, a dywersyfikacja języków słowiańskich nastąpiła jakieś 1700-1300 lat temu. Z kolei z badań historyków wynika, że migracja Słowian na nasze ziemie miała nastąpić 1400-1000 lat temu.

Jednak z analiz DNA w pracy Baranowskiego można wnioskować, że musiało to nastąpić znacznie wcześniej, gdyż haplogrupy właściwe dla słowiańskiej społeczności były tu obecne od dawna.

Autorzy nie wykluczają jednak zasadności teorii allochtonicznej, gdyż kształtowanie się odrębnych mutacji właściwych dla Słowian zachodnich, wschodnich i południowych datują na 2000-1000 lat temu.

Rozrzut 1000 lat w datowaniu to bardzo dużo i należy z pewnością czekać na dokładniejsze badania. Jeżeli jednak przyjmiemy, że rozłam genetyczny Słowian nastąpił 2000-1000 lat temu, to nie potwierdza to w żaden sposób teorii allochtonicznej, a jedynie rozbicie wtedy słowiańskiej wspólnoty wynikające z migracji, np. Serbów i Chorwatów na południe, czy niektórych plemion lechickich na wschód (Krywicze, Radymicze) oraz części plemion wschodnich na zachód.

Historyk i demograf Dr Ł. Lubicz-Łapiński drwi, że turbosłowianie twierdzą, że przybyli ze stepów i latali na miotłach w starożytności. Po czym sam za chwilę twierdzi, że indoeuropejczycy przybyli z tychże stepów tworząc społeczeństwo europejskie.

Słowianie mają hp R1a podobne jak bramini hinduscy, ale nie można, według niego, nazwać tej hp ario-słowiańską, bo mają ją też inne ludy, jak Bałtowie i Norwegowie. Pan historyk nie dodaje już jednak w jakich proporcjach ona występuje u różnych narodów, bo jak widać jego celem jest zamazanie informacji o hp R1A i dyskredytacja teorii o ario-słowiańskiej więzi genetycznej.

Ok. 2500 lat pne według profesora Petera Underhilla z haplogrupy R1a Y-DNA, występującej u 55% Polaków, wyodrębnia się klaster typowo słowiański R1a-M458 (który ma co trzeci Polak), a ok. 500 pne wydziela się grupa zachodnio-słowiańska R1a-L260 i wschodnio-słowiańska R1a-CTS11962, obejmująca swoim zasięgiem także Bałkany. Dalej następowało rozróżnienie na pomniejsze podgrupy np. wielecko-obodrzycką ok. 500-300 lat pne, karpato-dalmacką, karpato-wołżańską.

Z mapki przedstawionej przez Łapińskiego można wnosić, że Słowianie wschodni i zachodni rozdzielili się ok. 500 pne. Dlatego teoria Leciejewicza o dwukierunkowej etnogenezie Słowian nabiera wiarygodności. Możliwe, że Słowianie Zachodni wcześniej trafili na tereny Odrowiśla, aniżeli ich wschodni krewni znad Dniepru.

Z tego wynika, że teoria autochtoniczna może dotyczyć Słowian zachodnich, a allochtoniczna – wschodnich i południowych. To kolejna wskazówka, że Wenedowie mogą być Prasłowianami, przodkami ich zachodniego odłamu, a co więcej, mając na uwadze ustalenia lingwistów, mogą oni być Protobałtosłowianami, znanymi jako Enetowie (Enetoi, Henetoi), a potem Wenetowie. Od tego etnonimu powstały potem takie nazwy jak Wenedowie, Wandalowie i Antowie.

Niewykluczone, że to z Wenedów 500 lat pne wyodrębniły się te dwie grupy, z których zachodnia zachowała ich pierwotną nazwę, a wschodnio-południowa rozproszyła się na mniejsze grupy rodowe plemion znanych później pod różnymi nazwami.

Łapiński jednak twierdzi, że badania współczesnego DNA, jakie prowadzili Underhill czy Grzybowski niewiele mówią o etnogenezie Słowian, gdyż należy je porównać z kopalnym DNA. Zapomina dodać, że dysponujemy już takimi badaniami, choćby A. Juras, o czym wspominał jego przedmówca prof. Bogdanowicz, które potwierdziły tezy Grzybowskiego o zasiedzeniu Słowian na naszych ziemiach od co najmniej 2000 lat (Grzybowski mówi o nawet o 7000 lat).

Jedną z grup spotykanych w kopalnym DNA na terenie Polski jest I2a1 – praeuropejska, np. właściwa dla 40% Chorwatów. Ona też ok. V-III w. pne rozdzieliła się na mniejsze.

Pytanie, co takiego stało się 500-300 lat pne, że nastąpiło takie rozdzielenie hp R1a i I2a. Moim zdaniem można to łączyć z atakiem Celtów na Rzym i ich wojną z Wenetami, którzy ocalili to miasto, ale część z nich udała się na północ. Kwestia tylko ustalenia czy Wenetowie mieli R1a czy I2a.

Co ważne, Łapiński zauważa, że założenia prof. Parczewskiego co do ilości Słowian i stopnia wzrostu ich populacji są mało wiarygodne. Uważa, że pierwotna liczba migrantów musiała być większa. Nie wierzy też, że zasiedlali oni pustki, o jakich mówił Godłowski.

Słusznie dostrzega, iż genetyka wskazuje na dwa ogniwa etnogenezy Słowian, więc być może kultura przeworska czy czerniachowska też obejmowała elementy prasłowiańskie.

Z racji, że nie ma materiału genetycznego z pochówków ciałopalnych, właściwych dla Słowian, Łapiński sugeruje by poddać badaniom szkielety z neolitu z naszych i sąsiednich ziem i być może tam znajdziemy odpowiedź na temat tych wątpliwości, które dotyczą etnogenezy Słowian. Dość asekuracyjnie stwierdza, że według niego dzisiaj genetyka nie przesądza o słuszności teorii allo- czy autochtonicznej.

Mówi natomiast, że z pewnością Polacy są potomkami kultur sznurowych, które objęły swoim zasięgiem znaczne obszary w okresie neolitu, ale zadaniem dla naukowców, w tym genetyków jest wykazanie, z których dokładnie kultur się wywodzimy i gdzie dokładnie mieszkali nasi przodkowie.

Łapiński zdecydowanie stwierdza, że badania DNA zaprzeczają jednoznacznie istnieniu całkowitej pustki osadniczej, mówią o boomie populacyjnym i pozwalają prześledzić migracje różnych ludów o określonym materiale genetycznym.

Ostatnia prelekcja dr Błaszczyka jest na temat metody datowania węglowego C14.

Podczas debaty Bogdanowicz apeluje, by nie odrzucać z badań genetycznych próbek ze stanowisk ciałopalnych, gdyż szczątki zachowane po spaleniu w niższych temperaturach (czarne i brązowawe) mogą zawierać jeszcze materiał DNA, co potwierdza  na podstawie swoich badań, podczas których udało mu się uzyskać mtDNA z dwóch takich próbek.

Prof. M. Milewski przyznaje, że z samych badań genetycznych nie wynika, że etnogeneza Słowian miała miejsce gdzieś na wschodzie i co za tym idzie teoria autochtoniczna jest niemożliwa, ale mając na uwadze badania archeologów i historyków wydaje się ona mniej prawdopodobna. Tym samym widzimy, że sam jako genetyk ulega w swoich interpretacjach dogmatom naukowym, co moderator sprytnie nazywa interdyscyplinarnością badań.

Zapomina jednak przy tym o wyraźnie autochtonicznym podejściu do tej kwestii antropologów oraz większości etnogenetyków. Zatem może to historycy i archeolodzy może powinni zweryfikować swoje poglądy i odpowiednio interpretować fakty i znaleziska oraz zweryfikować te dotychczasowe w ramach komplementarności wniosków badawczych.

Błaszczyk nie zgadza się z Milewskim w sprawie szacunków ilości Słowian w roku 1000 opartych na mało wiarygodnych ustaleniach Łowmiańskiego, który podawał liczbę 1 milion 200 tysięcy. To dobrze, że ten naukowiec ma swoje zdanie, choć jest dość mało świadomym krytykiem Wielkiej Lechii, ale dzięki otwartemu umysłowi i odwadze formułowania własnych poglądów ma szansę na wyrwanie się z zaklętego kręgu naukowych dogmatów powielanych od lat.

Milewski wspomina o starcie programu badawczego DNA Polaków prof. Figlerowicza, który chce przebadać 10 tysięcy naszych rodaków, dzięki czemu możemy uzyskać więcej danych do analiz etnogenetycznych.

Należy też dodać, że w przyszłym roku ma się ukazać też praca J. Burgera o bitwie nad Dołężą (ok. 3350 lat temu), gdzie wstępnie zidentyfikowano materiał genetyczny najbardziej podobny do współczesnych mieszkańców Polski, Skandynawii i południowej Europy, co może uderzyć w teorię allochtoniczną.

Stanaszek informuje, że w Polsce mamy do tej pory jedynie 60 próbek kopalnego DNA, z czego:
– z neolitu z kultury amfor kulistych wszystkie (ok. 20 próbek) są I2a2, z kultury ceramiki sznurowej mamy I2a2, R1a i G2, kultura pucharów dzwonowatych – R1b,
– z epoki brązu – R1b, R1a,
– z epoki żelaza w kulturze wielbarskiej: z Kowalewka – I2a2,  G2a2, z Masłomęcza – I1, Drozdowo – R1b
– ze średniowiecza: Markowice – I1,  Niemcza – I2a1, J2a1, Czersk – R, Kraków-Zakrzówek – I2a,  Cedynia – R1a,  R1b, Sandomierz – R1a1, Bodzie – I1, R1a-Z92 (bałtyjskim), Ciepłe – R1a,  R1b.

Zauważa też,  że hp to nie etnos, ale etnos to “torcik” różnych hp. Fajnie by było, gdyby jeszcze odnosił się do udziału poszczególnych hp w tym “torciku”, wskazujące na dominacje różnych subkladów u poszczególnych narodów. To, że Polacy mają akurat 55% R1a, a inne narody tylko 5%, chyba o czymś mówi.

Bogdanowicz przyznaje, że do tej pory prowadzenie badań multidyscyplinarnych z różnych względów nie było możliwe, dopiero od niedawna podejmowane są takie próby, co jest niezbędne do ustalenia wiarygodnych wniosków. Przyznaje tym samym to, o czym turbosłowianie trąbią od lat, że naukowcy okopali się na swoich pozycjach i rzadko sięgają po wyniki badań z innych dyscyplin.

Błaszczyk uważa, że fala sznurowców 3000 pne zawlekła na nowe ziemie choroby, które przetrzebiły lokalne populacje. Może to być też jedna z przyczyn zmian ludnościowych na różnych terenach.

Nasz doktor widząc, że część sali opustoszała podczas rozważań o mutacjach DNA mówi ogólnie, że jako Europejczycy pochodzimy z trzech fal migracji:

– pierwszej, z Afryki Wschodniej do Eurazji homo sapiens sapiens, gdzie w niewielkim stopniu mieszał się z neandertalczykiem, ok. 30 tys. lat temu,

– drugiej, rolników z Anatolii do Europy Środkowej ok. 6000 lat temu,

– trzeciej, indoeuropejczyków.

Stanaszek uczula, że R1a nie oznacza, że ktoś jest Słowianinem. Przykładowo premier Izraela Netanjahu ma R1a-Z93, czyli typu azjatyckiego, co oznacza, że być może jest potomkiem Chazarów, którzy przyjęli judaizm. Jeżeli jednak podgrupy R1a identyfikuje się jako azjatycką, słowiańską czy bałtyjską, a te dzielą się na pomniejsze mutacje, to chyba nie trudno określić kto jest kto.

Informuje też, że na viking się szło, a nie wikingiem się było. Grupy wikingów były wieloetniczne. Sporo jest słowiańskich śladów genetycznych i kulturowych na terenie Skandynawii, o czym się mało mówi. Błaszczyk potwierdza, że z reguły Skandynawowie opisują obecnie, z nieznanych powodów, ewidentnie słowiańską ceramikę jako bałtyjską, choć wcześniej zwali ją “vendiska ceramika”.

U potomków Ruryka stwierdzono hp N właściwą dla Finów, co Błaszczyk tłumaczy, że Waregowie mogli być znormanizowanymi Finami.

Mamy 3 niepewne i mało dokładne próbki Piastów, które wskazują na R1b, ale nie można na tej podstawie wyciągać jeszcze wniosków. Zespół Figlerowicza otrzymał zgodę na otwarcie krypt na Wawelu i może po przebadania szczątków Łokietka i Kazimierza Wielkiego otrzymamy bardziej szczegółowe wyniki niż dotychczas.

Paneliści rozprawiali też o wielu sprawach nie związanych bezpośrednio z tematem konferencji, jak pochodzenie brytyjskiej rodziny królewskiej czy datowaniu “całunu turyńskiego”.

Moderator Stanaszek zakończył konferencję życzeniem, by każdy grant naukowy uwzględniał prezentację wyników badań narodowi, co ma pomóc w popularyzacji nauki.

Podsumowując, odebrałem wrażenie, że naukowcy są podzieleni. Część tzw. dogmatystów (konserwatystów), jak Parczewski plecie stare dyrdymały i protestuje, gdy ktokolwiek ma w tym względzie jakieś wątpliwości. Niektórzy stoją po środku, jak Buko, otwierają się na nowe metody badawcze (etnogenetyka) oraz formułują nowe wnioski. Nazwałbym ich transpozycjonistami. Jeszcze inni, tzw. naukowi postępowcy – liberaliści, prowadzą badania nowymi metodami i nie boją się dyskutować z konserwatystami oraz odrzucać przestarzałe dogmaty naukowe.

Niestety, nie dostrzegają, że w idei turbosłowiańskiej jest wiele postulatów, które oni zaczynają potwierdzać. Nieświadomie ulegli wizerunkowi tego środowiska wykreowanemu przez konserwatywnych hejterów i sprowadzają turbosłowiaństwo jedynie do teorii spiskowej, drwiąc z czegoś, czego tak naprawdę nie znają. Nie rozumieją, że należy odróżnić turbo- od prosłowiaństwa i nie wrzucać wszystkich zwolenników odkrywania prawdy o naszych dziejach i pochodzeniu do jednego worka.

Naukowcy też są jak widać mało zgodni, prezentują wiele dyskusyjnych teorii i mogą się mylić. Tymczasem każda szalona teza jakiegokolwiek turbosłowianina jest uznawana za wykładnię całego środowiska. To tak jakbym nazwał Parczewskiego zwolennikiem autochtonizmu, bo Mańczak tak uważa, a obaj są naukowcami, więc to założenia nauki. Nie. Jeżeli w nauce przyjmuje się za oficjalne stanowisko teorie uznawane przez większość, to tego typu zasada powinna dotyczyć także analizowanego przez nich zjawiska turbosłowiaństwa.

Teorie o lechickości Biblii, autentyczności Kroniki Prokosza czy też pochodzeniu Słowian od kosmitów są tezami pojedynczych autorów, a nie podstawą poglądów całego prosłowiańskiego środowiska.

Problemem uczonych i oddanych im hejterów jest lekceważenie, szyderstwo i ośmieszanie ludzi nie będących naukowcami. Kpią z ich niewiedzy choć nie znają zbyt dobrze ich poglądów. Robią z nich z marszu oszołomów twierdzących, że nasi przodkowie “latali na miotłach” (Łapiński), nawiedzonych odkrywców już odkrytych rzeczy (Błaszczyk), czy naciągaczy (Wójcik, Żuchowicz).

Nie dostrzegają, że wielu z nich stoi po stronie pewnych ustaleń nauki, są m.in. obrońcami teorii autochtonicznej, przeciwnikami tezy o pustce osadniczej, czy zakładają słowiańskość wielu kultur archeologicznych. Mają zatem wiele wspólnego z naukowcami, którzy zajmują podobne stanowiska w tych tematach.

Demonizowanie i szydera z prosłowian oraz zarzucanie niektórym pasjonatom Słowiańszczyzny bycie “turbo”, świadczą tylko o niewiedzy, agresji i lęku przed utratą autorytetu przez naukowców.

Zobaczymy czy w przypadku ustaleń genetycznych w najbliższych latach teoria allochtoniczna się utrzyma i kto posypie głowę popiołem. Z pewnością nikt z naukowców nawet się nie zająknie, by wtedy zwrócić honor turbosłowianom, którzy bronią autochtonizmu ich przodków od wielu lat, narażając się na kpiny ze strony środowiska naukowego.

Pożyjemy zobaczymy. Póki co widać, że misternie budowany przez lata dogmatyczny matriks pęka w szwach i coraz więcej ludzi, pasjonatów i uczonych budzi się z tego kłamliwego letargu.

Prawdy bowiem nie da się zakrzyczeć, a kłamstwo powtarzane nawet 1000 razy wciąż jest tylko kłamstwem.

04.12.2019

Tomasz J. Kosiński

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 1

Konferencja antylechicka

W dniach 9-10 listopada 2019 odbyła się konferencja “Starożytna historia Europy Środkowej” – Archeologia i metodyka badań.

Program i zapowiedź konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/starozytna_historia_europy_srodkowej_archeologia

Relacja video z pierwszego dnia konferencji: https://youtu.be/Cm3yKnHYPXc

Moja relacja i komentarz z drugiego dnia konferencji: https://wedukacja.pl/konferencja-starozytna-historia-europy-srodkowej-relacja-i-komentarz-z-drugiego-dnia

Pierwszego dnia konferencji panelistami byli: prof. Andrzej Buko, prof. Michał Parczewski, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

W zapowiedziach, poza przedstawieniem programu wykładów głównie z zakresu etnogenezy Słowian, czytamy “Rozprawimy się też z mitem ‘Wielkiej Lechii’, coraz częściej obecnym w przestrzeni publicznej.” Konferencja ta pokazała jednak jak naukowcy ośmieszają się sami podczas próby ośmieszania tej teorii.

Po nudnym wystąpieniu pierwszego prelegenta prof. Parczewskiego, do mikrofonu dorwał się dr Dariusz Błaszczyk, archeolog zajmujący się metodologią badań, omawiający teorię Wielkiej Lechii. Zaczął od pochwalenia śmiechów części publiczności, gdy przedstawił planszę początkową swojej prezentacji o Wielkiej Lechii i turbosłowianach.

Wyjaśnia, że wahał się czy omawiać ten temat. Uważa jednak, że gdy się o tym mówi to się afirmuje tę teorię, natomiast, gdy się ją przemilcza, to się z nią zgadza. Musiał więc zabrać głos w tej sprawie. I dobrze, że musiał, bo pokazał, że nie za bardzo ma pojęcie, o czym mówi.

Ubolewa, że filmiki o Wielkiej Lechii mają więcej polubień niż łapek w dół. Uznaje, że dla środowiska naukowego jest to dość niepokojące. Martwi się też, że większość komentarzy jest tam pozytywnych.

Nasz doktor pokazuje “kto za tym stoi” wymieniając 4 główne nazwiska: Janusz Bieszk (ma być papieżem ruchu), Paweł Szydłowski, Tadeusz Kosiński (widać, że nie czytał żadnej mojej pracy tylko powiela błąd z moim imieniem z książki Żuchowicza), Czesław Białczyński.

Zasmuca go fakt, że Bieszk sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a książki naukowe sprzedają się jedynie w ilości kilkuset sztuk. Nie omieszkał stwierdzić, że dementuje pogłoski o spisku naukowców, Kościoła i Watykanu, deklarując, że nic nie jest ukrywane. Doprawdy? A skąd taka pewność? Na razie widzimy tylko, że Błaszczyk nie umie ukryć swoich niekompetencji w temacie jaki omawia.

Przyznaje, że nie czytał książek turbolechickich, ale je przeglądał. Stwierdza też, że na spotkanie naukowe jak owa konferencja nie ma możliwości zaproszenia jakiegokolwiek z Wielkolechitów, ale zaraz obłudnie mówi, że nie lubią się oni konfrontować, by unikać trudnych pytań. Czyli nauka nie chce rozmawiać z Lechitami oko w oko, robi konferencje we własnym gronie nie zapraszając osób, z których mogą sobie publicznie drwić, a jednocześnie zarzuca im, że robią to samo. Pięknie to pokazuje całą hipokryzję środowiska naukowego.

Nasz doktor stwierdza, że prekursorem turbolechityzmu był Wincenty Kadłubek, który był co prawda wysoce wykształcony (studia m. in. w Paryzu), ale miał pisać – według niezbyt wyedukowanego Błaszczyka – dyrdymały.

W dalszej części swojego wystąpienia powiela dogmat o cysternach na Łysej Górze, śmiejąc się z teorii Kudlińskiego, że to mogą być krypty słowiańskich królów. Drwi, że ta postać ma się za odkrywcę czegoś dawno odkrytego, choć sam wykorzystuje fotografię zrobioną przez ekipę akurat samego Kudlińskiego, a nie geologów, którzy w latach 60. badali to miejsce. Nie dodaje też, że nikt z naukowców nie zainteresował się tym tematem od tamtej pory i mało kto by o nim słyszał, gdyby nie akcja Kudlińskiego.

Dalej przytacza dogmaty o rzekomych fałszerstwach idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich, podając tym razem na tablicy poprawnie moje imię i nazwisko (Tomasz Kosiński). Stwierdza, że to “odgrzewany kotlet”, bo już w XIX wieku uznano oba znaleziska za mistyfikację.

Bezwiednie twierdzi, że idole prilwickie są podrobione i można je obejrzeć w Szwerinie, co oznacza, iż nie ma pojęcia, że nie są one tam eksponowane, ale trzymane w sejfach podziemnych magazynów. Dopiero po moim śledztwie w tej sprawie i wydobyciu ich na światło dzienne, zorganizowano wystawę w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, by podkreślić fakt, że nie są one ukrywane – oczywiście prezentowano je tam jako fałszywki.

Nasi naukowcy mieli zatem w rękach kilka idoli i nie zrobili żadnych badań nowymi metodami tylko zawierzyli propagandzie pruskiego zaborcy. Mogę to nazwać jedynie skandalem.

Zabawny jest argument prelegenta pokazujacego idole, o tym, że na pierwszy rzut oka ma być widać, że figurki nie mogły powstać w średniowieczu, ale w XVIII wieku. Pokazuje to nam wyraźnie, że nasi naukowcy stosują metodę naukową, zwaną potocznie “na oko”.

Dalej nasz panelista już się całkowicie ośmiesza przy referowaniu tematu tablicy Leszka Awiłło, gdy przy odczytywaniu napisu z planszy przyznaje, że jego łacina jest słaba i nigdy jej się dobrze nie uczył. Archeolog w Polsce jak widać nie musi znać łaciny. Nie przeszkadzało mu to jednak w wytykaniu tej słabości Bieszkowi. Mamy tu więc kolejny przykład ignorancji i hipokryzji.

Teorię o istnieniu i rozprzestrzenianiu się haplogrupy ario-słowiańskiej nazywa bzdurami, zapewne ku zdziwieniu prof. Buko i części zebranych. 

A już kompletnie odpływa komentując informację na tablicy z kolumny Zygmunta III Wazy, że liczba 44 nie dotyczy królów polskich, ale ma to być według niego… suma królów polskich i szwedzkich. Nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że w kronikach z czasów tego władcy podawano poczet władców lechickich i polskich obejmujący najczęściej 44 postaci, z Zygmuntem III Wazą włącznie. To z kolei ewidentny przykład albo niewiedzy, albo celowego przemilczania ogólnie dostępnych danych.

Pod koniec nasz prelegent całkowicie się pogubił w przekonywaniu, że “w nauce najpierw stawia się tezę, a później się szuka dowodów”, gdy tymczasem turbosłowianie mają działać inaczej, gdyż oni… “najpierw stawiają tezę, a później szukają dowodów”. Jest różnica, nieprawdaż?

Błaszczyk twierdzi, że popularność idei wielkolechickiej wzrasta i należy temu zapobiegać. Panelista zamiast jednak rozprawić się z teorią Wielkiej Lechii, co szumnie zapowiadano w komunikatach promocyjnych, to ją tylko próbował nieudolnie ośmieszyć, choć swoim wystąpieniem ośmieszył jedynie samego siebie, a tym samym środowisko naukowe, które reprezentuje.

Poproszony o skomentowanie prelekcji Parczewskiego i Błaszczyka prof. A. Buko, niespodziewanie i ku zaskoczeniu niektórych zebranych, przyznał, że antropologowie polscy na podstawie swoich badań zdecydowanie opowiadają się za teorią autochtoniczną, wchodząc tym samym w spór z historykami i archeologami wyznającymi kossinowską teorię allochtoniczną.

Buko zwraca też uwagę na ubogość materiału do badań genetycznych, gdyż Słowianie palili swoich zmarłych i wydobycie DNA ze spalonych szczątków jest bardzo trudne. Moim zdaniem to jednak tylko kwestia czasu kiedy to stanie się możliwe. Póki co i tak na podstawie analiz posiadanego materiału etnogetycy wyraźnie skłaniają się do stawania po stronie antropologów, a więc optują za teorią autochtoniczną Słowian.

Co ciekawe, Buko tłumaczy też dlaczego budowano ziemianki, a nie duże domy halowe. Było to proste i szybkie budownictwo dla ludów wędrujących. Podaje przykład, że Anglowie i Sasi, podczas podboju wysp brytyjskich, pomimo, iż znali technikę budowy dużych domów drewnianych, jaką stosowali na swoich rodzimych terenach, na nowej ziemi także budowali ziemianki. Tak samo szybko lepiono garnki, które traktowano jako tymczasowe naczynia. Nie zabierano ze sobą na wyprawy 200 kg koła garncarskiego. To wyjaśnia zarzucany pochopnie Słowianom prymitywizm twórczy.

Znany archeolog komentuje też argument zwolenników prymitywizmu Słowian jakim ma być brak zdobień na tego typu naczyniach wytwarzanych doraźnie. Informuje, że według badań czeskich naukowców, naczynia te spełniały wszystkie podstawowe funkcje, co wyroby z koła garncarskiego. Tłumaczy to tym, że nie istniała taka potrzeba u ludów z tymczasowymi siedzibami. To samo dotyczy małej ilości biżuterii i innych przedmiotów, które podczas podróży raczej przeszkadzają.

Porównuje początkowy etap słowiańskiego osadnictwa do okresu amerykańskich pionierów. Na wozach podczas wędrówki ze wschodu na zachód nie mieli oni wiele, ale jak znaleźli swoje miejsce zaczęli budować miasta, a ich kultura niebawem zaczęła promieniować na inne kraje, w tym także europejskie. W opinii profesora, podobnie było ze Słowianami.

Jeśli chodzi o turbosłowian, Buko zauważa, że oliwy do ognia dolewali historycy, jak K. Szajnocha, którzy pochopnie i zbyt krytycznie oceniali poziom rozwoju cywilizacyjnego Słowian, zarzucając im prymitywizm kulturowy w stosunku do sąsiednich ludów, w tym głównie Germanów. Stąd też się wzięła jego wątpliwa koncepcja o wikińskim wkładzie w rozwój państwa pierwszych Piastów, którzy według tego naukowca nie byliby w stanie sami osiągnąć takiego sukcesu.

To ważne słowa znanego archeologa, krytykującego nieuzasadniony pesymizm wielu uczonych wobec słowiańskiego dziedzictwa kulturowego.

Buko zauważa też, że również wszystkie spory i niepewności na temat pochodzenia Słowian dają pole do konfabulacji nie tylko dla kłócących się o to naukowców, ale i innych osób zainteresowanych historią. Skoro niepewne jest imię i pochodzenie samego Mieszka, a co gorsza historycy wysuwają teorie nawet o jego germańskim pochodzeniu, to trudno się dziwić, że napotyka to opór i motywuje do różnych dywagacji.

Nadzieję na lepsze datowanie znalezisk Buko widzi w metodach AMS (badanie kości) oraz izotopowych (porównywanie składów izotopów stabilnych, w celu określenia czy dany wyrób jest lokalny czy importem).

Co więcej, potwierdza, że z badań zespołu prof. Bogdanowicza prowadzonych na pograniczu mazowiecko-ruskim wynika, że były tam społeczności zróżnicowane genetycznie, ale co ważne także grupy z haplotypami obecnymi tam od pradziejów. Wynika z tego, że osiadła tam ludność była autochtonami, a tylko pewna część to przybysze.

Widać, że Błaszczyk w części dyskusyjnej jakby okrakiem wycofuje się z teorii pustki osadniczej podając, że znajdywane są przedmioty i obiekty z tego okresu, których wcześniej nie znano oraz przywołuje teorię Leciejewicza, iż geneza Słowian mogła się odbyć na wschodzie i na zachodzie.

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze przeworskiej nie ma żadnych pochówków ale są inne ślady kultury materialnej z tamtego okresu, co oznacza, iż ludność ta musiała grzebać swoich zmarłych w nieznany archeologom sposób. Dobrze, że robi takie założenie, a nie wyciąga bzdurnych wniosków jak Godłowski, iż z racji braku śladów materialnych można przyjąć, że nikogo tam nie było. Tu Błaszczyk według podobnej logiki mógłby wnioskować, że skoro nie ma pochówków to znaczy, iż nikt tam nie umierał i przedstawiciele kultury przeworskiej żyli wiecznie, albo wszyscy byli brani do nieba wraz z ciałem. 

Buko podczas debaty wskazuje, że mimo, że mamy wiele historycznych poświadczeń o Sklawinach w basenie Morza Śródziemnego, to archeolodzy nie zidentyfikowali tam śladów kultury wczesnosłowiańskiej. Tłumaczy, to tym, że widocznie zaadaptowali oni szybko lokalną kulturę, co jest naiwne. Zwłaszcza mając na uwadze, że to inne ludy pozostając w bliższych kontaktach ze Sławianami ulegali slawizacji, wystarczy wymienić Rusów (o ile uznamy Waregów za nie Słowian), Wandalów (o ile przyjmiemy, że to lud germański), czy turkopochodnych Bułgarów. 

Parczewski przytacza natomiast przykład potwierdzający, że Grecy nie byli i nie są chętni do oznaczania znalezisk jako słowiańskie mających ewidentnie taki charakter, a także sprzeciwiają się prowadzeniu wykopalisk na stanowiskach potencjalnie uznawanych za słowiańskie. Taka nieprzyjazna postawa może wyjaśniać znikomy słowiański materiał z tamtych terenów. 

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze wielbarskiej nie ma w pochówkach broni, jak też i w wielu innych kojarzonych z ludami germańskimi i sugeruje, że skoro w grobach kultury przeworskiej była broń to może to słowiańskie osadnictwo sięgało bardziej na zachód niż się przyjmuje. To,  że wcześniej mówił o braku pochówków kultury przeworskiej to inna sprawa. Widocznie coś mu się pomyliło, jak zwykle. 

Co ciekawe, Parczewski odpowiada, że składanie broni do grobów to wyraźny motyw germański jakim się charakteryzuje kultura przeworska, a nie jest pewien, czy aby nie też czerniachowska. 

Gdy się czegoś takiego słucha można się pogubić. Nie dość, że panowie sami sobie zaprzeczają, to jeszcze każdy mówi co innego na ten sam temat. To, że znany archeolog nie jest pewien czy broń składano do grobów w danej kulturze pozostawię bez komentarza. 

Błaszczyk mówi o tzw. niewidoczności archeologicznej, co oznacza brak śladów kultury materialnej przy poświadczeniach historycznych, czego przykładem mogą być właśnie dawni Słowianie na terenach obecnej Grecji, czy Skandynawowie w Hiszpanii. 

Dodaje, przy akceptacji Parczewskiego, że upolitycznienie badań archeologicznych to coś normalnego, a za przykład, poza Grecją, podają próby prowadzenia badań na terenie grodów czerwieńskich, gdzie  zakazano Polakom kopać w ziemi. 

Na pytanie moderatora czy na naszych terenach możemy mówić o kontynuacji czy dyskontynuacji, Buko odpowiada, że nigdy nie było tak, że jakieś terytorium zostało całkowicie opuszczone, zawsze pozostawały pewne enklawy. 

Błaszczyk mówi o tzw. trzeciej drodze w sporze auto- i allochtonistów, a mianowicie etnogenezie wschodniej i zachodniej Słowian, o której wcześniej wspominał. Jeśli uznamy Wenedów za Protosłowian, a znane są poświadczenia ich osadnictwa na naszych ziemiach już w I w. n.e., to coś jest według niego na rzeczy. Ciekawe, że gdy o tym trąbią od dawna turbosłowianie to ten sam Błaszczyk się z tego naśmiewa.

Błaszczyk uważa grecką nazwę Sclavenoi za obcą, a rodzimą ma być nazwa Słowianie. To, że nie wie, iż to tylko obcy  zapis tego etnonimu, a greckie “cl” zastępuje słowiańskie “ł” i że Grecy mieli problem wymawianiem zrostu “sl”, dlatego dodawali dodatkową samogłoskę c=k”, to już inna sprawa. 

Co więcej, Błaszczyk mówi o haplogrupie R1a1a7 i wynikach badań genetycznych mówiących o zasiedzeniu przedstawicieli tej hp od 7000 lat, choć przy omawianiu tematu Wielkiej Lechii twierdził, że wnioski z badań DNA to lechickie bzdury. 

Parczewski przyznaje, że kompletnie nie zna się na badaniach DNA, ale uważa, że nie można ich jeszcze traktować jako materiału dowodowego. Trudno się dziwić takiej postawie, skoro się podaje za ucznia Godłowskiego i jego spadkobiercę naukowego. 

Innego zdania jest Buko, który zajmuje się takimi badaniami z zespołem Bogdanowicza i wyciąga wnioski o zasiedzeniu pewnych grup ludności staroeuropejskiej na obszarze mazowiecko-ruskim co najmniej od okresu starożytnego do czasów nowożytnych. 

Parczewski twierdzi, że według zgodnej opinii językoznawców nazwy wiele nazw rzecznych na naszych ziemiach pochodzi z czasów przedsłowiańskich, dlatego może się zgodzić z Buko, że pewne rzeczy ludy mogły przetrwać i zostały zasymilowane przez nadchodzących później Słowian. Konserwatyzm myślowy profesora, typowego allochtonisty, jak widać jest odporny na argumenty jego kolegów. 

Parczewski podkpiwa sobie z prof. Mańczaka, który twierdził, że etymologia nazwy Wisła jest typowo słowiańska i nie może być żadna inna, a językoznawcy podają przynajmniej 5 innych poważnych teorii jej pochodzenia, w tym germańską czy celtycką. Nie zauważa, iż w rzeczywistości tego typu nazwy mają jeden rodowód, a nie kilka, więc trzeba zdecydować, która z nich jest właściwa. Można spytać, jak te rozbieżności wobec nazwy Wisły mają się do jego stwierdzenia, iż językoznawcy są zgodni, co do obcego pochodzenia nazw większości polskich rzek? 

W ogóle przykład negatywnego odbioru przez Parczewskiego słowiańskiej etymologii Wisły ustalonej przez Mańczaka, z jego argumentacją, że bardziej wiarygodne są etymologie o dużej zgodności wśród językoznawców, jest zadziwiający. W tym bowiem przypadku takiej zgodności nie ma, o czym sam wspomniał, więc czemu tak zdecydowanie odrzuca propozycję Mańczaka? Czyżby brały tutaj górę względy pozanaukowe o jakich sam wcześniej mówił na przykładzie Grecji?

Błaszczyk, mimo iż wcześniej twierdził, że hp nie identyfikuje tożsamości, w innym miejscu stwierdza, że badania DNA przedstawicieli kultury wielbarskiej wykazały obecność hp R1b, czyli według niego Skandynawów. Ma to według niego obalać ustalenia antropologów w tym Piontka, czy Dąbrowskiego, którzy uważali, że w tej kulturze widać kontynuację od czasów starożytnych do wczesnego średniowiecza. 

Buko próbuje pogodzić obie teorie allo- i autochtoniczną tłumacząc, iż etnos biologiczny i etniczność kulturowa to różne sprawy. Ludność napływowa znad Dniepru miała słowiański etnos biologiczny i kulturowy, natomiast ludność, która się do nich przyłączyła lub zastana na danym terytorium i zeslawizowana cechowała się tylko słowiańskim etnosem kulturowym, a nie biologicznym. 

Błaszczyk informuje, że genetyka potwierdziła teorię M. Gimbutas, że indoeuropejczycy pochodzą ze stepów nadczarnomorskich. Mówi też o allochtonizmie 2.0, czyli uwzględniającym przybycie Słowian ze wschodu, ale zmieszanie się ich z ludnością miejscową zasiedziałą na naszych terenach (Godłowski mówił o 30% autochtonów).

Parczewski protestuje, gdy Błaszczyk zakłada słowiańskie pochodzenie Wenedów lokowanych na zachodzie, jak to czynili m. in. H. Łowmiański i G. Labuda. Konserwatywny archeolog twierdzi z przekonaniem, że nie ma żadnych źródeł pisanych mówiących o siedzibach Wenetów na zachód od Wisły.

Pan Cozac od serii “Tajemnice początków Polski” stwierdza, że wcześniej naukowcy nie chcieli się odnosić do teorii Wielkiej Lechii, bo to “nie uchodzi” dyskutować z nie naukowcami. Ale podczas Kongresu Miediewistów Polskich, grono naukowców z profesorem Strzelczykiem na czele zdecydowało, że należy coś zacząć robić. Argumentem Strzelczyka miała być zazdrość o to, że książki naukowe sprzedają się w nakładzie kilkaset sztuk, a te o Lechii w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. A więc nie o prawdę naukową tu chodzi, ale o chrapkę na kasę ze sprzedaży i zwykłą zawiść, czego profesory nie umieją ukryć. 

Buko już zapowiedział swoją książkę, która ma według niego odpowiadać potrzebom rynku i w barwny oraz przystępny sposób opowiadać o początkach państwa polskiego. Zatem pod wpływem idei lechickiej następuje mobilizacja naukowców do sprzedawania nauki w mniej naukowy sposób. Jak nam miło, że oprócz zainteresowania ludzi historią i czytaniem książek, także uczeni “coś zaczęli robić”, by nauka trafiła “pod strzechy”. Dobrze by było, żeby te nowsze publikacje naukowe poza przystępniejszym językiem i kolorowymi obrazkami miały także odpowiednią treść merytoryczną, a nie te same dogmaty powtarzane od lat. 

Ciekawe, że naukowcy uważają, że to prosty język i ilustracje wpływają na lepszą sprzedaż książek, skoro Błaszczyk ocenia, że lechickie publikacje to nudy. Zatem nudnawe teksty Parczewskiego okraszone kolorowymi obrazkami powinny być hitem rynkowym, więc skąd ten lament Strzelczyka i reszty uczonych-zazdrośników. 

Buko i Błaszczyk (ten ma jednak antylechicką fobię), jak widać po debacie, są już blisko na drodze do szukania kompromisu między allo- i autochtonistami, a tym samym bardziej prosłowiańskiego podejścia do faktów. Jednak tacy ludzie jak Parczewski wciąż będą chcieli ich zakrzyczeć i sprowadzić na ziemię do starych, jednoznacznie progermańskich ustaleń. 

Jedna pani nauczycielka z sali proponuje założenie portalu z prezentacją danych naukowych, bo książka według niej już mało kogo interesuje, tylko teraz liczy się klikanie. Ciekawe jak to się ma do utyskiwania profesorów, że Lechici sprzedają książki w wysokich nakładach, o których oni mogą tylko pomarzyć. 

Pani nie bierze pod uwagę, że naukowcy sami od siebie i za darmo nie będą prowadzić żadnych portali. Jest to domena pasjonatów i takich portali antylechickich i turbogermańskich też jest bez liku. 

Na koniec przedstawiciel DKŚ przyznał, że otrzymali dofinansowanie na organizację konferencji z budżetu partycypacyjnego, a projekt złożyła jedna osoba zbierając 15 podpisów, bo nie mogli oglądać “idiotycznych” filmików, a zakupionych książek nie dało się przeczytać. 

Ciekawe, bo lechickie filmiki ogląda setki tysięcy ludzi, a książki kupuje niewiele mniejsza liczba. Wychodzi na to, że to książek profesorów nie da się czytać, a nudnawe filmiki, jak ten z konferencji ogląda co najwyżej 1-2 tys. osób. Widać, że środowisko naukowe nie ma pojęcia w czym tkwi problem, próbują nieudolnie dyskredytować turbosłowian, mobilizują się do wydawania swoich książek i innej formie licząc na podobną sprzedaż biorąc pod uwagę zainteresowanie tematem, jakie nakręcili lechiccy autorzy, o czym nikt z prelegentów nawet się nie zająknął. 

Moderator przyznał, że do tej pory naukowcy żyli w mydlanej bańce, oderwani od ludzi spoza swego grona, ale zapomniał dodać, że w rozbiciu tejże bańki mieli udział głównie lechiccy pasjonaci, którym wypadałoby podziękować, a nie nimi straszyć. 

Kolejne prelekcje dotyczyły metodyki badań, w tym genetycznych, które powinny uświadomić naukowcom, że nie należy ich lekceważyć przy rozważaniach na temat etnogenezy Słowian.

Podsumowując, można stwierdzić, że konferencja była potrzebna. Nie udało się jej organizatorom ośmieszyć idei Wielkiej Lechii, a co więcej znana postać świata nauki jak prof. A. Buko uświadomiła wszystkim, że przyczyny takiego stanu rzeczy leżą w zaniedbaniach, nadinterpretacjach, niejednomyślności i nadmiernym krytycyzmie samych naukowców, za co mu należy podziekować.  

Pokazał on przyczyny rozwoju turbosłowiańskich idei i nie odciął się od nich jednoznacznie, a co więcej uzasadniał, że jest coraz więcej dowodów, zarówno na wysoki poziom rozwoju społeczności wczesnych Słowian oraz ich autochtonizm, które są podstawą różnych prosłowiańskich teorii.

Jak widać przekonanie A. Wójcika i jemu podobnych o wyznawaniu teorii allochtonicznej przez naukowców dotyczy głównie części historyków i archeologów. Natomiast praktycznie wszyscy antropolodzy i etnogenetycy preferują raczej opcję autochtoniczną. 

Buko jak głos rozsądku zamiast uporządkować wiedzę i ugruntować dotychczasowe dogmaty w sprawie etnogenezy Słowian, na co zapewne liczyli organizatorzy, wprowadził pewien zamęt i niepewność. Być może dzięki temu naukowcy i ich wszyscy młodzi, internetowi obrońcy-hejterzy będą ostrożniejsi w rzucaniu jednoznacznych sądów wobec tez turbosłowiańskich autorów. 

Buko swoimi uwagami pośrednio wskazał też swoim kolegom, że powinni oni się douczyć. Można by rzec “lekarzu lecz się sam”. Ma też nadzieję, że dzięki nowym metodom przyszłe badania pozwolą na uzyskiwanie bardziej wiarygodnych wyników, co ograniczy pole do spekulacji. 

Pozostaje nam wierzyć, że tak się stanie, a kolejne konferencje i debaty na temat pochodzenia Słowian nie będą wymierzone w zwolenników Wielkiej Lechii, ale konkretnie będą się odnosić do tez przez nich przedstawianych. 

Moim zdaniem trzeba oddzielić ziarno od plew. Sam odcinam się od wielu szalonych teorii Szydłowskiego, czy mam dystans do Kroniki Prokosza i wniosków jakie wysuwa Bieszk na jej podstawie. Uważam też, że Białczyński zmyślił większość swojej słowiańskiej mitologii. Doceniam natomiast kilka ważnych wniosków, dociekliwość i często mrówczą pracę tych autorów. Jednak krytycy wrzucają nas wszystkich do jednego worka, a co gorsza porównują z internetowymi wyznawcami spiskowych teorii typu “płaska ziemia”, aby celowo zdyskredytować całe turbosłowiańskie środowisko. 

Uważam, że poza turbosłowianami czy turbolechitami, o których pisze Wójcik w polecanej na konferencji książce, są jeszcze prosłowianie walczący o właściwe traktowanie i rozumienie słowiańskiego dziedzictwa. Dobrze by było, gdyby w tym gronie, poza pasjonatami, było coraz więcej świadomych naukowców.  

Tomasz J. Kosiński 

03.12.2019

Prawdy nie da się ośmieszyć ani zakrzyczeć, czyli kilka słów o poradniku M. Napiórkowskiego o tym, jak walczyć z turbosłowianami

Okladka "Turbopatriotyzm"

Marcin Napiórkowski, autor książki “Turbopatriotyzm”, swego czasu na swej stronce “Mitologia współczesna” umieścił poradnik jak walczyć z turbosłowianami.

https://mitologiawspolczesna.pl/smieszkowanie-strategiczne-czyli-rozmawiac-ludzmi-ktorzy-wierza-w-teorie-spiskowe/

Mimo, że z badań wyszło, iż w dyskusji na temat różnych kontrowersyjnych teorii najskuteczniejsze są racjonalne fakty, to on poleca drugie rozwiązanie, nieco mniej skuteczne, ale fajniejsze według niego, czyli ośmieszanie.

W swoim artykuliku nie podaje, że to stara metoda propagandy, w tym mistrza Goebelsa. Nie zauważa też, że tak zwani “misjonarze obrony nauki” nie umieją zazwyczaj podawać racjonalnych argumentów, czy faktów, ale najczęściej przytaczają skompromitowane przez inne dyscypliny historyczne dogmaty naukowe, jak teoria allochtoniczna czy pustki osadniczej.

A metoda ośmieszania nadal jest skuteczna, pytanie tylko czy jest fair. Często też nie kończy się na śmieszkowaniu, ale wulgarnych wyzwiskach. Tylko wczoraj na grupie Raki pogaństwa… wyzwano mnie od “gówien”, “debili”, “świrów” i grożono “spuszczeniem wpierdolu”. To typowe narzędzie obrony turbogermańskich kłamstw. Dlatego postanowiłem napisać o tym zjawisku parę słów.

Gdy parę lat temu jeden z blogerów zajmujący się na co dzień fryzjerstwem psów, nazwał Bieszka “debilem historycznym”, wielu młodych ludzi bez żadnych osiągnięć, a co gorsza przyszłości, zauważyło, że nawet będąc nikim, dzięki hejtingowi można zaistnieć i zdobyć sobie poklask, a nawet uznanie “misjonarza nauki”. Co więcej, nie ponosi się za to żadnych konsekwencji, jest to szybka i bezkosztowa metoda kompensacji swoich kompleksów.

Tutaj kolejny specjalista od beki z Lechitów próbuje nauczać, niczym wspomniany Goebels, jak ośmieszać swoich oponentów. Mądrzy ludzie się na to nie nabiorą, ale nieświadomi mogą przyjąć takie negatywne postawy, które przeniosą do powszechnej dyskusji i życia, czego efektem będzie wzrost wzajemnej agresji między ludźmi w sprawach, o których można normalnie porozmawiać.

Nie musimy się zgadzać w wielu kwestiach, ale można się szanować i trzymać poziom. Napiórkowski, Wójcik, Miłosz czy Żuchowicz namawiają jednak do walki. Niektórzy z nich jak bloger Seczytam są mistrzami chamskich zaczepek i wulgarnych wyzwisk, inni jak Wójcik  z Sigillum Authenticum posługują się drwinami i manipulacją faktami, a Żuchowicz otwarcie kreuje się na mistrza ironii, choć bardziej przypomina to mało inteligentną szyderę. Ten ostatni jako chyba jedyny fan hejtu prowadzi jakieś własne badania. Reszta zazwyczaj nie ma z nauką nic wspólnego.

Wszyscy ci hejterzy, udający naukowców, nie rozumieją też czym się różni krytyka od krytykanctwa. Ośmieszają bowiem tezy i ich zwolenników nie przedstawiając żadnych własnych osiągnięć w danej dziedzinie. Co najwyżej ograniczają się czasem do podania ogólnie znanych dogmatów naukowych, które im wtłoczono do głów w czasie procesu edukacji.

Efekt jest taki, że praktycznie nie ma już w sieci rozmowy między allochtonistami i autochtonistami, czy turbogermanami a turbosłowianami, ale wojna na wyzwiska. Czemu ma to służyć? Ci, co znają historię powinni wiedzieć.

Warto jednak przeczytać ten artykuł o charakterze “poradnika dla młodych hejterów”, by nie dać się prowokować i zidentyfikować tego typu zachowania, czemu wielu będzie zaprzeczać.

Pamiętajmy jednak, że prawdy nie da się ani ośmieszyć, ani zakrzyczeć.

Tomasz J. Kosiński

01.12.2019

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz uważa, że jest żabą (2)

Kumak

Bo znów naszemu fryzjerowi z Seczytam wydaje się, że kuma, choć tak naprawdę tylko kumka (czyli pokrzykuje i szkaluje). Po jego ostatniej ripoście musiałem zmienić w tytule czasownik “myśli” na “uważa”, chyba wiadomo dlaczego.

Jak sam napisał blokuje wszelkie komentarze na swoim pokręconym blogu, który zamienił w kółko wzajemnej adoracji. Kto nie bije brawa i nie przytakuje ten wylatuje. Dlatego zamiast pod jego kolejnym paszkwilem na mój temat muszę pisać tutaj.

Według Miłosza “rzygam inwektywami”. I kto to mówi? Sami sprawdźcie jakim językiem ten bloger chce nas uczyć historii: http://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest_25.html?m=1

A tu link do mojej polemiki z tym ordynarnym atakiem na moją osobę: https://wedukacja.pl/dlaczego-seczytam-mysli-ze-jest-zaba-id96

Seczytam podaje przykład jakiegoś hejtera żalącego się, że ja wszystkich traktuję jak hejterów. Biedny miś. Chciałby sobie ulżyć rzucając wyzwiskami, licząc, że uprzykrzy komuś dzień czy życie, bo mu gul śmiga, gdy widzi jak leżę sobie na hamaczku z drinkiem pod palemką, a tu masz babo placek – riposta lub ban za wulgaryzmy.

Oczywiście święty Seczytam za hejtera się nie uważa. Miłosz tłumaczy, że musi kontynuować “bigosowanie” mojej osoby, bo “sam się tego domagam jak dziecko niepełnosprawne intelektualnie”. Istna poezja hejterki.

W psychologii istnieje pojęcie zwane kompensacją. Osoba, która nie ma żadnych własnych osiągnięć – czuje wewnętrzną pustkę, jest niedoceniana, mało interesująca, posiada jakieś braki lub defekty – musi je sobie jakoś skompensować, czyli wynagrodzić, np. poprzez kpiny z dokonań innych, agresję słowną czy poczucie misyjności. Hejting takim osobom pozornie zaspokaja tego typu potrzeby.

Miłosz nie może nawet pomarzyć o karierze naukowej, zajmuje się strzyżeniem psów i grami komputerowymi. Przesiaduje w necie i dowala innym. Ma fanów podobnych do niego, co też niewiele osiągnęli w swoim życiu, a co więcej nie mają pomysłu na przyszłość. Stąd frustracja i zazdrość o sukcesy innych.

Dla Seczytam wydanie książek przez jemu podobnych hejterów Żuchowicza czy Wójcika, którzy potrafili dość nieudolnie wyjść z Sieci, to dodatkowy stres i załamka powodujące eskalację agresji wynikającej z narastania kompleksów i poczucia bezradności. Współczuję mu bardzo, ale muszę się odnieść do bredni jakie wrzuca na mój temat i tego co pisze, bo mają one cechy ewidentnych manipulacji i przekłamań.

Na takie wulgarne hejty są tylko dwa sposoby. Pierwsze – ignorowanie, zabranie paliwa, którym się tego typu osoby żywią. Czują się ważne, w centrum uwagi, ich życie nabiera sensu. Ale jest ryzyko, że poprzez przyzwolenie moralne na chamstwo, stanie się ono powszechniejsze, aż będzie to norma. Drugie – reagowanie, ale jak? Tak żeby zrozumiał, czyli trzeba używać formy i języka jakie sam stosuje, czy gentelmeńskie zwracanie uwagi, które wyśmieje? A może trzeba się skupić na innych ludziach, którzy mogą czytać takie hejty, w których – co najgorsze – przemycane są kłamstwa rodem z okresu germanizacji i nazizmu.

Ja póki co wybrałem formę umiarkowanej riposty. Nie mogę akceptować szkalowania mojej osoby i innych, ani tym bardziej powielania kłamstw.

Używam słów “kumak”, “żaba”, ‘ropuch” tylko jako riposta w jego stylu i w nawiązaniu do jego ataku na mnie, gdy pisał “Dlaczego Kosiński nie jest żabą”. Skoro według niego ja nie jestem żabą, to on widocznie nią jest.

O idolach z Prillwitz nasz wydumany kumak znów się popisuje ignorancją i brakami umysłowymi oraz kopipastem (kopiuj-wklej) z innych autorów:

1. Nie rozumie analogii idoli z Prillwitz do kamieni mikorzyńskich, choć właśnie to był główny powód uznania ich za fałszywki. Próbowano dowodzić, że skoro idole prilwickie są podrobione, a na kamieniach mikorzyńskich są podobne napisy, a nawet bóg Prowe, to też muszą być mistyfikacją. Co ciekawe, wcześniej zarzucano idolom prylwickim, że nie mają runicznych analogii, a tu masz babo placek.

Nasz ropuch skupia się jednak nie na najistotniejszych w tej sprawie analogiach runicznych ale na…innym materiale wykonania. Jak można po czymś takim nawet podejrzewać go, że coś kuma z tego, o czym tu dyskutujemy.

2. Zasłużonego historyka Kollara nazywa XIX-wiecznym maniakiem poszukującym słowiańskich run. Coś tam bredzi dalej bez sensu o księciu i komisji, by na końcu przyznać, że to fakt, iż Lewezow dopuścił możliwość, że niewielka część zbioru – zaledwie kilka posążków to autentyki, na podstawie których potem wyprodukowano falsyfikaty. Ale uznał też, że wszystkie runy są fałszywe.

Zatem twierdzenie, że komisja uznała wszystkie idole za podrobione jest nieprawdziwe. To, że Lewezow za wszelką cenę próbował siać propagandę o niepiśmienności Słowian, jak widać nie oznacza, że mógł sobie pozwolić na twierdzenie, że wszystkie idole są spreparowane. Czy ktokolwiek podjął ten trop i próbował oddzielić ziarno od plew? Nie. Zamiast tego przekręcono słowa Lewezowa, twierdząc, że komisja uznała całe znalezisko za mistyfikację, które to kłamstwo, nie znający sprawy krzykacze tacy jak nasz ropuch, powielają do dziś.

3. Nadal nie kuma, że skoro trafiały do Retry dary od różnych plemion, także nie słowiańskich, to podpisy mogły być w różnych językach. Mogli je na przykład wykonywać Prusowie, znający runy lub też retrzański kapłan dla opisania danego boga zaprzyjaźnionego ludu. Dlatego mogły pojawiać się błędy w zapisach imion. Takie rozumowanie nazywa on gdybologią, choć sam ją równie często stosuje. Uważa za niedorzeczność twierdzenie, że rzekomy słowiański autor napisów – w miejsce swoich bogów wsadził pruskich. Kompletnie nie rozumie faktu, że w świątyni słowiańskiej mogły też znajdować się posążki pruskich bogów jako dary dla tej świątyni, o czym była wcześniej mowa.

Zapomina, że synkretyzm, czyli adaptowanie lub czczenie obcych bogów było czymś normalnym w religiach politeistycznych, jak grecka, rzymska i właśnie słowiańska.

Żadnym problemem nie jest słownictwo łacińskie czy litewskie, czy nawet wątpliwa niemiecka ortografia, bo dary składano z różnych krajów, a brak wpływów skandynawskich wynika jedynie z nieznajomości tematu. Nasz psi fryzjer pisze, że skandynawskie wpływy pojawiają się na innym fałszerstwie Sponholza – kamieniach z Neu Strelitz. Ciekaw jestem jakie? Hagenow, jak to Niemiec, jedynie w motywie dwóch ptaków doszukuje się na siłę Odyna, a na innym kamieniu kompletnie niepodobnego symbolu Valknuta.

Weź chłopie może przeczytaj moją książkę “Runy słowiańskie”, albo chociaż mój artykuł o kamieniach Hagenowa (na akademia.edu), bo się ośmieszasz swoją ignorancją.

Twierdzenie, że Sponholtz korzystał z dzieła Christopha Hartknocha z 1684 r. czy jakiegolwiek innego wydanego przed znalezieniem idoli jest gdybologią. To, że Kluver umieścił alfabet run wendyjskich nie oznacza przecież, że wszystkie późniejsze znaleziska muszą być fałszywe, bo geniusze tacy jak Małecki czy nasz kumak od razu oskarżą kogoś o fałszerstwo. Każe to nam raczej zastanowić się z jakich źródeł korzystali Arnkiel i Kluver przy rekonstrukcjach swoich wendyjskich alfabetów runicznych.

Miłosz naigrywa się z imienia Perkun na idolach wykazując się znowuż ignorancją na poziomie żaby. Co jest zabawnego w tym, że na idolach są różne wersje imienia Perun – Perkun – Perkunust? Ten sam bóg nawet u różnych słowiańskich plemion miał nieco inne nazwy np. Jarowit, Garewit, Harewit, Jaryła. Nie ma też nic zabawnego ani podejrzanego w tym, że Perkun jest zapisany tak samo, jak w naukowych niemieckich opracowaniach z czasów Sponholza, co tylko może potwierdzać, że podawały one jeden z wariantów zapisu imienia tego boga.

Nasz niekumaty krytyk pisze też, że: “Mało tego, fałszerz na jednym z idoli „poprawił” ten zapis na Percunust – dlaczego? Po prostu stworzył sztuczne słowo dodając bałtyjskiemu Perkunowi słowiańską końcówkę znaną z imienia Radagast (jak miał się zwać bóg czczony w Retrze).”

Po co rzekomy fałszerz miałby poprawiać po sobie imię Perkuna tylko w jednym miejscu, a w innym nie, jakoś nasza żabka nie tłumaczy. Chyba łatwiej przyjąć opcję, o której pisałem, że figurki z różnymi zapisami imion tego samego boga pochodzić mogą z darów od różnych plemion. Również u Bałtów Perkun występował pod różnymi nazwami, także jako Perkunust, czy Perkunas.

Słowo Perkunust jest dla naszego hejtera “zabawnym „kundlem” bałtyjsko-niemiecko-słowiańskim. Nie trzeba chyba dodawać, że nie ma możliwości, żeby coś takiego zostało spłodzone we wczesnym średniowieczu.”

Tak się składa, że taki zapis imienia znamy z wielu źródeł bałtyjskich i nie ma on nic wspólnego z niemieckim. O bałtosłowiańskiej wspólnocie językowej jakoś nasz bloger zapomniał, ani o potwierdzeniach wspólnego kultu gromowładnego boga Peruna – Perkuna (Perkunusta, Perkunasa).

Jak to krytykant, nasz kumak podważa istnienie pruskiej świątyni Romowe, a źródła o niej piszące uważa za niepewne. Fryzjer ocenia wiarygodność źródeł historycznych. Dobre sobie.

Zastanawia go też sama nazwa, “bo wyraźnie nawiązuje do Rzymu – Romy: chrześcijański papież w Romie, a pogański w Romow…”

Nie rozumie, że obie nazwy mogą mieć podobny zródłosłów od pie. ram, rom – świątynia (sł. hrom – grom). Cytuje Antoniego Mierzyńskiego, który twierdził, że “żadnej miejscowości prusko-litewskiej z zakończeniem -ow nie znamy. Ponieważ taka końcówka nie występuje w językach zachodniobałtyjskich, uczeni dość zgodnie (bo i polscy, i niemieccy, i litewscy) uznali, że Piotr z Dusburga – Niemiec piszący po łacinie – zniekształcił nazwę. „Roboczo” więc przyjęto zapis Romowe/Romove (przez analogię do np. Sunegove, Velove, Grebove, Rudove).”

Nie wie z jaką rzeczywistą miejscowością w Nadrowii to łączyć, ale podaje, że “na terenie Prus występują podobne nazwy: np. miejscowość na Sambii raz zwana Rummowe (1325), innym razem Rumayn (1335), z Litwy znamy Romene, Ramotem, na Żmudzi – Romini, na Łotwie – Ramkas. Znamy też inne Romowe, na Sambii (identycznie zresztą zapisane przez Niemców, jako Romow).”

Nie zauważa, że tym samym daje potwierdzenie, iż nazwa świątyni z rdzeniem *rom, była na terenie nadbałtyckim dość powszechna.

Mierzyński z kolei nie dopuścił myśli, że nazwa Romow może być zeslawizowanym Romowe, jak owo Rummowe z Sambii. Na terenie Słowiańszczyzny nazwy miejscowe często kończą się na -ow (obecnie -ów), jak Sadków, Janów, Borków, Romów, itp.

To, że historycy i archeolodzy nie mogą zlokalizować pruskiego Romow – Romowe, to nie znaczy, że ono nie istniało. Podobnie było do niedawna z Truso, które okazało się, że leżało na terenie obecnego Elbłąga.

Z uporem maniaka twierdzi, że nazwa na idolu z Prillwitz zapisana jest w wersji niemieckiej – jako Romau/Romav, choć nie zna alfabetu run wendyjskich, a Arnkiel i Kluver podawali podobne, acz w pewnym stopniu różniące się zestawy znaków runicznych. Skąd zatem u kumaka ta pewność właśnie takiego zapisu, a nie innego skoro wielu uczonych podawało różne odczyty. Chyba, że zna on ten jeden prawdziwy alfabet runiczny Wendów, co jest niemożliwe, bo chłopina, jak widać po wcześniejszych jego wpisach, dopiero niedawno zaczął czytać wybraną literaturę, by jakoś sklecić polemikę na ten temat. Dlatego co przeczyta nowego to daje w kolejnych ripostach. Jednak nawet nie zdaje sobie sprawy jak wciąż ma ograniczoną wiedzę w tej kwestii, ale mojej książki o runach słowiańskich, gdzie są prosto wyjaśnione różne problemy z tym związane, przecież nie przeczyta dla zasady. Skupił się póki co na samych krytykach, czyli Małeckim i Zawilińskim, którzy nawet idoli na oczy nie widzieli.

To, że w alfabetach Arnkiela i Kluvera są pewne błędy wynikające z ich iterpretatio germana, nie znaczy, iż mamy na idolach zapis niemiecko-łaciński – crive, a nie bałtyjski – krive. Gdyby zajrzał może kumak do mojej książki toby zapoznał się z różnymi wariantami alfabetu wendyjskich run, z czego wynika, że niekoniecznie musi tam być napis crive, ale właśnie kriwe, bo są niezgodności w sprawie zapisu C i K. Kumak jednak nie ma wiedzy o runach i opiera się tylko na 1-2 autorach, którzy żadnych artefaktów runicznych nie widzieli, ale ich odczyty uznaje za wiążące, tylko dlatego, że byli oni krytykami tematu. Inni z zasady odpadają. Czyli jest to pisanie pod tezę, a nie dogłębne badanie tematu i szukanie prawdy.

Dziwi się znów, jak i poprzednio, że imię Radegasta jest na idolach różnie pisane i podejrzewa, że rzekomy fałszerz, który miał czytać Thietmara, Adama z Bremy, Helmolda,  Saxo, Hartknocha, Arnkiela i Kluvera, nie połapał się, że Radegast i Ridegast to jedno i to samo bóstwo, gdyż na idolach widać dwie wersje zapisu tego imienia.

Kumak próbuje zrobić z nas i rzekomego fałszerza kompletnych głupków starając się nam wmówić, że nagi Radegast był inaczej opisany niż ten ubrany, a fałszerz miał myśleć, że ta cecha właśnie odróżnia od siebie oba bóstwa. Jest to tak głupie, że aż odechciewa się tego komentować.

Po pierwsze, Miłosz nie bierze pod uwagę, że runa A mogła ulec w pewnym stopniu wytarciu (co wyraźnie możemy stwierdzić na innych posążkach z tej kolekcji, gdzie niewidoczne są całe litery w imieniu Radegasta) i po utracie ukośnej kreski przypominać runę I, co wpłynęło na błędny odczyt Ridegast.

Po drugie, jak wcześniej wspomniałem różne plastycznie figurki z tą samą postacią Radegasta mogły być darami od różnych plemion, które inaczej wymawiały i zapisywały imię tego boga.

Po trzecie robienie z rzekomo oczytanego fałszerza głupka, który widzi w dwóch podobnych zapisach identycznie wyglądającego Radegasta (tylko w wariantach ubrany – nie ubrany) dwóch różnych bogów, o czym nie ma mowy w żadnej z potencjalnie czytanych przez niego książek, jest po prostu głupie i świadczy akurat o stanie umysłowym naszego kumaka, który coś takiego sugeruje.

Miłosz nie czytał Mascha i nie wie, że goli bogowie nie byli prezentowani w takiej formie w świątyni, ale przybierani byli w różne stroje i atrybuty, o czym można przeczytać u Thietmara i Adama z Bremy. Zapewne mógł to też wyczytać rzekomy fałszerz, dlatego nie mógł zakładać, że nagi i nie nagi Radegast to dwa różne bóstwa. Tylko komuś kto nie czytał opisu Retry u tych niemieckich kronikarzy mogła przyjść taka bzdura do głowy.

Dalej naiwnie twierdzi, że wszystkie trzy wersje z końcówką -gast “to zapisy niemieckich kronikarzy, bo imię tego boga pochodzi od słów: rad – miły, oraz gostь – gość, czyli po słowiańsku było to Radogost.”

Kumak nie zna języka Wendów, ale wyciąga tak zdecydowane wnioski, co już nie jest zabawne, ale żałosne. A słyszał może jaka jest głoska po G w ruskim wyrazie gaspoda? Słowo i zapis *gast nie są niemieckie. To wariant połabski słowa “gost”. Germanie je zapożyczyli w znaczeniu “duch”. Do angielskiego trafił ten wyraz przez Sasów, ang. host -gospodarz. Ale to do zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu nigdy nie dotrze, bo zakodowano mu, że wszystko, co niemieckie jest pierwsze i lepsze.

To, że Adam Bremeński (druga połowa XI w.) zapisał nazwę świątyni w Radogoszczy jako Rethre, a Kluver jako Rhetra (jak na idolach), nie oznacza, że rzekomy fałszerz na nim się wzorował, ale, że to ten autor lepiej oddał oryginalną nazwę niż jego poprzednicy.  W alfabecie runicznym Wendów ten sam znak oznaczał H (najczęściej nieme), albo jer, charakterystyczne dla starosłowiańskiego języka, a co zostało we współczesnym rosyjskim.

Na idolach nie jest zapisane Arcona, ale Arkona – to samo,  co wcześniej z rzekomym zapisem Crive zamiast Kriwe. Kumak opiera się tu na odczycie jednego z autorów i niedociągnięć alfabetów runicznych opracowanych przez Niemców. To samo dotyczy błędnego czytania przez nich Z jako C oraz dodanie do alfabetu F w wersji z futharku, choć nie pojawia się ta runa na idolach i nie było jej w pierwotnej wersji wendyjskiego alfabetu runicznego.

Kumak błędnie wiąże Schwayxtixa ze Swarożycem, a nie bałtyjskim bóstwem. Nie ma też pojęcia jak jest to imię zapisane na idolu, a tylko robi “kopiuj wklej” słabej argumentacji od jednego z dawnych krytyków idoli. W wendicy ani na idolach nie występuje znak CH czy SCH. Zerknij chłopie chociaż do książki Mascha z wizerunkami idoli i alfabetu runicznego Kluvera, bo póki co widać, że nie wiesz o czym piszesz.

Pewny jesteś, że na idolach jest zapis „Zerneboch”, a na którym to idolu i ile tam jest run i jakich? Nawet gdyby ten zapis był podobny do podanego przez Kluvera, to też znaczyłoby co najwyżej, że najlepiej oddał on nazwę tego boga, a nie, że rzekomy fałszerz musiał z niego to przepisać.

Błędnie podaje odczyty Belboga, jako Belboeg czy Belbock, co ma rzekomo wskazywać na niemiecki zapis, ale akurat na idolach mamy warianty: Bel, Belbok, a nawet Belbokg, co niemieckiego nie przypomina, a raczej słowiańskie dialekty lokalne.

To, że na jednej figurze pojawiają się napisy Radegast, Belbok i Cernebok, wcale nie oznacza, że “Sponholz najwyraźniej nie wiedział, że to nazwy odrębnych bóstw. Uznał, że są to epitety określające charakter innych bogów, stąd Radegasta (odzianego) zwie raz Belbogiem, raz Czarnobogiem, a Ridegasta (nagiego) i Schwayxtixa – Belbogiem.”

Wyjaśniał to już Masch, ale kumak woli inne tłumaczenia, zaufanych XIX wiecznych polskich krytykantów od siedmiu boleści. Odsyłam zainteresowanych do Mascha, choć jest póki co dostępny w oryginale po niemiecku oraz w niedawnym tłumaczeniu na rosyjski.

4. Kolejnym argumentem rzekomo potwierdzającym, że Sponholz tworzył idole mając przed sobą dzieło Klüvera w drugim wydaniu ma być twierdzenie Zawilińskiego, że w pierwszym wydaniu Kluver podał inny krój niektórych run. Co to ma być za dowód, to trudno pojąć, zwłaszcza, że na idolach niektóre runy, jak B, mają kroje występujące w obu wydaniach Kluvera, a nie tylko z drugiego, jak bezpodstawnie twierdzi Zawiliński. Przywoływanie przez niego tabel krytycznego Jagicza o zmianie kroju run na przestrzeni czasu jest absurdalne. Trudno pojąć, że ktoś chce dowodzić nie istnienia run na podstawie zmiany ich ligatury w różnych okresach. To tak, jakbym dowodził, że nie było języka polskiego, bo jego zapisy były inne od obecnych w czasach romantyzmu, a jeszcze inne w międzywojniu.

5. Kumak twierdzi na podstawie jednego z odczytów, że “na idolu mamy tylko początek owej modlitwy, urwany w pół słowa: Percune deuuaite ne muski und mana. Nie powinno tam być „und”, lecz litewskie „ant”.

Nie znając literatury runicznej nie wie jednak, że odczytów tego napisu jest co najmniej kilka. Wszystkie różne. Kumak oczywiście wybrał sobie transliterację niemieckiego autora, by użytym przez niego “und” uniewiarygodnić słowiańskość tych zabytków.

Zmartwię cię jednak. Nawet ten odczyt nie jest zgodny z alfabetem Kluvera, z którego miał rzekomo korzystać fałszerz. Poczytaj inne odczyty to może ci się rozjaśni w głowie. Na razie odgrywanie speca od run na podstawie wklejania opinii Małeckiego i Zawilińskiego zaprowadziła cię na manowce. Musisz się bardziej postarać. Czytaj więcej, to zmądrzejesz.

Może pojmiesz też kiedyś prostą rzecz, dlaczego na słowiańskich, wczesnośredniowiecznych zabytkach umieszczona została litewska modlitwa znana z XVI wieku. Naprowadzę cię trochę. Po pierwsze, już pisałem, że wśród kolekcji idoli są też dary od ludów bałtyjskich więc nie powinny nikogo dziwić bałtyjskie napisy na posążkach. Po drugie, modlitwa ta mogła powstać wcześniej niż w XVI wieku, ale nawet w X -XII. W fakcie, że była jeszcze znana w XVI wieku nie ma nic dziwnego ani podejrzanego. Bogarodzica też jakoś przetrwała do naszych czasów.

6. Na koniec kumak pogrąża się ponownie twierdzeniem, że lwy czy gryfy były popularnymi motywami dopiero na chrześcijańskiej Słowiańszczyźnie, a nie u pogańskich Słowian – bo to symbolika chrześcijańska!

Czyli według Seczytam wszystkie symbole lwów u pogańskich ludów, w tym celtyckie, rzymskie, babilońskie, greckie czy scytyjskie pochodziły od chrześcijan. Padłem  😉

Tomasz J. Kosiński
29.11.2019

Turbogermańskie fantazmaty, czyli kto się boi Wielkiej Lechii – recenzja książki A. Wójcika pt. Fantazmat Wielkiej Lechii

Okładka "Fantazmat Wielkiej Lechii"

Aktywny bloger, komentator internetowy i hejter – Artur Wójcik, przedstawiający się jako historyk, choć nie znamy żadnych jego osiągnięć w tej dziedzinie, poza tym,  że pracuje na co dzień w bibliotece, napisał swoją pierwszą książkę o …dokonaniach innych autorów. Tak to już jest, że jak się nie ma własnego dorobku to się pisze lub krytykuje innych. A w tym nasz autor akurat jest niezły, bo na swoim blogu Sigillum Authenticum skupia się głównie na niewybrednych komentarzach i krytykanctwie idei Wielkiej Lechii. Teraz zebrał swoje paszkwile do kupy i wydał w formie książkowej.

Sam zapowiada, że jego publikacja składa się z części publicystycznej i naukowej. Ta niby naukowa część ma obalać dowody na Wielką Lechię, choć najczęściej sprowadza się tu do podania mało przekonującej polemiki na dany temat. Zabawnie brzmią stwierdzenia autora, że coś obalił lub podważył, skoro przytacza najczęściej znane fakty z oficjalnego obiegu lub cytuje swoich kolegów hejterów.

Przygniata nas przeładowanymi przypisami, które traktuje praktycznie nie jako odnośniki do źródeł, ale wykaz literatury dotyczącej danego tematu oraz dodatkowe komentarze.

Ta niby naukowa praca, bez recenzji, o charakterze publicystyczno-krytycznym, nie ma żadnych cech wydania naukowego i pewnie dlatego zaprzyjaźnieni z naszym “orłem” uczeni z UJ nie pokusili się o wsparcie pomysłu i udzielenie chłopakowi chociaż jakiejś pozytywnej opinii, którą mógłby wrzucić przynajmniej na tylną okładkę.

Z tej mąki jak widać nie będzie akademickiego chleba, ale co najwyżej bojówka propagandowa w necie, z czym starsza kadra o turbogermańskich zapatrywaniach słabo sobie radzi. Ten obszar zajęli młodzi hejterzy, którzy nie mają zbyt wielu szans na karierę na uczelniach. W necie udają historyków i znawców z każdej dziedziny, a co zabawne, tak jak Wójcik, czasami pouczają innych na temat tego, czym jest nauka, jak prowadzi się badania czy podchodzi krytycznie do źródeł.

W swej “naukowej” pracy nasz kandydat na historyka stosuje szyderstwa, oceny personalne, odsyła do blogów swoich kolegów hejterów polecając je jako źródła “rzetelnej wiedzy”. Stosuje bezładną stylistykę pisania tekstu rodem z internetowych postów na blogu.

Co gorsza, czyniąc tematem głównym swojej pracy szkodliwe, według niego, teorie spiskowe, sam kreuje własne. Uwidaczniają się tutaj wyraźnie jego fobie wobec Rosji, Lechii i pogańskiej Słowiańszczyzny. Ośmiela się sugerować, że idea Wielkiej Lechii to sprawka Putina i Kremla, zarzuca agenturalność na rzecz Moskwy ludziom, którzy wyraźnie opowiadają się przeciwko rosyjskiej dominacji, jak Cz. Białczyński, J. Bieszk, czy autor tej recenzji. P.  Szydłowski, nie jest tu wcale wyjątkiem potwierdzającym regułę, jak podaje Wójcik w swojej książce.

Wystarczy zacytować Cz. Białczyńskiego:„Brak tylko jednego partnera żeby rozegrać tę grę. Moskwy, która ciągle nie jest mentalnie gotowa na równość z Polską i Ukrainą. Moskwa musi zaproponować Polsce i Ukrainie atrakcyjny model współpracy, a nie wymachiwać kremlowskim knutem. Używając siły kopie sobie właśnie osinowym kołkiem UPIORNY grób.”
„…z drugiej strony kohorty rozujadanych Psów Kremla próbują siać zamęt umysłowy i napuszczać jednych Polaków przeciw drugim Polakom, a Oszalały Siewca Zniszczenia z Moskwy straszy Wschodnią Europę rzezią. Dla niego to jest już ostatni dzwonek, miejmy nadzieję, że nie ten od czapki Stańczyka (…)”
“…kremlowscy władcy z nadania Kazamat Łubianki, spadkobiercy carskiej Ochrany i leninowskiej Razwiedki włóczą się bezsennie po korytarzach  swego pałacu wyjąc, jak Król Duch  na Górze Zober (…)
…i zastanawiają się w w krwawych nocnych koszmarach, jak to się stało, że Polska wciąż jeszcze nie wybuchła?! (…)”

Czy taką postawę można nazwać prorosyjską, co sugeruje nasz samozwańczy krytyk? To raczej efekt trwale zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu naszego absolwenta historii z antyrosyjską fobią, co przejawia się w kompletnym braku otwartości na argumenty swoich urojonych wrogów.

Dlatego też zapewne manipuluje treścią krytykowanych publikacji o Lechii, naszych dziejach i pochodzeniu Słowian. Wrzuca często wszystkich autorów do jednego worka. Przykładowo wybiera jakiś kontrowersyjny cytat z Szydłowskiego o powiedzmy Jezusie Lechicie i twierdzi namiętnie, że to podstawa wiary w Wielką Lechię dla wszystkich jej zwolenników. Czy to na historii uczą takich psychotechnicznych zabiegów, czy też od kolegów hejterów z netu się tego nauczył?

Wójcik w jednym miejscu, co prawda, stwierdza, że środowisko “lechickie” nie jest jednorodne, ale stara się swoimi naiwnymi pseudoanalizami stworzyć wrażenie, że jest to ugruntowana sekta z guru-królem (kabareciarzem Sanyaia – przez nikogo nie traktowanym poważnie), armią Słowian (grupką preppersów A. Kudlińskiego) i dojściami w mediach oraz wydawnictwach. Straszy ludzi i histerycznie nawołuje, by się wziąć do poważnego przeciwdziałania. Wskazuje też jakieś absurdalne zagrożenia. Największym z nich ma być utrata zaufania do świata nauki, do którego sam siebie z dumą zalicza, choć żadnych badań naukowych nie prowadzi.

Niestety forma pracy, argumenty ad personam, przeładowanie emocjonalne komentarzy, braki w logice i nieumiejętność dowodzenia oraz ewidentna megalomania, każą nam patrzeć na wysiłki tego autora jedynie z politowaniem.

Żenująco wygląda jedyny wykres kołowy jego własnego opracowania, jaki wstawił na pół strony w celu “naukowego” pokazania zjawiska Turbosłowiańszczyzny. Tego typu zabiegi “unaukowiania” swojej pracy wyglądają tragikomicznie.

Nasz krytykant stwierdza, że tzw. Lechici uważają, iż “wszystko można wytłumaczyć bez posługiwania się faktami”. Oczywiście o tym, co jest faktem, a co nie, mogą decydować tylko naukowcy, no bo jacyś tam pasjonaci nie umieją podejść krytycznie do źródeł, a bez krytyki nie ma postępu w nauce. Problem w tym, że nasz młody historyk nie umie odróżnić krytyki od krytykanctwa i póki tego nie zrozumie nie można go traktować poważnie.

Póki co prezentuje aroganckie podejście do odmiennych poglądów i wykazuje się agresją wobec swoich oponentów. Stara się nas utwierdzać w przekonaniu, iż wiedza jest dla wybranych, głównie tych, co się znają na nauce, czyli pracowników uczelni i absolwentów, a zwykli ludzie mają im wierzyć na słowo. Miesza mu się tutaj wiedza z wiarą i sam, pewnie nieświadomie, tworzy wizję hermetycznej sekty akademików, jako wybrańców mających władać umysłami ludu.

Uczeni nie uznają czegoś takiego jak niezależne badania, nie doceniają wysiłków pasjonatów, dzięki którym ludzie, zwłaszcza ostatnimi laty, zainteresowali się historią, naszymi tradycjami i pochodzeniem. To dzięki nim czytają dużo książek, a nie naukowcom rozważajacym i piszącym o metodach naukowych, rodzajach badań i analizie źródeł, zamiast podawać w przystępnej formie wiedzę na różne tematy, by wzrastała ogólna świadomość społeczna i poziom edukacji.

Co więcej, owi uczeni atakują nieuczonych, w obawie utraty autorytetu. Największym mirem u Wójcika cieszą się historycy i archeolodzy powielający stare dogmaty naukowe rodem z okresu germanizacji i nazizmu. Drwi z nielicznych odważniejszych naukowców, jak M. Kowalski, czy P. Makuch, z marszu zarzucając im turbosłowiaństwo. Walczy tym słowem jak niektórzy terminami w stylu: antysemityzm, polskie obozy, antyklerykał, czy homofob. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi rozumie, iż zamiast wierzyć takim prowokatorom, rzucającym z lekkością tego typu epitety, trzeba się im przyjrzeć bliżej, bo to najczęściej oni mają jakieś problemy z tolerancją i cechują się wieloma uprzedzeniami.

Zabawnie brzmią słowa naszego młodego autora, będącego internetowym blogerem i komentatorem, o tym, że to w internecie, “fachowa wiedza ginie” i “To właśnie tam kończy się nauka, a zaczyna pseudonauka”. Chyba ma na myśli blog Sigillum Authenticum, który sam prowadzi oraz stronki jego kumpli – hejterów,  jak Seczytam, Mitologia współczesna, histmag czy piroman.

Liberalni naukowcy, genetycy, antropolodzy są, według Wójcika, warci jedynie szyderstw, za sprzyjanie turbosłowiaństwu, a sami Lechici są obrzucani błotem. Dla niego autorytetem jest m.in. hiperkrytyk A. Małecki, który w swoich latach również uprawiał “szyderę” i lubował się w deprecjonowaniu słowiańskiego dziedzictwa oraz autorów o tym piszących. Nie wiemy, czy taka postawa wynikała ze zwykłego antysłowianizmu, kompleksów, zawiści, czy robił to na czyjeś zlecenie.

Wójcik zarzuca lechickim autorom agenturalność i pisanie dla kasy, zatem można się przyjrzeć temu bliżej jakie motywy towarzyszą jemu samemu.

Nasz młody krytyk, jak sam pisze, chce nam pokazać swoje zmagania z fantazmatem Wielkiej Lechii, ale widzimy głównie walkę z własnymi fobiami i uprzedzeniami wobec nieoficjalnej wersji historii. W wielu miejscach sam odfruwa na historyczne manowce. Chce popularyzować rzetelną wiedzę, ale propaguje skompromitowaną teorię allochtoniczną.

Naigrywa się, że Wielka Lechia bazuje na podstawowym założeniu mitologii skrzywdzonych, a sam wielokrotnie użala się na utratę zaufania wobec naukowców, upadek rynku wydawniczego, czy śmierć nauki w internecie. Powinien zatem wybrać, czy chce być historykiem czy histerykiem.

W ramach swoich “naukowych” ustaleń, stara się nam wmówić, że o Lechii nie ma żadnych źródeł pisanych ani archeologicznych, a głosiciele tej teorii nie podają żadnych faktów. Jeśli ktoś jeszcze wierzy w taką manipulacyjną narrację to trzeba mu tylko współczuć.

Wójcik kompletnie pomija inne dyscypliny, jak antropologia, etnografia, czy językoznawstwo i lekceważy badania archeogenetyczne, które nie są na rękę wyznawcom turbogermańskich dogmatów naukowych na temat naszej historii i pochodzenia. Domaga się źródeł pisanych lub kopalnych, bo inne są dla niego niewiarygodne. Nie zdaje sobie chyba sprawy, że to akurat historia i archeologia są najbardziej podatne na manipulacje i upolitycznienie, a nie nauki ścisłe jak genetyka czy antropologia, które akurat potwierdzają autochtonizm Słowian na naszych ziemiach co najmniej od 7000 lat.

Jeśli celowo pomija się w naukach historycznych wiele faktów i odkryć lub świadomie i planowo wiąże się je z innymi kulturami niesłowiańskimi, to nigdy takich dowodów się nie znajdzie. Na szczęście inne dyscypliny coraz dobitniej zadają temu kłam i widać panikę u wielu historyków i archeologów przed ośmieszeniem, by nie okazało się, że pisali bzdury i zrobili na nich kariery naukowe. Stąd te ataki na pasjonatów historii z wykorzystaniem pożytecznych idiotów, którzy nie muszą wystawiać na szwank dobrego imienia ludzi nauki, bo i tak są dla niej straceni.

Wójcik nie wierzy, że niewygodne źródła pisane i artefakty zniszczono lub ukryto, kpi, że to lęk Lechitów przed spiskiem Watykanu, Niemców i Rosji. Jako historyk powinien chyba jednak słyszeć o paleniu bibliotek przez inkwizycję, u nas robił to też namiętnie Chrobry czy Zygmunt III Waza jako generał jezuitów.

Trudno mu sobie wyobrazić,  że gdybyśmy dzisiaj zebrali te nieliczne artefakty, np. z terenu Niemiec, z napisami runicznymi i je zniszczyli oraz stwierdzili, że były to falszywki, to zapewne za 100-200 lat większość ludzi, by uwierzyła, że Germanie przed przyjęciem chrześcijaństwa byli niepiśmienni, tym bardziej, że tak twierdzi, zresztą wielu starożytnych i wczesnośredniowiecznych kronikarzy uważających ich za barbarzyńców. Może Wójcik sprawdzi sobie od kiedy i na jakiej podstawie niemieccy uczeni twierdzą, co innego.

Nasz paszkwilant i jemu podobni celowo demonizują zainteresowanie Lechią, gdyż taka jest obecnie narracja w historii i archeologii. Próbują przy tym kreować się na członków, a nawet obrońców tego “elitarnego” grona naukowców, stojących na straży “prawdziwej” wiedzy.

Wójcik, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że zjawisko turbosłowianizmu występuje tylko w necie. Zgodnie z tym twierdzeniem zatem mało aktywny w sieci Bieszk, skupiający się głównie na działalności wydawniczej, nie jest turbosłowianinem.

Trudno zrozumieć tego autora, który wielokrotnie sam sobie zaprzecza, dobiera fakty pod tezę i często prezentuje poglądy urągające logice.

Zadziwiające jest zarzucanie zwolennikom Lechii agresji, gdy tymczasem on sam i jego koledzy – turbogermańscy blogerzy, jak Paweł Miłosz czy Roman Żuchowicz, nie przebierają w słowach. Zwłaszcza ten pierwszy typek, prowadzący bloga Seczytam, polecanego przez Wójcika jako niezastąpione źródło prawdy, oczernia innych jak leci używając niecenzuralnych wulgaryzmów, jakich nie będziemy tutaj przytaczać. Wystarczy wspomnieć,  iż mimo faktu, że sam jest…fryzjerem psów, to ma czelność nazwać Bieszka “historycznym debilem”, Szydłowskiego – głupolem, Białczyńskiego – naciągaczem, a mnie – niekumatym. Nasz fryzjer wszystkich Lechitów nazywa “osłoszczękowcami”, ku uciesze Wójcika, który nie omieszkuje poinformować o tym swoich czytelników w swojej “naukowej” publikacji.

Wójcik bezpodstawnie twierdzi, że turbosłowianie potępiają imperializm zachodni, ale akceptują imperializm wschodni – rosyjski, co jest wierutną bzdurą i zwykłym oszczerstwem. Przytaczałem wcześniej antyrosyjskie wypowiedzi Białczyńskiego, znana jest też wrogość wobec Rosji i europejskość Szydłowskiego czy Bieszka. Wójcik doszukuje się więc jakichś rusofilskich stwierdzeń u innych osób, znanych bardziej ze swej działalności społecznej czy politycznej, z których na siłę robi turbolechitów, jak Jabłonowski, Potocki czy Sanyaia.

Rusofobia i turbogermanizm towarzyszą Wójcikowi od dawna. Nawet mi zarzuca prorosyjskość, na podstawie jednego zdania z mojej książki “Rodowód Słowian”, którego kompletnie nie zrozumiał. Mianowicie pisałem o drodze do oświecenia i w pkt. 5 podałem – tożsamość, którą budują ostatnimi laty takie trendy jak: u nas – odkrywanie prawdy o Lechii, czy świadomość sarmackich korzeni, u Rusinów – gloryfikowanie idei Wielkiej Rosji, a u wszystkich narodów słowiańskich odradzanie się idei panslawizmu, co wymaga pewnego samokreślenia.

Zresztą Wójcik błędnie rozumie i co gorsza tłumaczy w książce termin “panslawizm”, traktując go jako ideologiczne narzędzie do rusyfikacji innych narodów słowiańskich, co nie było przecież celem twórców tej idei, ale zagrożeniem jakie zaistniało i co gorsza, spowodowało jej upadek. Panslawizm powstał nie w Rosji, ale w Czechach, a w Polsce akurat ze względu na te obawy przed zakusami wykorzystania tej idei przez zaborczą Rosję praktycznie przeszedł bez echa. Wójcik jako historyk powinien o tym wiedzieć, więc albo jest ignorantem, albo rusofobicznym manipulatorem.

Dalej zarzuca zwolennikom Lechii, że mają własne metody naukowe, choć w innym miejscu przyznaje, że te naukowe metody czasem zawodzą, jak w przypadku Kossinny i Kostrzewskiego, o czym wielokrotnie pisałem. Stosowali oni metodę etniczną w archeologii a dochodzili do przeciwstawnych wniosków. Można to tłumaczyć względami patriotycznymi, co tylko potwierdza, to, o czym wcześniej wspominałem, że archeologia i historia to najbardziej zmanipulowane i upolitycznione dziedziny nauki.

Żałosna obrona Kossinny poprzez wymienianie nazwisk większych teoretyków nazistów i uczonych oddanych tej idei z Anglii czy Francji oraz stwierdzenie, że w tamtych czasach to była norma, pokazuje nam tylko radykalne poglądy Wójcika, którego zaprogramowany turbogermański umysł wymaga twardego resetu.

W swej pseudoanalizie zarzuca turbosłowianom nie tylko prorosyjskość, ale też antyklerykalizm, antysemityzm, czy gloryfikowanie PRL. Na potwierdzenie podaje pojedyncze zdania, głównie cytaty z Szydłowskiego, którego traktuje jako lechickiego guru, choć wielu zwolenników Lechii akurat odcina się od większości jego poglądów. To dla Wójcika nie ma jednak znaczenia, chodzi o dowalenie turbosłowianom i tzw. bekę (w internetowym slangu – ubaw).

Jako wytrawny znafca i analityk fantazmatu Wielkiej Lechii, jakoś pomija fakt permanentnej agresji swoich kompanów hejterów, obwiniając za taką niegodną postawę tylko swoich adwersaży, co go kompletnie dyskwalifikuje jako naukowca, na którego się nieudolnie kreuje. Bliżej mu z takimi metodami “naukowymi” do propagandysty, a nie historyka.

Wójcik jawnie kpi z idei Międzymorza uznając ją za pożywkę dla turbosłowian, choć przecież taki sojusz nie ma w swoich założeniach objęcia swym zasięgiem tylko krajów słowiańskich, ale także Węgry, państwa bałtyckie, czy nawet Turcję. Krytykuje za to mnie i M. Kowalskiego, który nawet zaczął się tłumaczyć ze swoich poglądów, gdy mu publicznie zarzucano propagowanie idei turbolechickich i rasistowskich. Hejterzy, w tym Wójcik, którzy mieli doprowadzić do odwołania serii wykładów niepokornego naukowca, uznali to za osobisty sukces. Kowalski, uznany naukowiec, swoimi tłumaczeniami przed młokosami i swoją pokutną postawą naraził się na śmieszność i chyba więcej na tym stracił niż zyskał.

Dalej czytamy, że Wójcik uważa, iż Lechici za swojego jednego z 5 największych wrogów uznają Rosję. Jak to się ma do jego oskarżeń o prorosyjskość i agenturalność na rzecz Kremla, tego nie tłumaczy. Jak widać jako antropolog kultury nasz młody historyk całkowicie się gubi i ośmiesza siebie oraz swoich sympatyków.

Ubolewa w swej książce, że go zablokowano na jakiejś grupie dyskusyjnej za zadawanie niewygodnych pytań, ale chwali i poleca swojego wulgarnego kolegę P. Miłosza, który banuje wszystkich swoich oponentów, robiąc z bloga Seczytam kółko wzajemnej adoracji.

Nota bene podobny styl prezentuje turbolechita Szydłowski, który mnie zablokował, gdy mu zwróciłem uwagę, by zbastował z chamstwem i obelgami. Jak widać “chamówa” dotyczy wybranych osób z obu stron sporu, a nie tylko z jednej.

Stronniczość autora, aż boli. Widać u niego te prymitywne nawyki z internetowych grupek dyskusyjnych i blogów. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy z osobami o innych poglądach, uniki wynikające z lęku przed “zaoraniem”, manipulacja faktami, mylenie krytyki z krytykanctwem, słabość argumentów, skłonność do szyderstw, wyzwisk i argumentów ad personam, brak własnych dokonań na jakimkolwiek polu przy jednoczesnym kreowaniu się na multidyscyplinarnego znawcę.

Jeśli taka ma być twarz młodej polskiej nauki, to mamy się o co niepokoić. Naukowcy nie powinni być zacietrzewieni, okopani na swoich pozycjach, zmanipulowani, upolitycznieni i bojący się o swój autorytet. Może dlatego szanowny UJ nie mieści się nawet w pierwszej 500 najlepszych uczelni. Na tym krakowskim uniwersytecie badania naukowe to poboczna, a nie główna działalność. Najważniejsze jest nauczanie studentów, głównie ustalonych dogmatów naukowych sprzed lat, z tego jest bowiem kasa.

Ofiarą tego systemu jest i nasz Wójcik, który o nauce jako takiej nie ma jeszcze bladego pojęcia, ale pewnie chciałby uczyć młodych, naiwnych ludzi i wpajać im do głów te swoje rusofobiczne i turbogermańskie teorie. Póki co, jest tylko – jak sam to określa – “popularyzatorem rzetelnej wiedzy”, ale problem w tym, czy wie, co to jest wiedza prawdziwa.

Można go sparafrazować, że turbogermanie nie dopuszczają do siebie myśli, iż mogą się mylić. Oznaczałoby to, że cała energia, którą przeznaczają na walkę z odkłamywaniem historii Polski, idzie na marne. Dlatego dostając się pod krzyżowy ogień pytań zostają merytorycznie obnażeni. Jedyną formą obrony w takim przypadku jest sączenie hejtu i mowy nienawiści, w czym akurat Wójcik z Miłoszem są mistrzami. Swoich adwersaży odrzucają epitetami w stylu: “debil historyczny”, “osłoszczękowcy”, lechickie głupole, antysemici, antykleryłowie, sekta lechicka, barany,  szury, ruscy agenci, sługusy Putina,  itp. itd.

Zabawnie się czyta też zarzuty Wójcika, że lechiccy autorzy wydają swoje książki dla kasy, gdy jego kolega R. Żuchowicz, w rozmowie z tymże Wójcikiem, otwarcie przyznaje się do zarobkowych motywów wydania swojego wcześniejszego paszkwilu na temat idei Wielkiej Lechii, którą uważa za zjawisko przejściowe, więc jest szansa, by teraz zbić na tym kapitał, gdyż niebawem będzie za późno. Wyrachowany, acz otwarty chłop ten pan młody archeolog.

Wójcik probuje bawić się w nauczyciela i podaje wypisy w książce z zajęć studenckich z metodologii badań, co już ociera się o dziecinadę.

Poucza też Bieszka w sprawie tłumaczeń z łaciny, przytaczając akurat nie swoje, niby lepsze wersje, choć w innym miejscu, gdy mu to pasuje, stwierdza, że łacińskie słowa można różnie rozumieć, bo mają wiele znaczeń. Chce nas przekonać, że Avillo to Awiliusz, a nie Awiłło, a Lescho to rzymskie imię Leschus, które z Lechem nie ma nic wspólnego.

Bezceremonialnie stwierdza, że nasi kronikarze zmyślali fakty w swoich kronikach, ale daje wiarę niemieckim dziejopisom także piszącym typowe gesta i fantazjującym np. o psiogłowych dzieciach Amazonek (Adam z Bremy), co wyraźnie pokazuje jego turbogermańskie nastawienie do historii. Tak został zaprogramowany na UJ, który uchodzi za szacowną, “polską” uczelnię.

Nie wiem czemu stawia on Kronikę Prokosza na lechickim piedestale, choć z lechickich autorów, nie tylko ja wyrażałem się o niej sceptycznie. Zastanawia mnie tutaj tylko fakt, że nasi historycy do tej pory nie mogą ustalić czy jej fałszerzem był Dyamentowski czy Morawski.

Na kilkudziesięciu stronach niedawno upieczony absolwent historii bawi się w referenta dla studentów i nie wiadomo po co streszcza w encyklopedycznym ujęciu treść polskich kronik.

Wykazuje się całkowitą ignorancją w temacie badań archeogenetycznych starając się wmówić czytelnikom, że turbosłowianie twierdzą, że geny (DNA) tworzą etnos, czyli kod kulturowy. Większość uczonych zajmujących się profesjonalnie tą dziedziną nie uważa akurat, że geny decydują o etniczności, ale dostrzegają oni duże związki między rozprzestrzenianiem się poszczególnych haplotypów, a kulturą i językiem ludów jakie one reprezentują. Dlatego powstała taka dyscyplina naukowa jak etnogenetyka, zwana też genetyką genealogiczną, o której nasz młody historyk nie ma żadnego pojęcia. A co gorsza nie chce mieć, bo to mu nie pasuje do jego wersji historii.

Dlatego tak nieudolnie tłumaczy prof. T. Grzybowskiego, który postawił tezę, że nasi przodkowie żyli już na terenach Odrowiśla, co najmniej 7000 lat temu. Wójcik twierdzi, że profesor nie jest zwolennikiem istnienia Imperium Lechitów, ale nie dodał, że na podstawie wyników badań jego zespołu, wyraźnie utożsamia się on z teorią autochtoniczną, co Wójcikowi nie za bardzo pasuje.

Kompletnie nie trafiona jest też przytoczona przez Wójcika historia A. O. Szust, która tylko ośmiesza rynek publikacji naukowych, nad czym możemy jedynie ubolewać.

Tradycyjnie nasz krytyk powtarza jeden z dogmatów naukowych o tym, że polskie herby pojawiły się dopiero w XIII wieku, co ma ośmieszyć tezy Starża Kopytyńskiego w tym temacie.

Drąży też już dawno wyczerpany problem przerobionej mapy Sheparda próbując wmówić ludziom, że zwolennicy Lechii wierzą, iż to kartograficzne dzieło z angielskimi napisami może pochodzić ze starożytności. Nie znam żadnego lechickiego autora, który by coś takiego twierdził. Wójcik kompletnie nie zrozumiał chyba intencji twórcy tej mapy, który raczej nikomu nie chciał wmawiać, że jest ona starożytna, a jedynie wykorzystał ją do swojej rekonstrukcji, by pokazać, że właściwa nazwa obszaru zajętego przez Słowian w VI wieku, powinna brzmieć Lechina Empire, a nie Slavic People. Wmawianie ludziom, że to fałszywka lub koronny dowód na istnienie Lechii jest błazenadą.

Przytaczany przez naszego krytykanta Bieszk zdaje sobie sprawę z pochodzenia tejże mapy i docenia intencje autora jako rekonstruktora. Wójcik jakby zapomina, że oryginalna mapa Sheparda z początku XX wieku też jest przecież rekonstrukcją, co jest czymś powszechnym w nauce. Zgodnie z pokretną logiką Wójcika fałszywką moglibyśmy nazwać prostacko żartobliwy obrazek na okładce jego książki. Z pewnością znajdzie się niejeden turbogermanin, który na pierwszy rzut oka pomyśli, że to ilustracja z jakiegoś średniowiecznego annału. Wójcik nie pierwszy raz przecenia zdolności intelektualne swoich germanofilnie spaczonych czytelników.

Nasz kandydat na naukowca odrzuca również staropolskie przekonania o tym, że Zygmunt III Waza był 44 królem Polski, co potwierdza kilka kronik. To, że zrobiono sztucznie z niego także 44 króla Szwecji i panujacego władcę przez 44 lata świadczy, co prawda, o ówczesnej wierze w magię liczb (“a imię jego 44” – Mickiewicz), ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ten król nie był 44 z kolei polskim władcą. Przekonywanie czytelników, że Lechici uznają to za dowód istnienia Lechii jest po prostu głupie.

Ten fakt wskazuje nam, że w XVII wieku istniało silne przekonanie, iż przed Mieszkiem I panowało w Polsce, czyli dawnej Lechii, kilkunastu władców. Takie przykłady, jak napis na kolumnie Zygmunta, jasnogórski poczet, czy wykazy lechickich władców z niemieckich kronik jeszcze z połowy XIX wieku, może nie są dowodem w sprawie, ale wskazują nam kiedy przekonanie wśród monarchów, kleru i kronikarzy o lechickiej przeszłości Polski zostało wymazane z kart historii. Wiele świadczy za tym, że największy nacisk w tej kwestii nastąpił w ciągu kilku lat po upadku powstania styczniowego.

Wójcik za dobrą monetę przyjmuje opinię hejtera – fryzjera piesków P. Miłosza jakoby wyraz “Lechii” w Biblii miał oznaczać “szczękę”. Chyba nie sprawdził tego w żadnym słowniku języka hebrajskiego, ani tym bardziej w oryginale źródła, które nie istnieje (najstarsze zachowane odpisy ksiąg biblijnych pochodzą z pierwszych wieków naszej ery).

Kompletnie mnie rozbawił, gdy powątpiewa w moje szacunkowe dane o spadku popularności u naukowców teorii allochtonicznej, gdy tymczasem w swojej książce na str. 126 pisze “Mimo, że pogląd o autochtoniczności Słowian został powszechnie zaakceptowany przez większość historyków i archeologów, problem etnogenezy ludności słowiańskiej ma ziemiach polskich wciąż wywołuje żywą dyskusję w środowisku naukowym”. Nawet gdy to tylko błąd edytorski, jakich jest cała masa w tej chaotycznie i pospiesznie skleconej publikacji, to jednak ma to znaczenie symboliczne. Na tej podstawie mogę uznać Wójcika za autochtonistę. To nie net, że można skorygować swoje bezładne pisarstwo. Co więcej, na tej samej stronie we wcześniejszym zdaniu mamy podobne stwierdzenie: “Wszakże teoria autochtoniczna nie była zdominowana wyłącznie przez naukę niemiecką…”. Cóż zdecyduj się człowieku o co ci chodzi, albo staranniej koryguj co piszesz. Sam się teraz możesz przekonać, że wydanie książki to nie łatwa sprawa, a do tej pory żerowałeś m.in. na wytykaniu drobnych literówek innym. Żenada.

Dalej Wójcik już zwyczajnie “rżnie głupa” i udaje, że nie wie czemu turbosłowianie twierdzą, że koncepcja “allo” jest wspierana przez niemiecką propagandę.

Kolejny raz manipuluje też faktami twierdząc, że komuniści wspierali pogląd o autochtonizmie Słowian nad Wisłą, choć naprawdę Sowietom było na rękę twierdzenie, że nasi przodkowie pochodzą znad Dniepru, czyli z ich terenów, gdzie lokowali kolebkę Słowian. Tzw. słowiańskość ziem odzyskanych dotyczyła co najwyżej faktu uznania zaludnienia tego obszaru przez Słowian w VI – VII wieku. Oskarżanie przy tym Kostrzewskiego o wysługiwanie się komunistom, którzy mieli rzekomo wspierać jego karierę, jest delikatnie mówiąc nadużyciem słownym, dalekim od prawdy. Takie zagrywki nie przystoją historykowi i plasują go w rzędzie propagandystów.

Dla Wójcika kluczowym dowodem na nieistnienie Lechii ma być intensyfikacja budowy grodów dopiero od lat 20. X wieku, co przecież świadczy jedynie o rozwoju państwa Piastów, a nie istnieniu pustki cywilizacyjnej przed tym okresem. Stara się nam na siłę wmówić, że wcześniej nic na naszych ziemiach nie było poza bagnami i lasami. Wygląda to już na absurdalną ignorancję. Znane są liczne odkrycia archeologiczne na naszych ziemiach sprzed X wieku, a to, że archeolodzy z uporem maniaka uznają je za niesłowiańskie nie znaczy, iż takie nie były. Panowie od kopania w ziemi opierają się bowiem na dogmacie “allo”, czyli skoro historycy twierdzą, że Słowianie przyszli na te ziemie w VI wieku, to znaczy, że wcześniejsze znaleziska nie mogą być ich wytworem. Proste przecież. Niestety to fałszywe koło dowodzenia rodem z naszych propagandowo zgermanizowanych uniwersytetów. Na szczęście inne dyscypliny, jak etnogenetyka, czy antropologia od dawna wskazują jak są to błędne założenia.

Następnym dogmatem naukowym powtarzanym bezmyślnie przez niektórych, w tym i Wójcika, jest twierdzenie, że nazwa Lechia pochodzi od etnonimu Lędzianie. Wszelkie Lachy, Lenkije czy Lechistany to tak naprawdę Lędy. Taka etymologia ma być naukowa i powszechnie akceptowalna. Gdybym napisał, że nazwisko Pach (Bach) pochodzi od “pędu”, to by mnie wyśmiano, a tu stara się nam wmówić, że takie przejście to normalna sprawa, choć trudno prześledzić drogę do ostatecznej formy. Mamy więc według naszych językowych geniuszy Lęda = Lach. Ewidentne podobieństwo, nieprawdaż? Można też spotkać u lingwistów rekonstruktorów prasłowiańskiego języka specjalnie wymyślony pod tą teorię nieistniejący wyraz Lędcha, który ma być formą przejściową od “lędy” do “lech”. No to w ten sposób to można “naukowo” udowodnić wszystko. Jak czegoś nie ma to się rekonstruuje. Tak jak język praindogermański, by uzasadnić starożytności Protoniemców. Jest to tak naciągane, że aż kłuje w oczy. Dla Wójcika jest to natomiast ewidentny dowód,  że nawet nazwa Lechia nie istniała przed X wiekiem. Jak to mówią “głupiego nikt nie przekona, można go tylko przekupić”. Na jakim etapie jest Wójcik to już sami oceńcie.

Dalsze wypociny naszego autora przynoszą kolejne smaczki. Znany szyderca i śmieszek Wójcik, z pełną powagą wyjaśnia, że “W nauce nie ma miejsca na argumenty emocjonalne”. Wystarczy tylko zapytać “I kto to mówi? “.

Apeluje, by nie przedstawiać chrztu Mieszka w sposób antyklerykalny, bo taki wybór był zbawieniem. Nie rozumie, że niektórzy zapłacili za taką politykę zbyt dużą ofiarę i nie mamy pewności czy gdyby Mieszko zawarł sojusz nie z Niemcami, ale z niepodbitymi do XII wieku pogańskimi Wieletami, sytuacja nie potoczyłaby się inaczej.

Nie chcę się tu bawić w tworzenie alternatywnych wersji wydarzeń, ale deliberacje Wójcika i przekonanie, że to była najlepsza opcja dla nas, wpisują się wyraźnie w turbogermańską optykę myślenia.

Nasz naiwny historyk przyznaje o dziwo, że nie ma potwierdzeń źródłowych na pewną datę chrztu Mieszka, a określenie Chrzest Polski jest niewłaściwe, gdyż napewno gdzieś między 965-968 władca Polan ochrzcił się ze swym dworem, ale nie można mówić, że ochrzczono cały kraj. Alleluja. Ma to być wytrącenie z rąk argumentu turbosłowianom, że historycy podają niepewną datę chrztu Polski, co świadczy o manipulacji faktami. Nie wydaje mu się jednak dziwne, że skoro nie ma wiarygodnych źródeł o tak istotnym wydarzeniu, to czemu domaga się dokumentów na istnienie Lechii w okresie wcześniejszym. Jeśli zbudowano naszą wczesnochrześcijańską historię na przesłankach wynikających z logiki następstw, to czemu krytykuje się stosowanie podobnej metodyki do rekonstrukcji dziejów Lechii, czyli przedchrześcijańskiej struktury państwowej o charakterze samoorganizującym się, otwartym i demokratycznym.

Nawet mu przez myśl nie przeszło, że znaną z historiografii Sarmację Europejską mogły zamieszkiwać także ludy, które samych siebie zwali Lechitami, a inni uznawali ich za Sarmatów. Podobnie Wieletów zwano Lucicami (Lutykami – srogimi).

Fajnie wybrzmiewa przytaczanie przez Wójcika niejakiego Geografa Bawarskiego, którego notki zawdzięczamy odkryciu hrabiego Jana Potockiego, tego samego, który opisał idole prilwickie uznając je za słowiańskie dziedzictwo. Ale to nie spasowało akurat politykom z czasów zaborów i zrobiono z naszego pierwszego badacza Słowiańszczyzny naiwnego frajera, który dał się nabrać jakimś tam niemieckim złotnikom, fałszerzom słowiańskich pamiątek.

Podobnie rzecz ma się z Lelewelem, którego Wójcik wychwala za krytykę Kroniki Prokosza, ale jakoś milczy na temat jego entuzjastycznej postawy wobec run słowiańskich, których alfabet zrekonstruował oraz obrony autentyczności idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich. To też nie pasuje do Wójcikowej, fałszywej układanki o naszych dziejach.

Zapiski o “Dagome iudex” mogą tylko świadczyć o nazbyt często widocznym w jego tekstach bałaganie nazewniczym i dyskredytują Wójcika jako historyka. Już samo to jest śmieszne, że zakłada on pochodzenie słowa Dagome od Dagobert, co ma być rzekomym imieniem chrzestnym Mieszka, choć nigdy potem książę Polan go nie używa i nie ma na to żadnych potwierdzeń. Pokazuje to jak bardzo Wójcikowi zaprogramowano umysł na uczelni, bo nie stawia on żadnych własnych tez, nie myśli samodzielnie, a jedynie powiela turbogermańskie bzdury tego rodzaju.

W przytoczonym tekście, jego tłumaczeniu i swoim komentarzu nasz misjonarz prawdy historycznej podaje, nie wiedzieć czemu, kilka wersji nazwy łacińskiej Schignesgne. Mamy więc u niego i Schignese (ze zgubionym drugim “n”), drugi wariant z oryginału poprawnie zapisany w tłumaczeniu na polski jako Schignesgne [Schinese], a w swoim komentarzu kilkakrotnie używa wersji Schinesghe (z “h”). I jak tu mamy wiedzieć, my nie historycy, nieucy, jaka jest prawdziwa łacińska wersja tego toponimu skoro nasz jeniusz notorycznie zapisuje je w inny sposób, dodając lub odejmując różne literki, jakby to nie miało znaczenia. Taką manierę można wybaczyć lekarzowi na recepcie, ale nie historykowi piszącemu akurat o identyfikacji tej nazwy i problemie powiązania jej ze Szczecinem lub Gnieznem. Nie wiem czy miesza te nazwy celowo czy jest zwykłym niedbaluchem, ale sprawy językowe są dla niego jak widać drugorzędne.

Co więcej, Wójcik przyznaje też, że tak naprawdę to historycy nawet nie są pewni jak nazywał się pierwszy chrześcijański władca Polski, bo znane są różne warianty jego imienia, interpretowane z łacińskich zapisów, jako: Mieszko, Miesław, Mieczysław. Nie przeszkadza mu to w domaganiu się dowodów, najlepiej pisemnych poświadczeń (chyba najlepiej aktów urodzenia), istnienia jego poprzedników. Skoro takich historycy nie znają, to mają prawo zakładać, że nie istnieli. Mieszko zatem pojawił się z nieba, albo przypłynął z Wikingami z północy (Skrok, Szajnochy), a może uciekł z Moraw (P. Urbańczyk) – te ewidentne spekulacje to oczywiście nie pseudonauka, ale poszukiwanie prawdy historycznej w oparciu o metodologię naukową.

Przytacza on polemiki między P. Urbańczykiem i D. A. Sikorskim, które nazywa “emocjonalnymi”, choć sam twierdził, że w nauce nie ma na to miejsca.

W sprawie koronacji Chrobrego na króla w 1000 roku i na cesarza w 1025, Wójcik oczywiście przyjmuje akademicką wersję,  że w trakcie pobytu Ottona III w Gnieźnie założył mu swój cesarski diadem tylko jako gest przyjaźni wobec polskiego władcy, wbrew relacji Długosza i innych kronikarzy, którzy wyraźnie piszą o namaszczeniu przez biskupów i koronacji.

Wójcik nie wyjaśnia przy omawianiu tej sprawy kilku istotnych faktów, a mianowicie
* dlaczego Henryk II, mimo że był królem Niemiec przez 14 lat nie został koronowany na cesarza?
* dlaczego francuski mnich Ademar z Chrabannes, żyjący w czasach Chrobrego (czyli najbardziej wiarygodny według wcześniejszej teorii Wójcika), miałby kłamać na temat przekazania Chrobremu tronu Karola Wielkiego przez Ottona III?
* dlaczego w “Revue Historique”, posądzano papieża i Konrada o uknucie spisku na życie Chrobrego i otrucie go hostią przez ich wysłannika?
* dlaczego nie wyjaśnia zapisu niemieckiego kronikarza Wipona, że Chrobry w 1025 roku “koronował się z krzywdą Konrada”, który przecież nie pretendował do polskiej korony, ale cesarskiej, zdobytej dopiero po śmierci naszego króla?
* dlaczego nie zastanawia go fakt obdarowania Chrobrego tak cennymi relikwiami, jak włócznia św. Maurycego, czy gwóźdź z krzyża Jezusa (o tronie Karola Wielkiego nie wspominając), w zamian jedynie za ramię jakiegoś nowego, słowiańskiego świętego, byłego rozpustnika i hulaki?
* dlaczego pomija milczeniem sprawę pierwszej reakcji pogańskiej za życia Chrobrego?
* dlaczego nie wspomina o znanej z polskich kronik klątwie rzuconej na Chrobrego?

Tak właśnie historycy podchodzą do tematu, a gryzipiórek Wójcik nie wychodzi tu przed szereg.

W ostatnim rozdziale nasz młodzian podejrzewa wiele osób o współpracę z Kremlem, za co mogą mu się posypać pozwy sądowe. Artykułuje tym samym swoje rusofobiczne poglądy (co było widać i wcześniej) w formie nowej teorii spiskowej.

Na zakończenie apeluje: “Więcej wiary w naukę”. Wolelibyśmy jednak nie musieć bardziej wierzyć w naukę, ale mieć od uczonych wiarygodne informacje. Dlatego ja zaapeluję: “Więcej wiedzy z nauki”.

Kończąc ocenia, że poprzez wydawanie publikacji lechickich można mówić o całkowitym upadku rynku wydawniczego. Jakoś to śmiesznie brzmi z ust autora pierwszej, niedawno wydanej książeczki, choć jest osobą jedynie o internetowym dorobku w zakresie hejtingu, żerującą na dokonaniach innych, próbującą skorzystać z zainteresowania Wielką Lechią.

Dla niego “Nauka to myślenie i dochodzenie prawdy”. Możemy tylko życzyć autorowi, by zamiast pleść takie frazesy, zaczął się do nich stosować, bo po lekturze jego topornej książki trudno zauważyć, by wiedział o czym pisze. Myśli, że zajmuje się dochodzeniem prawdy, gdy tymczasem powiela utarte schematy o turbogermańskim charakterze, nie wnosząc nic nowego ani do nauki, ani do publicznej dyskusji.

Jeśli taka wtórna i agresywna postawa młodego historyka ma być odpowiedzią środowiska naukowego na ideę Wielkiej Lechii, to turbosłowianie mogą spać spokojnie. Smuci tylko fakt, że z takimi młodymi kadrami jak nasz misjonarz, polska nauka nie zajdzie daleko.

Tomasz J. Kosiński
28.11.2019

Wandalowie to nie Germanie, ani też Polacy

Wandalowie

Turbogermański mit o germańskości Wandalów trudno obronić. Nasi naukowcy jednak jak mantrę powtarzają ten dogmat, opierając się na mało przekonujących przesłankach, jednocześnie wyśmiewając dość solidne argumenty przemawiające za ich słowiańskością. Lekceważą oni zapiski kronikarskie o powiązaniach Słowian i Lechitów z Wandalami, nazywanie w niemieckiej historiografii Mieszka królem Wandalów, skojarzenia nazewnicze ze słowiańskimi Wendami (niem. Wenden).

W zamian podają argument, że w kulturze przeworskiej kojarzonej z Wandalami dominują przedmioty żelazne, a u Słowian, jak niby wiadomo, miały być tylko przedmioty drewniane. Czyli mamy tu typowy zabieg manipulacyjny tworzenie jednego dogmatu opierając się na innym dogmacie, w tym przypadku, że Wandalowie to Germanie, bo Słowianie przecież nie znali wytopu żelaza, co jest wierutną bzdurą. I na tej bazie myślowej przypisuje się jakieś znalezisko z żelaznymi wytworami, i co gorsza całą kulturę przeworską, ludności germańskiej, która według tego propagandowego założenia miała stać na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż ludy słowiańskie.

Gdybyśmy jednak przyjęli, że Słowianie znali wówczas wytop żelaza, to można by równie dobrze na tej podstawie przypisać kulturę jej przedstawicielom. Tak się właśnie manipuluje historią tworząc dogmaty, czyli bezdyskusyjne założenia wyjściowe, by na ich podstawie wyciągać wnioski ze znalezisk, tworząc kolejne dogmaty, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego kultura przeworska ma być wandalska, czyli germańska, bo Germanie znali wytop żelaza, a Słowianie nie.

Uczeni nie chcą uwierzyć też, że 700 tysięcy stanowisk dymarkowych z początku naszej ery z naszych ziem mogli obsługiwać Słowianie. No bo przecież ktoś powiedział, że Słowianie nie znali się na tym. Efekt kłamliwego domina zatacza coraz większe koła i prowadzi do wyciągania bzdurnych wniosków z odkryć.

Co by mogło być dowodem, że Słowianie znali się na wyrobie żelaza w okresie kultury przeworskiej? Na przykład znalezienie takich wyrobów na którymś ze stanowisk. Ale archeolodzy nie mogą takich znaleźć, bo wszystkie żelazne przedmioty… uważają za germańskie zgodnie z przyjętym dogmatem. Błędne koło? Nie, to planowane działanie.

Archeologia i historia są dyscyplinami najbardziej narażonymi na tego typu manipulacje i fałszerstwa. Na szczęście nauki przyrodnicze, jak antropologia i archeogenetyka, są na to bardziej odporne, bo pole manipulacji jest tam mniejsze. Dlatego historycy lekceważą odkrycia z tych dziedzin, bo obalają one ich naciągane lub przekłamane tezy, jak ta z germańską kulturą przeworską.

To samo dotyczy posługiwania się kołem garncarskim. Na jakiej podstawie archeolodzy twierdzą, że Słowianie nie mieli takiej prostej technologii? Ano, bo ktoś tak kiedyś stwierdził i od tej pory tam gdzie znajdywane są wyroby pochodzące z koła garncarskiego przyjmuje się, że nie mogą być one słowiańskie. A przecież “garczki nie gadają”. No tak, tylko czemu ma to założenie dotyczyć wyłącznie śladów po kulturze słowiańskiej? Skoro wytwory kultury nie mogą świadczyć o etnosie, to czemu kulturę przeworską uznaje się za germańską i wiąże się ją z Wandalami?

Jeśli przyjmiemy, że kultura przeworska była wandalska, ale wyjdziemy z założenia, że Słowianie też mogli wówczas znać się na wytopie żelaza, na co jest wiele innych dowodów, a także używali koła garncarskiego, to nagle okazuje się, że Wandalowie mogą być Słowianami. No to już dla zaprogramowanych umysłów naszych uczonych brzmi jak profanacja nauki. Czemu? Bo odrzucamy niczym nie poparte dogmaty naukowe, na bazie których archeolodzy, a za nimi historycy, wyciągają błędne wnioski? Niestety wielu z nich robi to chyba nawet nieświadomie. I to jest właśnie problem.

Tak jak lekarzowi ktoś kiedyś na uczelni czy konferencji powiedział, że lek A jest świetny, to wierząc w to przepisuje go swoim pacjentom w dobrej wierze. Ale ten lek może się okazać szkodliwy, albo są na rynku lepsze i tańsze. Tyle, że przedstawiciele farmaceutyczni, którzy je dystrybuują jeszcze do naszego lekarza nie dotarli bezpośrednio. Z naszymi profesorami jest podobnie. Polecają tezy-leki swoim studentom, a oni niosą je w świat. Gdy ślęczą więc nad kawałkiem żelaza na kolejnym stanowisku kultury przeworskiej uznanej przez akademickie gremium za germańskie, nawet im przez myśl nie przejdzie, że może być inaczej. I piszą raporty o wyrobach germańskich, nie bo ktoś im tak kazał czy że należą do spisku, ale dlatego iż mają tak zaprogramowane umysły jeszcze ze szkoły i utrwalone dobitnie na uniwersytecie.

W radach programowych na uczelniach wyższych nierzadko zasiadają przedstawiciele koncernów farmaceutycznych. A kto zasiada w radach uczelni historycznych? Kto kształci nowe kadry? Dlatego pan D.A. Sikorski będzie cieniem J. Strzelczyka, swojego promotora. A ci naukowcy, co się wychylą, jak M. Kowalski, P. Makuch czy nawet P. Urbańczyk, czeka ostracyzm środowiska.

Wróćmy jednak do Wandalów. Mieli oni budować chaty w formie półziemianek o szer. 3×5, a Słowianie 4×4, więc nawet trochę większe, a co ważne z piecem w kącie. Czyli na dodatek okazuje się, że domy Słowian miały wyższy standard niż wandalskie. Jeśli to prawda, to jak to się ma do tezy o ich niższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego wobec Germanów tamtych czasów?

Znajdowane groby szkieletowe też nie mogą być dowodem germańskości, bo i Słowianie przez dłuższy czas, nawet po przyjęciu obrządku ciałopalnego, grzebali swoich zasłużonych, niespalonych zmarłych (szaman, naczelnik plemienia). Wynikało to z wiary, że ich zacne dusze nie muszą być uwalnianie z ciała po jego oczyszczeniu w świętym ogniu, ale i bez tego zabiegu bez problemu ulatują w zaświaty. Na jakiej podstawie przyznaje się prawo stosowania wówczas mieszanego obrządku pogrzebowego tylko Germanom, tego już wielu dyskutantów nie potrafi wytłumaczyć.

Wytaczają oni natomiast argumenty językowe podając rzekomo germańsko brzmiące imiona Wandalów, takie jak: Wislaus (Wisław), Witislaus (Witosław), Wisimar (Wyszomir), Miceslaus (Mieczysław), Radagais (Radogoszcz). Przekręcanie słowiańskich imion i ich niewłaściwe tłumaczenia, by je ugermanić to norma. Tak z Godzisława zrobiono najpierw Godigisclosa (-sclos, -slaus to typowe słowiańskie końcówki imion oznaczające -sław), ale z racji, że ciężko było takie miano wytłumaczyć z niemieckiego, to przemieniono go na Godigisela, by wyprowadzić je od niem. gizel – strzała. Potem z Arminiusza uczyniono germańskiego Hermana, by etosem takiego bohatera jednoczyć Niemców, którzy nie tworzyli wtedy jednorodnego i świadomego narodu.

Część słowiańskich imion Wandalów i innych ludów uznawanych za germańskie, choć takimi nie były, przynajmniej w rozumieniu etnicznym, było zwyczajnym zniekształceniem wynikającym z niedopasowania klasycznej łaciny do słowiańskiego języka. A część była celowym zabiegiem i manipulacją mającą uwiarygodnić ich germańskość.

Polecam obejrzeć film “Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i scenę jak Franek Dolas zgrywa się z Niemca próbującego zapisać jego wymyślone imię Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, z powiatu Chrząrzczyce, gminy Łękołody. Możemy sobie wyobrazić jak takie nazwy zapisano by klasyczną łaciną w wersji bez polskich znaków.

Niestety uproszczeniem jest też teza P. Szydłowskiego, że Wandalowie to Polacy. Moim zdaniem Wandalowie to raczej sojusz różnych ludów, a nie etnos, o czym świadczy nawet ich sama nazwa: Wand +Al (Wendowie + Alanowie, ew. Alemanowie). Przy czym Alanowie mogli współtworzyć grupę Alemanów wraz z jakimś lokalnym plemieniem staroeuropejskim lub germańskim. Może dlatego w kronikach spotykamy informacje, że po pokonaniu wodza Alemanów jego lud przeszedł pod panowanie Wandy, a wszystkich poddanych (obie grupy: Alemanów i Wendów) zaczęto nazywać Wandalami. Takie wieloplemienne i różnoetniczne sojusze wojskowe w tamtych czasach były czymś normalnym.

Podobnie mogło być z Gotami, Swebami, Lugiami, Awarami, czy Hunami. Dlatego wiele imion Herulów, czy Gotów, jak słynny Genseric ma również słowiański rodowód, bo to nie kto inny jak nasz Gęsiorek. Oczywiście Niemcy ze zbyt słowiańsko brzmiącego Genserica zrobili z czasem Gaiserica/Gaisericusa, by wyprowadzić go od pragermańskiego *gaiza ‘włócznia’ i *rîkaz ‘król’.

Jak odnotowano w kronikach, na pogrzebie Atylli jedzono “strawę”, a Swebów nawet Grimm uważał za Słewów (Słowian). Prawdopodobnie Słowianie odgrywali w tych mieszanych grupach wojskowych znaczącą rolę.

Wandalowie, Alanowie i Swebowie (Sławowie) ruszyli na zachód i po drodze zostawili po sobie wiele nazw o słowiańsko-sarmackim brzmieniu. Imię Alan do dziś jest bardzo popularne we Francji. Region Andaluzja, to Wandaluzja. O słowianopochodnych nazwach miejscowych w Europie więcej pisałem w swojej książce “Rodowód Słowian” (2017).

Kolejnym “dowodem” na germańskość Wandalów ma być wyprowadzanie ich nazwy od słowa “wand” – wędrować, które jakoś po słowiańsku, brzmi podobnie – wend[rować]. Oczywiście lingwiści, zgodnie z niepisaną zasadą ignorowania źródłosłowów słowiańskich, nawet nie biorą pod uwagę, by to Germanie mogli zapożyczyć to słowo od kogokolwiek, a już na pewno nie od Słowian. W opisach starożytnych ludów Tacyt akurat o Wendach (Słowianach) pisał, że lubią piesze wycieczki – wędrówki, co by pasowało do etymologii ich nazwy. Scytowie natomiast mieli żyć na koniu, a Germanie prowadzić osiadły tryb życia. Ale przecież lingwiści i historycy nie widzą podobieństw w nazwach Wendowie i Wandalowie. Zbywają milczeniem to, że sami Niemcy w wielu dokumentach historycznych i opracowaniach pod nazwą Vinidi, Vinden, Vandalen, Vinduli rozumieli Słowian, a nie Germanów. Dopiero od niedawna robi się z Wenedów – Celtów, a z Wandalów – Germanów.

Na stronce Imperium Lechickie to bzdura dowiadujemy się także, że błogosławiony Mistrz Kadłubek był propagandystą i wymyślił Wandę. A w ogóle w średniowieczu ważna była propaganda i dlatego Polacy dorobili sobie rodowód od Wandalów. Oczywiście nie ma na owym blogu mowy, że w tymże średniowieczu propaganda była także u Germanów, w Cesarstwie i Bizancjum, gdzie wymyślano niestworzone rzeczy, pomijano niewygodne fakty i przegrane bitwy oraz demonizowano wrogów.

Później papiestwo zrobiło z tego prawdziwą sztukę, a niemieccy kronikarze pisali gesta pełne nienawiści do niechrześcijan robiąc z nich ludożerców, okrutników i porównywali do zwierząt. Dzisiaj to mają być cenne źródła uznawane za wiarygodne, a polskie kroniki – nie wiedzieć czemu – mają być przepojone propagandą, opisując dzieje bajeczne. Nasi biskupi zmyślali, a niemieccy nie. Kto w coś takiego jeszcze dziś wierzy?

Co bardziej rozgarnięci uczeni i komentatorzy przyznają co prawda, że kultura Suków-Dziedzice była kulturą mieszaną, wandalsko – słowiańską, a pod wpływem Słowian, pozostali na naszych ziemiach Wandalowie ulegli slawizacji, o czym pisze choćby Prokopiusz. Czyli wyżej rozwinięty cywilizacyjnie lud germański miał się cofnąć w rozwoju pod wpływem prymitywnych Słowian. I my mamy w to wierzyć, choć takie tezy urągają logice, zdrowemu rozsądkowi i wiedzy, jaką posiadamy w tym temacie. Po prostu nowy napływ Słowian z terenów wschodnich pod naciskiem ludów koczowniczych spowodował współistnienie pokrewnych ludów na rodzimych, słowiańskich ziemiach Odrowiśla i Połabia. Oczywiście Słowianie zajmowali dużo większe terytorium, ale tutaj jest mowa o terenach kultury sukowskiej. Możliwe, że na podbój zachodniej Europy ruszyła grupa Wandalów z co bardziej awanturniczymi Słowianami, jak synowie bez praw dziedziczenia ojcowizny, a zostali pierworodni mający prawa do ziemi.

Według niektórych germanofilów, nie ma ani jednego starożytnego toponimu słowiańskiego, za to są germańskie takie jak: Odra (od Ra, czyli słońca), Bug (od bóg, germ. God), San (sań+ce – słońce), Tanew (tan – toń, jak Tanais – jasna toń, Balaton – biała toń), Skrwa (skrywa), Strwiąż (stary wiąż – wąż, nurt), Wiar (wiara), Bieszczady (bies+czad), Beskidy (bies+kity), czy Grudziądz (gruda – lód, jak grudzień). Tłumaczenia tych toponimów podane w nawiasach chyba są czytelne, jasne i nawiązują do ich charakteru, jak rzeka – toń, biesy dające czadu, kity -ogony biesów, bo to koniec biesowych gór itp. Ale oczywiście nasi lingwiści mają lepsze etymologie, odgermańskie i nawet się nie zająkną, by mogło być inaczej.

Ci z językoznawców, którzy potrafili wyjaśnić toponimy ze słowiańskich języków uznawani są za ruskich agentów. Zatem turnogermanie walczą o historię Polski i Lechii, by nie stała się ona rosyjska. Każdy słowianofil ma być rusofilem, albo wysłannikiem KGB. Dlatego kato-narodowy publicysta S. Michałkiewicz, obrońca Boga Honoru i Ojczyzny (czyli hasła powstałego na potrzeby zdradzieckiej Targowicy), nazywa turbosłowiaństwo iście po chrześcijańsku “ubeckimi rzygowinami”. Z Bieszka robi się agenta UB, a w moich książkach doszukuje się na siłę pochwał Wielkiej Rosji i panslawizmu rozumianego, jako przejaw rusyfikacji. Bzdura goni bzdurę, ale znajdzie się niejeden głupi, co w to uwierzy. Rzecz w tym, że na szczęście już coraz mnie jest takich naiwnych ignorantów.

Turbogermanie boją się tego zainteresowania ludzi historią i czytania przez nich samodzielnie źródeł, do czego zachęca Bieszk, tak jak Kościół bał się tłumaczenia Biblii na języki narodowe, o co walczyli protestanci. Gdy ludzie sami zaczną czytać to się okaże, że ktoś im wciskał ciemnotę. Dlatego podejmowane są próby dyskredytowania polskich kronik, tworzy się pseudohistoryczne fora, gdzie gada się o dupie Maryny, czy też kreuje się trendy antyczytelnicze (film to jest to – Cozac prawdę ci pokaże).

Próby ośmieszania tzw. turbosłowian też nie dają rezultatów. Zatem wrzuca się ich wszystkich do jednego wora i taki T. J. Kosiński, M. Kowalski czy P. Makuch kojarzeni są z prostakami i oszołomami w rodzaju P. Szydłowskiego czy aktywnego internetowego komentatora Kamila Wandala Baczewskiego.

Kolejnym wydumanym argumentem jest twierdzenie, że Wandalowie byli ludem germańskim, bo używali języka zbliżonego do gockiego. A że mało kto wie jaki to język, to nikt nie będzie tego analizował. Mamy więc tutaj zagrywkę zwaną “strzałem w powietrze”. Nikt nie pyta, gdyż boi się ośmieszyć, że nic nie wie na dany temat. I o to chodzi. Takich zagrań nasi turbogermańscy komturowie mają setki. To dziedzictwo Rzymu z zasadą “dziel i rządź”, Cesarstwa i papiestwa z kłamliwymi kronikami i preparowanymi dokumentami oraz systemem klątw z wymazywaniem obrzuconego nią osobnika z kart historii, Krzyżaków podrabiającymi listy, pieczęcie i różne akty, Bismarcka z Kulturkampf, czy też Kosinny i Goebelsa oraz innych teoretyków nazizmu.

Nazwanie Mieszka królem Wandalów nasi turbogermańscy blogerzy z Seczytam czy Sigillum Authenticum czy „Imperium Lechickie to bzdura” uznają za pomyłkę. Tak samo jak używanie nazwy Wenden wobec Słowian. No po prostu merytoryczna krytyka na typowym turbogermańskim poziomie.

Można tak pisać jeszcze dalej, bo argumentów za i przeciw jest cała masa. W tym dyskursie nasuwa się jednak wniosek, że wierzących trudno przekonać do zmiany wiary, jedynie wiedza może tu coś zmienić. Dlatego zachęcam do lektury moich książek oraz innych autorów (J. Bieszk. B. Dębek, M. Kowalski, P. Makuch, T. Sulimirski itd.), którzy otwarcie piszą o swoich poglądach na temat pochodzenia Słowian i Polaków, czasem wymyślając niedorzeczne teorie, jak P. Szydłowski, ale w głównej wymowie podobne do moich ustaleń.

 

Tomasz J. Kosiński

03.11.2019