Cafe Nauka, czyli lura zamiast kawy - relacja i komentarz do antylechickiej konferencji na UJ w Krakowie

Cafe Nauka

Kto lubi kawę ten wie, że jej smak zależy także od jakości wody. Marna woda to kiepska kawa, choćby najlepszej marki. Ale jak mamy za mało kawy w kawie, a za dużo wody, to taka lura nie smakuje nikomu.

Taką właśnie mało strawną lurę zaserwowano nam w ramach cyklu Cafe Nauka, dnia 6 czerwca 2018. To publiczne lanie wody zorganizowano na Uniwersytecie Jagiellońskim pt. „Imperium Lechitów z naukowego punktu widzenia”, transmitowane na żywo i dostępne na YT (https://www.youtube.com/watch?v=HF_RGTOPdxc). Całość tej pseudodebaty prowadził Piotr Żabicki, który poinformował, że spotkania w ramach owego kawowego cyklu są organizowane po to "by głos nauki był słyszalny " oraz by nie mówiono, że naukowcy nie wypowiadają się na kontrowersyjne tematy społeczne. Pomoc organizacyjną zapewniły blogi Sigillum Authenticum (znanego hejtera A. Wójcika) i Mitologia współczesna.

Niestety zamiast debaty zaserwowano 3 nudnawe referaty, a dyskusję ograniczono do wylosowania 5 pytań spośród wszystkich zapisanych wcześniej na karteczkach przez zebranych, na które odpowiadali prelegenci. Czyli rozmowy jako takiej nie było, a spotkanie miało na celu widocznie zaprezentowanie jedynie stanowiska nauki wobec teorii Wielkiej Lechii, a nie dyskusję na ten temat.

Artur Wójcik na swym blogu skomentował debatę m.in. słowami "Wczoraj pojawiło się niezadowolenie jednej osoby z sali, że "nie ma polemiki", ale moderator szybko go zgasił. Ponadto na sali byli też dwaj panowie, odpowiedzialni za ochronę spotkania w przypadku, gdyby ktoś zaczął robić burdę."

Tak się robi spotkania "naukowe" dzisiaj w Polsce. Kasta naukowców nie toleruje polemiki. Serwilizm nauki polskiej wobec Zachodu, czyli Niemiec osiągnął apogeum. Młodzi hejterzy próbują zakrzyczeć każdego, kto podważa stare dogmaty, jeszcze z czasów germanizacji i nazizmu. Mają nadzieję, że dzięki temu zaistnieją w świecie naukowym i publicznym, bo nie prowadząc ani badań ani zajęć na uczelni, mają dość mętną przyszłość. Wójcik z Sigillum Authenticum pracuje w bibliotece, a Miłosz od seczytam strzyże psy. W wolnych chwilach hejtują Wielką Lechię i skrzykują się na tego typu ustawki jak ta na UJ. Jakiś profesor się znajdzie pod ręką, co lubi pozgrywać mentora i zobaczyć swoją twarz na videło w necie. 

Jako pierwszy swój wykład przeprowadził Łukasz Fabia, doktorant instytutu historii UJ. Referujący streścił wybiórczo historię rozwoju idei Wielkiej Lechii traktując datę wydania książki J. Bieszka „Słowiańscy królowie Lechii” w 2015 jako przełomową. Dzieli on nawet okres funkcjonowania tej teorii w obiegu publicznym na erę przed i po Bieszku.

Nieprzyjemnym epizodem nazywa wydanie książki P. Makucha o naszych sarmackich korzeniach, który podaje też tam etymologie nazwy Wawel od Babel, a nie, jak przypomina nasz prelegent, w Kronice Wielkopolskiej od Wąwel - wzgórek. Ciekawe czemu inne informacje z tej kroniki np. o Lechitach naukowcy bagatelizują, a tę akurat o Wawelu - bąblu uznają za jedynie słuszną wersję.

Mówca narzeka, że nic nie wiemy o Bieszku, nie znamy jego daty urodzenia ani wykształcenia, ale nie nadmienia, że Wikipedia do tej pory nie chce umieścić jego biogramu mimo, iż wydał kilka książek, które zakupiło kilkadziesiąt tysięcy osób.

Moją publikację „Rodowód Słowian” (2017) nazywa natomiast streszczeniem książki Bieszka, choć praktycznie nie ma w niej mowy o lechickim poczcie. Natomiast o mojej drugiej książce „Słowiańskie skarby” wypowiada się, że idę w niej tropem Winicjusza Kossakowskiego, choć akurat z nim najbardziej w niej polemizuję. Jedynie podobnie jak on uważam, że Wendowie (Słowianie Zachodni), a nie sami Polacy, posługiwali się pismem runicznym. Odrzucam też koncepcję Kossakowskiego powstania run jako odrysów narządów mowy uznając ją za błędną. Uważam, że runy powstały w drodze przekształceń i rozwoju pisma figuralnego. Każda z nich jest uproszczonym obrazem, symbolem.

Fabia żali się, że niestety prof. M. Kowalski opublikował książkę będącą rozwinięciem teorii Bieszka opierając się m.in. na pseudonaukowcu Klyosowie związanym – według naszego młodego doktoranta – z Putinem i Kremlem, choć od 1989 roku mieszka akurat na stałe w USA, gdzie prowadzi swoją aktywną działalność naukową. Jeszcze w czasie pobytu w ZSRR, Klyosow był pierwszym rosyjskim naukowcem zza Żelaznej Kurtyny, któremu pozwolono w 1982 roku zastosować w pracy z komputerami sieć, zw. teraz Internetem.

Dostajemy więc tutaj od naszych uczonych od razu zatem straszaka i niewybredne sugestie w postaci agenturalności rosyjskiej i możliwych inspiracji całej teorii Wielkiej Lechii, co oczywiście jest bzdurą na resorach, nie tylko ze względu na demonizowanie i podważanie autorytetów takich cenionych uczonych jak Klyosow, ale też z powodu, że akurat Bieszk, a tym bardziej Szydłowski, delikatnie mówiąc nie należą do zwolenników Rosji. Fabia jednak czuje się kompetentny zarzucać Klyosowowi, że zajmuje się tzw. genetyką patriotyczną, za twierdzenie m.in., że pierwszy człowiek pojawił się na Syberii, a nie w Afryce.  Nasz młody polski historyk uznaje to za paranaukę, występując tym samym w roli specjalisty w dziedzinie genetyki genealogicznej, choć jak się później przekonujemy wytyka innym braki kompetencyjne przy formułowaniu swoich poglądów.

Co więcej sugeruje, że, skoro nic mu nie wiadomo o partnerze naukowym Klyosowa –Tomezzolim, to może to być zmyślona postać.  To pokazuje nie tylko ignorancję i butę tego młodego naukowca, ale i zwykłe lenistwo, gdyż w ciągu 2 minut można znaleźć CV Giancarlo Tomezzoliego, chociażby na stronie akademia.net (https://independent.academia.edu/giancarlotomezzoli/CurriculumVitae). Dowiadujemy się z tego źródła, że kończył on astronomię na uniwersytecie w Padwie, a od 1990 pracuje w Europejskim Biurze Patentowym, a co więcej jest tam też podany do niego numer telefonu i prywatny adres email.

Kolejnym pseudonaukowcem dla naszego krytyka Wielkiej Lechii ma być Vojislav Nikčević, zasłużony profesor filologii na Uniwersytecie Czarnogóry, znany m.in. z pracy nad promowaniem języka czarnogórskiego, jako odrębnego języka z Serbii. Fabia stara się zdyskredytować wybitnego członka Doclean Academy of Sciences and Arts i dyrektora Instytutu języka i filologii Czarnogóry. Zatem wystarczy fakt, że Bieszk się powołuje na jakiegoś naukowca - słowianofila to zaraz panowie z UJ przyczepiają temuż łatkę paranaukowca.

O Starży-Kopytyńskim Fabia stwierdza, że jest rzekomo profesorem tytularnym, ale przywołuje dane uniwersytetu w Buenos Aires, iż prowadzi on poza macierzystą uczelnią prywatne wykłady o historii Polski twierdząc, że herby polskie z XIII wieku mają pochodzić ze starożytności. Używanie słów „rzekomo”, „niby”, „podobno” ma oczywiście wytworzyć przekonanie u słuchaczy, że jest to wątpliwe. Mamy wierzyć, jak się okazuje, leniwemu ignorantowi, udającemu naukowca, pałającemu wrogością do wszystkiego, co lechickie i zbierającemu haki na Lechitów, a nie autorytetom naukowym, których pan magister polskiego uniwersytetu (notowanego poza pierwszą 500 światowych uczelni) uznaje za pseudonaukowców.

Gdy dochodzi do Bogusława Dębka twierdzi, że robi się niebezpiecznie, bo jest on nauczycielem historii, a zajmuje się paranaukowymi teoriami. Czyli jak ktoś nie jest historykiem to mu się wytyka brak kompetencji, a jak ma kwalifikacje zawodowe, a zajmuje się badaniami Słowiańszczyzny przed chrześcijaństwem podając teorie niezgodne z akademickimi, to jest wrogiem środowiska naukowego i zagrożeniem społecznym.

Fabia podaje też zagrożenia jakie według niego wynikają z propagowania idei Wielkiej Lechii:

1. Ma ona podważać zaufanie do środowiska naukowego –trudno się zatem dziwić, że ta teoria tak irytuje naukowców, którzy boją się deprecjacji ich dokonań, choć jak widać sami bezceremonialnie podważają osiągnięcia swoich kolegów po fachu. Zarzutem ma być też to, że tzw. Lechici wierzą, że polskie kroniki piszą prawdę i rzadko odnoszą się do kronik zagranicznych. Toż to haniebne przecież opierać się na polskich kronikach.

2. Elementy genetyczne teorii o haplogrupach mają - zdaniem uczonych - podłoże rasistowskie, tak jakby archeogenetykę wymyślili Lechici, albo Bieszk. Nie wiadomo na jakiej podstawie Fabia twierdzi, że zwolennicy Wielkiej Lechii uznają, że kto nie ma słowiańskiej haplogrupy ma być wykluczony z polskiej społeczności. Nie słyszałem. by ktoś tak twierdził, ale jeżeli coś takiego palnął Szydłowski, czy jakiś internetowy komentator, to przenoszenie tego na innych i tworzenie z tego podstaw jednej teorii zwaną Wielką Lechią jest manipulacją i wypaczaniem obrazu tego nurtu.

3. Propagowanie antysemityzmu – co mają potwierdzać tezy Szydłowskiego, że to, co żydowskie uważa on za polskie, a Biblia ma być historią Lechitów. Jeśli to jest antysemityzm to pan Fabia cechuje się jawnym antypolonizmem.

4. Antyeuropejskość, czyli zwolennicy Bieszka mają być przeciwni UE. Choć taki Szydłowski akurat twierdzi, że UE to zbawienie dla Polski, ale resztę pan prelegent wrzuca już do jednego gara dorabiając gębę antyunitów, zarzucając ddoatkowo, że uważają oni, iż Unia to zabór ziem polskich. Nie mam pojęcia kto tak twierdzi, ale na pewno ani ja, ani Bieszk, czy też Dębek.

5. Antysystemowość – to akurat fakt, bo dogmatyczna nauka, jako element skostniałego systemu to sfera wymagająca właśnie systemowej reformy.

6. Wywodzenie pochodzenia Słowian od kosmitów – teorie paleostronautyczne Bieszka, czy moje rozważania na ten temat mówią raczej o możliwym pochodzeniu od obcej cywilizacji ludzkości, jako takiej, a nie samych Słowian. Ale to przecież tak ładnie można uprościć i przeinaczyć, w czym Fabia jest mistrzem.

Pan manipulant Fabia, jak się okazuje, nie umie lub nie chce czytać ze zrozumieniem, albo celowo przekręca zapisane słowa. Przykładem może być akurat odniesienie do mojej książki „Rodowód Słowian” (2017), w której – jak twierdzi nasz prelegent – w pkt 5 procesu zdobywania oświecenia miałem napisać, że obejmuje on „akceptację Wielkiej Lechii w ramach Wielkiej Rusi”, co jest ewidentnym przekłamaniem oryginalnej treści, która brzmi: „Poziom 5. Tożsamość - sympatie panslawistyczne, historia Lechii i Wielkiej Rasiji, sarmacko-scytyjskie dziedzictwo, samookreślenie.” A zatem nie ma tu mowy o funkcjonowaniu Lechii w ramach Wielkiej Rosji, ale o poznawaniu ich historii. Określenie Wielka Rasija jest celowo przeze mnie zaczerpnięte od rosyjskich fanatyków idei Imperium Rosyjskiego i stanowi jedynie wyraz zainteresowania, a nie ślepego utożsamiania się z głoszonymi przez rosyjskich narodowców wielkoruskimi ideami.

O założycielu Stowarzyszenia Słowian i Lechitów Adolfie K. nasz magister mówi jak o skazanym, choć przyznaje, że nie jest tego pewien. To kolejny prymitywny zabieg psychotechniczny mający na celu zdyskredytowanie tej osoby. Naigrywa się podając informacje, że uzbroił on 40 ludzi w nielegalną broń tworząc armię Słowian, przez co postawiono mu zarzuty prokuratorskie, a co gorsza założył partię Słowian Polskich z programem – zdaniem pana magistra – zagrażającym integralności Polski.

Nie znam okoliczności oskarżenia pana Adolfa Kudlińskiego, ale jest to znany w Polsce preppers, aktywista, pasjonat Słowiańszczyzny i dawnej broni (stworzył np. pod Łysicą Muzeum Siekier). Spenetrował on też ze swoją ekipą i nurkami zalane podziemia pod Świętym Krzyżem stawiając tezę, że to krypty słowiańskich królów, czym naraził się środowisku naukowemu. Jakoś kontrargumenty, że przestrzenie przypominające podziemną katedrę z łukami wykutymi w litej skale miałyby być zwykłymi zbiornikami na wodę, nie tylko mnie nie przekonują.

Kolejnym prelegentem jest dr hab. Marcin Przybył, archeolog prowadzący badania na Górze Zyndrama w Maszkowicach, co z jego nastawieniem słabo rokuje jeżeli chodzi o interpretację tego znaleziska. Uznaje on teorię Wielkiej Lechii za pseudonaukę. Wyjaśnia, iż w nauce są fakty i hipotezy poddawane weryfikacji, a w paranauce jest teza bezdyskusyjna, do której dobierane są fakty, dlatego nie ma płaszczyzny porozumienia, a nawet do podjęcia dyskusji, między naukowcami, a paranaukowcami, co od razu tłumaczy taką parodialną formułę całego spotkania.

Przybył przyznaje, że teoria Kossinny o północno-europejskim pochodzeniu Indogermanów, przejął Alfred Rosenberg, teoretyk III Rzeszy. Twierdził on, że w starożytności istniało Imperium Germanów które upadło na skutek spisku Żydów, katolików i bolszewików, co ma być podobne do koncepcji Imperium Lechitów. Czyli, tak jak Fabia kreował inspirację całego neolechickiego nurtu z Moskwy (podobnie jak kato-narodowiec S. Michałkiewicz, twierdzący, że idea Lechii to „ubeckie rzygowiny”), tak Przybył widzi jego korzenie w niemieckim nazizmie.

Dalej stwierdza lakonicznie, że archeolodzy nie wierzą w słowiańskie runy, co wyjaśnia nam, dlaczego nie badają oni runicznych artefaktów z Prilwitz i innych, a znalezioną pod Jarocinem łyżkę z jedną runą uznają od razu za skandynawski wyrób, co ma być – o zgrozo - dowodem, że kultura pomorska była kulturą germańską.

Przybył pokazuje, że nie ma pojęcia o wynikach badań archeogenetycznych. Zarzuca, że wnioski o genealogii genetycznej wyciągane są tylko z badań Y-DNA, a zapomina się o mtDNA. Wiadomo jednak, że teza prof. T. Grzybowskiego o zasiedzeniu Słowian od 10700 lat akurat opiera się właśnie na badaniach mtDNA. Ta niewiedza, nie przeszkadza Przybyłowi w wysuwaniu twierdzenia, że „nie ma zgodności między genami, kulturą i językiem”.  Oczywiście nie można tu generalizować, ale co by nie mówić, archeogenetykę jako dyscyplina stricte naukowa ma nam wiele do powiedzenia, czego jak widać niektórzy naukowcy się obawiają, bo ich domysły zw. pracą badawczą mogą lec w gruzach.

Co ciekawe, podaje on, że koncepcja o ciągłości osadniczej ludności europejskiej została przyjęta wcześniej przez naukę, ale potem została zweryfikowana przez fakty i została odrzucona i się do niej nie wraca. To miała być typowa procedura dla nauki. Czyli jednak proces naukowy to nie fakty, a potem hipotezy je objaśniające, jak wcześniej twierdził, ale – jak w tym przypadku – najpierw koncepcja, a potem fakty. Nie dostrzega, że w historii nauki można znaleźć liczne przykłady doboru faktów pod tezę, co dotyczy znanych naukowców, choćby wspominanego Kossinny, którego jakoś pan Przybył nie nazwał pseudonaukowcem.

Koncepcja Wielkiej Lechii ma być, zdaniem pana doktora niebezpieczna nie, jako alternatywa wobec teorii naukowych, ale jako zjawisko społeczne. Ma ona czerpać z archeologii nacjonalistycznej oraz rasizmu naukowego. Znając ponure wydarzenia historyczne związane z tymi nurtami należy podchodzić z obawą do tej teorii mając na uwadze możliwe konsekwencje rozwoju tej idei. W swych „przestrogach dla Polski” potwierdza jednocześnie, że w oficjalnej nauce funkcjonowały szkodliwe nurty, ale oczywiście zakłada on, jak możemy się domyślać, że obecnie jest ona nieskazitelna.

Ostatnim wykładowcą jest historyk prof. Henryk Słoczyński. W swoim bełkotliwie wygłoszonym referacie przyznaje, że historycy nie chcą polemizować z panem B., by się nie narażać na śmieszność, bo nie można go traktować poważnie. Osobiście uważam, że naukowcy nie chcą dyskutować, bo obawiają się ośmieszenia, ale ze względu na ich ograniczoną wiedzę. Wąskie specjalizacje powodują hermetyzację poglądów i kwalifikacje jednobranżowe. Nie ma mowy o interdyscyplinarności badań, która uważana jest niemożliwą do przeprowadzenia. Dlatego archeolodzy naigrywają się z historyków, którzy nie mają pojęcia o badaniach archeo, a ci nie pozostają im dłużni, śmiejąc się na przykład, że jak nie wiedzą, co wykopali to z marszu uznają, że to miejsce czy przedmioty związane z bliżej im nieznaną działalnością kultową.

Sama idea Wielkiej Lechii, według pana profesora, ma być niebezpieczna ze względów społecznych. Czyli historycy i archeolodzy wkraczają nam tutaj w obszary moralizatorstwa, polityki i socjologii. Nasz naukowiec chce powstrzymać innych od zajmowania się tą ideą, a „każdy efekt najmniejszy tutaj jest wart wysiłku”. Nasi naukowcy stają się także misjonarzami.

Twierdzi również, że „ten pan chce obalić cały gmach historii”, ale też geofizyki czy astronomii. Profesor zaznacza przy tym, że nie ma kompetencji naukowych do wypowiadania się na temat historii z okresu antycznego, bo zawodowo zajmuje się głównie metodologią naukową, stosuje więc zasadę „nie znam się to się wypowiem”.

Dalej przytacza „argument milczenia źródeł”, który ma świadczyć, że Wielka Lechia to fantazja. Niestety zapomina, że wiele faktów historycznych nie jest znanych ze źródeł pisanych, ale z wyników badań innych nauk. Zatem według myślenia naszego profesora, skoro z okresu życia dinozaurów nie ma źródeł, to znaczy, że to bajki. Może wydaje mu się, że jego studenci to kupią, ale na szczęście jest na świecie dużo mądrych ludzi, których takie podejście do nauki nie przekonuje. Źródła milczą, bo je spalono, a w zachowanych pomijano niewygodne fakty. Nie da się ukryć celowych zmian tytułów naszych kronik, czy z niektórych wciąż nie przetłumaczonych na polski treści.

W Imperium Lechickim miało nie być rozwiniętej technologii. No i profesor się pyta jak ludzie tegoż imperium, żyjący na bagnach lub w lasach, mieliby się kontaktować. Cóż, wiedzy historycznej pan historyk nie ma jak widać zbyt wielkiej. Pół miliona stanowisk dymarkowych o niczym przecież nie świadczy. O słowiańskiej inżynierii związanej z budową zaawansowanych mostów też pan profesor pewnie nie słyszał. O stanowiskach wydobywczych, konstrukcji grodów, podziemnych tuneli, obróbce kamienia, może i Słoczyński coś załapał, ale pewnie z zasady nie wiąże ich ze Słowianami, czy jakimiś tam Lechitami.

Wpada jednak w kolejną pułapkę, którą sam na siebie zastawia, a mianowicie pośrednio przyznaje, że spotykane jest w historiografii i źródłach określenie imperium na jakąś zorganizowaną społeczność na naszym terenie, ale tłumaczy, że to nieporozumienie semantyczne. Podaje przykład, że u Leibnitza mamy imperium Brunszwiku, które było wielkości powiatu, a takim słowem miano określać różne podmioty polityczne bez względu na ich wielkość. Abstrahując od zasadności tego stwierdzenia, to wypada podziękować profesorowi, że niechcący przyznał, iż określenie „imperium Lechitów” to nie wymysł samego Bieszka, ale to dawna konstrukcja słowna.

Następnie Słoczyński naśmiewa się z koncepcji jakoby to Kościół i państwa zaborcze były w spisku przeciwko Lechitom. Jako kontrargument rzuca pytanie jak to się ma do tego, że kroniki, na które powołuje się B pisali księża. Pyta o to, gdzie logika w twierdzeniu, że kościół zwalczał ideę Lechii skoro to biskupi pisali o Lechitach, jak chociażby błogosławiony Kadłubek. Ironicznie dopytuje też, czy protestanccy antypapiści, czyli przodująca w Europie historiografia niemiecka, też brali udział w spisku?

Nie rozumie, że fakt, iż duchowni pisali w kronikach o Lechitach jasno potwierdza, że była to wiedza powszechna i nie zawsze uznawano ją za szkodliwą dla Kościoła. Gloryfikowanie przy tym historyków niemieckich, mówi nam samo za siebie o sympatiach politycznych naszego uczonego.

Już całkowitym strzałem w kolano jest przytoczenie popularnej u XIX-wiecznych romantycznych historyków tezy o jezuitach, którzy zgubili Polskę. Według profesora nijak ma się ona do wielkolechickiej tezie o zmowie naukowców z Kościołem. Pyta ironicznie, czy naukowcami uznającymi tę tezę też kierował Kościół. Otóż panie profesorze, ta popularna w romantyzmie teza mówi nam wiele o tym, że dawniej nawet środowisko naukowe zakładało szkodliwą dla Polski działalność Kościoła, a dziś jak o tym mówią niezależni badacze, to – o ironio – naukowcy, jak dawni krzyżowcy, biorą tenże Kościół w obronę, wbrew swoim kolegom sprzed lat. Dobrze wiemy o tym, że jezuici utrzymywali ludność w ciemnocie, bo łatwiej nieoświecony lud straszyć piekłem i m.in. wyciągać od niego zapłatę za odpusty. Romantyzm był na szczęście okresem uniezależnienia się myślicieli od wpływów kościelnych, to wtedy też właśnie rozwijały się słowianofilskie ruchy, którym u nas przewodzili Mickiewicz i Słowacki. Idea Wielkiej Lechii nie jest więc nowością, ale rozwinięciem tych prądów myślowych.

Słoczyński wyśmiewa też rzekomą tezę jakoby Kościół miał w zwalczaniu idei lechickiej współdziałać z Żydami. Profesor oczywiście nie podaje kto i gdzie tak twierdzi, ani nie rozwija tematu, co może świadczyć, że to kolejny królik z kapelusza, by zrobić dobre show.

Uważa też, że nikt nigdy nie ukrywał, że Słowianie mieli swe siedziby także na terenie wschodnich Niemiec. Doprawdy? A teorie o tym, że Wendowie to germańskie lub bliżej nieokreślone plemiona, z pewnością niesłowiańskie, to kto wysuwał? Jest pan pewien, że nigdy nie twierdzono, że Berlin (Kopanicę), Roztokę, Lubekę, czy Brandenburg (Branibór- Brennę) założyły plemiona germańskie? Po co wysuwać takie jednoznaczne twierdzenia, skoro wiadomo, że historiografia była w różnych okresach obarczona mniejszym czy większym piętnem polityki.

Po troszę ma Słoczyński natomiast rację w stosunku do krytyki przez Bieszka osoby Lelewela, którego autor ten nazwał austriackim agentem. To jednak fakt, że Lelewel twierdził, iż Polskę zgubili jezuici i austriackie księżniczki. Uważał, jak też i wielu innych historyków, że polska szlachta pochodzi od Lechitów. Co więcej uznawał istnienie run słowiańskich, a nawet opracował ich alfabet. Bieszk ostatnio złagodził swoją postawę wobec tego historyka, a nawet cytuje go jako obrońcę Kroniki Prokosza, co jest naciągane, bo jego krytyka tego znaleziska jest jednoznaczna.

W każdym bądź razie z polemiki Słoczyńskiego można wyciągnąć niezamierzony przez niego wniosek, że to nie Bieszk wymyślił lechicką teorię, ale dawniejsi historycy z Lelewelem na czele.

Argument, że język kroniki Prokosza nie przypomina tego z X w. jest niezasadny, bo w samej kronice jest mowa o tym, że komentator jeszcze z XVIII wieku robił dopiski, zatem mógł on cały, archaiczny, a tym samym nieprzyjazny dla ówczesnego czytelnika tekst, uwspółcześnić, a nie przepisywać go w jego oryginalnym, średniowiecznym stylu językowym. To fakt, że w tekście kroniki Prokosza przywołuje się legata papieskiego Idziego z XII wieku, co jednak może świadczyć, że po prostu ktoś kontynuował jego pracę, co było normą w tamtych czasach, np. Powieść minionych lat, którą mimo podobnych sprzeczności większość historyków uznaje za oryginał.

Osobiście mam do Kroniki Prokosza duży dystans i traktuje ją jako ciekawostkę historyczną do dalszych badań, a nie jako źródło, ale przytoczone argumenty profesora nie są w tej sprawie zbyt wysokiej rangi.

Po wykładach następuje część tzw. „dyskusyjna”, która ogranicza się do odpowiedzi wykładowców na zapytanie prowadzącego o przyszłość idei Wielkiej Lechii i na kilka losowo wybranych pytań od słuchaczy spisanych wcześniej na kartkach, aby nie było polemizowania na żywo na sali. Tak wyglądają właśnie „debaty” w naukowym wydaniu. Nie zaprasza się ani jednego dyskutanta, by mógł przedstawić lub obronić swoje poglądy, ale obmawia się go publicznie za plecami. Nie dopuszcza się do dyskusji nikogo, tylko robi się wykłady z naigrywaniem się z nieobecnych. To żenujący spektakl pokazujący fatalną kondycję polskiej nauki skażonej dogmatyzmem, moralizatorstwem i polityką.

Fabia boi się, że książki Bieszka mogą stanowić kiedyś podstawę programową w szkołach. Uznaje, że autor ten podważa istnienie instytucji i naszej kultury opartej na chrześcijaństwie, które Lechici traktują jako system zaborczy. W tym czasie prowadzący ucisza publiczność i informuje, by nie komentować z sali i nie polemizować tylko pisać pytania na kartce, które może będzie wylosowane do odpowiedzi.

Dalej magister Fabia z przerażeniem informuje, że pojawiają się w szkołach i na uczelniach referaty i prace semestralne na temat teorii Bieszka, a co gorsza cytacje w czasopismach naukowych, np. Jakuba Berzyta w wysoko punktowanym Scripta Historica, który w swoim artykule „poleca lekturę książek pana Bieszka, jako początek poszukiwania prawd historycznych”. Fabia ubolewa nad tym, że w periodykach naukowych publikowane są artykuły skażone lechicyzmem, jak A. Leszczyńskiego o słowiańskim rodowodzie Wandalów, jaki ukazał się w gorzowskim roczniku naukowym.

Słoczyński uważa, że to problem związany z nieszczęściem, jakim jest demokratyzacja nauki. Nasz naukowiec przytacza cytat z poradnika Paula Oliviera o tym jak pisać prace uniwersyteckie, który jest polecany przez kolegów profesora z instytutu. Ale, co zabawne, uczony ten uważa jego podejście za skrajnie szkodliwe, gdyż osobiście nie zgadza się z poglądem, że proces naukowy nie musi być procesem skomplikowanym, prowadzonym jedynie na uniwersytetach. Tu profesor występuje więc nie przeciwko pseudonaukowcom, ale swoim kolegom, którzy jak widać mają inne poglądy na temat metodologii nauki. Nasz tytułowany naukowiec boi się także ogłupiania społeczeństwa i zaleca walkę z ideą Wielkiej Lechii.

Fabia mówi o mojej teorii kreacjonistyczno-ewolucyjnej. Drwi przy tym złośliwie i bezpodstawnie, że na Filipinach szukam korzeni Lechitów, co jest totalną bzdurą wyssaną z aroganckiego palca pana magistra nauk wszelakich. Sugeruje też, że takie teorie znane były już w latach 80. i 90. wśród radzieckich uczonych. Czyli znów uderza w rosyjską nutę rzekomej inspiracji całej wielkolechickiej idei.

Z nieskrywaną zazdrością Fabia stwierdza, że nauka jest niedochodowa, a pseudonauka przynosi korzyści finansowe, jakby zapominając o ludziach głoszących lechickie teorie sprzed ery Bieszka, którzy się na nich niczego nie dorobili. Przyznaje też, że na studiach historycznych miał 30h kursu archeologii i kojarzy tę dyscyplinę z epokami… prehistorycznymi. Jak widzimy chyba niejeden internetowy komentator wie więcej o archeologii niż nasz niedouczony „bat na Lechitów”.

Uważa, że ludzie nie potrzebują rzetelnej wiedzy, ale fantazji i prostych odpowiedzi na trudne pytania. Tu po części zgoda, gdyż z pewnością nie potrzebują tak bardzo fantazji, ale prawdy o naszych korzeniach i historii podanej w przystępny sposób, choć akurat książek Bieszka łatwo się nie czyta.

Na koniec Słoczyński jeszcze bardziej się nakręca i nazywa modę na Wielką Lechię „pokracznym bękartem Internetu”. Uznaje, że Internet sprzyja upowszechnianiu głupoty i ją też wytwarza, jakby zapominając o tym, że całe spotkanie i jego słowa oglądane są akurat na żywo dzięki internetowi właśnie. To zaściankowe podejście profesora do Internetu, który może być doskonałym źródłem wiedzy, dla konserwatywnego uczonego jest złem wymierzonym w naukę.

Słoczyński nie widzi żadnych punktów wspólnych między ideą Wielkiej Lechii, a panslawizmem. A Fabia dodaje, że pojęcie panslawizmu, z lechickich autorów, pojawia się tylko w mojej pierwszej książce.

Profesor Słoczyński swoimi wypowiedziami udowodnił, że nie czytał żadnej z lechickich książek, tylko z nieprzyjemnością – co podkreśla – obejrzał kilka wywiadów z Bieszkiem, co wystarczyło mu do wyrażania ocen i opinii o całym środowisku sprowadzając to zjawisko, którego tak naprawdę nie zna, do oszołomstwa. Jego postawa jest pełna zajadłości, ignorancji i uprzedzeń. Chaos myślowy, pokrętna logika i stosowane przekłamania pokazują typowy obraz zasłużonego naukowca ze znanego uniwersytetu. Widzimy zatem jak na dłoni jak wygląda reprezentacja polskiej nauki, jakie są postawy moralne i polityczne naszych uczonych oraz merytoryka ich narracji.

Pozostaje nam zatem podziękować, za ten żałosny spektakl, który zamiast pogrążyć nurt wielkolechicki zapewne jeszcze bardziej mu się przysłuży. Prosimy o więcej podobnych inicjatyw.

 

Tomasz Kosiński

20.06.2018