Turbogermańskie fantazmaty, czyli kto się boi Wielkiej Lechii - recenzja książki A. Wójcika pt. Fantazmat Wielkiej Lechii

Okładka "Fantazmat Wielkiej Lechii"

Aktywny bloger, komentator internetowy i hejter - Artur Wójcik, przedstawiający się jako historyk, choć nie znamy żadnych jego osiągnięć w tej dziedzinie, poza tym,  że pracuje na co dzień w bibliotece, napisał swoją pierwszą książkę o ...dokonaniach innych autorów. Tak to już jest, że jak się nie ma własnego dorobku to się pisze lub krytykuje innych. A w tym nasz autor akurat jest niezły, bo na swoim blogu Sigillum Authenticum skupia się głównie na niewybrednych komentarzach i krytykanctwie idei Wielkiej Lechii. Teraz zebrał swoje paszkwile do kupy i wydał w formie książkowej.

Sam zapowiada, że jego publikacja składa się z części publicystycznej i naukowej. Ta niby naukowa część ma obalać dowody na Wielką Lechię, choć najczęściej sprowadza się tu do podania mało przekonującej polemiki na dany temat. Zabawnie brzmią stwierdzenia autora, że coś obalił lub podważył, skoro przytacza najczęściej znane fakty z oficjalnego obiegu lub cytuje swoich kolegów hejterów. 

Przygniata nas przeładowanymi przypisami, które traktuje praktycznie nie jako odnośniki do źródeł, ale wykaz literatury dotyczącej danego tematu oraz dodatkowe komentarze.

Ta niby naukowa praca, bez recenzji, o charakterze publicystyczno-krytycznym, nie ma żadnych cech wydania naukowego i pewnie dlatego zaprzyjaźnieni z naszym "orłem" uczeni z UJ nie pokusili się o wsparcie pomysłu i udzielenie chłopakowi chociaż jakiejś pozytywnej opinii, którą mógłby wrzucić przynajmniej na tylną okładkę. 

Z tej mąki jak widać nie będzie akademickiego chleba, ale co najwyżej bojówka propagandowa w necie, z czym starsza kadra o turbogermańskich zapatrywaniach słabo sobie radzi. Ten obszar zajęli młodzi hejterzy, którzy nie mają zbyt wielu szans na karierę na uczelniach. W necie udają historyków i znawców z każdej dziedziny, a co zabawne, tak jak Wójcik, czasami pouczają innych na temat tego, czym jest nauka, jak prowadzi się badania czy podchodzi krytycznie do źródeł. 

W swej "naukowej" pracy nasz kandydat na historyka stosuje szyderstwa, oceny personalne, odsyła do blogów swoich kolegów hejterów polecając je jako źródła "rzetelnej wiedzy". Stosuje bezładną stylistykę pisania tekstu rodem z internetowych postów na blogu.

Co gorsza, czyniąc tematem głównym swojej pracy szkodliwe, według niego, teorie spiskowe, sam kreuje własne. Uwidaczniają się tutaj wyraźnie jego fobie wobec Rosji, Lechii i pogańskiej Słowiańszczyzny. Ośmiela się sugerować, że idea Wielkiej Lechii to sprawka Putina i Kremla, zarzuca agenturalność na rzecz Moskwy ludziom, którzy wyraźnie opowiadają się przeciwko rosyjskiej dominacji, jak Cz. Białczyński, J. Bieszk, czy autor tej recenzji. P.  Szydłowski, nie jest tu wcale wyjątkiem potwierdzającym regułę, jak podaje Wójcik w swojej książce. 

Wystarczy zacytować Cz. Białczyńskiego:„Brak tylko jednego partnera żeby rozegrać tę grę. Moskwy, która ciągle nie jest mentalnie gotowa na równość z Polską i Ukrainą. Moskwa musi zaproponować Polsce i Ukrainie atrakcyjny model współpracy, a nie wymachiwać kremlowskim knutem. Używając siły kopie sobie właśnie osinowym kołkiem UPIORNY grób.”
„…z drugiej strony kohorty rozujadanych Psów Kremla próbują siać zamęt umysłowy i napuszczać jednych Polaków przeciw drugim Polakom, a Oszalały Siewca Zniszczenia z Moskwy straszy Wschodnią Europę rzezią. Dla niego to jest już ostatni dzwonek, miejmy nadzieję, że nie ten od czapki Stańczyka (…)"
"...kremlowscy władcy z nadania Kazamat Łubianki, spadkobiercy carskiej Ochrany i leninowskiej Razwiedki włóczą się bezsennie po korytarzach  swego pałacu wyjąc, jak Król Duch  na Górze Zober (…)
…i zastanawiają się w w krwawych nocnych koszmarach, jak to się stało, że Polska wciąż jeszcze nie wybuchła?! (…)"

Czy taką postawę można nazwać prorosyjską, co sugeruje nasz samozwańczy krytyk? To raczej efekt trwale zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu naszego absolwenta historii z antyrosyjską fobią, co przejawia się w kompletnym braku otwartości na argumenty swoich urojonych wrogów.

Dlatego też zapewne manipuluje treścią krytykowanych publikacji o Lechii, naszych dziejach i pochodzeniu Słowian. Wrzuca często wszystkich autorów do jednego worka. Przykładowo wybiera jakiś kontrowersyjny cytat z Szydłowskiego o powiedzmy Jezusie Lechicie i twierdzi namiętnie, że to podstawa wiary w Wielką Lechię dla wszystkich jej zwolenników. Czy to na historii uczą takich psychotechnicznych zabiegów, czy też od kolegów hejterów z netu się tego nauczył?

Wójcik w jednym miejscu, co prawda, stwierdza, że środowisko "lechickie" nie jest jednorodne, ale stara się swoimi naiwnymi pseudoanalizami stworzyć wrażenie, że jest to ugruntowana sekta z guru-królem (kabareciarzem Sanyaia - przez nikogo nie traktowanym poważnie), armią Słowian (grupką preppersów A. Kudlińskiego) i dojściami w mediach oraz wydawnictwach. Straszy ludzi i histerycznie nawołuje, by się wziąć do poważnego przeciwdziałania. Wskazuje też jakieś absurdalne zagrożenia. Największym z nich ma być utrata zaufania do świata nauki, do którego sam siebie z dumą zalicza, choć żadnych badań naukowych nie prowadzi.

Niestety forma pracy, argumenty ad personam, przeładowanie emocjonalne komentarzy, braki w logice i nieumiejętność dowodzenia oraz ewidentna megalomania, każą nam patrzeć na wysiłki tego autora jedynie z politowaniem. 

Żenująco wygląda jedyny wykres kołowy jego własnego opracowania, jaki wstawił na pół strony w celu "naukowego" pokazania zjawiska Turbosłowiańszczyzny. Tego typu zabiegi "unaukowiania" swojej pracy wyglądają tragikomicznie. 

Nasz krytykant stwierdza, że tzw. Lechici uważają, iż "wszystko można wytłumaczyć bez posługiwania się faktami". Oczywiście o tym, co jest faktem, a co nie, mogą decydować tylko naukowcy, no bo jacyś tam pasjonaci nie umieją podejść krytycznie do źródeł, a bez krytyki nie ma postępu w nauce. Problem w tym, że nasz młody historyk nie umie odróżnić krytyki od krytykanctwa i póki tego nie zrozumie nie można go traktować poważnie.

Póki co prezentuje aroganckie podejście do odmiennych poglądów i wykazuje się agresją wobec swoich oponentów. Stara się nas utwierdzać w przekonaniu, iż wiedza jest dla wybranych, głównie tych, co się znają na nauce, czyli pracowników uczelni i absolwentów, a zwykli ludzie mają im wierzyć na słowo. Miesza mu się tutaj wiedza z wiarą i sam, pewnie nieświadomie, tworzy wizję hermetycznej sekty akademików, jako wybrańców mających władać umysłami ludu. 

Uczeni nie uznają czegoś takiego jak niezależne badania, nie doceniają wysiłków pasjonatów, dzięki którym ludzie, zwłaszcza ostatnimi laty, zainteresowali się historią, naszymi tradycjami i pochodzeniem. To dzięki nim czytają dużo książek, a nie naukowcom rozważajacym i piszącym o metodach naukowych, rodzajach badań i analizie źródeł, zamiast podawać w przystępnej formie wiedzę na różne tematy, by wzrastała ogólna świadomość społeczna i poziom edukacji. 

Co więcej, owi uczeni atakują nieuczonych, w obawie utraty autorytetu. Największym mirem u Wójcika cieszą się historycy i archeolodzy powielający stare dogmaty naukowe rodem z okresu germanizacji i nazizmu. Drwi z nielicznych odważniejszych naukowców, jak M. Kowalski, czy P. Makuch, z marszu zarzucając im turbosłowiaństwo. Walczy tym słowem jak niektórzy terminami w stylu: antysemityzm, polskie obozy, antyklerykał, czy homofob. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi rozumie, iż zamiast wierzyć takim prowokatorom, rzucającym z lekkością tego typu epitety, trzeba się im przyjrzeć bliżej, bo to najczęściej oni mają jakieś problemy z tolerancją i cechują się wieloma uprzedzeniami.

Zabawnie brzmią słowa naszego młodego autora, będącego internetowym blogerem i komentatorem, o tym, że to w internecie, "fachowa wiedza ginie" i "To właśnie tam kończy się nauka, a zaczyna pseudonauka". Chyba ma na myśli blog Sigillum Authenticum, który sam prowadzi oraz stronki jego kumpli - hejterów,  jak Seczytam, Mitologia współczesna, histmag czy piroman.

Liberalni naukowcy, genetycy, antropolodzy są, według Wójcika, warci jedynie szyderstw, za sprzyjanie turbosłowiaństwu, a sami Lechici są obrzucani błotem. Dla niego autorytetem jest m.in. hiperkrytyk A. Małecki, który w swoich latach również uprawiał "szyderę" i lubował się w deprecjonowaniu słowiańskiego dziedzictwa oraz autorów o tym piszących. Nie wiemy, czy taka postawa wynikała ze zwykłego antysłowianizmu, kompleksów, zawiści, czy robił to na czyjeś zlecenie. 

Wójcik zarzuca lechickim autorom agenturalność i pisanie dla kasy, zatem można się przyjrzeć temu bliżej jakie motywy towarzyszą jemu samemu. 

Nasz młody krytyk, jak sam pisze, chce nam pokazać swoje zmagania z fantazmatem Wielkiej Lechii, ale widzimy głównie walkę z własnymi fobiami i uprzedzeniami wobec nieoficjalnej wersji historii. W wielu miejscach sam odfruwa na historyczne manowce. Chce popularyzować rzetelną wiedzę, ale propaguje skompromitowaną teorię allochtoniczną. 

Naigrywa się, że Wielka Lechia bazuje na podstawowym założeniu mitologii skrzywdzonych, a sam wielokrotnie użala się na utratę zaufania wobec naukowców, upadek rynku wydawniczego, czy śmierć nauki w internecie. Powinien zatem wybrać, czy chce być historykiem czy histerykiem. 

W ramach swoich "naukowych" ustaleń, stara się nam wmówić, że o Lechii nie ma żadnych źródeł pisanych ani archeologicznych, a głosiciele tej teorii nie podają żadnych faktów. Jeśli ktoś jeszcze wierzy w taką manipulacyjną narrację to trzeba mu tylko współczuć. 

Wójcik kompletnie pomija inne dyscypliny, jak antropologia, etnografia, czy językoznawstwo i lekceważy badania archeogenetyczne, które nie są na rękę wyznawcom turbogermańskich dogmatów naukowych na temat naszej historii i pochodzenia. Domaga się źródeł pisanych lub kopalnych, bo inne są dla niego niewiarygodne. Nie zdaje sobie chyba sprawy, że to akurat historia i archeologia są najbardziej podatne na manipulacje i upolitycznienie, a nie nauki ścisłe jak genetyka czy antropologia, które akurat potwierdzają autochtonizm Słowian na naszych ziemiach co najmniej od 7000 lat. 

Jeśli celowo pomija się w naukach historycznych wiele faktów i odkryć lub świadomie i planowo wiąże się je z innymi kulturami niesłowiańskimi, to nigdy takich dowodów się nie znajdzie. Na szczęście inne dyscypliny coraz dobitniej zadają temu kłam i widać panikę u wielu historyków i archeologów przed ośmieszeniem, by nie okazało się, że pisali bzdury i zrobili na nich kariery naukowe. Stąd te ataki na pasjonatów historii z wykorzystaniem pożytecznych idiotów, którzy nie muszą wystawiać na szwank dobrego imienia ludzi nauki, bo i tak są dla niej straceni. 

Wójcik nie wierzy, że niewygodne źródła pisane i artefakty zniszczono lub ukryto, kpi, że to lęk Lechitów przed spiskiem Watykanu, Niemców i Rosji. Jako historyk powinien chyba jednak słyszeć o paleniu bibliotek przez inkwizycję, u nas robił to też namiętnie Chrobry czy Zygmunt III Waza jako generał jezuitów. 

Trudno mu sobie wyobrazić,  że gdybyśmy dzisiaj zebrali te nieliczne artefakty, np. z terenu Niemiec, z napisami runicznymi i je zniszczyli oraz stwierdzili, że były to falszywki, to zapewne za 100-200 lat większość ludzi, by uwierzyła, że Germanie przed przyjęciem chrześcijaństwa byli niepiśmienni, tym bardziej, że tak twierdzi, zresztą wielu starożytnych i wczesnośredniowiecznych kronikarzy uważających ich za barbarzyńców. Może Wójcik sprawdzi sobie od kiedy i na jakiej podstawie niemieccy uczeni twierdzą, co innego.

Nasz paszkwilant i jemu podobni celowo demonizują zainteresowanie Lechią, gdyż taka jest obecnie narracja w historii i archeologii. Próbują przy tym kreować się na członków, a nawet obrońców tego "elitarnego" grona naukowców, stojących na straży "prawdziwej" wiedzy. 

Wójcik, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że zjawisko turbosłowianizmu występuje tylko w necie. Zgodnie z tym twierdzeniem zatem mało aktywny w sieci Bieszk, skupiający się głównie na działalności wydawniczej, nie jest turbosłowianinem. 

Trudno zrozumieć tego autora, który wielokrotnie sam sobie zaprzecza, dobiera fakty pod tezę i często prezentuje poglądy urągające logice. 

Zadziwiające jest zarzucanie zwolennikom Lechii agresji, gdy tymczasem on sam i jego koledzy - turbogermańscy blogerzy, jak Paweł Miłosz czy Roman Żuchowicz, nie przebierają w słowach. Zwłaszcza ten pierwszy typek, prowadzący bloga Seczytam, polecanego przez Wójcika jako niezastąpione źródło prawdy, oczernia innych jak leci używając niecenzuralnych wulgaryzmów, jakich nie będziemy tutaj przytaczać. Wystarczy wspomnieć,  iż mimo faktu, że sam jest...fryzjerem psów, to ma czelność nazwać Bieszka "historycznym debilem", Szydłowskiego - głupolem, Białczyńskiego - naciągaczem, a mnie - niekumatym. Nasz fryzjer wszystkich Lechitów nazywa "osłoszczękowcami", ku uciesze Wójcika, który nie omieszkuje poinformować o tym swoich czytelników w swojej "naukowej" publikacji. 

Wójcik bezpodstawnie twierdzi, że turbosłowianie potępiają imperializm zachodni, ale akceptują imperializm wschodni - rosyjski, co jest wierutną bzdurą i zwykłym oszczerstwem. Przytaczałem wcześniej antyrosyjskie wypowiedzi Białczyńskiego, znana jest też wrogość wobec Rosji i europejskość Szydłowskiego czy Bieszka. Wójcik doszukuje się więc jakichś rusofilskich stwierdzeń u innych osób, znanych bardziej ze swej działalności społecznej czy politycznej, z których na siłę robi turbolechitów, jak Jabłonowski, Potocki czy Sanyaia. 

Rusofobia i turbogermanizm towarzyszą Wójcikowi od dawna. Nawet mi zarzuca prorosyjskość, na podstawie jednego zdania z mojej książki "Rodowód Słowian", którego kompletnie nie zrozumiał. Mianowicie pisałem o drodze do oświecenia i w pkt. 5 podałem - tożsamość, którą budują ostatnimi laty takie trendy jak: u nas - odkrywanie prawdy o Lechii, czy świadomość sarmackich korzeni, u Rusinów - gloryfikowanie idei Wielkiej Rosji, a u wszystkich narodów słowiańskich odradzanie się idei panslawizmu, co wymaga pewnego samokreślenia. 

Zresztą Wójcik błędnie rozumie i co gorsza tłumaczy w książce termin "panslawizm", traktując go jako ideologiczne narzędzie do rusyfikacji innych narodów słowiańskich, co nie było przecież celem twórców tej idei, ale zagrożeniem jakie zaistniało i co gorsza, spowodowało jej upadek. Panslawizm powstał nie w Rosji, ale w Czechach, a w Polsce akurat ze względu na te obawy przed zakusami wykorzystania tej idei przez zaborczą Rosję praktycznie przeszedł bez echa. Wójcik jako historyk powinien o tym wiedzieć, więc albo jest ignorantem, albo rusofobicznym manipulatorem. 

Dalej zarzuca zwolennikom Lechii, że mają własne metody naukowe, choć w innym miejscu przyznaje, że te naukowe metody czasem zawodzą, jak w przypadku Kossinny i Kostrzewskiego, o czym wielokrotnie pisałem. Stosowali oni metodę etniczną w archeologii a dochodzili do przeciwstawnych wniosków. Można to tłumaczyć względami patriotycznymi, co tylko potwierdza, to, o czym wcześniej wspominałem, że archeologia i historia to najbardziej zmanipulowane i upolitycznione dziedziny nauki. 

Żałosna obrona Kossinny poprzez wymienianie nazwisk większych teoretyków nazistów i uczonych oddanych tej idei z Anglii czy Francji oraz stwierdzenie, że w tamtych czasach to była norma, pokazuje nam tylko radykalne poglądy Wójcika, którego zaprogramowany turbogermański umysł wymaga twardego resetu. 

W swej pseudoanalizie zarzuca turbosłowianom nie tylko prorosyjskość, ale też antyklerykalizm, antysemityzm, czy gloryfikowanie PRL. Na potwierdzenie podaje pojedyncze zdania, głównie cytaty z Szydłowskiego, którego traktuje jako lechickiego guru, choć wielu zwolenników Lechii akurat odcina się od większości jego poglądów. To dla Wójcika nie ma jednak znaczenia, chodzi o dowalenie turbosłowianom i tzw. bekę (w internetowym slangu - ubaw). 

Jako wytrawny znafca i analityk fantazmatu Wielkiej Lechii, jakoś pomija fakt permanentnej agresji swoich kompanów hejterów, obwiniając za taką niegodną postawę tylko swoich adwersaży, co go kompletnie dyskwalifikuje jako naukowca, na którego się nieudolnie kreuje. Bliżej mu z takimi metodami "naukowymi" do propagandysty, a nie historyka. 

Wójcik jawnie kpi z idei Międzymorza uznając ją za pożywkę dla turbosłowian, choć przecież taki sojusz nie ma w swoich założeniach objęcia swym zasięgiem tylko krajów słowiańskich, ale także Węgry, państwa bałtyckie, czy nawet Turcję. Krytykuje za to mnie i M. Kowalskiego, który nawet zaczął się tłumaczyć ze swoich poglądów, gdy mu publicznie zarzucano propagowanie idei turbolechickich i rasistowskich. Hejterzy, w tym Wójcik, którzy mieli doprowadzić do odwołania serii wykładów niepokornego naukowca, uznali to za osobisty sukces. Kowalski, uznany naukowiec, swoimi tłumaczeniami przed młokosami i swoją pokutną postawą naraził się na śmieszność i chyba więcej na tym stracił niż zyskał. 

Dalej czytamy, że Wójcik uważa, iż Lechici za swojego jednego z 5 największych wrogów uznają Rosję. Jak to się ma do jego oskarżeń o prorosyjskość i agenturalność na rzecz Kremla, tego nie tłumaczy. Jak widać jako antropolog kultury nasz młody historyk całkowicie się gubi i ośmiesza siebie oraz swoich sympatyków.

Ubolewa w swej książce, że go zablokowano na jakiejś grupie dyskusyjnej za zadawanie niewygodnych pytań, ale chwali i poleca swojego wulgarnego kolegę P. Miłosza, który banuje wszystkich swoich oponentów, robiąc z bloga Seczytam kółko wzajemnej adoracji. 

Nota bene podobny styl prezentuje turbolechita Szydłowski, który mnie zablokował, gdy mu zwróciłem uwagę, by zbastował z chamstwem i obelgami. Jak widać "chamówa" dotyczy wybranych osób z obu stron sporu, a nie tylko z jednej. 

Stronniczość autora, aż boli. Widać u niego te prymitywne nawyki z internetowych grupek dyskusyjnych i blogów. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy z osobami o innych poglądach, uniki wynikające z lęku przed "zaoraniem", manipulacja faktami, mylenie krytyki z krytykanctwem, słabość argumentów, skłonność do szyderstw, wyzwisk i argumentów ad personam, brak własnych dokonań na jakimkolwiek polu przy jednoczesnym kreowaniu się na multidyscyplinarnego znawcę. 

Jeśli taka ma być twarz młodej polskiej nauki, to mamy się o co niepokoić. Naukowcy nie powinni być zacietrzewieni, okopani na swoich pozycjach, zmanipulowani, upolitycznieni i bojący się o swój autorytet. Może dlatego szanowny UJ nie mieści się nawet w pierwszej 500 najlepszych uczelni. Na tym krakowskim uniwersytecie badania naukowe to poboczna, a nie główna działalność. Najważniejsze jest nauczanie studentów, głównie ustalonych dogmatów naukowych sprzed lat, z tego jest bowiem kasa. 

Ofiarą tego systemu jest i nasz Wójcik, który o nauce jako takiej nie ma jeszcze bladego pojęcia, ale pewnie chciałby uczyć młodych, naiwnych ludzi i wpajać im do głów te swoje rusofobiczne i turbogermańskie teorie. Póki co, jest tylko - jak sam to określa - "popularyzatorem rzetelnej wiedzy", ale problem w tym, czy wie, co to jest wiedza prawdziwa.

Można go sparafrazować, że turbogermanie nie dopuszczają do siebie myśli, iż mogą się mylić. Oznaczałoby to, że cała energia, którą przeznaczają na walkę z odkłamywaniem historii Polski, idzie na marne. Dlatego dostając się pod krzyżowy ogień pytań zostają merytorycznie obnażeni. Jedyną formą obrony w takim przypadku jest sączenie hejtu i mowy nienawiści, w czym akurat Wójcik z Miłoszem są mistrzami. Swoich adwersaży odrzucają epitetami w stylu: "debil historyczny", "osłoszczękowcy", lechickie głupole, antysemici, antykleryłowie, sekta lechicka, barany,  szury, ruscy agenci, sługusy Putina,  itp. itd.

Zabawnie się czyta też zarzuty Wójcika, że lechiccy autorzy wydają swoje książki dla kasy, gdy jego kolega R. Żuchowicz, w rozmowie z tymże Wójcikiem, otwarcie przyznaje się do zarobkowych motywów wydania swojego wcześniejszego paszkwilu na temat idei Wielkiej Lechii, którą uważa za zjawisko przejściowe, więc jest szansa, by teraz zbić na tym kapitał, gdyż niebawem będzie za późno. Wyrachowany, acz otwarty chłop ten pan młody archeolog. 

Wójcik probuje bawić się w nauczyciela i podaje wypisy w książce z zajęć studenckich z metodologii badań, co już ociera się o dziecinadę. 

Poucza też Bieszka w sprawie tłumaczeń z łaciny, przytaczając akurat nie swoje, niby lepsze wersje, choć w innym miejscu, gdy mu to pasuje, stwierdza, że łacińskie słowa można różnie rozumieć, bo mają wiele znaczeń. Chce nas przekonać, że Avillo to Awiliusz, a nie Awiłło, a Lescho to rzymskie imię Leschus, które z Lechem nie ma nic wspólnego.

Bezceremonialnie stwierdza, że nasi kronikarze zmyślali fakty w swoich kronikach, ale daje wiarę niemieckim dziejopisom także piszącym typowe gesta i fantazjującym np. o psiogłowych dzieciach Amazonek (Adam z Bremy), co wyraźnie pokazuje jego turbogermańskie nastawienie do historii. Tak został zaprogramowany na UJ, który uchodzi za szacowną, "polską" uczelnię.

Nie wiem czemu stawia on Kronikę Prokosza na lechickim piedestale, choć z lechickich autorów, nie tylko ja wyrażałem się o niej sceptycznie. Zastanawia mnie tutaj tylko fakt, że nasi historycy do tej pory nie mogą ustalić czy jej fałszerzem był Dyamentowski czy Morawski. 

Na kilkudziesięciu stronach niedawno upieczony absolwent historii bawi się w referenta dla studentów i nie wiadomo po co streszcza w encyklopedycznym ujęciu treść polskich kronik. 

Wykazuje się całkowitą ignorancją w temacie badań archeogenetycznych starając się wmówić czytelnikom, że turbosłowianie twierdzą, że geny (DNA) tworzą etnos, czyli kod kulturowy. Większość uczonych zajmujących się profesjonalnie tą dziedziną nie uważa akurat, że geny decydują o etniczności, ale dostrzegają oni duże związki między rozprzestrzenianiem się poszczególnych haplotypów, a kulturą i językiem ludów jakie one reprezentują. Dlatego powstała taka dyscyplina naukowa jak etnogenetyka, zwana też genetyką genealogiczną, o której nasz młody historyk nie ma żadnego pojęcia. A co gorsza nie chce mieć, bo to mu nie pasuje do jego wersji historii. 

Dlatego tak nieudolnie tłumaczy prof. T. Grzybowskiego, który postawił tezę, że nasi przodkowie żyli już na terenach Odrowiśla, co najmniej 7000 lat temu. Wójcik twierdzi, że profesor nie jest zwolennikiem istnienia Imperium Lechitów, ale nie dodał, że na podstawie wyników badań jego zespołu, wyraźnie utożsamia się on z teorią autochtoniczną, co Wójcikowi nie za bardzo pasuje. 

Kompletnie nie trafiona jest też przytoczona przez Wójcika historia A. O. Szust, która tylko ośmiesza rynek publikacji naukowych, nad czym możemy jedynie ubolewać. 

Tradycyjnie nasz krytyk powtarza jeden z dogmatów naukowych o tym, że polskie herby pojawiły się dopiero w XIII wieku, co ma ośmieszyć tezy Starża Kopytyńskiego w tym temacie. 

Drąży też już dawno wyczerpany problem przerobionej mapy Sheparda próbując wmówić ludziom, że zwolennicy Lechii wierzą, iż to kartograficzne dzieło z angielskimi napisami może pochodzić ze starożytności. Nie znam żadnego lechickiego autora, który by coś takiego twierdził. Wójcik kompletnie nie zrozumiał chyba intencji twórcy tej mapy, który raczej nikomu nie chciał wmawiać, że jest ona starożytna, a jedynie wykorzystał ją do swojej rekonstrukcji, by pokazać, że właściwa nazwa obszaru zajętego przez Słowian w VI wieku, powinna brzmieć Lechina Empire, a nie Slavic People. Wmawianie ludziom, że to fałszywka lub koronny dowód na istnienie Lechii jest błazenadą. 

Przytaczany przez naszego krytykanta Bieszk zdaje sobie sprawę z pochodzenia tejże mapy i docenia intencje autora jako rekonstruktora. Wójcik jakby zapomina, że oryginalna mapa Sheparda z początku XX wieku też jest przecież rekonstrukcją, co jest czymś powszechnym w nauce. Zgodnie z pokretną logiką Wójcika fałszywką moglibyśmy nazwać prostacko żartobliwy obrazek na okładce jego książki. Z pewnością znajdzie się niejeden turbogermanin, który na pierwszy rzut oka pomyśli, że to ilustracja z jakiegoś średniowiecznego annału. Wójcik nie pierwszy raz przecenia zdolności intelektualne swoich germanofilnie spaczonych czytelników. 

Nasz kandydat na naukowca odrzuca również staropolskie przekonania o tym, że Zygmunt III Waza był 44 królem Polski, co potwierdza kilka kronik. To, że zrobiono sztucznie z niego także 44 króla Szwecji i panujacego władcę przez 44 lata świadczy, co prawda, o ówczesnej wierze w magię liczb ("a imię jego 44" - Mickiewicz), ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ten król nie był 44 z kolei polskim władcą. Przekonywanie czytelników, że Lechici uznają to za dowód istnienia Lechii jest po prostu głupie. 

Ten fakt wskazuje nam, że w XVII wieku istniało silne przekonanie, iż przed Mieszkiem I panowało w Polsce, czyli dawnej Lechii, kilkunastu władców. Takie przykłady, jak napis na kolumnie Zygmunta, jasnogórski poczet, czy wykazy lechickich władców z niemieckich kronik jeszcze z połowy XIX wieku, może nie są dowodem w sprawie, ale wskazują nam kiedy przekonanie wśród monarchów, kleru i kronikarzy o lechickiej przeszłości Polski zostało wymazane z kart historii. Wiele świadczy za tym, że największy nacisk w tej kwestii nastąpił w ciągu kilku lat po upadku powstania styczniowego. 

Wójcik za dobrą monetę przyjmuje opinię hejtera - fryzjera piesków P. Miłosza jakoby wyraz "Lechii" w Biblii miał oznaczać "szczękę". Chyba nie sprawdził tego w żadnym słowniku języka hebrajskiego, ani tym bardziej w oryginale źródła, które nie istnieje (najstarsze zachowane odpisy ksiąg biblijnych pochodzą z pierwszych wieków naszej ery). 

Kompletnie mnie rozbawił, gdy powątpiewa w moje szacunkowe dane o spadku popularności u naukowców teorii allochtonicznej, gdy tymczasem w swojej książce na str. 126 pisze "Mimo, że pogląd o autochtoniczności Słowian został powszechnie zaakceptowany przez większość historyków i archeologów, problem etnogenezy ludności słowiańskiej ma ziemiach polskich wciąż wywołuje żywą dyskusję w środowisku naukowym". Nawet gdy to tylko błąd edytorski, jakich jest cała masa w tej chaotycznie i pospiesznie skleconej publikacji, to jednak ma to znaczenie symboliczne. Na tej podstawie mogę uznać Wójcika za autochtonistę. To nie net, że można skorygować swoje bezładne pisarstwo. Co więcej, na tej samej stronie we wcześniejszym zdaniu mamy podobne stwierdzenie: "Wszakże teoria autochtoniczna nie była zdominowana wyłącznie przez naukę niemiecką...". Cóż zdecyduj się człowieku o co ci chodzi, albo staranniej koryguj co piszesz. Sam się teraz możesz przekonać, że wydanie książki to nie łatwa sprawa, a do tej pory żerowałeś m.in. na wytykaniu drobnych literówek innym. Żenada. 

Dalej Wójcik już zwyczajnie "rżnie głupa" i udaje, że nie wie czemu turbosłowianie twierdzą, że koncepcja "allo" jest wspierana przez niemiecką propagandę.

Kolejny raz manipuluje też faktami twierdząc, że komuniści wspierali pogląd o autochtonizmie Słowian nad Wisłą, choć naprawdę Sowietom było na rękę twierdzenie, że nasi przodkowie pochodzą znad Dniepru, czyli z ich terenów, gdzie lokowali kolebkę Słowian. Tzw. słowiańskość ziem odzyskanych dotyczyła co najwyżej faktu uznania zaludnienia tego obszaru przez Słowian w VI - VII wieku. Oskarżanie przy tym Kostrzewskiego o wysługiwanie się komunistom, którzy mieli rzekomo wspierać jego karierę, jest delikatnie mówiąc nadużyciem słownym, dalekim od prawdy. Takie zagrywki nie przystoją historykowi i plasują go w rzędzie propagandystów.

Dla Wójcika kluczowym dowodem na nieistnienie Lechii ma być intensyfikacja budowy grodów dopiero od lat 20. X wieku, co przecież świadczy jedynie o rozwoju państwa Piastów, a nie istnieniu pustki cywilizacyjnej przed tym okresem. Stara się nam na siłę wmówić, że wcześniej nic na naszych ziemiach nie było poza bagnami i lasami. Wygląda to już na absurdalną ignorancję. Znane są liczne odkrycia archeologiczne na naszych ziemiach sprzed X wieku, a to, że archeolodzy z uporem maniaka uznają je za niesłowiańskie nie znaczy, iż takie nie były. Panowie od kopania w ziemi opierają się bowiem na dogmacie "allo", czyli skoro historycy twierdzą, że Słowianie przyszli na te ziemie w VI wieku, to znaczy, że wcześniejsze znaleziska nie mogą być ich wytworem. Proste przecież. Niestety to fałszywe koło dowodzenia rodem z naszych propagandowo zgermanizowanych uniwersytetów. Na szczęście inne dyscypliny, jak etnogenetyka, czy antropologia od dawna wskazują jak są to błędne założenia. 

Następnym dogmatem naukowym powtarzanym bezmyślnie przez niektórych, w tym i Wójcika, jest twierdzenie, że nazwa Lechia pochodzi od etnonimu Lędzianie. Wszelkie Lachy, Lenkije czy Lechistany to tak naprawdę Lędy. Taka etymologia ma być naukowa i powszechnie akceptowalna. Gdybym napisał, że nazwisko Pach (Bach) pochodzi od "pędu", to by mnie wyśmiano, a tu stara się nam wmówić, że takie przejście to normalna sprawa, choć trudno prześledzić drogę do ostatecznej formy. Mamy więc według naszych językowych geniuszy Lęda = Lach. Ewidentne podobieństwo, nieprawdaż? Można też spotkać u lingwistów rekonstruktorów prasłowiańskiego języka specjalnie wymyślony pod tą teorię nieistniejący wyraz Lędcha, który ma być formą przejściową od "lędy" do "lech". No to w ten sposób to można "naukowo" udowodnić wszystko. Jak czegoś nie ma to się rekonstruuje. Tak jak język praindogermański, by uzasadnić starożytności Protoniemców. Jest to tak naciągane, że aż kłuje w oczy. Dla Wójcika jest to natomiast ewidentny dowód,  że nawet nazwa Lechia nie istniała przed X wiekiem. Jak to mówią "głupiego nikt nie przekona, można go tylko przekupić". Na jakim etapie jest Wójcik to już sami oceńcie.

Dalsze wypociny naszego autora przynoszą kolejne smaczki. Znany szyderca i śmieszek Wójcik, z pełną powagą wyjaśnia, że "W nauce nie ma miejsca na argumenty emocjonalne". Wystarczy tylko zapytać "I kto to mówi? ".

Apeluje, by nie przedstawiać chrztu Mieszka w sposób antyklerykalny, bo taki wybór był zbawieniem. Nie rozumie, że niektórzy zapłacili za taką politykę zbyt dużą ofiarę i nie mamy pewności czy gdyby Mieszko zawarł sojusz nie z Niemcami, ale z niepodbitymi do XII wieku pogańskimi Wieletami, sytuacja nie potoczyłaby się inaczej. 

Nie chcę się tu bawić w tworzenie alternatywnych wersji wydarzeń, ale deliberacje Wójcika i przekonanie, że to była najlepsza opcja dla nas, wpisują się wyraźnie w turbogermańską optykę myślenia. 

Nasz naiwny historyk przyznaje o dziwo, że nie ma potwierdzeń źródłowych na pewną datę chrztu Mieszka, a określenie Chrzest Polski jest niewłaściwe, gdyż napewno gdzieś między 965-968 władca Polan ochrzcił się ze swym dworem, ale nie można mówić, że ochrzczono cały kraj. Alleluja. Ma to być wytrącenie z rąk argumentu turbosłowianom, że historycy podają niepewną datę chrztu Polski, co świadczy o manipulacji faktami. Nie wydaje mu się jednak dziwne, że skoro nie ma wiarygodnych źródeł o tak istotnym wydarzeniu, to czemu domaga się dokumentów na istnienie Lechii w okresie wcześniejszym. Jeśli zbudowano naszą wczesnochrześcijańską historię na przesłankach wynikających z logiki następstw, to czemu krytykuje się stosowanie podobnej metodyki do rekonstrukcji dziejów Lechii, czyli przedchrześcijańskiej struktury państwowej o charakterze samoorganizującym się, otwartym i demokratycznym. 

Nawet mu przez myśl nie przeszło, że znaną z historiografii Sarmację Europejską mogły zamieszkiwać także ludy, które samych siebie zwali Lechitami, a inni uznawali ich za Sarmatów. Podobnie Wieletów zwano Lucicami (Lutykami - srogimi).

Fajnie wybrzmiewa przytaczanie przez Wójcika niejakiego Geografa Bawarskiego, którego notki zawdzięczamy odkryciu hrabiego Jana Potockiego, tego samego, który opisał idole prilwickie uznając je za słowiańskie dziedzictwo. Ale to nie spasowało akurat politykom z czasów zaborów i zrobiono z naszego pierwszego badacza Słowiańszczyzny naiwnego frajera, który dał się nabrać jakimś tam niemieckim złotnikom, fałszerzom słowiańskich pamiątek. 

Podobnie rzecz ma się z Lelewelem, którego Wójcik wychwala za krytykę Kroniki Prokosza, ale jakoś milczy na temat jego entuzjastycznej postawy wobec run słowiańskich, których alfabet zrekonstruował oraz obrony autentyczności idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich. To też nie pasuje do Wójcikowej, fałszywej układanki o naszych dziejach. 

Zapiski o "Dagome iudex" mogą tylko świadczyć o nazbyt często widocznym w jego tekstach bałaganie nazewniczym i dyskredytują Wójcika jako historyka. Już samo to jest śmieszne, że zakłada on pochodzenie słowa Dagome od Dagobert, co ma być rzekomym imieniem chrzestnym Mieszka, choć nigdy potem książę Polan go nie używa i nie ma na to żadnych potwierdzeń. Pokazuje to jak bardzo Wójcikowi zaprogramowano umysł na uczelni, bo nie stawia on żadnych własnych tez, nie myśli samodzielnie, a jedynie powiela turbogermańskie bzdury tego rodzaju.

W przytoczonym tekście, jego tłumaczeniu i swoim komentarzu nasz misjonarz prawdy historycznej podaje, nie wiedzieć czemu, kilka wersji nazwy łacińskiej Schignesgne. Mamy więc u niego i Schignese (ze zgubionym drugim "n"), drugi wariant z oryginału poprawnie zapisany w tłumaczeniu na polski jako Schignesgne [Schinese], a w swoim komentarzu kilkakrotnie używa wersji Schinesghe (z "h"). I jak tu mamy wiedzieć, my nie historycy, nieucy, jaka jest prawdziwa łacińska wersja tego toponimu skoro nasz jeniusz notorycznie zapisuje je w inny sposób, dodając lub odejmując różne literki, jakby to nie miało znaczenia. Taką manierę można wybaczyć lekarzowi na recepcie, ale nie historykowi piszącemu akurat o identyfikacji tej nazwy i problemie powiązania jej ze Szczecinem lub Gnieznem. Nie wiem czy miesza te nazwy celowo czy jest zwykłym niedbaluchem, ale sprawy językowe są dla niego jak widać drugorzędne. 

Co więcej, Wójcik przyznaje też, że tak naprawdę to historycy nawet nie są pewni jak nazywał się pierwszy chrześcijański władca Polski, bo znane są różne warianty jego imienia, interpretowane z łacińskich zapisów, jako: Mieszko, Miesław, Mieczysław. Nie przeszkadza mu to w domaganiu się dowodów, najlepiej pisemnych poświadczeń (chyba najlepiej aktów urodzenia), istnienia jego poprzedników. Skoro takich historycy nie znają, to mają prawo zakładać, że nie istnieli. Mieszko zatem pojawił się z nieba, albo przypłynął z Wikingami z północy (Skrok, Szajnochy), a może uciekł z Moraw (P. Urbańczyk) - te ewidentne spekulacje to oczywiście nie pseudonauka, ale poszukiwanie prawdy historycznej w oparciu o metodologię naukową.

Przytacza on polemiki między P. Urbańczykiem i D. A. Sikorskim, które nazywa "emocjonalnymi", choć sam twierdził, że w nauce nie ma na to miejsca. 

W sprawie koronacji Chrobrego na króla w 1000 roku i na cesarza w 1025, Wójcik oczywiście przyjmuje akademicką wersję,  że w trakcie pobytu Ottona III w Gnieźnie założył mu swój cesarski diadem tylko jako gest przyjaźni wobec polskiego władcy, wbrew relacji Długosza i innych kronikarzy, którzy wyraźnie piszą o namaszczeniu przez biskupów i koronacji. 

Wójcik nie wyjaśnia przy omawianiu tej sprawy kilku istotnych faktów, a mianowicie 
* dlaczego Henryk II, mimo że był królem Niemiec przez 14 lat nie został koronowany na cesarza? 
* dlaczego francuski mnich Ademar z Chrabannes, żyjący w czasach Chrobrego (czyli najbardziej wiarygodny według wcześniejszej teorii Wójcika), miałby kłamać na temat przekazania Chrobremu tronu Karola Wielkiego przez Ottona III? 
* dlaczego w "Revue Historique", posądzano papieża i Konrada o uknucie spisku na życie Chrobrego i otrucie go hostią przez ich wysłannika? 
* dlaczego nie wyjaśnia zapisu niemieckiego kronikarza Wipona, że Chrobry w 1025 roku "koronował się z krzywdą Konrada", który przecież nie pretendował do polskiej korony, ale cesarskiej, zdobytej dopiero po śmierci naszego króla? 
* dlaczego nie zastanawia go fakt obdarowania Chrobrego tak cennymi relikwiami, jak włócznia św. Maurycego, czy gwóźdź z krzyża Jezusa (o tronie Karola Wielkiego nie wspominając), w zamian jedynie za ramię jakiegoś nowego, słowiańskiego świętego, byłego rozpustnika i hulaki? 
* dlaczego pomija milczeniem sprawę pierwszej reakcji pogańskiej za życia Chrobrego? 
* dlaczego nie wspomina o znanej z polskich kronik klątwie rzuconej na Chrobrego? 

Tak właśnie historycy podchodzą do tematu, a gryzipiórek Wójcik nie wychodzi tu przed szereg. 

W ostatnim rozdziale nasz młodzian podejrzewa wiele osób o współpracę z Kremlem, za co mogą mu się posypać pozwy sądowe. Artykułuje tym samym swoje rusofobiczne poglądy (co było widać i wcześniej) w formie nowej teorii spiskowej. 

Na zakończenie apeluje: "Więcej wiary w naukę". Wolelibyśmy jednak nie musieć bardziej wierzyć w naukę, ale mieć od uczonych wiarygodne informacje. Dlatego ja zaapeluję: "Więcej wiedzy z nauki".

Kończąc ocenia, że poprzez wydawanie publikacji lechickich można mówić o całkowitym upadku rynku wydawniczego. Jakoś to śmiesznie brzmi z ust autora pierwszej, niedawno wydanej książeczki, choć jest osobą jedynie o internetowym dorobku w zakresie hejtingu, żerującą na dokonaniach innych, próbującą skorzystać z zainteresowania Wielką Lechią. 

Dla niego "Nauka to myślenie i dochodzenie prawdy". Możemy tylko życzyć autorowi, by zamiast pleść takie frazesy, zaczął się do nich stosować, bo po lekturze jego topornej książki trudno zauważyć, by wiedział o czym pisze. Myśli, że zajmuje się dochodzeniem prawdy, gdy tymczasem powiela utarte schematy o turbogermańskim charakterze, nie wnosząc nic nowego ani do nauki, ani do publicznej dyskusji. 

Jeśli taka wtórna i agresywna postawa młodego historyka ma być odpowiedzią środowiska naukowego na ideę Wielkiej Lechii, to turbosłowianie mogą spać spokojnie. Smuci tylko fakt, że z takimi młodymi kadrami jak nasz misjonarz, polska nauka nie zajdzie daleko.

Tomasz J. Kosiński 
28.11.2019