Wielka Lechia – Wielki problem, czyli wystawa i konferencja kolesi, z neofaszyzmem, nepotyzmem i niesławą w tle

screen z filmiku Górewicza o wystawie na temat Wielkiej Lechii

Lechityzm ma być gorszy od faszyzmu w rozumieniu – o ironio losu – neofaszysty, rasisty, gloryfikatora satanizmu, nazi-poganina[1] i niedawnego wielbiciela Lechitów[2] Igora Górewicza oraz jego kolegi Michała Bogackiego z Muzeum Początków Państwa Polskiego (MPPP) w Gnieźnie. Nie tylko ci Panowie mają wielki problem z Wielką Lechią, która ideowo koliduje z hasłami o Wielkiej Rosji. A używanie porównań lechizmu do faszyzmu, co robią w komentarzach online na ten temat m.in. Górewicz z Triglava i Wójcik z Sigillum Authenticum, to stalinowska narracja, obrzydzająca Polakom sarmatyzm (kiedy Polacy zdobyli Moskwę) i sanację (kiedy wygraliśmy wojnę polsko-radziecką w latach 1920-1921, a potem osadzano komunistów w więzieniach)

W filmiku na YouTube, będącym reportażem z wystawy w MPPP w Gnieźnie pt. „Wielka Lechia – Wielka ściema”[3] Górewicz nazywa rozprawianie o Lechii „tym, co najbardziej pokraczne w polskiej historiografii”, a jej zwolenników „krzykaczami”. Kłamliwie twierdzi też, że lechiści (nie podaje jednak, o kogo konkretnie mu chodzi) traktują tę koncepcję historyczną, jako „prawdę objawioną, którą to niecne, ciemne siły ukrywają przed Polakami”. Mówienie w liczbie mnogiej, bez konkretnych przykładów, jest oczywiście typowym zabiegiem propagandowym, mającym za zadanie zdyskredytowanie odmiennego poglądu na historię i jego propagatorów, zaczynając od Kadłubka, Długosza, Boguchwała (biskupów katolickich), przez liczne grono historyków z Lelewelem i biskupem Naruszewiczem na czele, a na Bieszku kończąc.

Forma kpienia i naigrywania się z bezimiennych, rzekomo lechickich, twórców jakichś map, typu Lechina Empire, pobranych z Internetu, które są najprawdopodobniej dziełem młodych hejterów, robiących tego typu memy dla ogólnej „beki” i przypisywanie ich autorom książek, choć w żadnej drukowanej publikacji nie można znaleźć, by ktokolwiek uznawał wspomnianą mapkę za oryginał, czy tym bardziej jakikolwiek dowód na istnienie Lechii, jest zwykłym kłamstwem. Ale, że nie podano w filmiku nazwisk, kto niby tak miał twierdzić, czy pisać o tym książki, to tacy mąciciele historii i manipulatorzy, jak Górewicz, nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności. Nie jestem pewien, czy nie ma jednak takich rzeczy na planszach wystawowych, a z pewnością żartowano sobie z tego podczas pogadanki znajomków zwanej szumnie „konferencją” towarzyszącej wystawie.

Może przyjrzyjmy się, co na temat tej mapy pisze Bieszk, przywoływany przez organizatorów wystawy, którzy, jak widać, kompletnie nie znają treści jego książek. W „Słowiańskich królach Lechi” (2015), co prawda, dał się zwieść przekazowi płynącemu z tej przerobionej mapy:

“24. „Europe and the East Roman Empire 533-600, LECHINA EMPIRE” (Europa i Imperium Wschodniorzymskie w latach 533-600, Imperium Lechitów).

Na angielskiej mapie pokazano m.in. ogromne Lechickie Imperium Ariów-Słowian, nazwane „Lechina Empire”, będące u szczytu swej potęgi w latach 533-600.

Zgodnie z mapą Imperium Lechickie graniczyło na zachodzie w dorzeczu Renu z Królestwem Franków i Bawarią. Dalej granica zachodnia biegła przez Alpy oraz wzdłuż linii brzegowej Morza Adriatyckiego do wyspy Korfu. Tutaj zaczynała się południowa granica, która biegła na zachód do Morza Czarnego, mniej więcej wzdłuż obecnych północnych granic Grecji i Turcji. Następnie dalej północną linią brzegową Morza Czarnego wraz z Krymem, górami Kaukazu oraz Morza Kaspijskiego aż do gór Ural.

Niewątpliwie w skład tak rozległego Imperium Lechitów wchodziły zapewne oprócz plemion Ariów-Słowian, Indoscytów, także różne narody (np. Bohemia, Morawy, Prawęgry, Iliria) i księstwa (np. Saksonia, Turyngia), podbite, zholdowane czy sprzymierzone!”[4] 

Natomiast w swojej trzeciej „lechickiej” książce, wydanej dwa lata później, z 20177 roku pisał już wyraźnie o przerobieniu tej angielskiej mapy:

“Mapy z nazwą Lechii, Lechów w języku angielskim: 15. Slavic Peoples – Słowianie w latach 533-600. Tytuł: Europe and the East Roman Empire, 533-600 (Europa i Cesarstwo Wschodniorzymskie w latach 533-600), Źródło: Historical Atlas.

Opis: Mapa pokazuje opisany wyżej w pkt 1 ogromny obszar ziem Ariów-Słowian, czyli Lechii, inaczej Imperium Lechitów, w okresie apogeum ekspansji w latach 533-600, podobnie jak mapy niemiecka nr 1 i francuska nr 8 oraz mapa nr 6 autora.

Należy w tym miejscu wyjaśnić, że powyższa mapa ukazała się w Internecie z naniesionym w kolorze niebieskim ogromnym obszarem Imperium Lechickiego, nazwanym w języku angielskim ,,Lechina Empire”, co oprócz zachwytów wywołało także falę krytyki i złośliwe uwagi o sfałszowaniu oryginalnej mapy Shepherda. Jednocześnie na brytyjskim portalu LiveLeak ukazała się 6 lipca 2014 roku następująca informacja:

Map made according to medieval chronicles. Lechina Empire was Empire of Slavs (Poles/Lechs – different names of the same nation/ Slavic branches) erased from the history by Germans (Westerners in general) and German propaganda.

First Swedes during Swedish Deluge and then Germans during WWI and WWII have destroyed/burnt/stole almost all chronicles and goods of Polish literature and material culture.

Tłumaczenie na język polski:

Mapa sporządzona zgodnie ze średniowiecznymi kronikami. Lechickie Imperium to Imperium Słowian (Polacy/Lechy – różne nazwy tego samego narodu/odgałęzień Słowian), wymazane z historii przez Niemców (ogólnie mówiąc Zachód) i niemiecką propagandę.

Najpierw Szwedzi podczas potopu szwedzkiego, a później Niemcy podczas I i II wojny światowej zniszczyli/spalili/ ukradli prawie wszystkie kroniki i dobra polskiej literatury i kultury materialnej”. (Z języka angielskiego przetłumaczył autor).

Tak więc prawdopodobnie autor mapy z „Lechina Empire”, w kolorze niebieskim, wykorzystał do tego celu powyższą mapę Shepherda, która pokazywała to samo, ale jasnym kolorem! Muszę podkreślić, że zrobił to ze znawstwem tematu i historii wczesnośredniowiecznej, prawidłowo nanosząc granice Lechickiego Imperium nad Renem, Adriatykiem i na Bałkanach oraz Morzami Czarnym i Kaspijskim, chociaż zapędził się, moim zdaniem, z ludami Bałtów, które nie były Słowianami i miały inną haplogrupę, oraz z terenami za rzeką Ural, gdzie panowała Scytia Azjatycka.

W sumie nie należy ekscytować się tym, że jest to fałszywka, tylko podziękować autorowi za intencje i pozytywny efekt, który osiągnął, przypominając społeczeństwu polskiemu zapomniany i pomijany okres w naszej historii. Zrobił to, co powinna dawno uczynić nasza historiografia, niekoniecznie wykorzystując obcą mapę, i co potrafili uczynić kartografowie angielscy, francuscy i niemieccy (!), ale nie polscy, dlaczego?

Autor mapy ,,Lechina Empire”, czyli Imperium Lechickiego, nie był osamotniony, bowiem wcześniej taki właśnie obszar opisywali pod różnymi nazwami kronikarze średniowieczni (patrz rozdział II), a także Jan Uphagen, m.in. jako Lechickie Imperium, czy profesor Nikčević jako Europejskie Sarmackie Imperium Lechitów oraz Godwin jako Konfederację Suewów (patrz pkt 1). Jest także generalnie zgodna z mapą nr 6 autora.

W tym wypadku bowiem ważna jest prawdziwa treść tej mapy, tak potrzebnej społeczeństwu polskiemu, a nie, jak została sporządzona – to jest w istocie sprawą drugorzędną, ale eksponowaną przez prześmiewców w celu odwrócenia uwagi od istoty sprawy!”[5]

To było 6 lat temu i organizatorzy kłamliwej wystawy mogliby o tym nadmienić, zamiast wmawiać ludziom nieprawdę i oczerniać Bieszka i innych autorów, którzy dobrze zdawali sobie sprawę, że ta mapka to nie żaden dowód, tylko jakaś fanowska przeróbka anonima z Sieci, albo zwykły mem spreparowany przez antylechistów do tego rodzaju kpin, jakie miały miejsce na wystawie. Wygląda więc na to, że jej organizatorzy, albo sami dali się zwieść hejterskim blogerom takim, jak Wójcik, czy Łuczyński, których zaproszono na konferencję, nie czytając publikacji krytykowanych autorów, albo też celowo pominęli oni Bieszkowe wyjaśnienia, by ośmieszyć go publicznie za naiwną wiarę w internetowe newsy. W obu przypadkach jednak pomysłodawcy ekspozycji okazują się osobami pozbawionymi skrupuł, pseudonaukowcami, występującymi bardziej w roli propagandystów, aniżeli „strażników prawdy”, za jakich chcą uchodzić. Szkalują i nękają ludzi o odmiennych poglądach na historię, demonizując ich postawę oraz bezpodstawnie posądzając o oszustwo, interesowność, brak inteligencji, wyrachowanie, czym de facto sami się cechują, co jasno wynika z analizy ich wypowiedzi publicznych na temat wystawy w MPPP.

Idźmy dalej. Sięganie po, zdaniem Górewicza, fałszywe przekazy XVIII/XIX-wieczne ma być wyrazem polskich kompleksów, których „wcale nie musimy mieć”. Nie dopowiada jednak, dlaczego. Choć z tym stwierdzeniem akurat można się zgodzić, tyle tylko, że właśnie próby odkrywania prawdy, którą serwilistycznie nastawieni do zaborczej polityki historycznej akademicy zamietli swego czasu pod dywan, przypinając im łatkę fałszerstw, zmyśleń i mistyfikacji, nie są przejawem kompleksów, które z pewnością mieli owi „posłuszni idioci” z czasów Bismarcka, caratu, faszyzmu i komunizmu, ale dumy z własnej historii, jak i żalu oraz bólu z jej przekłamywania. Można zrozumieć czasy bezradności, kiedy za mówienie prawdy o dziejach Polski-Lechii szło się do carskiego, czy pruskiego więzienia, ale jeśli ktoś dzisiaj powiela właśnie te prusackie kłamstwa, musi mieć naprawdę wielkie kompleksy, skoro stara się przypodobać wątpliwym autorytetom z hejterskich blogów, czy profesorom, którzy zbudowali swoje kariery na fałszywych paradygmatach. Nie panie Górewicz, to Pan ma kompleksy, bo jeszcze niedawno statutowo wielbił Pan Lechię, jako wice-naczelnik ”Rodzimej Wiary”, której „Wyznanie Wiary Lechitów” Pan propagował przez kilkanaście lat. Jak w mediach zaczął przeważać ton pokpiwania z lechistów, to kolejny raz zrobił Pan woltę ideową i nieudolnie odsuwa się Pan od „trefnych” wizerunkowo tematów dla doraźnych korzyści oszukując ludzi.

Dlatego kamienie mikorzyńskie prezentowane na tej wystawie Górewicz i Bogacki nazywają falsyfikatami, nie podając argumentów Kazimierza Szulca czy hrabiego Andrzeja Przeździeckiego z Poznańskiego Towarzystwa Naukowego, którzy dowodzili ich autentyczności.

Na wystawie znajdują się też idiotyczne, spreparowane przez muzealników, plansze, jakoby ktokolwiek, poza anonimowymi komentatorami z portali społecznościowych, twierdził dziś, że „Jezus był Lechitą”, albo, że „Adam i Ewa gadali po polsku”. To jasno pokazuje, jaki jest prawdziwy cel tej wystawy. Chodzi o „przywalenie” niezależnym badaczom, którzy wydają książki nie do końca zgodne z przyjętą przez polskich akademików wersją historii. Dlatego przypisuje im się jakieś internetowe głupoty, których w żadnej publikacji nie uświadczysz.

Może więc autorzy wystawy i tej parakonferencji oraz komentatorzy, tacy jak Górewicz, powinni uczciwie skupić się na własnej ocenie zjawiska społecznego, znanego z Internetu, i konkretnie mówić, że anonim podpisujący się np. „Lechita”, czy „Wandal” pisał, że jego zdaniem „Jezus był Lechitą”, a nie przypisywać takie twierdzenia wszystkim, bezimiennym i jakże „niebezpiecznym” lechistom. Ale to byłoby zadanie dla psychologów społecznych lub socjologów, a nie muzealników, czy naukowców..

Cała ta inicjatywa to „wielka ściema”, bo jest oparta nie na podejściu naukowym, ale na celach politycznych oraz interesowności środowisk akademickich, które trzęsą się posadach w obawie przed wyraźnie postępującą utratą monopolu na wiedzę, a co za tym idzie, umiejętnie kreowaną na doraźny użytek „prawdę”.

Górewicz znalazł się na wystawie nieprzypadkowo, znają się w końcu z dyrektorem muzeum w Gnieźnie, Michałem Bogackim, jak to sami mówią, „połowę życia”. Czyli Bogacki dobrze wie o niechlubnej przeszłości swojego kolegi, który teraz mu wydaje książki, robi pokazy na zlecenie i promuje MPPP, w taki sposób, jak ów filmik. Zabawne jest, że sam, jako rodzimowierca, używa religijnych pojęć do piętnowania osób o innych poglądach na historię. Uważa na przykład, że lechiści „w sposób parareligijny wierzą w inne początki Polski” i zwie ich „mesjaszami” oraz mówi o „prawdzie objawionej” jakoby zawartej w książkach, oczywiście nie dając żadnych konkretnych przykładów, autorów, cytatów.

Bogacki próbuje natomiast wyjaśnić, dlaczego zorganizowano taką wystawę w muzeum, twierdząc, że „chcieli pokazać, jak nie było”. Może więc następna wystawa będzie o „Polsce wikingów”, ale tym razem z komentarzem, że tak nie było, mimo, że kilku nawiedzonych historyków twierdzi, że Mieszko był wikingiem, a Polska była przez nich zdobyta i rządzona długie lata. Drużyna Górewicza znów sobie zarobi, więc wszystko zostanie w rodzinie. A kolejna wystawa, mając na uwadze właśnie tego typu skandaliczną misję muzeum, powinna być może o tym, że nieprawdą są twierdzenia prof. Przemysława Urbańczyka i jego „wyznawców”, że „Polacy to Morawianie”. Tak przecież, zgodnie z podręcznikową wiedzą, też nie było.

A idąc za ciosem i trzymając się założeń muzealnych Bogackiego, na koniec sezonu hit, czyli wystawa o tym, że Polski w ogóle nie było przed przyjętym przez polityków jej początkiem datowanym na 14 kwietnia 966, czego akurat żaden z historyków nie potwierdza, ale to w niczym nie przeszkadza, by promować taki fałszywy przekaz historyczny w sferze publicznej. Ta ostatnia, z braków finansów, które poszły na ważniejsze wystawy, jak ta o Wielkiej Lechii, powinna być niskobudżetowa, wystarczą bowiem białe ściany. Choć po prawdzie, skoro nic nie było, to i ścian nie powinno być na tak zatytułowanej ekspozycji. Ale jak się ktoś będzie czepiał, to nazwać go „lechickim religijnym oszołomem” i po sprawie. W końcu mały, oślepiony słońcem Mieszko gdzieś musiał spaść z tego nieba. Białe ściany mogą więc być symbolem śniegów Północy, której potem został on królem. Od razu można ustanowić nowe święto narodowe na powiedzmy 10 lutego (dużo śniegu), jako „Dzień Zstąpienia z nieba twórcy Państwa Polskiego Mieszka”, albo krócej „Dzień Narodzenia Polski”. Usłużni historycy dostaną parę grantów, napiszą za nie artykuły, książki, referaty i „szafa gra”. Wystawę zrobi się objazdową po wszystkich muzeach Polski, Europy i Świata. I się zacznie. Wywiady, wizyty w zakładach pracy, konferencje. A dyrektor Bogacki zostanie ministrem kultury i jak jego nazwisko zobowiązuje, stanie się bogaty. W końcu przyznaje w filmiku, że marnie zarabia w muzeum. Nie trudno się domyśleć, kogo powoła na swojego zastępcę? Górewicz górą. Nie udało się mu załapać na żadną intratną fuchę przed laty, to w końcu teraz okazja znów się nadarza. Takiego mamy „Misia” na miarę naszych czasów.

Górewicz zadaje Bogackiemu jedno, chyba nie do końca przemyślane pytanie, o to, kto zawiódł w procesie edukacji, skoro pojawiają się takie pomysły, jak ten o Wielkiej Lechi, ale muzealnik ucieka od odpowiedzi na to pytanie i je bagatelizuje, mówiąc, że „to nieważne, kto zawiódł”. Nie o to przecież chodzi inicjatorom tej wystawy, by się skupiać na błędach, brakach i kłótniach akademików. To ich oponentów trzeba tu wykpić i zdeprecjonować ich aktywność, by stracili na popularności, a wszystko znów było po staremu.

Bogacki raz atakuje imiennie Bieszka, balansując na krawędzi posądzenia o zniesławienie, twierdząc kłamliwie, że przypisuje on sobie odkrycia, o których pisali wcześniejsi autorzy, co świadczy, że nie czytał żadnej książki tego autora, który akurat chwali się nie tym, że coś odkrył, ale że przypomina właśnie dziesiątki zapomnianych kronik i autorów. Muzealnik zapędza się w swej emocjonalnej wypowiedzi, mówiąc, że „Wielka Lechia była zawsze”, prostując jednak przy tym, że współczesna nauka odrzuciła te teorie. Potwierdza więc tym samym, mniej czy bardziej świadomie, że obecni autorzy piszący o Lechii, jako koncepcji historycznej nie kłamią. Dlaczego więc w ich narracji prezentowani są oni, jako „oszuści historyczni”? Bo obecnie tak ustalono? Ile takich ustaleń było do tej pory w podobnych tematach, jak chrzest Polski, kim jest Dagome, czy Polska to Sarmacja, a Polacy to Wandalowie? Czy naprawdę na to muszą iść publiczne pieniądze, by robić wystawę o tym, jak nie było, choć, jak wynika ze słów Bogackiego „Wielka Lechia była zawsze”? Przecież to bezsens.

Dyrektor zwraca się do lechistów bezpośrednio, nazywając ich kopistami, bo nic odkrywczego, jego zdaniem, nie wnoszą. Wpada tym samym we własne sidła, gdyż, jeśli przeniesiemy takie zarzuty i argumentację na świat akademicki, to każdy historyk, który podaje cytaty do źródeł jest kopistą. Tym samym potwierdza, chyba mało świadomie, że jednak oni nie zmyślają, jak mówił wcześniej, tylko powtarzają za dawnymi kronikarzami i historykami. Nie pierwszy raz sam sobie zaprzecza. Nie wiem, co osoba z taką metodologią pracy i wnioskowania oraz pokręconą logiką robi na tym stanowisko i za co otrzymała doktorat.

Bogacki oskarża turbosłowiańskich autorów o fałszerstwa, na przykład wspomnianej wyżej mapy, mimo, że sam przyznał wcześniej, że może ktoś zrobił ją dla żartu. Czyli znów coś mu logika zawodzi i jeden argument przeczy drugiemu, ale ciągnie swoją misję „dowalania” w sumie nie wiadomo, komu, poza Bieszkiem, który z tą mapą nie ma nic wspólnego, a co więcej wyraźnie pisze w swojej trzeciej „lechickiej” książce, że to przeróbka jakiegoś fana-amatora, o czym była już tu mowa.

Co gorsza, Bogacki z Górewiczem wyraźnie dzielą świat na „My-Oni”, sami uważając się za tych od „My”, czyli „Społeczeństwo”, ale zapomnieli zidentyfikować tych „Onych”, co wygląda na próbę sztucznego kreowania jakiegoś wroga społecznego. Jest to skandaliczne podejście do dyskursu na temat zapisów historycznych o Lechii, które, jak się okazało, nie są czczym wymysłem współczesnych autorów, tylko się do nich odwołujących. To ma być jednak zdaniem organizatorów wystawy „wroga działalność”.

Dalej Bogacki błysnął radą, że trzeba mieć na uwadze, to, że nie zawsze to, co piszą w książkach jest prawdą. Tak się jednak dziwnie składa, że właśnie akurat z takiego założenia wychodzą, ci, którzy tej prawdy poszukują w dawnych kronikach, a nie u współczesnych historyków, niezbyt zresztą zgodnych w kwestii rekonstrukcji naszych dziejów. Sugestie Bogackiego, że autorzy książek turbolechickich celowo oszukują, są na poziomie woja z pola bitwy w Wolinie, a nie doktora i dyrektora placówki publicznej finansowanej przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.

Pojawia się też postulat opatrywania nielubianych przez Bogackiego i Górewicza książek etykietą „historical fiction”, co już pachnie średniowieczną inkwizycją. Wyraźnie też taka propozycja nawiązuje poglądowo do manifestów nazi-pogan, czyli ruchu, w jakim aktywnie uczestniczył Górewicz i niewykluczone, że i sam Bogacki, który chełpi się znajomością z nim od zawsze.

Oczywiście nie może to dotyczyć pozycji wydawanych przez oficynę zainteresowanego (Triglav), która niedawno wypuściła na rynek m.in. „Księgę Welesa” uznawaną za fałszywkę. Ale jakoś na omawianej wystawie trudno znaleźć planszę poświęconą tej mistyfikacji. Kto ma zatem decydować, które książki piszą o prawdzie historycznej, a które nie? Panowie domagają się swoistej cenzury i zapewne sami chcieliby zasiadać w takiej radzie inkwizycyjnej. Stroje inkwizytorów Górewicz pewnie gdzieś tam już ma. Kolejna zabawa w odtwórstwo historyczne nam się tu szykuje. Przynajmniej w głowie twórcy tego skandalicznego reportażu o równie śmiesznej inicjatywie muzealnej.

Górewicz beztrosko przyznaje, że konferencja towarzysząca wystawie ma charakter kumoterski i biorą w niej udział „nasi koledzy, wieloletni znajomi, sami przyjaciele”. Tu nasuwa się od razu pytanie, na czym ta dyskusja między taką grupką znajomków ma polegać? Dlaczego nie poszli sobie po prostu na piwo ponarzekać i obgadywać innych autorów, którym zazdroszczą po prostu popularności. Jeśli mamy poważnie traktować to wydarzenie, jako konferencję naukową, to dlaczego kryteria doboru uczestników ograniczyły się do tego, czy kogoś dobrze dyrektor zna czy nie? Dlaczego nie zaproszono osób o innym spojrzeniu na ten temat, aby umożliwić dyskusję wymaganą przez podstawowe standardy tego typu wydarzeń naukowych? Czemu nie dano szansy odpowiedzi osobom, które są z nazwiska oskarżane o fałszerstwa, ograniczając im tym samym prawo do obrony i przedstawienia własnego stanowiska? Za tak skandaliczne podejście do sprawy ktoś powinien odpowiedzieć.

Całkiem mija się z prawdą Górewicz, zarzucając jakimś bliżej nieokreślonym autorom pisanie dla pieniędzy, przeciwstawiając ich naukowcom, którzy nie są krezusami, ale miłośnikami tematu. Zapomniał chyba, że za darmo raczej nie przedstawiali oni swoich referatów. Nie mówiąc już o polityce grantowej na uczelniach oraz niemałych pensjach akademickich. Mamy więc tu kolejne manipulacje faktami i stronniczość, bo przecież większość przykładów z plansz na wystawie tak naprawdę pochodzi z blogów pasjonatów, a nie od jakichś rzekomo bogatych autorów książek. Ci blogerzy robią to nie dla kasy przecież, ale z pasji, albo – jak w przypadku mapy, przy której rozmówcy stali ponad 10 minut – po prostu dla zabawy.

Skandaliczne są posądzenia Górewicza, że jacyś nielubiani przez niego autorzy próbują celowo zaciemniać historię Słowiańszczyzny. Nie daje przy tym żadnych konkretnych przykładów, bo ma przecież na celu tylko stworzenie aury niechęci i niewiarygodności wobec tychże osób, których na sali imiennie oczerniano pod ich nieobecność, która była zaplanowana przez organizatorów Nie omieszkał przy tym przypisać domyślnie sobie i jego kolegom z tej pseudokonferencji monopolu na prawdę o naszych dziejach, gdy tymczasem na całym świecie toczy się wielowiekowy spór o pochodzenie Słowian, etymologię ich nazwy, czy słowiańskość Wenetów, Wandalów i innych ludów. Bogacki dodaje w równie prymitywny sposób, że autorzy lechiccy nie są żadnymi badaczami, bo tylko „umieją czytać”. Ileż buty i pogardy jest w tych słowach. Chyba nie bardzo to przystoi szefowi instytucji kultury. Ale tak już jest, że w wielu miejscach w Polsce na ciepłych posadkach od kultury siedzą ludzie bez kultury.

Załamujące jest pseudo-dowodzenie przez Bogackiego i Górewicza niewiedzy krytykowanych przez nich bliżej nieokreślonych autorów. Porównują przy tym odwoływanie się lechistów do starych źródeł historycznych do samochodów na korbę, a nauka, jak i rozwój techniki idą przecież do przodu. Na czym więc według filmikowych krytyków ma polegać profesja historyka? Na czytaniu współczesnych prac swoich kolegów oraz krytykowaniu tez i opracowań nie-kolegów? Jakoś tak się składa, że dyscypliny naukowe, jak paleolingwistyka, czy archeogenetyka, obalają fałszywe paradygmaty np. o allochtonizmie Słowian (Underhill, Klyosov, Renfrew, Alinei, Kortlandt), pustce osadniczej, czy jakimś znaczącym zacofaniu naszych przodków wobec Germanów, co nam wmawiano przez wieki. Języki bałtosłowiańskie uważane są za najbardziej zbliżone do praindoeuropejskich rdzeni (Alinei, Jandacek, Kortlandt). Ale nasi rozmówcy chyba o tym nie słyszeli, bo czytają i zapraszają na konferencje tylko swoich kolegów, co sami przyznali.

W konferencji uczestniczyli tacy znajomi Bogackiego i Górewicza, jak:

  • Artur Wójcik – niedawny absolwent historii, bloger, hejter, pracownik muzeum UJK, który po linii branżowej z Bogackim, w ten sposób umiejętnie promuje swoją książkę o fantazmacie Lechii.
  • Michał Łuczyński – świeżo upieczony doktor onomasta, który naigrywa się z etymologii innych autorów, a sam tłumaczy np. zapis z Dagome iudex – Alemure, jako Lemiesza, czego nie trzeba nawet komentować. Można tylko dodać, że Górewicz wydał mu książkę, bo chyba nikt inny po klapie poprzedniej, nie chciał ryzykować.
  • Dariusz Sikorski – historyk, który na okładce swej książki o „religiach Słowian” (w liczbie mnogiej) dał wizerunek Odyna, twierdząc później, że to nie jego wina, tylko wydawcy, co zakrawa na jakiś żart.
  • Michał Pawleta – z UAM, który nazywa Wielką Lechię akurat fenomenem, tak, jak ja zatytułowałem swoją książkę na ten temat.
  • Ryszard Grzesik – z Instytutu Slawistyki PAN, przekonujący, że Attyla, Jafet, Hunowie i Lechici to bohaterowie średniowiecznej wyobraźni. Dowiadujemy się zatem, że i Hunów wymyślono, czyli nikt nie złupił ziem rzymskich, Galii i Germanii w IV wieku. Nie wiem, co to ma wspólnego z nauką.
  • Paweł Żmudzki – z UW, krytykujący przekaz Kadłubka o Imperium Lechitów. Górewicz potwierdza, że do XVIII wieku informacje przekazane przez Mistrza Wincentego były powszechnie uznawane za historyczną rzeczywistość. Nie dodał tylko, że właśnie narracja się zmieniła w tej kwestii, kiedy w tym stuleciu akurat upadła Rzeczpospolita i zaborcy zaczęli pisać nam historię na nowo, co nie jest żadną teorią spiskową, ale faktem znanym ze źródeł z tamtego okresu, do których tak chętnie odwołują się akurat koledzy Górewicza i Bogackiego zaproszeni na konferencję.
  • Stanisław Rosik – historyk referujący temat zestawiania Lechitów z czasami Rzymian i Polaków z Alemanami, którzy, zdaniem historyków, żyli w innych latach. Zapomniał dodać, że w armii rzymskiej służyła cała rzesza słowiańskich najemników, a Alamanami Francuzi nazywali mieszkańców Germanii, która była pojęciem geograficznym, a nie etnicznym. Zresztą Kadłubek dobrze zdawał sobie sprawę, że w okresie istnienia Alemanów Polacy nazywali się Lechitami i dlatego używa też takiego określenia, a nie tylko pisze o Polakach w czasach wczesnośredniowiecznych, kiedy Polski, pod taką nazwą, jeszcze nie było.
  • Maciej Michalski – z UAM miał referat o Wielkiej Lechii w XIX-wiecznych koncepcjach słowianofilów polskich, co także samo przez się potwierdza, że ten temat nie jest wymysłem współczesnych autorów, tak krytykowanych obecnie za odwoływanie się do tej historycznej koncepcji. Ani jak przekonują Bogacki z Górewiczem w jednym momencie na omawianym filmiku, pogląd ten nie pochodzi tylko od XVIII-wiecznych autorów.
  • Mateusz Bogucki – archeolog z PAN mówił o powstawaniu mitów i chętnie dorobiłby teorię, by znaleźć i badać jakiś nowy, dlatego sam mitologizuje wiele spraw.
  • Maurycy Stanaszek – z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, podważający przydatność wyników badań genetycznych w badaniach o pochodzeniu Słowian, co z postulowaną przez Bogackiego i Górewicza interdyscyplinarnością ma niewiele wspólnego. Taka ocena oczywiście jest właściwa osobom, które nie bardzo wiedzą, co to jest genetyka populacyjna, nie mają pojęcia o subcladach i określaniu czasu i kierunków migracjach ludów, na podstawie porównań i podobieństw znalezionych próbek DNA z różnych okresów.

Górewicz, sam będący odtwórcą historycznym i miłośnikiem średniowiecza, w kpiącym tonie dziwi się innym, że pasjonują się przebrzmiałymi opowieściami o Lechii z dawnych kronik, co już jest zwykłą obłudą.

Pod koniec, nasz „wikingofil” kilkukrotnie podając nazwisko Wójcika i tytuł jego książki, przyznaje, że celowo nie wymienia natomiast nazwisk krytykowanych autorów, by nie robić im popularności. O co więc tutaj, chodzi? Krytykuje się kogoś bezimiennie, choć Bogackiemu wyrwało się akurat nazwisko Bieszka, nie dając mu szans na odpowiedź na zarzuty, także z użyciem argumentum ad personam, co w ogóle jest niedopuszczalne w dyskusji publicznej, nie mówiąc już o naukowej. To jakaś farsa i ukryta promocja książki Wójcika, który prawdopodobnie jest pomysłodawcą tego całego, groteskowego wydarzenia (dlatego zrobiono go kuratorem wystawy). Wciąga się w ten cyrk, co organizatorzy sami bez kozery przyznają, grupkę znajomych, tworząc fikcyjną dyskusję naukową o czymś „czego nie było”, jak to argumentowali Bogacki z Górewiczem na początku. Później dowiedzieliśmy się, że jednak to „coś” istniało w historiografii aż do XVIII/XIX wieku, a nawet później, bo kpią i z metodologii oraz poglądów autorów z lat 60. XX wieku (całe grono autochtonistów).

Aby zrobić aurę międzynarodowości zaproszono bliżej nieznanego nikomu francuskiego uczonego, który referuje sprawę znalezisk z Gozel, również uznanych na początku za fałszerstwo, o co oskarżono ich odkrywcę. Ma to być porównywalny przykład do sprawy idoli prylwickich i kamieni mikorzyńskich. Tylko chyba celowo Francuz nie dodał, iż ów znalazca wygrał proces sądowy o zniesławienie, bo badania potwierdziły, że owe artefakty nie są wykonane współcześnie, co mu zarzucano, ale pochodzą z różnych okresów między V a XII wiekiem.

Niemiecki pastor, znalazca idoli prylwickich na kościelnej działce podczas prac budowlanych został oskarżony o mistyfikację w podobny sposób, ale to było ponad 200 lat wcześniej, gdy podobnych badań mogących potwierdzić autentyczność poprzez określone datowanie przedmiotów, jeszcze wtedy nie zrobiono. Przypięto mu łatkę fałszerza, a artefaktów nie przebadano do tej pory, mimo, że o to postulowałem w swojej książce „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018).

Najwidoczniej lepiej podtrzymywać niepewne opinie z XVIII wieku, niż przebadać przedmioty nowoczesnymi metodami, co tak zachwalają przecież Górewicz z Bogackim. A jednak w tej kwestii, jak i wielu podobnych sami opierają się na XVIII-wiecznych autorach, którzy nie mieli narzędzi, by określić datację artefaktów, zamiast popierać wykonanie analiz laboratoryjnych i rozwiać wątpliwości w tej sprawie.

Pachnie to niekonsekwencją, tendencyjnością i nienaukowością oraz demaskuje całą tę grupę „wzajemnej adoracji”, która za publiczne pieniądze ośmiesza standardy prowadzenia dyskusji historycznej, ale i samo muzeum, które zamiast zajmować się dbaniem o pewien poziom edukacji, obniża go do rangi tabloidu, robiąc tzw. „gównoburzę”, jak na internetowych grupkach dyskusyjnych, skąd zaczerpnięto większość informacji i materiałów do przygotowania tej nikomu niepotrzebnej ekspozycji.

Podsumowując, Bogacki zaprosił Górewicza, by zrobił reportaż z antylechickiej wystawy oraz pomógł wypromować książkę młodego hejtera, archiwistę muzealnego Wójcika (branżowe wsparcie od Bogackiego), bo znają się od ćwierćwiecza, czyli jeszcze z czasów, gdy Górewicz całkiem otwarcie afiszował się z swoimi narodowo-socjalistycznymi poglądami, satanizmem i nazi-pogaństwem. Dyrektor muzeum dobrze wiedział zatem, kim on jest, tak samo, jak ich koledzy biorący udział w tej parodii konferencji. To jawny nepotyzm, czyli ręka rękę myje, a to wszystko za publiczne pieniądze. Ludzie tego typu powinni żyć w niesławie do końca swoich dni.

Tomasz J. Kosiński

24.03.2023

 

[1] Teksty w „Odali”, „Aryan Pride” i innych nazi-zinach i pismach nacjo-pogańskich.

[2] Górewicz to zastępca naczelnika neopogańskigo związku „Rodzima Wiara” z moralitetem opartym na „Wyznaniu Wiary Lechitów”.

[3] I. Górewicz, Igor o Słowianach… #66 Wielka Lechia, Harald w Wiejkowie i inne oszołomstwa cz. 1, https://www.youtube.com/watch?v=he6ZR1ZQLyc&t=184s [dostęp: 24.03.2023].

[4] J. Bieszk, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, 2015, s. 241.

[5] J. Bieszk, rólowie Lechii i Lechici w dziejach, 2017, s. 274-276.

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 2

Konferencja 2

Moim zdaniem, o czym pisałem w relacji z pierwszego dnia tej konferencji, przebiegała ona pod hasłem “Uczony, ucz się sam”.

https://wedukacja.pl/uczony-ucz-sie-sam

Spotkanie odbyło się 10 listopada 2019 w DKŚ w Warszawie i tym razem dotyczyło metodyki badań, w tym także etnogenetycznych. Miało być ono odpowiedzią środowiska naukowego na funkcjonujące w powszechnym obiegu informacje na temat pochodzenia Słowian od Ariów i tłumaczenia wyników badań przez tzw. turbosłowian.

Panelistami drugiego dnia konferencji byli: prof. Wiesław Bogdanowicz, prof. Michał Milewski, dr Martyna Molak-Tomsia, dr Łukasz Lubicz-Łapiński, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

Program konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/f/2019-11/c/1/2861,0

Relacja video z drugiego dnia konferencji: https://youtu.be/ZAW1Ec2eyi0

Pierwsza prelekcja dr Błaszczyka dotyczyła metody izotopowej. Po nim dr M. Molak-Tomsia podała w swoim wystąpieniu podstawowe informacje na temat DNA.

Następnie prof. Bogdanowicz pokazał wyniki badań mtDNA (linia żeńska) zespołu prof. Grzybowskiego na terenach zajętych przez Słowian wschodnich, które mówią o kontynuacji od co najmniej 2000 lat. Zatem według niego przemawiają one za teorią autochtoniczną.

Zauważył, że to samo wynika z badań A. Juras kopalnego mtDNA, która mówi o kontynuacji linii matczynej na terenie Polski co najmniej od rzymskiej epoki żelaza, czyli około 2000 lat. Potwierdza to tezę prof. Grzybowskiego oraz innych genetyków, jak J. Piontka, M. Lewandowskiej czy W. Lorkiewicza.

Bogdanowicz pokazuje też mapę zasięgu hp R1a zauważając, że pokrywa się on z obszarem map Wielkiej Lechii, co uznaje za argument naukowców opowiadających się za tą teorią. To, że akurat tym tematem zajmują się głównie pasjonaci to już inna sprawa.

Przodek tzw. hp zachodniosłowiańskiej według badań Y-DNA musiał żyć na naszych ziemiach przed 2000 lat, czyli przed migracją Słowian w V-VI wieku, zatem napływ tej ludności był jedynie wtórną migracją na te tereny i teoria allochtoniczna jest błędna.

Z kolei praca zespołu prof. Olega Balanowskiego, na podstawie badań Barbary Kusznierewicz i innych autorów, obejmowała analizę szeregu markerów mtDNA, Y-DNA oraz całogenomowego DNA.

Bogdanowicz informuje, że opierając się na pracach lingwistów wiemy, iż rozbicie bałto-słowiańskiej wspólnoty językowej nastąpiło 3500-2500 lat temu, a dywersyfikacja języków słowiańskich nastąpiła jakieś 1700-1300 lat temu. Z kolei z badań historyków wynika, że migracja Słowian na nasze ziemie miała nastąpić 1400-1000 lat temu.

Jednak z analiz DNA w pracy Baranowskiego można wnioskować, że musiało to nastąpić znacznie wcześniej, gdyż haplogrupy właściwe dla słowiańskiej społeczności były tu obecne od dawna.

Autorzy nie wykluczają jednak zasadności teorii allochtonicznej, gdyż kształtowanie się odrębnych mutacji właściwych dla Słowian zachodnich, wschodnich i południowych datują na 2000-1000 lat temu.

Rozrzut 1000 lat w datowaniu to bardzo dużo i należy z pewnością czekać na dokładniejsze badania. Jeżeli jednak przyjmiemy, że rozłam genetyczny Słowian nastąpił 2000-1000 lat temu, to nie potwierdza to w żaden sposób teorii allochtonicznej, a jedynie rozbicie wtedy słowiańskiej wspólnoty wynikające z migracji, np. Serbów i Chorwatów na południe, czy niektórych plemion lechickich na wschód (Krywicze, Radymicze) oraz części plemion wschodnich na zachód.

Historyk i demograf Dr Ł. Lubicz-Łapiński drwi, że turbosłowianie twierdzą, że przybyli ze stepów i latali na miotłach w starożytności. Po czym sam za chwilę twierdzi, że indoeuropejczycy przybyli z tychże stepów tworząc społeczeństwo europejskie.

Słowianie mają hp R1a podobne jak bramini hinduscy, ale nie można, według niego, nazwać tej hp ario-słowiańską, bo mają ją też inne ludy, jak Bałtowie i Norwegowie. Pan historyk nie dodaje już jednak w jakich proporcjach ona występuje u różnych narodów, bo jak widać jego celem jest zamazanie informacji o hp R1A i dyskredytacja teorii o ario-słowiańskiej więzi genetycznej.

Ok. 2500 lat pne według profesora Petera Underhilla z haplogrupy R1a Y-DNA, występującej u 55% Polaków, wyodrębnia się klaster typowo słowiański R1a-M458 (który ma co trzeci Polak), a ok. 500 pne wydziela się grupa zachodnio-słowiańska R1a-L260 i wschodnio-słowiańska R1a-CTS11962, obejmująca swoim zasięgiem także Bałkany. Dalej następowało rozróżnienie na pomniejsze podgrupy np. wielecko-obodrzycką ok. 500-300 lat pne, karpato-dalmacką, karpato-wołżańską.

Z mapki przedstawionej przez Łapińskiego można wnosić, że Słowianie wschodni i zachodni rozdzielili się ok. 500 pne. Dlatego teoria Leciejewicza o dwukierunkowej etnogenezie Słowian nabiera wiarygodności. Możliwe, że Słowianie Zachodni wcześniej trafili na tereny Odrowiśla, aniżeli ich wschodni krewni znad Dniepru.

Z tego wynika, że teoria autochtoniczna może dotyczyć Słowian zachodnich, a allochtoniczna – wschodnich i południowych. To kolejna wskazówka, że Wenedowie mogą być Prasłowianami, przodkami ich zachodniego odłamu, a co więcej, mając na uwadze ustalenia lingwistów, mogą oni być Protobałtosłowianami, znanymi jako Enetowie (Enetoi, Henetoi), a potem Wenetowie. Od tego etnonimu powstały potem takie nazwy jak Wenedowie, Wandalowie i Antowie.

Niewykluczone, że to z Wenedów 500 lat pne wyodrębniły się te dwie grupy, z których zachodnia zachowała ich pierwotną nazwę, a wschodnio-południowa rozproszyła się na mniejsze grupy rodowe plemion znanych później pod różnymi nazwami.

Łapiński jednak twierdzi, że badania współczesnego DNA, jakie prowadzili Underhill czy Grzybowski niewiele mówią o etnogenezie Słowian, gdyż należy je porównać z kopalnym DNA. Zapomina dodać, że dysponujemy już takimi badaniami, choćby A. Juras, o czym wspominał jego przedmówca prof. Bogdanowicz, które potwierdziły tezy Grzybowskiego o zasiedzeniu Słowian na naszych ziemiach od co najmniej 2000 lat (Grzybowski mówi o nawet o 7000 lat).

Jedną z grup spotykanych w kopalnym DNA na terenie Polski jest I2a1 – praeuropejska, np. właściwa dla 40% Chorwatów. Ona też ok. V-III w. pne rozdzieliła się na mniejsze.

Pytanie, co takiego stało się 500-300 lat pne, że nastąpiło takie rozdzielenie hp R1a i I2a. Moim zdaniem można to łączyć z atakiem Celtów na Rzym i ich wojną z Wenetami, którzy ocalili to miasto, ale część z nich udała się na północ. Kwestia tylko ustalenia czy Wenetowie mieli R1a czy I2a.

Co ważne, Łapiński zauważa, że założenia prof. Parczewskiego co do ilości Słowian i stopnia wzrostu ich populacji są mało wiarygodne. Uważa, że pierwotna liczba migrantów musiała być większa. Nie wierzy też, że zasiedlali oni pustki, o jakich mówił Godłowski.

Słusznie dostrzega, iż genetyka wskazuje na dwa ogniwa etnogenezy Słowian, więc być może kultura przeworska czy czerniachowska też obejmowała elementy prasłowiańskie.

Z racji, że nie ma materiału genetycznego z pochówków ciałopalnych, właściwych dla Słowian, Łapiński sugeruje by poddać badaniom szkielety z neolitu z naszych i sąsiednich ziem i być może tam znajdziemy odpowiedź na temat tych wątpliwości, które dotyczą etnogenezy Słowian. Dość asekuracyjnie stwierdza, że według niego dzisiaj genetyka nie przesądza o słuszności teorii allo- czy autochtonicznej.

Mówi natomiast, że z pewnością Polacy są potomkami kultur sznurowych, które objęły swoim zasięgiem znaczne obszary w okresie neolitu, ale zadaniem dla naukowców, w tym genetyków jest wykazanie, z których dokładnie kultur się wywodzimy i gdzie dokładnie mieszkali nasi przodkowie.

Łapiński zdecydowanie stwierdza, że badania DNA zaprzeczają jednoznacznie istnieniu całkowitej pustki osadniczej, mówią o boomie populacyjnym i pozwalają prześledzić migracje różnych ludów o określonym materiale genetycznym.

Ostatnia prelekcja dr Błaszczyka jest na temat metody datowania węglowego C14.

Podczas debaty Bogdanowicz apeluje, by nie odrzucać z badań genetycznych próbek ze stanowisk ciałopalnych, gdyż szczątki zachowane po spaleniu w niższych temperaturach (czarne i brązowawe) mogą zawierać jeszcze materiał DNA, co potwierdza  na podstawie swoich badań, podczas których udało mu się uzyskać mtDNA z dwóch takich próbek.

Prof. M. Milewski przyznaje, że z samych badań genetycznych nie wynika, że etnogeneza Słowian miała miejsce gdzieś na wschodzie i co za tym idzie teoria autochtoniczna jest niemożliwa, ale mając na uwadze badania archeologów i historyków wydaje się ona mniej prawdopodobna. Tym samym widzimy, że sam jako genetyk ulega w swoich interpretacjach dogmatom naukowym, co moderator sprytnie nazywa interdyscyplinarnością badań.

Zapomina jednak przy tym o wyraźnie autochtonicznym podejściu do tej kwestii antropologów oraz większości etnogenetyków. Zatem może to historycy i archeolodzy może powinni zweryfikować swoje poglądy i odpowiednio interpretować fakty i znaleziska oraz zweryfikować te dotychczasowe w ramach komplementarności wniosków badawczych.

Błaszczyk nie zgadza się z Milewskim w sprawie szacunków ilości Słowian w roku 1000 opartych na mało wiarygodnych ustaleniach Łowmiańskiego, który podawał liczbę 1 milion 200 tysięcy. To dobrze, że ten naukowiec ma swoje zdanie, choć jest dość mało świadomym krytykiem Wielkiej Lechii, ale dzięki otwartemu umysłowi i odwadze formułowania własnych poglądów ma szansę na wyrwanie się z zaklętego kręgu naukowych dogmatów powielanych od lat.

Milewski wspomina o starcie programu badawczego DNA Polaków prof. Figlerowicza, który chce przebadać 10 tysięcy naszych rodaków, dzięki czemu możemy uzyskać więcej danych do analiz etnogenetycznych.

Należy też dodać, że w przyszłym roku ma się ukazać też praca J. Burgera o bitwie nad Dołężą (ok. 3350 lat temu), gdzie wstępnie zidentyfikowano materiał genetyczny najbardziej podobny do współczesnych mieszkańców Polski, Skandynawii i południowej Europy, co może uderzyć w teorię allochtoniczną.

Stanaszek informuje, że w Polsce mamy do tej pory jedynie 60 próbek kopalnego DNA, z czego:
– z neolitu z kultury amfor kulistych wszystkie (ok. 20 próbek) są I2a2, z kultury ceramiki sznurowej mamy I2a2, R1a i G2, kultura pucharów dzwonowatych – R1b,
– z epoki brązu – R1b, R1a,
– z epoki żelaza w kulturze wielbarskiej: z Kowalewka – I2a2,  G2a2, z Masłomęcza – I1, Drozdowo – R1b
– ze średniowiecza: Markowice – I1,  Niemcza – I2a1, J2a1, Czersk – R, Kraków-Zakrzówek – I2a,  Cedynia – R1a,  R1b, Sandomierz – R1a1, Bodzie – I1, R1a-Z92 (bałtyjskim), Ciepłe – R1a,  R1b.

Zauważa też,  że hp to nie etnos, ale etnos to “torcik” różnych hp. Fajnie by było, gdyby jeszcze odnosił się do udziału poszczególnych hp w tym “torciku”, wskazujące na dominacje różnych subkladów u poszczególnych narodów. To, że Polacy mają akurat 55% R1a, a inne narody tylko 5%, chyba o czymś mówi.

Bogdanowicz przyznaje, że do tej pory prowadzenie badań multidyscyplinarnych z różnych względów nie było możliwe, dopiero od niedawna podejmowane są takie próby, co jest niezbędne do ustalenia wiarygodnych wniosków. Przyznaje tym samym to, o czym turbosłowianie trąbią od lat, że naukowcy okopali się na swoich pozycjach i rzadko sięgają po wyniki badań z innych dyscyplin.

Błaszczyk uważa, że fala sznurowców 3000 pne zawlekła na nowe ziemie choroby, które przetrzebiły lokalne populacje. Może to być też jedna z przyczyn zmian ludnościowych na różnych terenach.

Nasz doktor widząc, że część sali opustoszała podczas rozważań o mutacjach DNA mówi ogólnie, że jako Europejczycy pochodzimy z trzech fal migracji:

– pierwszej, z Afryki Wschodniej do Eurazji homo sapiens sapiens, gdzie w niewielkim stopniu mieszał się z neandertalczykiem, ok. 30 tys. lat temu,

– drugiej, rolników z Anatolii do Europy Środkowej ok. 6000 lat temu,

– trzeciej, indoeuropejczyków.

Stanaszek uczula, że R1a nie oznacza, że ktoś jest Słowianinem. Przykładowo premier Izraela Netanjahu ma R1a-Z93, czyli typu azjatyckiego, co oznacza, że być może jest potomkiem Chazarów, którzy przyjęli judaizm. Jeżeli jednak podgrupy R1a identyfikuje się jako azjatycką, słowiańską czy bałtyjską, a te dzielą się na pomniejsze mutacje, to chyba nie trudno określić kto jest kto.

Informuje też, że na viking się szło, a nie wikingiem się było. Grupy wikingów były wieloetniczne. Sporo jest słowiańskich śladów genetycznych i kulturowych na terenie Skandynawii, o czym się mało mówi. Błaszczyk potwierdza, że z reguły Skandynawowie opisują obecnie, z nieznanych powodów, ewidentnie słowiańską ceramikę jako bałtyjską, choć wcześniej zwali ją “vendiska ceramika”.

U potomków Ruryka stwierdzono hp N właściwą dla Finów, co Błaszczyk tłumaczy, że Waregowie mogli być znormanizowanymi Finami.

Mamy 3 niepewne i mało dokładne próbki Piastów, które wskazują na R1b, ale nie można na tej podstawie wyciągać jeszcze wniosków. Zespół Figlerowicza otrzymał zgodę na otwarcie krypt na Wawelu i może po przebadania szczątków Łokietka i Kazimierza Wielkiego otrzymamy bardziej szczegółowe wyniki niż dotychczas.

Paneliści rozprawiali też o wielu sprawach nie związanych bezpośrednio z tematem konferencji, jak pochodzenie brytyjskiej rodziny królewskiej czy datowaniu “całunu turyńskiego”.

Moderator Stanaszek zakończył konferencję życzeniem, by każdy grant naukowy uwzględniał prezentację wyników badań narodowi, co ma pomóc w popularyzacji nauki.

Podsumowując, odebrałem wrażenie, że naukowcy są podzieleni. Część tzw. dogmatystów (konserwatystów), jak Parczewski plecie stare dyrdymały i protestuje, gdy ktokolwiek ma w tym względzie jakieś wątpliwości. Niektórzy stoją po środku, jak Buko, otwierają się na nowe metody badawcze (etnogenetyka) oraz formułują nowe wnioski. Nazwałbym ich transpozycjonistami. Jeszcze inni, tzw. naukowi postępowcy – liberaliści, prowadzą badania nowymi metodami i nie boją się dyskutować z konserwatystami oraz odrzucać przestarzałe dogmaty naukowe.

Niestety, nie dostrzegają, że w idei turbosłowiańskiej jest wiele postulatów, które oni zaczynają potwierdzać. Nieświadomie ulegli wizerunkowi tego środowiska wykreowanemu przez konserwatywnych hejterów i sprowadzają turbosłowiaństwo jedynie do teorii spiskowej, drwiąc z czegoś, czego tak naprawdę nie znają. Nie rozumieją, że należy odróżnić turbo- od prosłowiaństwa i nie wrzucać wszystkich zwolenników odkrywania prawdy o naszych dziejach i pochodzeniu do jednego worka.

Naukowcy też są jak widać mało zgodni, prezentują wiele dyskusyjnych teorii i mogą się mylić. Tymczasem każda szalona teza jakiegokolwiek turbosłowianina jest uznawana za wykładnię całego środowiska. To tak jakbym nazwał Parczewskiego zwolennikiem autochtonizmu, bo Mańczak tak uważa, a obaj są naukowcami, więc to założenia nauki. Nie. Jeżeli w nauce przyjmuje się za oficjalne stanowisko teorie uznawane przez większość, to tego typu zasada powinna dotyczyć także analizowanego przez nich zjawiska turbosłowiaństwa.

Teorie o lechickości Biblii, autentyczności Kroniki Prokosza czy też pochodzeniu Słowian od kosmitów są tezami pojedynczych autorów, a nie podstawą poglądów całego prosłowiańskiego środowiska.

Problemem uczonych i oddanych im hejterów jest lekceważenie, szyderstwo i ośmieszanie ludzi nie będących naukowcami. Kpią z ich niewiedzy choć nie znają zbyt dobrze ich poglądów. Robią z nich z marszu oszołomów twierdzących, że nasi przodkowie “latali na miotłach” (Łapiński), nawiedzonych odkrywców już odkrytych rzeczy (Błaszczyk), czy naciągaczy (Wójcik, Żuchowicz).

Nie dostrzegają, że wielu z nich stoi po stronie pewnych ustaleń nauki, są m.in. obrońcami teorii autochtonicznej, przeciwnikami tezy o pustce osadniczej, czy zakładają słowiańskość wielu kultur archeologicznych. Mają zatem wiele wspólnego z naukowcami, którzy zajmują podobne stanowiska w tych tematach.

Demonizowanie i szydera z prosłowian oraz zarzucanie niektórym pasjonatom Słowiańszczyzny bycie “turbo”, świadczą tylko o niewiedzy, agresji i lęku przed utratą autorytetu przez naukowców.

Zobaczymy czy w przypadku ustaleń genetycznych w najbliższych latach teoria allochtoniczna się utrzyma i kto posypie głowę popiołem. Z pewnością nikt z naukowców nawet się nie zająknie, by wtedy zwrócić honor turbosłowianom, którzy bronią autochtonizmu ich przodków od wielu lat, narażając się na kpiny ze strony środowiska naukowego.

Pożyjemy zobaczymy. Póki co widać, że misternie budowany przez lata dogmatyczny matriks pęka w szwach i coraz więcej ludzi, pasjonatów i uczonych budzi się z tego kłamliwego letargu.

Prawdy bowiem nie da się zakrzyczeć, a kłamstwo powtarzane nawet 1000 razy wciąż jest tylko kłamstwem.

04.12.2019

Tomasz J. Kosiński

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 1

Konferencja antylechicka

W dniach 9-10 listopada 2019 odbyła się konferencja “Starożytna historia Europy Środkowej” – Archeologia i metodyka badań.

Program i zapowiedź konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/starozytna_historia_europy_srodkowej_archeologia

Relacja video z pierwszego dnia konferencji: https://youtu.be/Cm3yKnHYPXc

Moja relacja i komentarz z drugiego dnia konferencji: https://wedukacja.pl/konferencja-starozytna-historia-europy-srodkowej-relacja-i-komentarz-z-drugiego-dnia

Pierwszego dnia konferencji panelistami byli: prof. Andrzej Buko, prof. Michał Parczewski, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

W zapowiedziach, poza przedstawieniem programu wykładów głównie z zakresu etnogenezy Słowian, czytamy “Rozprawimy się też z mitem ‘Wielkiej Lechii’, coraz częściej obecnym w przestrzeni publicznej.” Konferencja ta pokazała jednak jak naukowcy ośmieszają się sami podczas próby ośmieszania tej teorii.

Po nudnym wystąpieniu pierwszego prelegenta prof. Parczewskiego, do mikrofonu dorwał się dr Dariusz Błaszczyk, archeolog zajmujący się metodologią badań, omawiający teorię Wielkiej Lechii. Zaczął od pochwalenia śmiechów części publiczności, gdy przedstawił planszę początkową swojej prezentacji o Wielkiej Lechii i turbosłowianach.

Wyjaśnia, że wahał się czy omawiać ten temat. Uważa jednak, że gdy się o tym mówi to się afirmuje tę teorię, natomiast, gdy się ją przemilcza, to się z nią zgadza. Musiał więc zabrać głos w tej sprawie. I dobrze, że musiał, bo pokazał, że nie za bardzo ma pojęcie, o czym mówi.

Ubolewa, że filmiki o Wielkiej Lechii mają więcej polubień niż łapek w dół. Uznaje, że dla środowiska naukowego jest to dość niepokojące. Martwi się też, że większość komentarzy jest tam pozytywnych.

Nasz doktor pokazuje “kto za tym stoi” wymieniając 4 główne nazwiska: Janusz Bieszk (ma być papieżem ruchu), Paweł Szydłowski, Tadeusz Kosiński (widać, że nie czytał żadnej mojej pracy tylko powiela błąd z moim imieniem z książki Żuchowicza), Czesław Białczyński.

Zasmuca go fakt, że Bieszk sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a książki naukowe sprzedają się jedynie w ilości kilkuset sztuk. Nie omieszkał stwierdzić, że dementuje pogłoski o spisku naukowców, Kościoła i Watykanu, deklarując, że nic nie jest ukrywane. Doprawdy? A skąd taka pewność? Na razie widzimy tylko, że Błaszczyk nie umie ukryć swoich niekompetencji w temacie jaki omawia.

Przyznaje, że nie czytał książek turbolechickich, ale je przeglądał. Stwierdza też, że na spotkanie naukowe jak owa konferencja nie ma możliwości zaproszenia jakiegokolwiek z Wielkolechitów, ale zaraz obłudnie mówi, że nie lubią się oni konfrontować, by unikać trudnych pytań. Czyli nauka nie chce rozmawiać z Lechitami oko w oko, robi konferencje we własnym gronie nie zapraszając osób, z których mogą sobie publicznie drwić, a jednocześnie zarzuca im, że robią to samo. Pięknie to pokazuje całą hipokryzję środowiska naukowego.

Nasz doktor stwierdza, że prekursorem turbolechityzmu był Wincenty Kadłubek, który był co prawda wysoce wykształcony (studia m. in. w Paryzu), ale miał pisać – według niezbyt wyedukowanego Błaszczyka – dyrdymały.

W dalszej części swojego wystąpienia powiela dogmat o cysternach na Łysej Górze, śmiejąc się z teorii Kudlińskiego, że to mogą być krypty słowiańskich królów. Drwi, że ta postać ma się za odkrywcę czegoś dawno odkrytego, choć sam wykorzystuje fotografię zrobioną przez ekipę akurat samego Kudlińskiego, a nie geologów, którzy w latach 60. badali to miejsce. Nie dodaje też, że nikt z naukowców nie zainteresował się tym tematem od tamtej pory i mało kto by o nim słyszał, gdyby nie akcja Kudlińskiego.

Dalej przytacza dogmaty o rzekomych fałszerstwach idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich, podając tym razem na tablicy poprawnie moje imię i nazwisko (Tomasz Kosiński). Stwierdza, że to “odgrzewany kotlet”, bo już w XIX wieku uznano oba znaleziska za mistyfikację.

Bezwiednie twierdzi, że idole prilwickie są podrobione i można je obejrzeć w Szwerinie, co oznacza, iż nie ma pojęcia, że nie są one tam eksponowane, ale trzymane w sejfach podziemnych magazynów. Dopiero po moim śledztwie w tej sprawie i wydobyciu ich na światło dzienne, zorganizowano wystawę w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, by podkreślić fakt, że nie są one ukrywane – oczywiście prezentowano je tam jako fałszywki.

Nasi naukowcy mieli zatem w rękach kilka idoli i nie zrobili żadnych badań nowymi metodami tylko zawierzyli propagandzie pruskiego zaborcy. Mogę to nazwać jedynie skandalem.

Zabawny jest argument prelegenta pokazujacego idole, o tym, że na pierwszy rzut oka ma być widać, że figurki nie mogły powstać w średniowieczu, ale w XVIII wieku. Pokazuje to nam wyraźnie, że nasi naukowcy stosują metodę naukową, zwaną potocznie “na oko”.

Dalej nasz panelista już się całkowicie ośmiesza przy referowaniu tematu tablicy Leszka Awiłło, gdy przy odczytywaniu napisu z planszy przyznaje, że jego łacina jest słaba i nigdy jej się dobrze nie uczył. Archeolog w Polsce jak widać nie musi znać łaciny. Nie przeszkadzało mu to jednak w wytykaniu tej słabości Bieszkowi. Mamy tu więc kolejny przykład ignorancji i hipokryzji.

Teorię o istnieniu i rozprzestrzenianiu się haplogrupy ario-słowiańskiej nazywa bzdurami, zapewne ku zdziwieniu prof. Buko i części zebranych. 

A już kompletnie odpływa komentując informację na tablicy z kolumny Zygmunta III Wazy, że liczba 44 nie dotyczy królów polskich, ale ma to być według niego… suma królów polskich i szwedzkich. Nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że w kronikach z czasów tego władcy podawano poczet władców lechickich i polskich obejmujący najczęściej 44 postaci, z Zygmuntem III Wazą włącznie. To z kolei ewidentny przykład albo niewiedzy, albo celowego przemilczania ogólnie dostępnych danych.

Pod koniec nasz prelegent całkowicie się pogubił w przekonywaniu, że “w nauce najpierw stawia się tezę, a później się szuka dowodów”, gdy tymczasem turbosłowianie mają działać inaczej, gdyż oni… “najpierw stawiają tezę, a później szukają dowodów”. Jest różnica, nieprawdaż?

Błaszczyk twierdzi, że popularność idei wielkolechickiej wzrasta i należy temu zapobiegać. Panelista zamiast jednak rozprawić się z teorią Wielkiej Lechii, co szumnie zapowiadano w komunikatach promocyjnych, to ją tylko próbował nieudolnie ośmieszyć, choć swoim wystąpieniem ośmieszył jedynie samego siebie, a tym samym środowisko naukowe, które reprezentuje.

Poproszony o skomentowanie prelekcji Parczewskiego i Błaszczyka prof. A. Buko, niespodziewanie i ku zaskoczeniu niektórych zebranych, przyznał, że antropologowie polscy na podstawie swoich badań zdecydowanie opowiadają się za teorią autochtoniczną, wchodząc tym samym w spór z historykami i archeologami wyznającymi kossinowską teorię allochtoniczną.

Buko zwraca też uwagę na ubogość materiału do badań genetycznych, gdyż Słowianie palili swoich zmarłych i wydobycie DNA ze spalonych szczątków jest bardzo trudne. Moim zdaniem to jednak tylko kwestia czasu kiedy to stanie się możliwe. Póki co i tak na podstawie analiz posiadanego materiału etnogetycy wyraźnie skłaniają się do stawania po stronie antropologów, a więc optują za teorią autochtoniczną Słowian.

Co ciekawe, Buko tłumaczy też dlaczego budowano ziemianki, a nie duże domy halowe. Było to proste i szybkie budownictwo dla ludów wędrujących. Podaje przykład, że Anglowie i Sasi, podczas podboju wysp brytyjskich, pomimo, iż znali technikę budowy dużych domów drewnianych, jaką stosowali na swoich rodzimych terenach, na nowej ziemi także budowali ziemianki. Tak samo szybko lepiono garnki, które traktowano jako tymczasowe naczynia. Nie zabierano ze sobą na wyprawy 200 kg koła garncarskiego. To wyjaśnia zarzucany pochopnie Słowianom prymitywizm twórczy.

Znany archeolog komentuje też argument zwolenników prymitywizmu Słowian jakim ma być brak zdobień na tego typu naczyniach wytwarzanych doraźnie. Informuje, że według badań czeskich naukowców, naczynia te spełniały wszystkie podstawowe funkcje, co wyroby z koła garncarskiego. Tłumaczy to tym, że nie istniała taka potrzeba u ludów z tymczasowymi siedzibami. To samo dotyczy małej ilości biżuterii i innych przedmiotów, które podczas podróży raczej przeszkadzają.

Porównuje początkowy etap słowiańskiego osadnictwa do okresu amerykańskich pionierów. Na wozach podczas wędrówki ze wschodu na zachód nie mieli oni wiele, ale jak znaleźli swoje miejsce zaczęli budować miasta, a ich kultura niebawem zaczęła promieniować na inne kraje, w tym także europejskie. W opinii profesora, podobnie było ze Słowianami.

Jeśli chodzi o turbosłowian, Buko zauważa, że oliwy do ognia dolewali historycy, jak K. Szajnocha, którzy pochopnie i zbyt krytycznie oceniali poziom rozwoju cywilizacyjnego Słowian, zarzucając im prymitywizm kulturowy w stosunku do sąsiednich ludów, w tym głównie Germanów. Stąd też się wzięła jego wątpliwa koncepcja o wikińskim wkładzie w rozwój państwa pierwszych Piastów, którzy według tego naukowca nie byliby w stanie sami osiągnąć takiego sukcesu.

To ważne słowa znanego archeologa, krytykującego nieuzasadniony pesymizm wielu uczonych wobec słowiańskiego dziedzictwa kulturowego.

Buko zauważa też, że również wszystkie spory i niepewności na temat pochodzenia Słowian dają pole do konfabulacji nie tylko dla kłócących się o to naukowców, ale i innych osób zainteresowanych historią. Skoro niepewne jest imię i pochodzenie samego Mieszka, a co gorsza historycy wysuwają teorie nawet o jego germańskim pochodzeniu, to trudno się dziwić, że napotyka to opór i motywuje do różnych dywagacji.

Nadzieję na lepsze datowanie znalezisk Buko widzi w metodach AMS (badanie kości) oraz izotopowych (porównywanie składów izotopów stabilnych, w celu określenia czy dany wyrób jest lokalny czy importem).

Co więcej, potwierdza, że z badań zespołu prof. Bogdanowicza prowadzonych na pograniczu mazowiecko-ruskim wynika, że były tam społeczności zróżnicowane genetycznie, ale co ważne także grupy z haplotypami obecnymi tam od pradziejów. Wynika z tego, że osiadła tam ludność była autochtonami, a tylko pewna część to przybysze.

Widać, że Błaszczyk w części dyskusyjnej jakby okrakiem wycofuje się z teorii pustki osadniczej podając, że znajdywane są przedmioty i obiekty z tego okresu, których wcześniej nie znano oraz przywołuje teorię Leciejewicza, iż geneza Słowian mogła się odbyć na wschodzie i na zachodzie.

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze przeworskiej nie ma żadnych pochówków ale są inne ślady kultury materialnej z tamtego okresu, co oznacza, iż ludność ta musiała grzebać swoich zmarłych w nieznany archeologom sposób. Dobrze, że robi takie założenie, a nie wyciąga bzdurnych wniosków jak Godłowski, iż z racji braku śladów materialnych można przyjąć, że nikogo tam nie było. Tu Błaszczyk według podobnej logiki mógłby wnioskować, że skoro nie ma pochówków to znaczy, iż nikt tam nie umierał i przedstawiciele kultury przeworskiej żyli wiecznie, albo wszyscy byli brani do nieba wraz z ciałem. 

Buko podczas debaty wskazuje, że mimo, że mamy wiele historycznych poświadczeń o Sklawinach w basenie Morza Śródziemnego, to archeolodzy nie zidentyfikowali tam śladów kultury wczesnosłowiańskiej. Tłumaczy, to tym, że widocznie zaadaptowali oni szybko lokalną kulturę, co jest naiwne. Zwłaszcza mając na uwadze, że to inne ludy pozostając w bliższych kontaktach ze Sławianami ulegali slawizacji, wystarczy wymienić Rusów (o ile uznamy Waregów za nie Słowian), Wandalów (o ile przyjmiemy, że to lud germański), czy turkopochodnych Bułgarów. 

Parczewski przytacza natomiast przykład potwierdzający, że Grecy nie byli i nie są chętni do oznaczania znalezisk jako słowiańskie mających ewidentnie taki charakter, a także sprzeciwiają się prowadzeniu wykopalisk na stanowiskach potencjalnie uznawanych za słowiańskie. Taka nieprzyjazna postawa może wyjaśniać znikomy słowiański materiał z tamtych terenów. 

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze wielbarskiej nie ma w pochówkach broni, jak też i w wielu innych kojarzonych z ludami germańskimi i sugeruje, że skoro w grobach kultury przeworskiej była broń to może to słowiańskie osadnictwo sięgało bardziej na zachód niż się przyjmuje. To,  że wcześniej mówił o braku pochówków kultury przeworskiej to inna sprawa. Widocznie coś mu się pomyliło, jak zwykle. 

Co ciekawe, Parczewski odpowiada, że składanie broni do grobów to wyraźny motyw germański jakim się charakteryzuje kultura przeworska, a nie jest pewien, czy aby nie też czerniachowska. 

Gdy się czegoś takiego słucha można się pogubić. Nie dość, że panowie sami sobie zaprzeczają, to jeszcze każdy mówi co innego na ten sam temat. To, że znany archeolog nie jest pewien czy broń składano do grobów w danej kulturze pozostawię bez komentarza. 

Błaszczyk mówi o tzw. niewidoczności archeologicznej, co oznacza brak śladów kultury materialnej przy poświadczeniach historycznych, czego przykładem mogą być właśnie dawni Słowianie na terenach obecnej Grecji, czy Skandynawowie w Hiszpanii. 

Dodaje, przy akceptacji Parczewskiego, że upolitycznienie badań archeologicznych to coś normalnego, a za przykład, poza Grecją, podają próby prowadzenia badań na terenie grodów czerwieńskich, gdzie  zakazano Polakom kopać w ziemi. 

Na pytanie moderatora czy na naszych terenach możemy mówić o kontynuacji czy dyskontynuacji, Buko odpowiada, że nigdy nie było tak, że jakieś terytorium zostało całkowicie opuszczone, zawsze pozostawały pewne enklawy. 

Błaszczyk mówi o tzw. trzeciej drodze w sporze auto- i allochtonistów, a mianowicie etnogenezie wschodniej i zachodniej Słowian, o której wcześniej wspominał. Jeśli uznamy Wenedów za Protosłowian, a znane są poświadczenia ich osadnictwa na naszych ziemiach już w I w. n.e., to coś jest według niego na rzeczy. Ciekawe, że gdy o tym trąbią od dawna turbosłowianie to ten sam Błaszczyk się z tego naśmiewa.

Błaszczyk uważa grecką nazwę Sclavenoi za obcą, a rodzimą ma być nazwa Słowianie. To, że nie wie, iż to tylko obcy  zapis tego etnonimu, a greckie “cl” zastępuje słowiańskie “ł” i że Grecy mieli problem wymawianiem zrostu “sl”, dlatego dodawali dodatkową samogłoskę c=k”, to już inna sprawa. 

Co więcej, Błaszczyk mówi o haplogrupie R1a1a7 i wynikach badań genetycznych mówiących o zasiedzeniu przedstawicieli tej hp od 7000 lat, choć przy omawianiu tematu Wielkiej Lechii twierdził, że wnioski z badań DNA to lechickie bzdury. 

Parczewski przyznaje, że kompletnie nie zna się na badaniach DNA, ale uważa, że nie można ich jeszcze traktować jako materiału dowodowego. Trudno się dziwić takiej postawie, skoro się podaje za ucznia Godłowskiego i jego spadkobiercę naukowego. 

Innego zdania jest Buko, który zajmuje się takimi badaniami z zespołem Bogdanowicza i wyciąga wnioski o zasiedzeniu pewnych grup ludności staroeuropejskiej na obszarze mazowiecko-ruskim co najmniej od okresu starożytnego do czasów nowożytnych. 

Parczewski twierdzi, że według zgodnej opinii językoznawców nazwy wiele nazw rzecznych na naszych ziemiach pochodzi z czasów przedsłowiańskich, dlatego może się zgodzić z Buko, że pewne rzeczy ludy mogły przetrwać i zostały zasymilowane przez nadchodzących później Słowian. Konserwatyzm myślowy profesora, typowego allochtonisty, jak widać jest odporny na argumenty jego kolegów. 

Parczewski podkpiwa sobie z prof. Mańczaka, który twierdził, że etymologia nazwy Wisła jest typowo słowiańska i nie może być żadna inna, a językoznawcy podają przynajmniej 5 innych poważnych teorii jej pochodzenia, w tym germańską czy celtycką. Nie zauważa, iż w rzeczywistości tego typu nazwy mają jeden rodowód, a nie kilka, więc trzeba zdecydować, która z nich jest właściwa. Można spytać, jak te rozbieżności wobec nazwy Wisły mają się do jego stwierdzenia, iż językoznawcy są zgodni, co do obcego pochodzenia nazw większości polskich rzek? 

W ogóle przykład negatywnego odbioru przez Parczewskiego słowiańskiej etymologii Wisły ustalonej przez Mańczaka, z jego argumentacją, że bardziej wiarygodne są etymologie o dużej zgodności wśród językoznawców, jest zadziwiający. W tym bowiem przypadku takiej zgodności nie ma, o czym sam wspomniał, więc czemu tak zdecydowanie odrzuca propozycję Mańczaka? Czyżby brały tutaj górę względy pozanaukowe o jakich sam wcześniej mówił na przykładzie Grecji?

Błaszczyk, mimo iż wcześniej twierdził, że hp nie identyfikuje tożsamości, w innym miejscu stwierdza, że badania DNA przedstawicieli kultury wielbarskiej wykazały obecność hp R1b, czyli według niego Skandynawów. Ma to według niego obalać ustalenia antropologów w tym Piontka, czy Dąbrowskiego, którzy uważali, że w tej kulturze widać kontynuację od czasów starożytnych do wczesnego średniowiecza. 

Buko próbuje pogodzić obie teorie allo- i autochtoniczną tłumacząc, iż etnos biologiczny i etniczność kulturowa to różne sprawy. Ludność napływowa znad Dniepru miała słowiański etnos biologiczny i kulturowy, natomiast ludność, która się do nich przyłączyła lub zastana na danym terytorium i zeslawizowana cechowała się tylko słowiańskim etnosem kulturowym, a nie biologicznym. 

Błaszczyk informuje, że genetyka potwierdziła teorię M. Gimbutas, że indoeuropejczycy pochodzą ze stepów nadczarnomorskich. Mówi też o allochtonizmie 2.0, czyli uwzględniającym przybycie Słowian ze wschodu, ale zmieszanie się ich z ludnością miejscową zasiedziałą na naszych terenach (Godłowski mówił o 30% autochtonów).

Parczewski protestuje, gdy Błaszczyk zakłada słowiańskie pochodzenie Wenedów lokowanych na zachodzie, jak to czynili m. in. H. Łowmiański i G. Labuda. Konserwatywny archeolog twierdzi z przekonaniem, że nie ma żadnych źródeł pisanych mówiących o siedzibach Wenetów na zachód od Wisły.

Pan Cozac od serii “Tajemnice początków Polski” stwierdza, że wcześniej naukowcy nie chcieli się odnosić do teorii Wielkiej Lechii, bo to “nie uchodzi” dyskutować z nie naukowcami. Ale podczas Kongresu Miediewistów Polskich, grono naukowców z profesorem Strzelczykiem na czele zdecydowało, że należy coś zacząć robić. Argumentem Strzelczyka miała być zazdrość o to, że książki naukowe sprzedają się w nakładzie kilkaset sztuk, a te o Lechii w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. A więc nie o prawdę naukową tu chodzi, ale o chrapkę na kasę ze sprzedaży i zwykłą zawiść, czego profesory nie umieją ukryć. 

Buko już zapowiedział swoją książkę, która ma według niego odpowiadać potrzebom rynku i w barwny oraz przystępny sposób opowiadać o początkach państwa polskiego. Zatem pod wpływem idei lechickiej następuje mobilizacja naukowców do sprzedawania nauki w mniej naukowy sposób. Jak nam miło, że oprócz zainteresowania ludzi historią i czytaniem książek, także uczeni “coś zaczęli robić”, by nauka trafiła “pod strzechy”. Dobrze by było, żeby te nowsze publikacje naukowe poza przystępniejszym językiem i kolorowymi obrazkami miały także odpowiednią treść merytoryczną, a nie te same dogmaty powtarzane od lat. 

Ciekawe, że naukowcy uważają, że to prosty język i ilustracje wpływają na lepszą sprzedaż książek, skoro Błaszczyk ocenia, że lechickie publikacje to nudy. Zatem nudnawe teksty Parczewskiego okraszone kolorowymi obrazkami powinny być hitem rynkowym, więc skąd ten lament Strzelczyka i reszty uczonych-zazdrośników. 

Buko i Błaszczyk (ten ma jednak antylechicką fobię), jak widać po debacie, są już blisko na drodze do szukania kompromisu między allo- i autochtonistami, a tym samym bardziej prosłowiańskiego podejścia do faktów. Jednak tacy ludzie jak Parczewski wciąż będą chcieli ich zakrzyczeć i sprowadzić na ziemię do starych, jednoznacznie progermańskich ustaleń. 

Jedna pani nauczycielka z sali proponuje założenie portalu z prezentacją danych naukowych, bo książka według niej już mało kogo interesuje, tylko teraz liczy się klikanie. Ciekawe jak to się ma do utyskiwania profesorów, że Lechici sprzedają książki w wysokich nakładach, o których oni mogą tylko pomarzyć. 

Pani nie bierze pod uwagę, że naukowcy sami od siebie i za darmo nie będą prowadzić żadnych portali. Jest to domena pasjonatów i takich portali antylechickich i turbogermańskich też jest bez liku. 

Na koniec przedstawiciel DKŚ przyznał, że otrzymali dofinansowanie na organizację konferencji z budżetu partycypacyjnego, a projekt złożyła jedna osoba zbierając 15 podpisów, bo nie mogli oglądać “idiotycznych” filmików, a zakupionych książek nie dało się przeczytać. 

Ciekawe, bo lechickie filmiki ogląda setki tysięcy ludzi, a książki kupuje niewiele mniejsza liczba. Wychodzi na to, że to książek profesorów nie da się czytać, a nudnawe filmiki, jak ten z konferencji ogląda co najwyżej 1-2 tys. osób. Widać, że środowisko naukowe nie ma pojęcia w czym tkwi problem, próbują nieudolnie dyskredytować turbosłowian, mobilizują się do wydawania swoich książek i innej formie licząc na podobną sprzedaż biorąc pod uwagę zainteresowanie tematem, jakie nakręcili lechiccy autorzy, o czym nikt z prelegentów nawet się nie zająknął. 

Moderator przyznał, że do tej pory naukowcy żyli w mydlanej bańce, oderwani od ludzi spoza swego grona, ale zapomniał dodać, że w rozbiciu tejże bańki mieli udział głównie lechiccy pasjonaci, którym wypadałoby podziękować, a nie nimi straszyć. 

Kolejne prelekcje dotyczyły metodyki badań, w tym genetycznych, które powinny uświadomić naukowcom, że nie należy ich lekceważyć przy rozważaniach na temat etnogenezy Słowian.

Podsumowując, można stwierdzić, że konferencja była potrzebna. Nie udało się jej organizatorom ośmieszyć idei Wielkiej Lechii, a co więcej znana postać świata nauki jak prof. A. Buko uświadomiła wszystkim, że przyczyny takiego stanu rzeczy leżą w zaniedbaniach, nadinterpretacjach, niejednomyślności i nadmiernym krytycyzmie samych naukowców, za co mu należy podziekować.  

Pokazał on przyczyny rozwoju turbosłowiańskich idei i nie odciął się od nich jednoznacznie, a co więcej uzasadniał, że jest coraz więcej dowodów, zarówno na wysoki poziom rozwoju społeczności wczesnych Słowian oraz ich autochtonizm, które są podstawą różnych prosłowiańskich teorii.

Jak widać przekonanie A. Wójcika i jemu podobnych o wyznawaniu teorii allochtonicznej przez naukowców dotyczy głównie części historyków i archeologów. Natomiast praktycznie wszyscy antropolodzy i etnogenetycy preferują raczej opcję autochtoniczną. 

Buko jak głos rozsądku zamiast uporządkować wiedzę i ugruntować dotychczasowe dogmaty w sprawie etnogenezy Słowian, na co zapewne liczyli organizatorzy, wprowadził pewien zamęt i niepewność. Być może dzięki temu naukowcy i ich wszyscy młodzi, internetowi obrońcy-hejterzy będą ostrożniejsi w rzucaniu jednoznacznych sądów wobec tez turbosłowiańskich autorów. 

Buko swoimi uwagami pośrednio wskazał też swoim kolegom, że powinni oni się douczyć. Można by rzec “lekarzu lecz się sam”. Ma też nadzieję, że dzięki nowym metodom przyszłe badania pozwolą na uzyskiwanie bardziej wiarygodnych wyników, co ograniczy pole do spekulacji. 

Pozostaje nam wierzyć, że tak się stanie, a kolejne konferencje i debaty na temat pochodzenia Słowian nie będą wymierzone w zwolenników Wielkiej Lechii, ale konkretnie będą się odnosić do tez przez nich przedstawianych. 

Moim zdaniem trzeba oddzielić ziarno od plew. Sam odcinam się od wielu szalonych teorii Szydłowskiego, czy mam dystans do Kroniki Prokosza i wniosków jakie wysuwa Bieszk na jej podstawie. Uważam też, że Białczyński zmyślił większość swojej słowiańskiej mitologii. Doceniam natomiast kilka ważnych wniosków, dociekliwość i często mrówczą pracę tych autorów. Jednak krytycy wrzucają nas wszystkich do jednego worka, a co gorsza porównują z internetowymi wyznawcami spiskowych teorii typu “płaska ziemia”, aby celowo zdyskredytować całe turbosłowiańskie środowisko. 

Uważam, że poza turbosłowianami czy turbolechitami, o których pisze Wójcik w polecanej na konferencji książce, są jeszcze prosłowianie walczący o właściwe traktowanie i rozumienie słowiańskiego dziedzictwa. Dobrze by było, gdyby w tym gronie, poza pasjonatami, było coraz więcej świadomych naukowców.  

Tomasz J. Kosiński 

03.12.2019