Początki narodu polskiego według prof. H. Samsonowicza – komentarz

Wykład H. Samsonowicza

W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.

Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.

Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.

Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.

Tutaj link do wykładu na YT: https://youtu.be/6d_U5RVw2iA

Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.

Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.

Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?

Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.

Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.

Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.

Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak,  ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.

Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).

Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.

Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?

Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.

Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.

Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.

Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.

Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.

Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.

Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było?  Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?

Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie.  Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.

Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.

Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.

Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.

Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.

Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.

Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?

Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.

Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.

To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.

Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.

Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.

Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.

Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.

Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.

To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.

Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.

Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.

W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.

W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.

Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.

My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.

Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.

Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.

Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.

Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.

To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.

Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.

Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.

Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.

Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.

Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.

Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?

Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.

Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.

Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.

W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.

Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.

Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.

Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.

Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.

To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.

Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?

Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.

Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.

Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.

Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.

Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.

Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy  bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.

Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.

To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.

Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.

Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.

Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.

Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.

Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.

O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.

Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.

Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.

Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?

Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.

My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.

Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.

Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.

Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.

Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.

Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.

Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.

Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.

Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.

Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.

Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.

Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.

Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności  Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.

Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.

Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.

Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.

Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.

Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.

Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.

Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.

W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.

Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.

Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?

To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.

Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.

Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).

Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.

Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.

 

10.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Uczony, ucz się sam, czyli relacja z antylechickiej konferencji “Starożytna historia Europy Środkowej” – dzień 1

Konferencja antylechicka

W dniach 9-10 listopada 2019 odbyła się konferencja “Starożytna historia Europy Środkowej” – Archeologia i metodyka badań.

Program i zapowiedź konferencji: https://dks.art.pl/pl/repertuar/starozytna_historia_europy_srodkowej_archeologia

Relacja video z pierwszego dnia konferencji: https://youtu.be/Cm3yKnHYPXc

Moja relacja i komentarz z drugiego dnia konferencji: https://wedukacja.pl/konferencja-starozytna-historia-europy-srodkowej-relacja-i-komentarz-z-drugiego-dnia

Pierwszego dnia konferencji panelistami byli: prof. Andrzej Buko, prof. Michał Parczewski, dr Dariusz Błaszczyk, dr Łukasz Maurycy Stanaszek (moderator).

W zapowiedziach, poza przedstawieniem programu wykładów głównie z zakresu etnogenezy Słowian, czytamy “Rozprawimy się też z mitem ‘Wielkiej Lechii’, coraz częściej obecnym w przestrzeni publicznej.” Konferencja ta pokazała jednak jak naukowcy ośmieszają się sami podczas próby ośmieszania tej teorii.

Po nudnym wystąpieniu pierwszego prelegenta prof. Parczewskiego, do mikrofonu dorwał się dr Dariusz Błaszczyk, archeolog zajmujący się metodologią badań, omawiający teorię Wielkiej Lechii. Zaczął od pochwalenia śmiechów części publiczności, gdy przedstawił planszę początkową swojej prezentacji o Wielkiej Lechii i turbosłowianach.

Wyjaśnia, że wahał się czy omawiać ten temat. Uważa jednak, że gdy się o tym mówi to się afirmuje tę teorię, natomiast, gdy się ją przemilcza, to się z nią zgadza. Musiał więc zabrać głos w tej sprawie. I dobrze, że musiał, bo pokazał, że nie za bardzo ma pojęcie, o czym mówi.

Ubolewa, że filmiki o Wielkiej Lechii mają więcej polubień niż łapek w dół. Uznaje, że dla środowiska naukowego jest to dość niepokojące. Martwi się też, że większość komentarzy jest tam pozytywnych.

Nasz doktor pokazuje “kto za tym stoi” wymieniając 4 główne nazwiska: Janusz Bieszk (ma być papieżem ruchu), Paweł Szydłowski, Tadeusz Kosiński (widać, że nie czytał żadnej mojej pracy tylko powiela błąd z moim imieniem z książki Żuchowicza), Czesław Białczyński.

Zasmuca go fakt, że Bieszk sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a książki naukowe sprzedają się jedynie w ilości kilkuset sztuk. Nie omieszkał stwierdzić, że dementuje pogłoski o spisku naukowców, Kościoła i Watykanu, deklarując, że nic nie jest ukrywane. Doprawdy? A skąd taka pewność? Na razie widzimy tylko, że Błaszczyk nie umie ukryć swoich niekompetencji w temacie jaki omawia.

Przyznaje, że nie czytał książek turbolechickich, ale je przeglądał. Stwierdza też, że na spotkanie naukowe jak owa konferencja nie ma możliwości zaproszenia jakiegokolwiek z Wielkolechitów, ale zaraz obłudnie mówi, że nie lubią się oni konfrontować, by unikać trudnych pytań. Czyli nauka nie chce rozmawiać z Lechitami oko w oko, robi konferencje we własnym gronie nie zapraszając osób, z których mogą sobie publicznie drwić, a jednocześnie zarzuca im, że robią to samo. Pięknie to pokazuje całą hipokryzję środowiska naukowego.

Nasz doktor stwierdza, że prekursorem turbolechityzmu był Wincenty Kadłubek, który był co prawda wysoce wykształcony (studia m. in. w Paryzu), ale miał pisać – według niezbyt wyedukowanego Błaszczyka – dyrdymały.

W dalszej części swojego wystąpienia powiela dogmat o cysternach na Łysej Górze, śmiejąc się z teorii Kudlińskiego, że to mogą być krypty słowiańskich królów. Drwi, że ta postać ma się za odkrywcę czegoś dawno odkrytego, choć sam wykorzystuje fotografię zrobioną przez ekipę akurat samego Kudlińskiego, a nie geologów, którzy w latach 60. badali to miejsce. Nie dodaje też, że nikt z naukowców nie zainteresował się tym tematem od tamtej pory i mało kto by o nim słyszał, gdyby nie akcja Kudlińskiego.

Dalej przytacza dogmaty o rzekomych fałszerstwach idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich, podając tym razem na tablicy poprawnie moje imię i nazwisko (Tomasz Kosiński). Stwierdza, że to “odgrzewany kotlet”, bo już w XIX wieku uznano oba znaleziska za mistyfikację.

Bezwiednie twierdzi, że idole prilwickie są podrobione i można je obejrzeć w Szwerinie, co oznacza, iż nie ma pojęcia, że nie są one tam eksponowane, ale trzymane w sejfach podziemnych magazynów. Dopiero po moim śledztwie w tej sprawie i wydobyciu ich na światło dzienne, zorganizowano wystawę w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, by podkreślić fakt, że nie są one ukrywane – oczywiście prezentowano je tam jako fałszywki.

Nasi naukowcy mieli zatem w rękach kilka idoli i nie zrobili żadnych badań nowymi metodami tylko zawierzyli propagandzie pruskiego zaborcy. Mogę to nazwać jedynie skandalem.

Zabawny jest argument prelegenta pokazujacego idole, o tym, że na pierwszy rzut oka ma być widać, że figurki nie mogły powstać w średniowieczu, ale w XVIII wieku. Pokazuje to nam wyraźnie, że nasi naukowcy stosują metodę naukową, zwaną potocznie “na oko”.

Dalej nasz panelista już się całkowicie ośmiesza przy referowaniu tematu tablicy Leszka Awiłło, gdy przy odczytywaniu napisu z planszy przyznaje, że jego łacina jest słaba i nigdy jej się dobrze nie uczył. Archeolog w Polsce jak widać nie musi znać łaciny. Nie przeszkadzało mu to jednak w wytykaniu tej słabości Bieszkowi. Mamy tu więc kolejny przykład ignorancji i hipokryzji.

Teorię o istnieniu i rozprzestrzenianiu się haplogrupy ario-słowiańskiej nazywa bzdurami, zapewne ku zdziwieniu prof. Buko i części zebranych. 

A już kompletnie odpływa komentując informację na tablicy z kolumny Zygmunta III Wazy, że liczba 44 nie dotyczy królów polskich, ale ma to być według niego… suma królów polskich i szwedzkich. Nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że w kronikach z czasów tego władcy podawano poczet władców lechickich i polskich obejmujący najczęściej 44 postaci, z Zygmuntem III Wazą włącznie. To z kolei ewidentny przykład albo niewiedzy, albo celowego przemilczania ogólnie dostępnych danych.

Pod koniec nasz prelegent całkowicie się pogubił w przekonywaniu, że “w nauce najpierw stawia się tezę, a później się szuka dowodów”, gdy tymczasem turbosłowianie mają działać inaczej, gdyż oni… “najpierw stawiają tezę, a później szukają dowodów”. Jest różnica, nieprawdaż?

Błaszczyk twierdzi, że popularność idei wielkolechickiej wzrasta i należy temu zapobiegać. Panelista zamiast jednak rozprawić się z teorią Wielkiej Lechii, co szumnie zapowiadano w komunikatach promocyjnych, to ją tylko próbował nieudolnie ośmieszyć, choć swoim wystąpieniem ośmieszył jedynie samego siebie, a tym samym środowisko naukowe, które reprezentuje.

Poproszony o skomentowanie prelekcji Parczewskiego i Błaszczyka prof. A. Buko, niespodziewanie i ku zaskoczeniu niektórych zebranych, przyznał, że antropologowie polscy na podstawie swoich badań zdecydowanie opowiadają się za teorią autochtoniczną, wchodząc tym samym w spór z historykami i archeologami wyznającymi kossinowską teorię allochtoniczną.

Buko zwraca też uwagę na ubogość materiału do badań genetycznych, gdyż Słowianie palili swoich zmarłych i wydobycie DNA ze spalonych szczątków jest bardzo trudne. Moim zdaniem to jednak tylko kwestia czasu kiedy to stanie się możliwe. Póki co i tak na podstawie analiz posiadanego materiału etnogetycy wyraźnie skłaniają się do stawania po stronie antropologów, a więc optują za teorią autochtoniczną Słowian.

Co ciekawe, Buko tłumaczy też dlaczego budowano ziemianki, a nie duże domy halowe. Było to proste i szybkie budownictwo dla ludów wędrujących. Podaje przykład, że Anglowie i Sasi, podczas podboju wysp brytyjskich, pomimo, iż znali technikę budowy dużych domów drewnianych, jaką stosowali na swoich rodzimych terenach, na nowej ziemi także budowali ziemianki. Tak samo szybko lepiono garnki, które traktowano jako tymczasowe naczynia. Nie zabierano ze sobą na wyprawy 200 kg koła garncarskiego. To wyjaśnia zarzucany pochopnie Słowianom prymitywizm twórczy.

Znany archeolog komentuje też argument zwolenników prymitywizmu Słowian jakim ma być brak zdobień na tego typu naczyniach wytwarzanych doraźnie. Informuje, że według badań czeskich naukowców, naczynia te spełniały wszystkie podstawowe funkcje, co wyroby z koła garncarskiego. Tłumaczy to tym, że nie istniała taka potrzeba u ludów z tymczasowymi siedzibami. To samo dotyczy małej ilości biżuterii i innych przedmiotów, które podczas podróży raczej przeszkadzają.

Porównuje początkowy etap słowiańskiego osadnictwa do okresu amerykańskich pionierów. Na wozach podczas wędrówki ze wschodu na zachód nie mieli oni wiele, ale jak znaleźli swoje miejsce zaczęli budować miasta, a ich kultura niebawem zaczęła promieniować na inne kraje, w tym także europejskie. W opinii profesora, podobnie było ze Słowianami.

Jeśli chodzi o turbosłowian, Buko zauważa, że oliwy do ognia dolewali historycy, jak K. Szajnocha, którzy pochopnie i zbyt krytycznie oceniali poziom rozwoju cywilizacyjnego Słowian, zarzucając im prymitywizm kulturowy w stosunku do sąsiednich ludów, w tym głównie Germanów. Stąd też się wzięła jego wątpliwa koncepcja o wikińskim wkładzie w rozwój państwa pierwszych Piastów, którzy według tego naukowca nie byliby w stanie sami osiągnąć takiego sukcesu.

To ważne słowa znanego archeologa, krytykującego nieuzasadniony pesymizm wielu uczonych wobec słowiańskiego dziedzictwa kulturowego.

Buko zauważa też, że również wszystkie spory i niepewności na temat pochodzenia Słowian dają pole do konfabulacji nie tylko dla kłócących się o to naukowców, ale i innych osób zainteresowanych historią. Skoro niepewne jest imię i pochodzenie samego Mieszka, a co gorsza historycy wysuwają teorie nawet o jego germańskim pochodzeniu, to trudno się dziwić, że napotyka to opór i motywuje do różnych dywagacji.

Nadzieję na lepsze datowanie znalezisk Buko widzi w metodach AMS (badanie kości) oraz izotopowych (porównywanie składów izotopów stabilnych, w celu określenia czy dany wyrób jest lokalny czy importem).

Co więcej, potwierdza, że z badań zespołu prof. Bogdanowicza prowadzonych na pograniczu mazowiecko-ruskim wynika, że były tam społeczności zróżnicowane genetycznie, ale co ważne także grupy z haplotypami obecnymi tam od pradziejów. Wynika z tego, że osiadła tam ludność była autochtonami, a tylko pewna część to przybysze.

Widać, że Błaszczyk w części dyskusyjnej jakby okrakiem wycofuje się z teorii pustki osadniczej podając, że znajdywane są przedmioty i obiekty z tego okresu, których wcześniej nie znano oraz przywołuje teorię Leciejewicza, iż geneza Słowian mogła się odbyć na wschodzie i na zachodzie.

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze przeworskiej nie ma żadnych pochówków ale są inne ślady kultury materialnej z tamtego okresu, co oznacza, iż ludność ta musiała grzebać swoich zmarłych w nieznany archeologom sposób. Dobrze, że robi takie założenie, a nie wyciąga bzdurnych wniosków jak Godłowski, iż z racji braku śladów materialnych można przyjąć, że nikogo tam nie było. Tu Błaszczyk według podobnej logiki mógłby wnioskować, że skoro nie ma pochówków to znaczy, iż nikt tam nie umierał i przedstawiciele kultury przeworskiej żyli wiecznie, albo wszyscy byli brani do nieba wraz z ciałem. 

Buko podczas debaty wskazuje, że mimo, że mamy wiele historycznych poświadczeń o Sklawinach w basenie Morza Śródziemnego, to archeolodzy nie zidentyfikowali tam śladów kultury wczesnosłowiańskiej. Tłumaczy, to tym, że widocznie zaadaptowali oni szybko lokalną kulturę, co jest naiwne. Zwłaszcza mając na uwadze, że to inne ludy pozostając w bliższych kontaktach ze Sławianami ulegali slawizacji, wystarczy wymienić Rusów (o ile uznamy Waregów za nie Słowian), Wandalów (o ile przyjmiemy, że to lud germański), czy turkopochodnych Bułgarów. 

Parczewski przytacza natomiast przykład potwierdzający, że Grecy nie byli i nie są chętni do oznaczania znalezisk jako słowiańskie mających ewidentnie taki charakter, a także sprzeciwiają się prowadzeniu wykopalisk na stanowiskach potencjalnie uznawanych za słowiańskie. Taka nieprzyjazna postawa może wyjaśniać znikomy słowiański materiał z tamtych terenów. 

Błaszczyk zwraca uwagę, że w kulturze wielbarskiej nie ma w pochówkach broni, jak też i w wielu innych kojarzonych z ludami germańskimi i sugeruje, że skoro w grobach kultury przeworskiej była broń to może to słowiańskie osadnictwo sięgało bardziej na zachód niż się przyjmuje. To,  że wcześniej mówił o braku pochówków kultury przeworskiej to inna sprawa. Widocznie coś mu się pomyliło, jak zwykle. 

Co ciekawe, Parczewski odpowiada, że składanie broni do grobów to wyraźny motyw germański jakim się charakteryzuje kultura przeworska, a nie jest pewien, czy aby nie też czerniachowska. 

Gdy się czegoś takiego słucha można się pogubić. Nie dość, że panowie sami sobie zaprzeczają, to jeszcze każdy mówi co innego na ten sam temat. To, że znany archeolog nie jest pewien czy broń składano do grobów w danej kulturze pozostawię bez komentarza. 

Błaszczyk mówi o tzw. niewidoczności archeologicznej, co oznacza brak śladów kultury materialnej przy poświadczeniach historycznych, czego przykładem mogą być właśnie dawni Słowianie na terenach obecnej Grecji, czy Skandynawowie w Hiszpanii. 

Dodaje, przy akceptacji Parczewskiego, że upolitycznienie badań archeologicznych to coś normalnego, a za przykład, poza Grecją, podają próby prowadzenia badań na terenie grodów czerwieńskich, gdzie  zakazano Polakom kopać w ziemi. 

Na pytanie moderatora czy na naszych terenach możemy mówić o kontynuacji czy dyskontynuacji, Buko odpowiada, że nigdy nie było tak, że jakieś terytorium zostało całkowicie opuszczone, zawsze pozostawały pewne enklawy. 

Błaszczyk mówi o tzw. trzeciej drodze w sporze auto- i allochtonistów, a mianowicie etnogenezie wschodniej i zachodniej Słowian, o której wcześniej wspominał. Jeśli uznamy Wenedów za Protosłowian, a znane są poświadczenia ich osadnictwa na naszych ziemiach już w I w. n.e., to coś jest według niego na rzeczy. Ciekawe, że gdy o tym trąbią od dawna turbosłowianie to ten sam Błaszczyk się z tego naśmiewa.

Błaszczyk uważa grecką nazwę Sclavenoi za obcą, a rodzimą ma być nazwa Słowianie. To, że nie wie, iż to tylko obcy  zapis tego etnonimu, a greckie “cl” zastępuje słowiańskie “ł” i że Grecy mieli problem wymawianiem zrostu “sl”, dlatego dodawali dodatkową samogłoskę c=k”, to już inna sprawa. 

Co więcej, Błaszczyk mówi o haplogrupie R1a1a7 i wynikach badań genetycznych mówiących o zasiedzeniu przedstawicieli tej hp od 7000 lat, choć przy omawianiu tematu Wielkiej Lechii twierdził, że wnioski z badań DNA to lechickie bzdury. 

Parczewski przyznaje, że kompletnie nie zna się na badaniach DNA, ale uważa, że nie można ich jeszcze traktować jako materiału dowodowego. Trudno się dziwić takiej postawie, skoro się podaje za ucznia Godłowskiego i jego spadkobiercę naukowego. 

Innego zdania jest Buko, który zajmuje się takimi badaniami z zespołem Bogdanowicza i wyciąga wnioski o zasiedzeniu pewnych grup ludności staroeuropejskiej na obszarze mazowiecko-ruskim co najmniej od okresu starożytnego do czasów nowożytnych. 

Parczewski twierdzi, że według zgodnej opinii językoznawców nazwy wiele nazw rzecznych na naszych ziemiach pochodzi z czasów przedsłowiańskich, dlatego może się zgodzić z Buko, że pewne rzeczy ludy mogły przetrwać i zostały zasymilowane przez nadchodzących później Słowian. Konserwatyzm myślowy profesora, typowego allochtonisty, jak widać jest odporny na argumenty jego kolegów. 

Parczewski podkpiwa sobie z prof. Mańczaka, który twierdził, że etymologia nazwy Wisła jest typowo słowiańska i nie może być żadna inna, a językoznawcy podają przynajmniej 5 innych poważnych teorii jej pochodzenia, w tym germańską czy celtycką. Nie zauważa, iż w rzeczywistości tego typu nazwy mają jeden rodowód, a nie kilka, więc trzeba zdecydować, która z nich jest właściwa. Można spytać, jak te rozbieżności wobec nazwy Wisły mają się do jego stwierdzenia, iż językoznawcy są zgodni, co do obcego pochodzenia nazw większości polskich rzek? 

W ogóle przykład negatywnego odbioru przez Parczewskiego słowiańskiej etymologii Wisły ustalonej przez Mańczaka, z jego argumentacją, że bardziej wiarygodne są etymologie o dużej zgodności wśród językoznawców, jest zadziwiający. W tym bowiem przypadku takiej zgodności nie ma, o czym sam wspomniał, więc czemu tak zdecydowanie odrzuca propozycję Mańczaka? Czyżby brały tutaj górę względy pozanaukowe o jakich sam wcześniej mówił na przykładzie Grecji?

Błaszczyk, mimo iż wcześniej twierdził, że hp nie identyfikuje tożsamości, w innym miejscu stwierdza, że badania DNA przedstawicieli kultury wielbarskiej wykazały obecność hp R1b, czyli według niego Skandynawów. Ma to według niego obalać ustalenia antropologów w tym Piontka, czy Dąbrowskiego, którzy uważali, że w tej kulturze widać kontynuację od czasów starożytnych do wczesnego średniowiecza. 

Buko próbuje pogodzić obie teorie allo- i autochtoniczną tłumacząc, iż etnos biologiczny i etniczność kulturowa to różne sprawy. Ludność napływowa znad Dniepru miała słowiański etnos biologiczny i kulturowy, natomiast ludność, która się do nich przyłączyła lub zastana na danym terytorium i zeslawizowana cechowała się tylko słowiańskim etnosem kulturowym, a nie biologicznym. 

Błaszczyk informuje, że genetyka potwierdziła teorię M. Gimbutas, że indoeuropejczycy pochodzą ze stepów nadczarnomorskich. Mówi też o allochtonizmie 2.0, czyli uwzględniającym przybycie Słowian ze wschodu, ale zmieszanie się ich z ludnością miejscową zasiedziałą na naszych terenach (Godłowski mówił o 30% autochtonów).

Parczewski protestuje, gdy Błaszczyk zakłada słowiańskie pochodzenie Wenedów lokowanych na zachodzie, jak to czynili m. in. H. Łowmiański i G. Labuda. Konserwatywny archeolog twierdzi z przekonaniem, że nie ma żadnych źródeł pisanych mówiących o siedzibach Wenetów na zachód od Wisły.

Pan Cozac od serii “Tajemnice początków Polski” stwierdza, że wcześniej naukowcy nie chcieli się odnosić do teorii Wielkiej Lechii, bo to “nie uchodzi” dyskutować z nie naukowcami. Ale podczas Kongresu Miediewistów Polskich, grono naukowców z profesorem Strzelczykiem na czele zdecydowało, że należy coś zacząć robić. Argumentem Strzelczyka miała być zazdrość o to, że książki naukowe sprzedają się w nakładzie kilkaset sztuk, a te o Lechii w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. A więc nie o prawdę naukową tu chodzi, ale o chrapkę na kasę ze sprzedaży i zwykłą zawiść, czego profesory nie umieją ukryć. 

Buko już zapowiedział swoją książkę, która ma według niego odpowiadać potrzebom rynku i w barwny oraz przystępny sposób opowiadać o początkach państwa polskiego. Zatem pod wpływem idei lechickiej następuje mobilizacja naukowców do sprzedawania nauki w mniej naukowy sposób. Jak nam miło, że oprócz zainteresowania ludzi historią i czytaniem książek, także uczeni “coś zaczęli robić”, by nauka trafiła “pod strzechy”. Dobrze by było, żeby te nowsze publikacje naukowe poza przystępniejszym językiem i kolorowymi obrazkami miały także odpowiednią treść merytoryczną, a nie te same dogmaty powtarzane od lat. 

Ciekawe, że naukowcy uważają, że to prosty język i ilustracje wpływają na lepszą sprzedaż książek, skoro Błaszczyk ocenia, że lechickie publikacje to nudy. Zatem nudnawe teksty Parczewskiego okraszone kolorowymi obrazkami powinny być hitem rynkowym, więc skąd ten lament Strzelczyka i reszty uczonych-zazdrośników. 

Buko i Błaszczyk (ten ma jednak antylechicką fobię), jak widać po debacie, są już blisko na drodze do szukania kompromisu między allo- i autochtonistami, a tym samym bardziej prosłowiańskiego podejścia do faktów. Jednak tacy ludzie jak Parczewski wciąż będą chcieli ich zakrzyczeć i sprowadzić na ziemię do starych, jednoznacznie progermańskich ustaleń. 

Jedna pani nauczycielka z sali proponuje założenie portalu z prezentacją danych naukowych, bo książka według niej już mało kogo interesuje, tylko teraz liczy się klikanie. Ciekawe jak to się ma do utyskiwania profesorów, że Lechici sprzedają książki w wysokich nakładach, o których oni mogą tylko pomarzyć. 

Pani nie bierze pod uwagę, że naukowcy sami od siebie i za darmo nie będą prowadzić żadnych portali. Jest to domena pasjonatów i takich portali antylechickich i turbogermańskich też jest bez liku. 

Na koniec przedstawiciel DKŚ przyznał, że otrzymali dofinansowanie na organizację konferencji z budżetu partycypacyjnego, a projekt złożyła jedna osoba zbierając 15 podpisów, bo nie mogli oglądać “idiotycznych” filmików, a zakupionych książek nie dało się przeczytać. 

Ciekawe, bo lechickie filmiki ogląda setki tysięcy ludzi, a książki kupuje niewiele mniejsza liczba. Wychodzi na to, że to książek profesorów nie da się czytać, a nudnawe filmiki, jak ten z konferencji ogląda co najwyżej 1-2 tys. osób. Widać, że środowisko naukowe nie ma pojęcia w czym tkwi problem, próbują nieudolnie dyskredytować turbosłowian, mobilizują się do wydawania swoich książek i innej formie licząc na podobną sprzedaż biorąc pod uwagę zainteresowanie tematem, jakie nakręcili lechiccy autorzy, o czym nikt z prelegentów nawet się nie zająknął. 

Moderator przyznał, że do tej pory naukowcy żyli w mydlanej bańce, oderwani od ludzi spoza swego grona, ale zapomniał dodać, że w rozbiciu tejże bańki mieli udział głównie lechiccy pasjonaci, którym wypadałoby podziękować, a nie nimi straszyć. 

Kolejne prelekcje dotyczyły metodyki badań, w tym genetycznych, które powinny uświadomić naukowcom, że nie należy ich lekceważyć przy rozważaniach na temat etnogenezy Słowian.

Podsumowując, można stwierdzić, że konferencja była potrzebna. Nie udało się jej organizatorom ośmieszyć idei Wielkiej Lechii, a co więcej znana postać świata nauki jak prof. A. Buko uświadomiła wszystkim, że przyczyny takiego stanu rzeczy leżą w zaniedbaniach, nadinterpretacjach, niejednomyślności i nadmiernym krytycyzmie samych naukowców, za co mu należy podziekować.  

Pokazał on przyczyny rozwoju turbosłowiańskich idei i nie odciął się od nich jednoznacznie, a co więcej uzasadniał, że jest coraz więcej dowodów, zarówno na wysoki poziom rozwoju społeczności wczesnych Słowian oraz ich autochtonizm, które są podstawą różnych prosłowiańskich teorii.

Jak widać przekonanie A. Wójcika i jemu podobnych o wyznawaniu teorii allochtonicznej przez naukowców dotyczy głównie części historyków i archeologów. Natomiast praktycznie wszyscy antropolodzy i etnogenetycy preferują raczej opcję autochtoniczną. 

Buko jak głos rozsądku zamiast uporządkować wiedzę i ugruntować dotychczasowe dogmaty w sprawie etnogenezy Słowian, na co zapewne liczyli organizatorzy, wprowadził pewien zamęt i niepewność. Być może dzięki temu naukowcy i ich wszyscy młodzi, internetowi obrońcy-hejterzy będą ostrożniejsi w rzucaniu jednoznacznych sądów wobec tez turbosłowiańskich autorów. 

Buko swoimi uwagami pośrednio wskazał też swoim kolegom, że powinni oni się douczyć. Można by rzec “lekarzu lecz się sam”. Ma też nadzieję, że dzięki nowym metodom przyszłe badania pozwolą na uzyskiwanie bardziej wiarygodnych wyników, co ograniczy pole do spekulacji. 

Pozostaje nam wierzyć, że tak się stanie, a kolejne konferencje i debaty na temat pochodzenia Słowian nie będą wymierzone w zwolenników Wielkiej Lechii, ale konkretnie będą się odnosić do tez przez nich przedstawianych. 

Moim zdaniem trzeba oddzielić ziarno od plew. Sam odcinam się od wielu szalonych teorii Szydłowskiego, czy mam dystans do Kroniki Prokosza i wniosków jakie wysuwa Bieszk na jej podstawie. Uważam też, że Białczyński zmyślił większość swojej słowiańskiej mitologii. Doceniam natomiast kilka ważnych wniosków, dociekliwość i często mrówczą pracę tych autorów. Jednak krytycy wrzucają nas wszystkich do jednego worka, a co gorsza porównują z internetowymi wyznawcami spiskowych teorii typu “płaska ziemia”, aby celowo zdyskredytować całe turbosłowiańskie środowisko. 

Uważam, że poza turbosłowianami czy turbolechitami, o których pisze Wójcik w polecanej na konferencji książce, są jeszcze prosłowianie walczący o właściwe traktowanie i rozumienie słowiańskiego dziedzictwa. Dobrze by było, gdyby w tym gronie, poza pasjonatami, było coraz więcej świadomych naukowców.  

Tomasz J. Kosiński 

03.12.2019