Wielka Lechia – Wielki problem, czyli wystawa i konferencja kolesi, z neofaszyzmem, nepotyzmem i niesławą w tle

screen z filmiku Górewicza o wystawie na temat Wielkiej Lechii

Lechityzm ma być gorszy od faszyzmu w rozumieniu – o ironio losu – neofaszysty, rasisty, gloryfikatora satanizmu, nazi-poganina[1] i niedawnego wielbiciela Lechitów[2] Igora Górewicza oraz jego kolegi Michała Bogackiego z Muzeum Początków Państwa Polskiego (MPPP) w Gnieźnie. Nie tylko ci Panowie mają wielki problem z Wielką Lechią, która ideowo koliduje z hasłami o Wielkiej Rosji. A używanie porównań lechizmu do faszyzmu, co robią w komentarzach online na ten temat m.in. Górewicz z Triglava i Wójcik z Sigillum Authenticum, to stalinowska narracja, obrzydzająca Polakom sarmatyzm (kiedy Polacy zdobyli Moskwę) i sanację (kiedy wygraliśmy wojnę polsko-radziecką w latach 1920-1921, a potem osadzano komunistów w więzieniach)

W filmiku na YouTube, będącym reportażem z wystawy w MPPP w Gnieźnie pt. „Wielka Lechia – Wielka ściema”[3] Górewicz nazywa rozprawianie o Lechii „tym, co najbardziej pokraczne w polskiej historiografii”, a jej zwolenników „krzykaczami”. Kłamliwie twierdzi też, że lechiści (nie podaje jednak, o kogo konkretnie mu chodzi) traktują tę koncepcję historyczną, jako „prawdę objawioną, którą to niecne, ciemne siły ukrywają przed Polakami”. Mówienie w liczbie mnogiej, bez konkretnych przykładów, jest oczywiście typowym zabiegiem propagandowym, mającym za zadanie zdyskredytowanie odmiennego poglądu na historię i jego propagatorów, zaczynając od Kadłubka, Długosza, Boguchwała (biskupów katolickich), przez liczne grono historyków z Lelewelem i biskupem Naruszewiczem na czele, a na Bieszku kończąc.

Forma kpienia i naigrywania się z bezimiennych, rzekomo lechickich, twórców jakichś map, typu Lechina Empire, pobranych z Internetu, które są najprawdopodobniej dziełem młodych hejterów, robiących tego typu memy dla ogólnej „beki” i przypisywanie ich autorom książek, choć w żadnej drukowanej publikacji nie można znaleźć, by ktokolwiek uznawał wspomnianą mapkę za oryginał, czy tym bardziej jakikolwiek dowód na istnienie Lechii, jest zwykłym kłamstwem. Ale, że nie podano w filmiku nazwisk, kto niby tak miał twierdzić, czy pisać o tym książki, to tacy mąciciele historii i manipulatorzy, jak Górewicz, nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności. Nie jestem pewien, czy nie ma jednak takich rzeczy na planszach wystawowych, a z pewnością żartowano sobie z tego podczas pogadanki znajomków zwanej szumnie „konferencją” towarzyszącej wystawie.

Może przyjrzyjmy się, co na temat tej mapy pisze Bieszk, przywoływany przez organizatorów wystawy, którzy, jak widać, kompletnie nie znają treści jego książek. W „Słowiańskich królach Lechi” (2015), co prawda, dał się zwieść przekazowi płynącemu z tej przerobionej mapy:

“24. „Europe and the East Roman Empire 533-600, LECHINA EMPIRE” (Europa i Imperium Wschodniorzymskie w latach 533-600, Imperium Lechitów).

Na angielskiej mapie pokazano m.in. ogromne Lechickie Imperium Ariów-Słowian, nazwane „Lechina Empire”, będące u szczytu swej potęgi w latach 533-600.

Zgodnie z mapą Imperium Lechickie graniczyło na zachodzie w dorzeczu Renu z Królestwem Franków i Bawarią. Dalej granica zachodnia biegła przez Alpy oraz wzdłuż linii brzegowej Morza Adriatyckiego do wyspy Korfu. Tutaj zaczynała się południowa granica, która biegła na zachód do Morza Czarnego, mniej więcej wzdłuż obecnych północnych granic Grecji i Turcji. Następnie dalej północną linią brzegową Morza Czarnego wraz z Krymem, górami Kaukazu oraz Morza Kaspijskiego aż do gór Ural.

Niewątpliwie w skład tak rozległego Imperium Lechitów wchodziły zapewne oprócz plemion Ariów-Słowian, Indoscytów, także różne narody (np. Bohemia, Morawy, Prawęgry, Iliria) i księstwa (np. Saksonia, Turyngia), podbite, zholdowane czy sprzymierzone!”[4] 

Natomiast w swojej trzeciej „lechickiej” książce, wydanej dwa lata później, z 20177 roku pisał już wyraźnie o przerobieniu tej angielskiej mapy:

“Mapy z nazwą Lechii, Lechów w języku angielskim: 15. Slavic Peoples – Słowianie w latach 533-600. Tytuł: Europe and the East Roman Empire, 533-600 (Europa i Cesarstwo Wschodniorzymskie w latach 533-600), Źródło: Historical Atlas.

Opis: Mapa pokazuje opisany wyżej w pkt 1 ogromny obszar ziem Ariów-Słowian, czyli Lechii, inaczej Imperium Lechitów, w okresie apogeum ekspansji w latach 533-600, podobnie jak mapy niemiecka nr 1 i francuska nr 8 oraz mapa nr 6 autora.

Należy w tym miejscu wyjaśnić, że powyższa mapa ukazała się w Internecie z naniesionym w kolorze niebieskim ogromnym obszarem Imperium Lechickiego, nazwanym w języku angielskim ,,Lechina Empire”, co oprócz zachwytów wywołało także falę krytyki i złośliwe uwagi o sfałszowaniu oryginalnej mapy Shepherda. Jednocześnie na brytyjskim portalu LiveLeak ukazała się 6 lipca 2014 roku następująca informacja:

Map made according to medieval chronicles. Lechina Empire was Empire of Slavs (Poles/Lechs – different names of the same nation/ Slavic branches) erased from the history by Germans (Westerners in general) and German propaganda.

First Swedes during Swedish Deluge and then Germans during WWI and WWII have destroyed/burnt/stole almost all chronicles and goods of Polish literature and material culture.

Tłumaczenie na język polski:

Mapa sporządzona zgodnie ze średniowiecznymi kronikami. Lechickie Imperium to Imperium Słowian (Polacy/Lechy – różne nazwy tego samego narodu/odgałęzień Słowian), wymazane z historii przez Niemców (ogólnie mówiąc Zachód) i niemiecką propagandę.

Najpierw Szwedzi podczas potopu szwedzkiego, a później Niemcy podczas I i II wojny światowej zniszczyli/spalili/ ukradli prawie wszystkie kroniki i dobra polskiej literatury i kultury materialnej”. (Z języka angielskiego przetłumaczył autor).

Tak więc prawdopodobnie autor mapy z „Lechina Empire”, w kolorze niebieskim, wykorzystał do tego celu powyższą mapę Shepherda, która pokazywała to samo, ale jasnym kolorem! Muszę podkreślić, że zrobił to ze znawstwem tematu i historii wczesnośredniowiecznej, prawidłowo nanosząc granice Lechickiego Imperium nad Renem, Adriatykiem i na Bałkanach oraz Morzami Czarnym i Kaspijskim, chociaż zapędził się, moim zdaniem, z ludami Bałtów, które nie były Słowianami i miały inną haplogrupę, oraz z terenami za rzeką Ural, gdzie panowała Scytia Azjatycka.

W sumie nie należy ekscytować się tym, że jest to fałszywka, tylko podziękować autorowi za intencje i pozytywny efekt, który osiągnął, przypominając społeczeństwu polskiemu zapomniany i pomijany okres w naszej historii. Zrobił to, co powinna dawno uczynić nasza historiografia, niekoniecznie wykorzystując obcą mapę, i co potrafili uczynić kartografowie angielscy, francuscy i niemieccy (!), ale nie polscy, dlaczego?

Autor mapy ,,Lechina Empire”, czyli Imperium Lechickiego, nie był osamotniony, bowiem wcześniej taki właśnie obszar opisywali pod różnymi nazwami kronikarze średniowieczni (patrz rozdział II), a także Jan Uphagen, m.in. jako Lechickie Imperium, czy profesor Nikčević jako Europejskie Sarmackie Imperium Lechitów oraz Godwin jako Konfederację Suewów (patrz pkt 1). Jest także generalnie zgodna z mapą nr 6 autora.

W tym wypadku bowiem ważna jest prawdziwa treść tej mapy, tak potrzebnej społeczeństwu polskiemu, a nie, jak została sporządzona – to jest w istocie sprawą drugorzędną, ale eksponowaną przez prześmiewców w celu odwrócenia uwagi od istoty sprawy!”[5]

To było 6 lat temu i organizatorzy kłamliwej wystawy mogliby o tym nadmienić, zamiast wmawiać ludziom nieprawdę i oczerniać Bieszka i innych autorów, którzy dobrze zdawali sobie sprawę, że ta mapka to nie żaden dowód, tylko jakaś fanowska przeróbka anonima z Sieci, albo zwykły mem spreparowany przez antylechistów do tego rodzaju kpin, jakie miały miejsce na wystawie. Wygląda więc na to, że jej organizatorzy, albo sami dali się zwieść hejterskim blogerom takim, jak Wójcik, czy Łuczyński, których zaproszono na konferencję, nie czytając publikacji krytykowanych autorów, albo też celowo pominęli oni Bieszkowe wyjaśnienia, by ośmieszyć go publicznie za naiwną wiarę w internetowe newsy. W obu przypadkach jednak pomysłodawcy ekspozycji okazują się osobami pozbawionymi skrupuł, pseudonaukowcami, występującymi bardziej w roli propagandystów, aniżeli „strażników prawdy”, za jakich chcą uchodzić. Szkalują i nękają ludzi o odmiennych poglądach na historię, demonizując ich postawę oraz bezpodstawnie posądzając o oszustwo, interesowność, brak inteligencji, wyrachowanie, czym de facto sami się cechują, co jasno wynika z analizy ich wypowiedzi publicznych na temat wystawy w MPPP.

Idźmy dalej. Sięganie po, zdaniem Górewicza, fałszywe przekazy XVIII/XIX-wieczne ma być wyrazem polskich kompleksów, których „wcale nie musimy mieć”. Nie dopowiada jednak, dlaczego. Choć z tym stwierdzeniem akurat można się zgodzić, tyle tylko, że właśnie próby odkrywania prawdy, którą serwilistycznie nastawieni do zaborczej polityki historycznej akademicy zamietli swego czasu pod dywan, przypinając im łatkę fałszerstw, zmyśleń i mistyfikacji, nie są przejawem kompleksów, które z pewnością mieli owi „posłuszni idioci” z czasów Bismarcka, caratu, faszyzmu i komunizmu, ale dumy z własnej historii, jak i żalu oraz bólu z jej przekłamywania. Można zrozumieć czasy bezradności, kiedy za mówienie prawdy o dziejach Polski-Lechii szło się do carskiego, czy pruskiego więzienia, ale jeśli ktoś dzisiaj powiela właśnie te prusackie kłamstwa, musi mieć naprawdę wielkie kompleksy, skoro stara się przypodobać wątpliwym autorytetom z hejterskich blogów, czy profesorom, którzy zbudowali swoje kariery na fałszywych paradygmatach. Nie panie Górewicz, to Pan ma kompleksy, bo jeszcze niedawno statutowo wielbił Pan Lechię, jako wice-naczelnik ”Rodzimej Wiary”, której „Wyznanie Wiary Lechitów” Pan propagował przez kilkanaście lat. Jak w mediach zaczął przeważać ton pokpiwania z lechistów, to kolejny raz zrobił Pan woltę ideową i nieudolnie odsuwa się Pan od „trefnych” wizerunkowo tematów dla doraźnych korzyści oszukując ludzi.

Dlatego kamienie mikorzyńskie prezentowane na tej wystawie Górewicz i Bogacki nazywają falsyfikatami, nie podając argumentów Kazimierza Szulca czy hrabiego Andrzeja Przeździeckiego z Poznańskiego Towarzystwa Naukowego, którzy dowodzili ich autentyczności.

Na wystawie znajdują się też idiotyczne, spreparowane przez muzealników, plansze, jakoby ktokolwiek, poza anonimowymi komentatorami z portali społecznościowych, twierdził dziś, że „Jezus był Lechitą”, albo, że „Adam i Ewa gadali po polsku”. To jasno pokazuje, jaki jest prawdziwy cel tej wystawy. Chodzi o „przywalenie” niezależnym badaczom, którzy wydają książki nie do końca zgodne z przyjętą przez polskich akademików wersją historii. Dlatego przypisuje im się jakieś internetowe głupoty, których w żadnej publikacji nie uświadczysz.

Może więc autorzy wystawy i tej parakonferencji oraz komentatorzy, tacy jak Górewicz, powinni uczciwie skupić się na własnej ocenie zjawiska społecznego, znanego z Internetu, i konkretnie mówić, że anonim podpisujący się np. „Lechita”, czy „Wandal” pisał, że jego zdaniem „Jezus był Lechitą”, a nie przypisywać takie twierdzenia wszystkim, bezimiennym i jakże „niebezpiecznym” lechistom. Ale to byłoby zadanie dla psychologów społecznych lub socjologów, a nie muzealników, czy naukowców..

Cała ta inicjatywa to „wielka ściema”, bo jest oparta nie na podejściu naukowym, ale na celach politycznych oraz interesowności środowisk akademickich, które trzęsą się posadach w obawie przed wyraźnie postępującą utratą monopolu na wiedzę, a co za tym idzie, umiejętnie kreowaną na doraźny użytek „prawdę”.

Górewicz znalazł się na wystawie nieprzypadkowo, znają się w końcu z dyrektorem muzeum w Gnieźnie, Michałem Bogackim, jak to sami mówią, „połowę życia”. Czyli Bogacki dobrze wie o niechlubnej przeszłości swojego kolegi, który teraz mu wydaje książki, robi pokazy na zlecenie i promuje MPPP, w taki sposób, jak ów filmik. Zabawne jest, że sam, jako rodzimowierca, używa religijnych pojęć do piętnowania osób o innych poglądach na historię. Uważa na przykład, że lechiści „w sposób parareligijny wierzą w inne początki Polski” i zwie ich „mesjaszami” oraz mówi o „prawdzie objawionej” jakoby zawartej w książkach, oczywiście nie dając żadnych konkretnych przykładów, autorów, cytatów.

Bogacki próbuje natomiast wyjaśnić, dlaczego zorganizowano taką wystawę w muzeum, twierdząc, że „chcieli pokazać, jak nie było”. Może więc następna wystawa będzie o „Polsce wikingów”, ale tym razem z komentarzem, że tak nie było, mimo, że kilku nawiedzonych historyków twierdzi, że Mieszko był wikingiem, a Polska była przez nich zdobyta i rządzona długie lata. Drużyna Górewicza znów sobie zarobi, więc wszystko zostanie w rodzinie. A kolejna wystawa, mając na uwadze właśnie tego typu skandaliczną misję muzeum, powinna być może o tym, że nieprawdą są twierdzenia prof. Przemysława Urbańczyka i jego „wyznawców”, że „Polacy to Morawianie”. Tak przecież, zgodnie z podręcznikową wiedzą, też nie było.

A idąc za ciosem i trzymając się założeń muzealnych Bogackiego, na koniec sezonu hit, czyli wystawa o tym, że Polski w ogóle nie było przed przyjętym przez polityków jej początkiem datowanym na 14 kwietnia 966, czego akurat żaden z historyków nie potwierdza, ale to w niczym nie przeszkadza, by promować taki fałszywy przekaz historyczny w sferze publicznej. Ta ostatnia, z braków finansów, które poszły na ważniejsze wystawy, jak ta o Wielkiej Lechii, powinna być niskobudżetowa, wystarczą bowiem białe ściany. Choć po prawdzie, skoro nic nie było, to i ścian nie powinno być na tak zatytułowanej ekspozycji. Ale jak się ktoś będzie czepiał, to nazwać go „lechickim religijnym oszołomem” i po sprawie. W końcu mały, oślepiony słońcem Mieszko gdzieś musiał spaść z tego nieba. Białe ściany mogą więc być symbolem śniegów Północy, której potem został on królem. Od razu można ustanowić nowe święto narodowe na powiedzmy 10 lutego (dużo śniegu), jako „Dzień Zstąpienia z nieba twórcy Państwa Polskiego Mieszka”, albo krócej „Dzień Narodzenia Polski”. Usłużni historycy dostaną parę grantów, napiszą za nie artykuły, książki, referaty i „szafa gra”. Wystawę zrobi się objazdową po wszystkich muzeach Polski, Europy i Świata. I się zacznie. Wywiady, wizyty w zakładach pracy, konferencje. A dyrektor Bogacki zostanie ministrem kultury i jak jego nazwisko zobowiązuje, stanie się bogaty. W końcu przyznaje w filmiku, że marnie zarabia w muzeum. Nie trudno się domyśleć, kogo powoła na swojego zastępcę? Górewicz górą. Nie udało się mu załapać na żadną intratną fuchę przed laty, to w końcu teraz okazja znów się nadarza. Takiego mamy „Misia” na miarę naszych czasów.

Górewicz zadaje Bogackiemu jedno, chyba nie do końca przemyślane pytanie, o to, kto zawiódł w procesie edukacji, skoro pojawiają się takie pomysły, jak ten o Wielkiej Lechi, ale muzealnik ucieka od odpowiedzi na to pytanie i je bagatelizuje, mówiąc, że „to nieważne, kto zawiódł”. Nie o to przecież chodzi inicjatorom tej wystawy, by się skupiać na błędach, brakach i kłótniach akademików. To ich oponentów trzeba tu wykpić i zdeprecjonować ich aktywność, by stracili na popularności, a wszystko znów było po staremu.

Bogacki raz atakuje imiennie Bieszka, balansując na krawędzi posądzenia o zniesławienie, twierdząc kłamliwie, że przypisuje on sobie odkrycia, o których pisali wcześniejsi autorzy, co świadczy, że nie czytał żadnej książki tego autora, który akurat chwali się nie tym, że coś odkrył, ale że przypomina właśnie dziesiątki zapomnianych kronik i autorów. Muzealnik zapędza się w swej emocjonalnej wypowiedzi, mówiąc, że „Wielka Lechia była zawsze”, prostując jednak przy tym, że współczesna nauka odrzuciła te teorie. Potwierdza więc tym samym, mniej czy bardziej świadomie, że obecni autorzy piszący o Lechii, jako koncepcji historycznej nie kłamią. Dlaczego więc w ich narracji prezentowani są oni, jako „oszuści historyczni”? Bo obecnie tak ustalono? Ile takich ustaleń było do tej pory w podobnych tematach, jak chrzest Polski, kim jest Dagome, czy Polska to Sarmacja, a Polacy to Wandalowie? Czy naprawdę na to muszą iść publiczne pieniądze, by robić wystawę o tym, jak nie było, choć, jak wynika ze słów Bogackiego „Wielka Lechia była zawsze”? Przecież to bezsens.

Dyrektor zwraca się do lechistów bezpośrednio, nazywając ich kopistami, bo nic odkrywczego, jego zdaniem, nie wnoszą. Wpada tym samym we własne sidła, gdyż, jeśli przeniesiemy takie zarzuty i argumentację na świat akademicki, to każdy historyk, który podaje cytaty do źródeł jest kopistą. Tym samym potwierdza, chyba mało świadomie, że jednak oni nie zmyślają, jak mówił wcześniej, tylko powtarzają za dawnymi kronikarzami i historykami. Nie pierwszy raz sam sobie zaprzecza. Nie wiem, co osoba z taką metodologią pracy i wnioskowania oraz pokręconą logiką robi na tym stanowisko i za co otrzymała doktorat.

Bogacki oskarża turbosłowiańskich autorów o fałszerstwa, na przykład wspomnianej wyżej mapy, mimo, że sam przyznał wcześniej, że może ktoś zrobił ją dla żartu. Czyli znów coś mu logika zawodzi i jeden argument przeczy drugiemu, ale ciągnie swoją misję „dowalania” w sumie nie wiadomo, komu, poza Bieszkiem, który z tą mapą nie ma nic wspólnego, a co więcej wyraźnie pisze w swojej trzeciej „lechickiej” książce, że to przeróbka jakiegoś fana-amatora, o czym była już tu mowa.

Co gorsza, Bogacki z Górewiczem wyraźnie dzielą świat na „My-Oni”, sami uważając się za tych od „My”, czyli „Społeczeństwo”, ale zapomnieli zidentyfikować tych „Onych”, co wygląda na próbę sztucznego kreowania jakiegoś wroga społecznego. Jest to skandaliczne podejście do dyskursu na temat zapisów historycznych o Lechii, które, jak się okazało, nie są czczym wymysłem współczesnych autorów, tylko się do nich odwołujących. To ma być jednak zdaniem organizatorów wystawy „wroga działalność”.

Dalej Bogacki błysnął radą, że trzeba mieć na uwadze, to, że nie zawsze to, co piszą w książkach jest prawdą. Tak się jednak dziwnie składa, że właśnie akurat z takiego założenia wychodzą, ci, którzy tej prawdy poszukują w dawnych kronikach, a nie u współczesnych historyków, niezbyt zresztą zgodnych w kwestii rekonstrukcji naszych dziejów. Sugestie Bogackiego, że autorzy książek turbolechickich celowo oszukują, są na poziomie woja z pola bitwy w Wolinie, a nie doktora i dyrektora placówki publicznej finansowanej przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.

Pojawia się też postulat opatrywania nielubianych przez Bogackiego i Górewicza książek etykietą „historical fiction”, co już pachnie średniowieczną inkwizycją. Wyraźnie też taka propozycja nawiązuje poglądowo do manifestów nazi-pogan, czyli ruchu, w jakim aktywnie uczestniczył Górewicz i niewykluczone, że i sam Bogacki, który chełpi się znajomością z nim od zawsze.

Oczywiście nie może to dotyczyć pozycji wydawanych przez oficynę zainteresowanego (Triglav), która niedawno wypuściła na rynek m.in. „Księgę Welesa” uznawaną za fałszywkę. Ale jakoś na omawianej wystawie trudno znaleźć planszę poświęconą tej mistyfikacji. Kto ma zatem decydować, które książki piszą o prawdzie historycznej, a które nie? Panowie domagają się swoistej cenzury i zapewne sami chcieliby zasiadać w takiej radzie inkwizycyjnej. Stroje inkwizytorów Górewicz pewnie gdzieś tam już ma. Kolejna zabawa w odtwórstwo historyczne nam się tu szykuje. Przynajmniej w głowie twórcy tego skandalicznego reportażu o równie śmiesznej inicjatywie muzealnej.

Górewicz beztrosko przyznaje, że konferencja towarzysząca wystawie ma charakter kumoterski i biorą w niej udział „nasi koledzy, wieloletni znajomi, sami przyjaciele”. Tu nasuwa się od razu pytanie, na czym ta dyskusja między taką grupką znajomków ma polegać? Dlaczego nie poszli sobie po prostu na piwo ponarzekać i obgadywać innych autorów, którym zazdroszczą po prostu popularności. Jeśli mamy poważnie traktować to wydarzenie, jako konferencję naukową, to dlaczego kryteria doboru uczestników ograniczyły się do tego, czy kogoś dobrze dyrektor zna czy nie? Dlaczego nie zaproszono osób o innym spojrzeniu na ten temat, aby umożliwić dyskusję wymaganą przez podstawowe standardy tego typu wydarzeń naukowych? Czemu nie dano szansy odpowiedzi osobom, które są z nazwiska oskarżane o fałszerstwa, ograniczając im tym samym prawo do obrony i przedstawienia własnego stanowiska? Za tak skandaliczne podejście do sprawy ktoś powinien odpowiedzieć.

Całkiem mija się z prawdą Górewicz, zarzucając jakimś bliżej nieokreślonym autorom pisanie dla pieniędzy, przeciwstawiając ich naukowcom, którzy nie są krezusami, ale miłośnikami tematu. Zapomniał chyba, że za darmo raczej nie przedstawiali oni swoich referatów. Nie mówiąc już o polityce grantowej na uczelniach oraz niemałych pensjach akademickich. Mamy więc tu kolejne manipulacje faktami i stronniczość, bo przecież większość przykładów z plansz na wystawie tak naprawdę pochodzi z blogów pasjonatów, a nie od jakichś rzekomo bogatych autorów książek. Ci blogerzy robią to nie dla kasy przecież, ale z pasji, albo – jak w przypadku mapy, przy której rozmówcy stali ponad 10 minut – po prostu dla zabawy.

Skandaliczne są posądzenia Górewicza, że jacyś nielubiani przez niego autorzy próbują celowo zaciemniać historię Słowiańszczyzny. Nie daje przy tym żadnych konkretnych przykładów, bo ma przecież na celu tylko stworzenie aury niechęci i niewiarygodności wobec tychże osób, których na sali imiennie oczerniano pod ich nieobecność, która była zaplanowana przez organizatorów Nie omieszkał przy tym przypisać domyślnie sobie i jego kolegom z tej pseudokonferencji monopolu na prawdę o naszych dziejach, gdy tymczasem na całym świecie toczy się wielowiekowy spór o pochodzenie Słowian, etymologię ich nazwy, czy słowiańskość Wenetów, Wandalów i innych ludów. Bogacki dodaje w równie prymitywny sposób, że autorzy lechiccy nie są żadnymi badaczami, bo tylko „umieją czytać”. Ileż buty i pogardy jest w tych słowach. Chyba nie bardzo to przystoi szefowi instytucji kultury. Ale tak już jest, że w wielu miejscach w Polsce na ciepłych posadkach od kultury siedzą ludzie bez kultury.

Załamujące jest pseudo-dowodzenie przez Bogackiego i Górewicza niewiedzy krytykowanych przez nich bliżej nieokreślonych autorów. Porównują przy tym odwoływanie się lechistów do starych źródeł historycznych do samochodów na korbę, a nauka, jak i rozwój techniki idą przecież do przodu. Na czym więc według filmikowych krytyków ma polegać profesja historyka? Na czytaniu współczesnych prac swoich kolegów oraz krytykowaniu tez i opracowań nie-kolegów? Jakoś tak się składa, że dyscypliny naukowe, jak paleolingwistyka, czy archeogenetyka, obalają fałszywe paradygmaty np. o allochtonizmie Słowian (Underhill, Klyosov, Renfrew, Alinei, Kortlandt), pustce osadniczej, czy jakimś znaczącym zacofaniu naszych przodków wobec Germanów, co nam wmawiano przez wieki. Języki bałtosłowiańskie uważane są za najbardziej zbliżone do praindoeuropejskich rdzeni (Alinei, Jandacek, Kortlandt). Ale nasi rozmówcy chyba o tym nie słyszeli, bo czytają i zapraszają na konferencje tylko swoich kolegów, co sami przyznali.

W konferencji uczestniczyli tacy znajomi Bogackiego i Górewicza, jak:

  • Artur Wójcik – niedawny absolwent historii, bloger, hejter, pracownik muzeum UJK, który po linii branżowej z Bogackim, w ten sposób umiejętnie promuje swoją książkę o fantazmacie Lechii.
  • Michał Łuczyński – świeżo upieczony doktor onomasta, który naigrywa się z etymologii innych autorów, a sam tłumaczy np. zapis z Dagome iudex – Alemure, jako Lemiesza, czego nie trzeba nawet komentować. Można tylko dodać, że Górewicz wydał mu książkę, bo chyba nikt inny po klapie poprzedniej, nie chciał ryzykować.
  • Dariusz Sikorski – historyk, który na okładce swej książki o „religiach Słowian” (w liczbie mnogiej) dał wizerunek Odyna, twierdząc później, że to nie jego wina, tylko wydawcy, co zakrawa na jakiś żart.
  • Michał Pawleta – z UAM, który nazywa Wielką Lechię akurat fenomenem, tak, jak ja zatytułowałem swoją książkę na ten temat.
  • Ryszard Grzesik – z Instytutu Slawistyki PAN, przekonujący, że Attyla, Jafet, Hunowie i Lechici to bohaterowie średniowiecznej wyobraźni. Dowiadujemy się zatem, że i Hunów wymyślono, czyli nikt nie złupił ziem rzymskich, Galii i Germanii w IV wieku. Nie wiem, co to ma wspólnego z nauką.
  • Paweł Żmudzki – z UW, krytykujący przekaz Kadłubka o Imperium Lechitów. Górewicz potwierdza, że do XVIII wieku informacje przekazane przez Mistrza Wincentego były powszechnie uznawane za historyczną rzeczywistość. Nie dodał tylko, że właśnie narracja się zmieniła w tej kwestii, kiedy w tym stuleciu akurat upadła Rzeczpospolita i zaborcy zaczęli pisać nam historię na nowo, co nie jest żadną teorią spiskową, ale faktem znanym ze źródeł z tamtego okresu, do których tak chętnie odwołują się akurat koledzy Górewicza i Bogackiego zaproszeni na konferencję.
  • Stanisław Rosik – historyk referujący temat zestawiania Lechitów z czasami Rzymian i Polaków z Alemanami, którzy, zdaniem historyków, żyli w innych latach. Zapomniał dodać, że w armii rzymskiej służyła cała rzesza słowiańskich najemników, a Alamanami Francuzi nazywali mieszkańców Germanii, która była pojęciem geograficznym, a nie etnicznym. Zresztą Kadłubek dobrze zdawał sobie sprawę, że w okresie istnienia Alemanów Polacy nazywali się Lechitami i dlatego używa też takiego określenia, a nie tylko pisze o Polakach w czasach wczesnośredniowiecznych, kiedy Polski, pod taką nazwą, jeszcze nie było.
  • Maciej Michalski – z UAM miał referat o Wielkiej Lechii w XIX-wiecznych koncepcjach słowianofilów polskich, co także samo przez się potwierdza, że ten temat nie jest wymysłem współczesnych autorów, tak krytykowanych obecnie za odwoływanie się do tej historycznej koncepcji. Ani jak przekonują Bogacki z Górewiczem w jednym momencie na omawianym filmiku, pogląd ten nie pochodzi tylko od XVIII-wiecznych autorów.
  • Mateusz Bogucki – archeolog z PAN mówił o powstawaniu mitów i chętnie dorobiłby teorię, by znaleźć i badać jakiś nowy, dlatego sam mitologizuje wiele spraw.
  • Maurycy Stanaszek – z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, podważający przydatność wyników badań genetycznych w badaniach o pochodzeniu Słowian, co z postulowaną przez Bogackiego i Górewicza interdyscyplinarnością ma niewiele wspólnego. Taka ocena oczywiście jest właściwa osobom, które nie bardzo wiedzą, co to jest genetyka populacyjna, nie mają pojęcia o subcladach i określaniu czasu i kierunków migracjach ludów, na podstawie porównań i podobieństw znalezionych próbek DNA z różnych okresów.

Górewicz, sam będący odtwórcą historycznym i miłośnikiem średniowiecza, w kpiącym tonie dziwi się innym, że pasjonują się przebrzmiałymi opowieściami o Lechii z dawnych kronik, co już jest zwykłą obłudą.

Pod koniec, nasz „wikingofil” kilkukrotnie podając nazwisko Wójcika i tytuł jego książki, przyznaje, że celowo nie wymienia natomiast nazwisk krytykowanych autorów, by nie robić im popularności. O co więc tutaj, chodzi? Krytykuje się kogoś bezimiennie, choć Bogackiemu wyrwało się akurat nazwisko Bieszka, nie dając mu szans na odpowiedź na zarzuty, także z użyciem argumentum ad personam, co w ogóle jest niedopuszczalne w dyskusji publicznej, nie mówiąc już o naukowej. To jakaś farsa i ukryta promocja książki Wójcika, który prawdopodobnie jest pomysłodawcą tego całego, groteskowego wydarzenia (dlatego zrobiono go kuratorem wystawy). Wciąga się w ten cyrk, co organizatorzy sami bez kozery przyznają, grupkę znajomych, tworząc fikcyjną dyskusję naukową o czymś „czego nie było”, jak to argumentowali Bogacki z Górewiczem na początku. Później dowiedzieliśmy się, że jednak to „coś” istniało w historiografii aż do XVIII/XIX wieku, a nawet później, bo kpią i z metodologii oraz poglądów autorów z lat 60. XX wieku (całe grono autochtonistów).

Aby zrobić aurę międzynarodowości zaproszono bliżej nieznanego nikomu francuskiego uczonego, który referuje sprawę znalezisk z Gozel, również uznanych na początku za fałszerstwo, o co oskarżono ich odkrywcę. Ma to być porównywalny przykład do sprawy idoli prylwickich i kamieni mikorzyńskich. Tylko chyba celowo Francuz nie dodał, iż ów znalazca wygrał proces sądowy o zniesławienie, bo badania potwierdziły, że owe artefakty nie są wykonane współcześnie, co mu zarzucano, ale pochodzą z różnych okresów między V a XII wiekiem.

Niemiecki pastor, znalazca idoli prylwickich na kościelnej działce podczas prac budowlanych został oskarżony o mistyfikację w podobny sposób, ale to było ponad 200 lat wcześniej, gdy podobnych badań mogących potwierdzić autentyczność poprzez określone datowanie przedmiotów, jeszcze wtedy nie zrobiono. Przypięto mu łatkę fałszerza, a artefaktów nie przebadano do tej pory, mimo, że o to postulowałem w swojej książce „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018).

Najwidoczniej lepiej podtrzymywać niepewne opinie z XVIII wieku, niż przebadać przedmioty nowoczesnymi metodami, co tak zachwalają przecież Górewicz z Bogackim. A jednak w tej kwestii, jak i wielu podobnych sami opierają się na XVIII-wiecznych autorach, którzy nie mieli narzędzi, by określić datację artefaktów, zamiast popierać wykonanie analiz laboratoryjnych i rozwiać wątpliwości w tej sprawie.

Pachnie to niekonsekwencją, tendencyjnością i nienaukowością oraz demaskuje całą tę grupę „wzajemnej adoracji”, która za publiczne pieniądze ośmiesza standardy prowadzenia dyskusji historycznej, ale i samo muzeum, które zamiast zajmować się dbaniem o pewien poziom edukacji, obniża go do rangi tabloidu, robiąc tzw. „gównoburzę”, jak na internetowych grupkach dyskusyjnych, skąd zaczerpnięto większość informacji i materiałów do przygotowania tej nikomu niepotrzebnej ekspozycji.

Podsumowując, Bogacki zaprosił Górewicza, by zrobił reportaż z antylechickiej wystawy oraz pomógł wypromować książkę młodego hejtera, archiwistę muzealnego Wójcika (branżowe wsparcie od Bogackiego), bo znają się od ćwierćwiecza, czyli jeszcze z czasów, gdy Górewicz całkiem otwarcie afiszował się z swoimi narodowo-socjalistycznymi poglądami, satanizmem i nazi-pogaństwem. Dyrektor muzeum dobrze wiedział zatem, kim on jest, tak samo, jak ich koledzy biorący udział w tej parodii konferencji. To jawny nepotyzm, czyli ręka rękę myje, a to wszystko za publiczne pieniądze. Ludzie tego typu powinni żyć w niesławie do końca swoich dni.

Tomasz J. Kosiński

24.03.2023

 

[1] Teksty w „Odali”, „Aryan Pride” i innych nazi-zinach i pismach nacjo-pogańskich.

[2] Górewicz to zastępca naczelnika neopogańskigo związku „Rodzima Wiara” z moralitetem opartym na „Wyznaniu Wiary Lechitów”.

[3] I. Górewicz, Igor o Słowianach… #66 Wielka Lechia, Harald w Wiejkowie i inne oszołomstwa cz. 1, https://www.youtube.com/watch?v=he6ZR1ZQLyc&t=184s [dostęp: 24.03.2023].

[4] J. Bieszk, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, 2015, s. 241.

[5] J. Bieszk, rólowie Lechii i Lechici w dziejach, 2017, s. 274-276.

Pijana Morana, czyli typowa fanka beki z Lechitów

Orzeł autorstwa Pijanej Morany

W necie roi się od agresywnych osób, hejterów, trolli i znafców wszelkiej maści, którzy zamiast przedstawiać swoje argumenty zajmują się obrzucaniem innych kalumniami. Zjawisko hejtingu narasta, co jest niepokojące. Można je ignorować, dając tym samym przyzwolenie moralne, albo reagować.

Rzecz w tym, że każda polemika z hejterem powoduje, iż niektórzy także nas mogą uznać za jednego z nich. Ludzie często nie wiedzą kto zaczął, kto jest stroną atakującą, a kto broni się przed oczernianiem. Dlatego wiele szkalowanych osób nie podejmuje takiego ryzyka, dając tym samym przyzwolenie moralne na uprawianie “hejtingu dla ubogich”.

Co gorsza, zajmowanie się hejterką ma niektórych nobilitować. Wiele osób zaprzecza, że nie uprawia hejtingu, nazywając swoją działalność krytyką, walką z mitami i oszołomstwem, a inni wręcz się tym chwalą, jak np. Roman Żuchowicz, który na swym fejsowym fanpage’u pisze Piroman – podróże, historia i hejt, a co ciekawe w polu “Produkt strony” wpisał – hejt. To też autor krytycznej publikacji o idei Wielkiej Lechii.

Takie postacie mają licznych naśladowców mniej lub bardziej ogarniętych, a bycie hejterem staje się równie popularne, jak bycie wirtualnym celebrytą.

Jedną z nich jest niejaka Pijana Morana, która gdzie się da walczy z turbosłowiaństwem i zamiast toczyć dyskusje na argumenty obrzuca innych błotem. Wielokrotnie wyzywała mnie od głupków, kretynów, świrów i naciągaczy, co często ignorowałem, ale gdy to nie pomogło, postanowiłem się odnieść do jej “dokonań”.

Pijana Morana, vel Ola Dobrowolska (profil na FB), dziewczę, które zamiast zostać modelką na Instagramie czy wirtualną influenserką, jak wiele z jej koleżanek, zapragnęło być inną, czyli pogańską Słowianką, recenzentką książek i komentatorką historii, czyli hejterką. Nie ma nic merytorycznego do powiedzenia, ani do przekazania innym, skupia się więc na dowalaniu turbosłowianom, bo to teraz trynd. Naogłądała się śmiesznych memów na fejsiku o Lechitach na smokach i została typową fanką blogerów hejterów, jak Sigillum Authenticum, Seczytam, Raki słowiaństwa, Mitologia współczesna, czy histmag, którym zazdrości stażu i liczby fanów.

Tekściki jakie popełnia naprawdę wskazują jakby była w stanie wskazującym na spożycie. Bredzi często, jak pijana i błądzi w mroku, jak morana. Jedynie co jej się udało jak do tej pory to pseudonim. Przypomniała mi się nazwa mojego zespołu muzycznego z lat studenckich “Bez znaczenia”, o którym nikt nie słyszał, ale przynajmniej nazwę mieliśmy trafioną 😉 Tak też jest i z naszą Pijaną.

Ma ewidentne problemy z ortografią, stylistyką, gramatyką, a co gorsza logiką i jakąkolwiek merytoryką. Ale jest aktywna na różnych grupach i poluje na Lechitów. Jak, którego dopadnie, to nie bierze jeńców. Zero wiedzy, mnóstwo dziecinnej agresji i błazenada. To typowy obraz młodej turbogermanki w słowiańskiej kiecce i zaprogramowanym umysłem przez Bruknerów, Moszyńskich i Strzelczyków oraz młode wilki hejtingu Żuchowicza, Wójcika czy Miłosza.

O tymże hejterze Wójciku, który niedawno skończył studia historyczne i pracuje w bibliotece, ale jest aktywny w sieci i prowadzi hejterskiego bloga oraz wydał nawet ostatnio książkę ze swoimi paszkwilami na temat Wielkiej Lechii, Pijana wypowiada się jak o zasłużonym profesorze. Dawno nie czytałem tekstu z taką liczbą głupot i błędów, pisanego przez osobę, która wyzywała mnie od “merytorycznych miernot”, “turbosłowiańskiego oszołoma”, “czy naukowego ignoranta”. Nie pamiętam czy w tych kalumniach nie było czasem też błędów ortograficznych.

O “Panie Wójciku z UJcia” (pisownia oryginalna) rozwodziła się tak: “Najpierw kilka słów o Panie Arturze. Jest on historykiem po UJcie…”

Nasze dziewczę w roli recenzenta książki znanego blogera-hejtera ubolewa “To zwyczajnie przykre, że w XXI wieku mądrzy ludzie, naukowcy i historycy nadal muszą użerać się z obalaniem mitów wszelakiego rodzaju, oraz zajmować się ściganiem idiotów, zamiast kierować swój zapał w stronę nowych badań.”

To już wiemy czemu Wójcik nie prowadzi żadnych badań i pracuje w bibliotece. Jak się okazuje, to dlatego, że musi się użerać z turbolechitami.

Chwali go dalej w typowy dla młodej dziewczyny sposób “Artur odwalił robotę, którą już dawno powinien się ktoś zająć. Może jest koprofilem. W każdym razie zajął się tematem jak wyśmienity szambonurek.”

Tak się dzisiaj pisze o książkach, a nie jakieś tam recenzje srecenzje.

O samej książce Wójcika nasz skarb pisze tak: “Książka ta zdecydowanie nie jest wyłącznie pożywką dla internetowych trolli, ale też zwyczajną podwaliną do retorycznej dyskusji oraz garścią argumentów.”

Chyba nie ma sensu podejmować z nią “retorycznej dyskusji”. A może miało być “erotycznej”? Sam już nie wiem. Regularnie wyzywa mnie i innych tzw. turbolechitów od “głupków”, “idiotów” i “kretynów”, ale wybaczam jej, bo młoda jest.

Podobne rozterki ma mnóstwo młodych świeżo upieczonych absolwentów różnych kierunków, którzy nie mają pomysłu na przyszłość i net kompensuje im lęk przed byciem nikim. Tam łatwo można zaistnieć niczym.

Dlatego takie grupy jak Raki pogaństwa…, czy Historyczne bzdury są pełne samotnych frustratów, którzy godzinami przesiadują przed kompem, kupionym przez tatusia. Robią sobie bekę, głównie z turbosłowian, bo to teraz moda, która ma rzekomo szybko przeminąć, zdaniem speców od Wielkiej Lechii, Romana Żuchowicza i Artura Wójcika.

Można się jednak załapać tworząc głupawe memy, a im głupsze tym lepsze, pisząc bzdury, że czyjeś pisanie to bzdury. A nawet wydać książkę ze swoimi paszkwilami jak nieliczni.

Ci, co nie mają szans na wydania drukowane, skupiają się na aktywności w Sieci. Tworzą blogi, stronki i grupki na portalach społecznościowych, jak Imperium Lechickie to bzdura, czy Wielka Lechia to zło. Liczą lajki pod swoimi postami i chwalą się, że w ciągu roku ich strona miała 10 tysięcy wejść, których liczbę sprawdzają 6 razy na minutę.

Ciekawe jak Wójcikowi, który – jak sama stwierdza z dumą – obdarzył ją zaufaniem i przekazał jej egzemplarz przedpremierowy do recenzji oraz udzielił wywiadu, podobają się słowa Pijanej o jego publikacji “Fantazmat Wielkiej Lechii”?

Podaję skróconą nazwę, bo jak słusznie zauważyła Pijana, całego tytułu nie idzie spamiętać 😉

A pisze ona o niej krótko tak: “Chcecie mieć przewodnik do poruszania się oraz lawirowania pomiędzy prawdą, a fałszem historycznym? Ta pozycja jest dla Was. Ja dokładnie w ten sposób opisałabym ją jednym zdaniem.”

No Panie Wójcik, lepszej rekomendacji pana paszkwila, chyba panu nie trzeba. Chętnych do lawirowania między prawdą a fałszem, wzorując się na panu, chyba nie zabraknie. Z zaraczonych grupek po takiej recenzji będą walić tłumy, może nie do księgarń, bo im kasy szkoda, ale napewno na Chomika. Wrzuć pan na Chomikuj.pl swoją pracę skoro nie pisał jej pan dla kasy, jak się zarzekasz. Ma pan szansę na pozycję Top 10 pobrań za grudzień.

Podziękuje pan potem swoim fanom, takim jak Pijana, no bo “skretyniałe społeczeństwo”, o jakim pan według niej pisze, przecież się jeszcze nie poznało ani na jej, ani na pana talentach.

Nieważne, że nawet na owych Rakach pannę Pijaną niektórzy nazwali “głupią” i to komentatorzy z tej samej strony barykady lub, że “przynosi wstyd idei”. Pijana się obraziła i nawet na kilka dni ziknęła. Komentując pana łopatologię z książki, informuje, że “nie lubi być traktowana jak idiota, któremu pisze się na kubku z kawą, że jest gorąca”. Ale rozumie, że reszcie pana czytelników taka forma jest potrzebna. Czyżby sugerowała, że pana czytelnicy są jeszcze mniej “mądrzy” niż ona? No cóż, jaki autor, tacy fani i czytelnicy.

Pijanej w czasie lektury książki Wójcika – jak twierdzi – “mózg się smażył, ścinało się białko w oczach i podbijało po obiedzie”. Nie wiem co to znaczy,  ale brzmi niepokojąco. W tych mękach, jak w delirce, chyba sformułowała jeden, jedyny zarzut wobec omawianej treści książki, który muszę przytoczyć w całości, by zachować go dla potomności, zwłaszcza dla studentów psychologii, którzy zbierają materiały do swoich badań, a przypadki natręctw, fobii, braku samokreślenia i agresji, są zawsze poszukiwane.

“Właściwie jedyny zarzut, jaki miałam dotyczy ostatniego rozdziału. Miałam wrażenie, że pan Wójcik zaczął kreować w nim kolejną teorię spiskową o podwalinach panslawistycznych. Treści owszem, mogą być niebezpieczne jeśli trafią na odpowiedni grunt, szczególnie polityczny. Obraz zarysowany tutaj bardziej przypomina jednak dreszczowiec, albo horror godzien Wesa Cravena. Czytając go miałam przed oczami szalonych dokumentnie turbolechitów, toczących pianę z pyska, zarażających wścieklizną i szykujących się na apokalipsę wyimaginowanych, tęczowych, germańsko – watykańskich zombie z zachodu. Owszem. Pewnie wszyscy, którzy podnieśli rękę na rzekomą Wielką Lechię zostali zwyzywani od zgermanizowanych. Ale odbijanie piłeczki i przerzucanie się agenturami jest co najmniej dziecinne i uderza w najniższe tony.”

Nie przeszkadza to Pijanej i Wójcikowi wyśmiewać tych, co w podobny sposób zarzucają im świadome czy nieświadome (pożyteczni idioci) wysługiwanie się Berlinowi czy Watykanowi.

Posłuchaj pan, panie Wójcik Pijanej i nie uderzaj w najniższe tony, ja pana nie zjem, ani tym bardziej Bieszk. Nie bój się pan aż tak, bo zarażasz pan swym strachem, jak widać, młode dziewczęta.

Pijana zrobiła też, oprócz wspomnianej, jakże emocjonalnej recenzji, także wywiad z tym samym Wójcikiem, a nawet podkast. Gdy je zobaczyłem to uświadomiłem sobie, że dobrze zrobiłem odrzucając jej “zaloty”. Bierz pan ją i nie puszczaj, nikt nie zrobi panu lepszej “reklamy”.

Dowiadujemy się z niego, że Wójcik to “historyk o rogatej duszy”, a jego “największym sukcesem jest brak jakichkolwiek sukcesów”, jak o sobie mówi. Taka tam niby ironia (Żuchowicza nie przebije w tym), ale niektórzy, jak ja, mogą pomyśleć, że to prawda.

W końcu jak na “ekstrentyka” (pisownia oryginalna) przystało to zamiast historykiem można zostać histerykiem, a czemu nie. Kto nie wierzy niech sprawdzi tutaj (o ile tego już nie zmieniła): https://pijanamorana.blogspot.com/2019/11/wywiady-morany-1-artur-wojcik.html?m=1

W wywiadzie Pijanej z Wójcikiem, stwierdza on, że “bzdury lechickie przykryje kurz niepamięci”. Tu pełna zgoda. Podobnie będzie z bzdurami turbogermańskimi. Natomiast lechicka prawda odżywa i przetrwa nawet tak młodych, jak nasza para.

Na koniec tej krotochwili pożegnam się w stylu Pijanej “Dziękuję za poświęcenie mi gromady czasu. Dosłownie.”

PS.
Pijana bawi się też w sprzedaż koszulek z nadrukami i rysowanie różnych poczwar. Może chcecie sobie kupić na przykład koszulkę z orłem autorstwa Pijanej, jak na załączonym obrazku?  Jakby ktoś nie wiedział, to jest biały orzeł, tylko tak wygląda, że czarny  🙂

PS2. Aktualizacja

Po wrzuceniu na grupę Raki… tego tekstu dowiedziałem się od kulturalnych turbogermanów, że jestem gównem, debilem, świrem i mam wpierdol. Tak wygląda fajowa beka w turbogermańskim wydaniu.

Tomasz J. Kosiński

30.11.2019

Turbogermańskie fantazmaty, czyli kto się boi Wielkiej Lechii – recenzja książki A. Wójcika pt. Fantazmat Wielkiej Lechii

Okładka "Fantazmat Wielkiej Lechii"

Aktywny bloger, komentator internetowy i hejter – Artur Wójcik, przedstawiający się jako historyk, choć nie znamy żadnych jego osiągnięć w tej dziedzinie, poza tym,  że pracuje na co dzień w bibliotece, napisał swoją pierwszą książkę o …dokonaniach innych autorów. Tak to już jest, że jak się nie ma własnego dorobku to się pisze lub krytykuje innych. A w tym nasz autor akurat jest niezły, bo na swoim blogu Sigillum Authenticum skupia się głównie na niewybrednych komentarzach i krytykanctwie idei Wielkiej Lechii. Teraz zebrał swoje paszkwile do kupy i wydał w formie książkowej.

Sam zapowiada, że jego publikacja składa się z części publicystycznej i naukowej. Ta niby naukowa część ma obalać dowody na Wielką Lechię, choć najczęściej sprowadza się tu do podania mało przekonującej polemiki na dany temat. Zabawnie brzmią stwierdzenia autora, że coś obalił lub podważył, skoro przytacza najczęściej znane fakty z oficjalnego obiegu lub cytuje swoich kolegów hejterów.

Przygniata nas przeładowanymi przypisami, które traktuje praktycznie nie jako odnośniki do źródeł, ale wykaz literatury dotyczącej danego tematu oraz dodatkowe komentarze.

Ta niby naukowa praca, bez recenzji, o charakterze publicystyczno-krytycznym, nie ma żadnych cech wydania naukowego i pewnie dlatego zaprzyjaźnieni z naszym “orłem” uczeni z UJ nie pokusili się o wsparcie pomysłu i udzielenie chłopakowi chociaż jakiejś pozytywnej opinii, którą mógłby wrzucić przynajmniej na tylną okładkę.

Z tej mąki jak widać nie będzie akademickiego chleba, ale co najwyżej bojówka propagandowa w necie, z czym starsza kadra o turbogermańskich zapatrywaniach słabo sobie radzi. Ten obszar zajęli młodzi hejterzy, którzy nie mają zbyt wielu szans na karierę na uczelniach. W necie udają historyków i znawców z każdej dziedziny, a co zabawne, tak jak Wójcik, czasami pouczają innych na temat tego, czym jest nauka, jak prowadzi się badania czy podchodzi krytycznie do źródeł.

W swej “naukowej” pracy nasz kandydat na historyka stosuje szyderstwa, oceny personalne, odsyła do blogów swoich kolegów hejterów polecając je jako źródła “rzetelnej wiedzy”. Stosuje bezładną stylistykę pisania tekstu rodem z internetowych postów na blogu.

Co gorsza, czyniąc tematem głównym swojej pracy szkodliwe, według niego, teorie spiskowe, sam kreuje własne. Uwidaczniają się tutaj wyraźnie jego fobie wobec Rosji, Lechii i pogańskiej Słowiańszczyzny. Ośmiela się sugerować, że idea Wielkiej Lechii to sprawka Putina i Kremla, zarzuca agenturalność na rzecz Moskwy ludziom, którzy wyraźnie opowiadają się przeciwko rosyjskiej dominacji, jak Cz. Białczyński, J. Bieszk, czy autor tej recenzji. P.  Szydłowski, nie jest tu wcale wyjątkiem potwierdzającym regułę, jak podaje Wójcik w swojej książce.

Wystarczy zacytować Cz. Białczyńskiego:„Brak tylko jednego partnera żeby rozegrać tę grę. Moskwy, która ciągle nie jest mentalnie gotowa na równość z Polską i Ukrainą. Moskwa musi zaproponować Polsce i Ukrainie atrakcyjny model współpracy, a nie wymachiwać kremlowskim knutem. Używając siły kopie sobie właśnie osinowym kołkiem UPIORNY grób.”
„…z drugiej strony kohorty rozujadanych Psów Kremla próbują siać zamęt umysłowy i napuszczać jednych Polaków przeciw drugim Polakom, a Oszalały Siewca Zniszczenia z Moskwy straszy Wschodnią Europę rzezią. Dla niego to jest już ostatni dzwonek, miejmy nadzieję, że nie ten od czapki Stańczyka (…)”
“…kremlowscy władcy z nadania Kazamat Łubianki, spadkobiercy carskiej Ochrany i leninowskiej Razwiedki włóczą się bezsennie po korytarzach  swego pałacu wyjąc, jak Król Duch  na Górze Zober (…)
…i zastanawiają się w w krwawych nocnych koszmarach, jak to się stało, że Polska wciąż jeszcze nie wybuchła?! (…)”

Czy taką postawę można nazwać prorosyjską, co sugeruje nasz samozwańczy krytyk? To raczej efekt trwale zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu naszego absolwenta historii z antyrosyjską fobią, co przejawia się w kompletnym braku otwartości na argumenty swoich urojonych wrogów.

Dlatego też zapewne manipuluje treścią krytykowanych publikacji o Lechii, naszych dziejach i pochodzeniu Słowian. Wrzuca często wszystkich autorów do jednego worka. Przykładowo wybiera jakiś kontrowersyjny cytat z Szydłowskiego o powiedzmy Jezusie Lechicie i twierdzi namiętnie, że to podstawa wiary w Wielką Lechię dla wszystkich jej zwolenników. Czy to na historii uczą takich psychotechnicznych zabiegów, czy też od kolegów hejterów z netu się tego nauczył?

Wójcik w jednym miejscu, co prawda, stwierdza, że środowisko “lechickie” nie jest jednorodne, ale stara się swoimi naiwnymi pseudoanalizami stworzyć wrażenie, że jest to ugruntowana sekta z guru-królem (kabareciarzem Sanyaia – przez nikogo nie traktowanym poważnie), armią Słowian (grupką preppersów A. Kudlińskiego) i dojściami w mediach oraz wydawnictwach. Straszy ludzi i histerycznie nawołuje, by się wziąć do poważnego przeciwdziałania. Wskazuje też jakieś absurdalne zagrożenia. Największym z nich ma być utrata zaufania do świata nauki, do którego sam siebie z dumą zalicza, choć żadnych badań naukowych nie prowadzi.

Niestety forma pracy, argumenty ad personam, przeładowanie emocjonalne komentarzy, braki w logice i nieumiejętność dowodzenia oraz ewidentna megalomania, każą nam patrzeć na wysiłki tego autora jedynie z politowaniem.

Żenująco wygląda jedyny wykres kołowy jego własnego opracowania, jaki wstawił na pół strony w celu “naukowego” pokazania zjawiska Turbosłowiańszczyzny. Tego typu zabiegi “unaukowiania” swojej pracy wyglądają tragikomicznie.

Nasz krytykant stwierdza, że tzw. Lechici uważają, iż “wszystko można wytłumaczyć bez posługiwania się faktami”. Oczywiście o tym, co jest faktem, a co nie, mogą decydować tylko naukowcy, no bo jacyś tam pasjonaci nie umieją podejść krytycznie do źródeł, a bez krytyki nie ma postępu w nauce. Problem w tym, że nasz młody historyk nie umie odróżnić krytyki od krytykanctwa i póki tego nie zrozumie nie można go traktować poważnie.

Póki co prezentuje aroganckie podejście do odmiennych poglądów i wykazuje się agresją wobec swoich oponentów. Stara się nas utwierdzać w przekonaniu, iż wiedza jest dla wybranych, głównie tych, co się znają na nauce, czyli pracowników uczelni i absolwentów, a zwykli ludzie mają im wierzyć na słowo. Miesza mu się tutaj wiedza z wiarą i sam, pewnie nieświadomie, tworzy wizję hermetycznej sekty akademików, jako wybrańców mających władać umysłami ludu.

Uczeni nie uznają czegoś takiego jak niezależne badania, nie doceniają wysiłków pasjonatów, dzięki którym ludzie, zwłaszcza ostatnimi laty, zainteresowali się historią, naszymi tradycjami i pochodzeniem. To dzięki nim czytają dużo książek, a nie naukowcom rozważajacym i piszącym o metodach naukowych, rodzajach badań i analizie źródeł, zamiast podawać w przystępnej formie wiedzę na różne tematy, by wzrastała ogólna świadomość społeczna i poziom edukacji.

Co więcej, owi uczeni atakują nieuczonych, w obawie utraty autorytetu. Największym mirem u Wójcika cieszą się historycy i archeolodzy powielający stare dogmaty naukowe rodem z okresu germanizacji i nazizmu. Drwi z nielicznych odważniejszych naukowców, jak M. Kowalski, czy P. Makuch, z marszu zarzucając im turbosłowiaństwo. Walczy tym słowem jak niektórzy terminami w stylu: antysemityzm, polskie obozy, antyklerykał, czy homofob. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi rozumie, iż zamiast wierzyć takim prowokatorom, rzucającym z lekkością tego typu epitety, trzeba się im przyjrzeć bliżej, bo to najczęściej oni mają jakieś problemy z tolerancją i cechują się wieloma uprzedzeniami.

Zabawnie brzmią słowa naszego młodego autora, będącego internetowym blogerem i komentatorem, o tym, że to w internecie, “fachowa wiedza ginie” i “To właśnie tam kończy się nauka, a zaczyna pseudonauka”. Chyba ma na myśli blog Sigillum Authenticum, który sam prowadzi oraz stronki jego kumpli – hejterów,  jak Seczytam, Mitologia współczesna, histmag czy piroman.

Liberalni naukowcy, genetycy, antropolodzy są, według Wójcika, warci jedynie szyderstw, za sprzyjanie turbosłowiaństwu, a sami Lechici są obrzucani błotem. Dla niego autorytetem jest m.in. hiperkrytyk A. Małecki, który w swoich latach również uprawiał “szyderę” i lubował się w deprecjonowaniu słowiańskiego dziedzictwa oraz autorów o tym piszących. Nie wiemy, czy taka postawa wynikała ze zwykłego antysłowianizmu, kompleksów, zawiści, czy robił to na czyjeś zlecenie.

Wójcik zarzuca lechickim autorom agenturalność i pisanie dla kasy, zatem można się przyjrzeć temu bliżej jakie motywy towarzyszą jemu samemu.

Nasz młody krytyk, jak sam pisze, chce nam pokazać swoje zmagania z fantazmatem Wielkiej Lechii, ale widzimy głównie walkę z własnymi fobiami i uprzedzeniami wobec nieoficjalnej wersji historii. W wielu miejscach sam odfruwa na historyczne manowce. Chce popularyzować rzetelną wiedzę, ale propaguje skompromitowaną teorię allochtoniczną.

Naigrywa się, że Wielka Lechia bazuje na podstawowym założeniu mitologii skrzywdzonych, a sam wielokrotnie użala się na utratę zaufania wobec naukowców, upadek rynku wydawniczego, czy śmierć nauki w internecie. Powinien zatem wybrać, czy chce być historykiem czy histerykiem.

W ramach swoich “naukowych” ustaleń, stara się nam wmówić, że o Lechii nie ma żadnych źródeł pisanych ani archeologicznych, a głosiciele tej teorii nie podają żadnych faktów. Jeśli ktoś jeszcze wierzy w taką manipulacyjną narrację to trzeba mu tylko współczuć.

Wójcik kompletnie pomija inne dyscypliny, jak antropologia, etnografia, czy językoznawstwo i lekceważy badania archeogenetyczne, które nie są na rękę wyznawcom turbogermańskich dogmatów naukowych na temat naszej historii i pochodzenia. Domaga się źródeł pisanych lub kopalnych, bo inne są dla niego niewiarygodne. Nie zdaje sobie chyba sprawy, że to akurat historia i archeologia są najbardziej podatne na manipulacje i upolitycznienie, a nie nauki ścisłe jak genetyka czy antropologia, które akurat potwierdzają autochtonizm Słowian na naszych ziemiach co najmniej od 7000 lat.

Jeśli celowo pomija się w naukach historycznych wiele faktów i odkryć lub świadomie i planowo wiąże się je z innymi kulturami niesłowiańskimi, to nigdy takich dowodów się nie znajdzie. Na szczęście inne dyscypliny coraz dobitniej zadają temu kłam i widać panikę u wielu historyków i archeologów przed ośmieszeniem, by nie okazało się, że pisali bzdury i zrobili na nich kariery naukowe. Stąd te ataki na pasjonatów historii z wykorzystaniem pożytecznych idiotów, którzy nie muszą wystawiać na szwank dobrego imienia ludzi nauki, bo i tak są dla niej straceni.

Wójcik nie wierzy, że niewygodne źródła pisane i artefakty zniszczono lub ukryto, kpi, że to lęk Lechitów przed spiskiem Watykanu, Niemców i Rosji. Jako historyk powinien chyba jednak słyszeć o paleniu bibliotek przez inkwizycję, u nas robił to też namiętnie Chrobry czy Zygmunt III Waza jako generał jezuitów.

Trudno mu sobie wyobrazić,  że gdybyśmy dzisiaj zebrali te nieliczne artefakty, np. z terenu Niemiec, z napisami runicznymi i je zniszczyli oraz stwierdzili, że były to falszywki, to zapewne za 100-200 lat większość ludzi, by uwierzyła, że Germanie przed przyjęciem chrześcijaństwa byli niepiśmienni, tym bardziej, że tak twierdzi, zresztą wielu starożytnych i wczesnośredniowiecznych kronikarzy uważających ich za barbarzyńców. Może Wójcik sprawdzi sobie od kiedy i na jakiej podstawie niemieccy uczeni twierdzą, co innego.

Nasz paszkwilant i jemu podobni celowo demonizują zainteresowanie Lechią, gdyż taka jest obecnie narracja w historii i archeologii. Próbują przy tym kreować się na członków, a nawet obrońców tego “elitarnego” grona naukowców, stojących na straży “prawdziwej” wiedzy.

Wójcik, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że zjawisko turbosłowianizmu występuje tylko w necie. Zgodnie z tym twierdzeniem zatem mało aktywny w sieci Bieszk, skupiający się głównie na działalności wydawniczej, nie jest turbosłowianinem.

Trudno zrozumieć tego autora, który wielokrotnie sam sobie zaprzecza, dobiera fakty pod tezę i często prezentuje poglądy urągające logice.

Zadziwiające jest zarzucanie zwolennikom Lechii agresji, gdy tymczasem on sam i jego koledzy – turbogermańscy blogerzy, jak Paweł Miłosz czy Roman Żuchowicz, nie przebierają w słowach. Zwłaszcza ten pierwszy typek, prowadzący bloga Seczytam, polecanego przez Wójcika jako niezastąpione źródło prawdy, oczernia innych jak leci używając niecenzuralnych wulgaryzmów, jakich nie będziemy tutaj przytaczać. Wystarczy wspomnieć,  iż mimo faktu, że sam jest…fryzjerem psów, to ma czelność nazwać Bieszka “historycznym debilem”, Szydłowskiego – głupolem, Białczyńskiego – naciągaczem, a mnie – niekumatym. Nasz fryzjer wszystkich Lechitów nazywa “osłoszczękowcami”, ku uciesze Wójcika, który nie omieszkuje poinformować o tym swoich czytelników w swojej “naukowej” publikacji.

Wójcik bezpodstawnie twierdzi, że turbosłowianie potępiają imperializm zachodni, ale akceptują imperializm wschodni – rosyjski, co jest wierutną bzdurą i zwykłym oszczerstwem. Przytaczałem wcześniej antyrosyjskie wypowiedzi Białczyńskiego, znana jest też wrogość wobec Rosji i europejskość Szydłowskiego czy Bieszka. Wójcik doszukuje się więc jakichś rusofilskich stwierdzeń u innych osób, znanych bardziej ze swej działalności społecznej czy politycznej, z których na siłę robi turbolechitów, jak Jabłonowski, Potocki czy Sanyaia.

Rusofobia i turbogermanizm towarzyszą Wójcikowi od dawna. Nawet mi zarzuca prorosyjskość, na podstawie jednego zdania z mojej książki “Rodowód Słowian”, którego kompletnie nie zrozumiał. Mianowicie pisałem o drodze do oświecenia i w pkt. 5 podałem – tożsamość, którą budują ostatnimi laty takie trendy jak: u nas – odkrywanie prawdy o Lechii, czy świadomość sarmackich korzeni, u Rusinów – gloryfikowanie idei Wielkiej Rosji, a u wszystkich narodów słowiańskich odradzanie się idei panslawizmu, co wymaga pewnego samokreślenia.

Zresztą Wójcik błędnie rozumie i co gorsza tłumaczy w książce termin “panslawizm”, traktując go jako ideologiczne narzędzie do rusyfikacji innych narodów słowiańskich, co nie było przecież celem twórców tej idei, ale zagrożeniem jakie zaistniało i co gorsza, spowodowało jej upadek. Panslawizm powstał nie w Rosji, ale w Czechach, a w Polsce akurat ze względu na te obawy przed zakusami wykorzystania tej idei przez zaborczą Rosję praktycznie przeszedł bez echa. Wójcik jako historyk powinien o tym wiedzieć, więc albo jest ignorantem, albo rusofobicznym manipulatorem.

Dalej zarzuca zwolennikom Lechii, że mają własne metody naukowe, choć w innym miejscu przyznaje, że te naukowe metody czasem zawodzą, jak w przypadku Kossinny i Kostrzewskiego, o czym wielokrotnie pisałem. Stosowali oni metodę etniczną w archeologii a dochodzili do przeciwstawnych wniosków. Można to tłumaczyć względami patriotycznymi, co tylko potwierdza, to, o czym wcześniej wspominałem, że archeologia i historia to najbardziej zmanipulowane i upolitycznione dziedziny nauki.

Żałosna obrona Kossinny poprzez wymienianie nazwisk większych teoretyków nazistów i uczonych oddanych tej idei z Anglii czy Francji oraz stwierdzenie, że w tamtych czasach to była norma, pokazuje nam tylko radykalne poglądy Wójcika, którego zaprogramowany turbogermański umysł wymaga twardego resetu.

W swej pseudoanalizie zarzuca turbosłowianom nie tylko prorosyjskość, ale też antyklerykalizm, antysemityzm, czy gloryfikowanie PRL. Na potwierdzenie podaje pojedyncze zdania, głównie cytaty z Szydłowskiego, którego traktuje jako lechickiego guru, choć wielu zwolenników Lechii akurat odcina się od większości jego poglądów. To dla Wójcika nie ma jednak znaczenia, chodzi o dowalenie turbosłowianom i tzw. bekę (w internetowym slangu – ubaw).

Jako wytrawny znafca i analityk fantazmatu Wielkiej Lechii, jakoś pomija fakt permanentnej agresji swoich kompanów hejterów, obwiniając za taką niegodną postawę tylko swoich adwersaży, co go kompletnie dyskwalifikuje jako naukowca, na którego się nieudolnie kreuje. Bliżej mu z takimi metodami “naukowymi” do propagandysty, a nie historyka.

Wójcik jawnie kpi z idei Międzymorza uznając ją za pożywkę dla turbosłowian, choć przecież taki sojusz nie ma w swoich założeniach objęcia swym zasięgiem tylko krajów słowiańskich, ale także Węgry, państwa bałtyckie, czy nawet Turcję. Krytykuje za to mnie i M. Kowalskiego, który nawet zaczął się tłumaczyć ze swoich poglądów, gdy mu publicznie zarzucano propagowanie idei turbolechickich i rasistowskich. Hejterzy, w tym Wójcik, którzy mieli doprowadzić do odwołania serii wykładów niepokornego naukowca, uznali to za osobisty sukces. Kowalski, uznany naukowiec, swoimi tłumaczeniami przed młokosami i swoją pokutną postawą naraził się na śmieszność i chyba więcej na tym stracił niż zyskał.

Dalej czytamy, że Wójcik uważa, iż Lechici za swojego jednego z 5 największych wrogów uznają Rosję. Jak to się ma do jego oskarżeń o prorosyjskość i agenturalność na rzecz Kremla, tego nie tłumaczy. Jak widać jako antropolog kultury nasz młody historyk całkowicie się gubi i ośmiesza siebie oraz swoich sympatyków.

Ubolewa w swej książce, że go zablokowano na jakiejś grupie dyskusyjnej za zadawanie niewygodnych pytań, ale chwali i poleca swojego wulgarnego kolegę P. Miłosza, który banuje wszystkich swoich oponentów, robiąc z bloga Seczytam kółko wzajemnej adoracji.

Nota bene podobny styl prezentuje turbolechita Szydłowski, który mnie zablokował, gdy mu zwróciłem uwagę, by zbastował z chamstwem i obelgami. Jak widać “chamówa” dotyczy wybranych osób z obu stron sporu, a nie tylko z jednej.

Stronniczość autora, aż boli. Widać u niego te prymitywne nawyki z internetowych grupek dyskusyjnych i blogów. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy z osobami o innych poglądach, uniki wynikające z lęku przed “zaoraniem”, manipulacja faktami, mylenie krytyki z krytykanctwem, słabość argumentów, skłonność do szyderstw, wyzwisk i argumentów ad personam, brak własnych dokonań na jakimkolwiek polu przy jednoczesnym kreowaniu się na multidyscyplinarnego znawcę.

Jeśli taka ma być twarz młodej polskiej nauki, to mamy się o co niepokoić. Naukowcy nie powinni być zacietrzewieni, okopani na swoich pozycjach, zmanipulowani, upolitycznieni i bojący się o swój autorytet. Może dlatego szanowny UJ nie mieści się nawet w pierwszej 500 najlepszych uczelni. Na tym krakowskim uniwersytecie badania naukowe to poboczna, a nie główna działalność. Najważniejsze jest nauczanie studentów, głównie ustalonych dogmatów naukowych sprzed lat, z tego jest bowiem kasa.

Ofiarą tego systemu jest i nasz Wójcik, który o nauce jako takiej nie ma jeszcze bladego pojęcia, ale pewnie chciałby uczyć młodych, naiwnych ludzi i wpajać im do głów te swoje rusofobiczne i turbogermańskie teorie. Póki co, jest tylko – jak sam to określa – “popularyzatorem rzetelnej wiedzy”, ale problem w tym, czy wie, co to jest wiedza prawdziwa.

Można go sparafrazować, że turbogermanie nie dopuszczają do siebie myśli, iż mogą się mylić. Oznaczałoby to, że cała energia, którą przeznaczają na walkę z odkłamywaniem historii Polski, idzie na marne. Dlatego dostając się pod krzyżowy ogień pytań zostają merytorycznie obnażeni. Jedyną formą obrony w takim przypadku jest sączenie hejtu i mowy nienawiści, w czym akurat Wójcik z Miłoszem są mistrzami. Swoich adwersaży odrzucają epitetami w stylu: “debil historyczny”, “osłoszczękowcy”, lechickie głupole, antysemici, antykleryłowie, sekta lechicka, barany,  szury, ruscy agenci, sługusy Putina,  itp. itd.

Zabawnie się czyta też zarzuty Wójcika, że lechiccy autorzy wydają swoje książki dla kasy, gdy jego kolega R. Żuchowicz, w rozmowie z tymże Wójcikiem, otwarcie przyznaje się do zarobkowych motywów wydania swojego wcześniejszego paszkwilu na temat idei Wielkiej Lechii, którą uważa za zjawisko przejściowe, więc jest szansa, by teraz zbić na tym kapitał, gdyż niebawem będzie za późno. Wyrachowany, acz otwarty chłop ten pan młody archeolog.

Wójcik probuje bawić się w nauczyciela i podaje wypisy w książce z zajęć studenckich z metodologii badań, co już ociera się o dziecinadę.

Poucza też Bieszka w sprawie tłumaczeń z łaciny, przytaczając akurat nie swoje, niby lepsze wersje, choć w innym miejscu, gdy mu to pasuje, stwierdza, że łacińskie słowa można różnie rozumieć, bo mają wiele znaczeń. Chce nas przekonać, że Avillo to Awiliusz, a nie Awiłło, a Lescho to rzymskie imię Leschus, które z Lechem nie ma nic wspólnego.

Bezceremonialnie stwierdza, że nasi kronikarze zmyślali fakty w swoich kronikach, ale daje wiarę niemieckim dziejopisom także piszącym typowe gesta i fantazjującym np. o psiogłowych dzieciach Amazonek (Adam z Bremy), co wyraźnie pokazuje jego turbogermańskie nastawienie do historii. Tak został zaprogramowany na UJ, który uchodzi za szacowną, “polską” uczelnię.

Nie wiem czemu stawia on Kronikę Prokosza na lechickim piedestale, choć z lechickich autorów, nie tylko ja wyrażałem się o niej sceptycznie. Zastanawia mnie tutaj tylko fakt, że nasi historycy do tej pory nie mogą ustalić czy jej fałszerzem był Dyamentowski czy Morawski.

Na kilkudziesięciu stronach niedawno upieczony absolwent historii bawi się w referenta dla studentów i nie wiadomo po co streszcza w encyklopedycznym ujęciu treść polskich kronik.

Wykazuje się całkowitą ignorancją w temacie badań archeogenetycznych starając się wmówić czytelnikom, że turbosłowianie twierdzą, że geny (DNA) tworzą etnos, czyli kod kulturowy. Większość uczonych zajmujących się profesjonalnie tą dziedziną nie uważa akurat, że geny decydują o etniczności, ale dostrzegają oni duże związki między rozprzestrzenianiem się poszczególnych haplotypów, a kulturą i językiem ludów jakie one reprezentują. Dlatego powstała taka dyscyplina naukowa jak etnogenetyka, zwana też genetyką genealogiczną, o której nasz młody historyk nie ma żadnego pojęcia. A co gorsza nie chce mieć, bo to mu nie pasuje do jego wersji historii.

Dlatego tak nieudolnie tłumaczy prof. T. Grzybowskiego, który postawił tezę, że nasi przodkowie żyli już na terenach Odrowiśla, co najmniej 7000 lat temu. Wójcik twierdzi, że profesor nie jest zwolennikiem istnienia Imperium Lechitów, ale nie dodał, że na podstawie wyników badań jego zespołu, wyraźnie utożsamia się on z teorią autochtoniczną, co Wójcikowi nie za bardzo pasuje.

Kompletnie nie trafiona jest też przytoczona przez Wójcika historia A. O. Szust, która tylko ośmiesza rynek publikacji naukowych, nad czym możemy jedynie ubolewać.

Tradycyjnie nasz krytyk powtarza jeden z dogmatów naukowych o tym, że polskie herby pojawiły się dopiero w XIII wieku, co ma ośmieszyć tezy Starża Kopytyńskiego w tym temacie.

Drąży też już dawno wyczerpany problem przerobionej mapy Sheparda próbując wmówić ludziom, że zwolennicy Lechii wierzą, iż to kartograficzne dzieło z angielskimi napisami może pochodzić ze starożytności. Nie znam żadnego lechickiego autora, który by coś takiego twierdził. Wójcik kompletnie nie zrozumiał chyba intencji twórcy tej mapy, który raczej nikomu nie chciał wmawiać, że jest ona starożytna, a jedynie wykorzystał ją do swojej rekonstrukcji, by pokazać, że właściwa nazwa obszaru zajętego przez Słowian w VI wieku, powinna brzmieć Lechina Empire, a nie Slavic People. Wmawianie ludziom, że to fałszywka lub koronny dowód na istnienie Lechii jest błazenadą.

Przytaczany przez naszego krytykanta Bieszk zdaje sobie sprawę z pochodzenia tejże mapy i docenia intencje autora jako rekonstruktora. Wójcik jakby zapomina, że oryginalna mapa Sheparda z początku XX wieku też jest przecież rekonstrukcją, co jest czymś powszechnym w nauce. Zgodnie z pokretną logiką Wójcika fałszywką moglibyśmy nazwać prostacko żartobliwy obrazek na okładce jego książki. Z pewnością znajdzie się niejeden turbogermanin, który na pierwszy rzut oka pomyśli, że to ilustracja z jakiegoś średniowiecznego annału. Wójcik nie pierwszy raz przecenia zdolności intelektualne swoich germanofilnie spaczonych czytelników.

Nasz kandydat na naukowca odrzuca również staropolskie przekonania o tym, że Zygmunt III Waza był 44 królem Polski, co potwierdza kilka kronik. To, że zrobiono sztucznie z niego także 44 króla Szwecji i panujacego władcę przez 44 lata świadczy, co prawda, o ówczesnej wierze w magię liczb (“a imię jego 44” – Mickiewicz), ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ten król nie był 44 z kolei polskim władcą. Przekonywanie czytelników, że Lechici uznają to za dowód istnienia Lechii jest po prostu głupie.

Ten fakt wskazuje nam, że w XVII wieku istniało silne przekonanie, iż przed Mieszkiem I panowało w Polsce, czyli dawnej Lechii, kilkunastu władców. Takie przykłady, jak napis na kolumnie Zygmunta, jasnogórski poczet, czy wykazy lechickich władców z niemieckich kronik jeszcze z połowy XIX wieku, może nie są dowodem w sprawie, ale wskazują nam kiedy przekonanie wśród monarchów, kleru i kronikarzy o lechickiej przeszłości Polski zostało wymazane z kart historii. Wiele świadczy za tym, że największy nacisk w tej kwestii nastąpił w ciągu kilku lat po upadku powstania styczniowego.

Wójcik za dobrą monetę przyjmuje opinię hejtera – fryzjera piesków P. Miłosza jakoby wyraz “Lechii” w Biblii miał oznaczać “szczękę”. Chyba nie sprawdził tego w żadnym słowniku języka hebrajskiego, ani tym bardziej w oryginale źródła, które nie istnieje (najstarsze zachowane odpisy ksiąg biblijnych pochodzą z pierwszych wieków naszej ery).

Kompletnie mnie rozbawił, gdy powątpiewa w moje szacunkowe dane o spadku popularności u naukowców teorii allochtonicznej, gdy tymczasem w swojej książce na str. 126 pisze “Mimo, że pogląd o autochtoniczności Słowian został powszechnie zaakceptowany przez większość historyków i archeologów, problem etnogenezy ludności słowiańskiej ma ziemiach polskich wciąż wywołuje żywą dyskusję w środowisku naukowym”. Nawet gdy to tylko błąd edytorski, jakich jest cała masa w tej chaotycznie i pospiesznie skleconej publikacji, to jednak ma to znaczenie symboliczne. Na tej podstawie mogę uznać Wójcika za autochtonistę. To nie net, że można skorygować swoje bezładne pisarstwo. Co więcej, na tej samej stronie we wcześniejszym zdaniu mamy podobne stwierdzenie: “Wszakże teoria autochtoniczna nie była zdominowana wyłącznie przez naukę niemiecką…”. Cóż zdecyduj się człowieku o co ci chodzi, albo staranniej koryguj co piszesz. Sam się teraz możesz przekonać, że wydanie książki to nie łatwa sprawa, a do tej pory żerowałeś m.in. na wytykaniu drobnych literówek innym. Żenada.

Dalej Wójcik już zwyczajnie “rżnie głupa” i udaje, że nie wie czemu turbosłowianie twierdzą, że koncepcja “allo” jest wspierana przez niemiecką propagandę.

Kolejny raz manipuluje też faktami twierdząc, że komuniści wspierali pogląd o autochtonizmie Słowian nad Wisłą, choć naprawdę Sowietom było na rękę twierdzenie, że nasi przodkowie pochodzą znad Dniepru, czyli z ich terenów, gdzie lokowali kolebkę Słowian. Tzw. słowiańskość ziem odzyskanych dotyczyła co najwyżej faktu uznania zaludnienia tego obszaru przez Słowian w VI – VII wieku. Oskarżanie przy tym Kostrzewskiego o wysługiwanie się komunistom, którzy mieli rzekomo wspierać jego karierę, jest delikatnie mówiąc nadużyciem słownym, dalekim od prawdy. Takie zagrywki nie przystoją historykowi i plasują go w rzędzie propagandystów.

Dla Wójcika kluczowym dowodem na nieistnienie Lechii ma być intensyfikacja budowy grodów dopiero od lat 20. X wieku, co przecież świadczy jedynie o rozwoju państwa Piastów, a nie istnieniu pustki cywilizacyjnej przed tym okresem. Stara się nam na siłę wmówić, że wcześniej nic na naszych ziemiach nie było poza bagnami i lasami. Wygląda to już na absurdalną ignorancję. Znane są liczne odkrycia archeologiczne na naszych ziemiach sprzed X wieku, a to, że archeolodzy z uporem maniaka uznają je za niesłowiańskie nie znaczy, iż takie nie były. Panowie od kopania w ziemi opierają się bowiem na dogmacie “allo”, czyli skoro historycy twierdzą, że Słowianie przyszli na te ziemie w VI wieku, to znaczy, że wcześniejsze znaleziska nie mogą być ich wytworem. Proste przecież. Niestety to fałszywe koło dowodzenia rodem z naszych propagandowo zgermanizowanych uniwersytetów. Na szczęście inne dyscypliny, jak etnogenetyka, czy antropologia od dawna wskazują jak są to błędne założenia.

Następnym dogmatem naukowym powtarzanym bezmyślnie przez niektórych, w tym i Wójcika, jest twierdzenie, że nazwa Lechia pochodzi od etnonimu Lędzianie. Wszelkie Lachy, Lenkije czy Lechistany to tak naprawdę Lędy. Taka etymologia ma być naukowa i powszechnie akceptowalna. Gdybym napisał, że nazwisko Pach (Bach) pochodzi od “pędu”, to by mnie wyśmiano, a tu stara się nam wmówić, że takie przejście to normalna sprawa, choć trudno prześledzić drogę do ostatecznej formy. Mamy więc według naszych językowych geniuszy Lęda = Lach. Ewidentne podobieństwo, nieprawdaż? Można też spotkać u lingwistów rekonstruktorów prasłowiańskiego języka specjalnie wymyślony pod tą teorię nieistniejący wyraz Lędcha, który ma być formą przejściową od “lędy” do “lech”. No to w ten sposób to można “naukowo” udowodnić wszystko. Jak czegoś nie ma to się rekonstruuje. Tak jak język praindogermański, by uzasadnić starożytności Protoniemców. Jest to tak naciągane, że aż kłuje w oczy. Dla Wójcika jest to natomiast ewidentny dowód,  że nawet nazwa Lechia nie istniała przed X wiekiem. Jak to mówią “głupiego nikt nie przekona, można go tylko przekupić”. Na jakim etapie jest Wójcik to już sami oceńcie.

Dalsze wypociny naszego autora przynoszą kolejne smaczki. Znany szyderca i śmieszek Wójcik, z pełną powagą wyjaśnia, że “W nauce nie ma miejsca na argumenty emocjonalne”. Wystarczy tylko zapytać “I kto to mówi? “.

Apeluje, by nie przedstawiać chrztu Mieszka w sposób antyklerykalny, bo taki wybór był zbawieniem. Nie rozumie, że niektórzy zapłacili za taką politykę zbyt dużą ofiarę i nie mamy pewności czy gdyby Mieszko zawarł sojusz nie z Niemcami, ale z niepodbitymi do XII wieku pogańskimi Wieletami, sytuacja nie potoczyłaby się inaczej.

Nie chcę się tu bawić w tworzenie alternatywnych wersji wydarzeń, ale deliberacje Wójcika i przekonanie, że to była najlepsza opcja dla nas, wpisują się wyraźnie w turbogermańską optykę myślenia.

Nasz naiwny historyk przyznaje o dziwo, że nie ma potwierdzeń źródłowych na pewną datę chrztu Mieszka, a określenie Chrzest Polski jest niewłaściwe, gdyż napewno gdzieś między 965-968 władca Polan ochrzcił się ze swym dworem, ale nie można mówić, że ochrzczono cały kraj. Alleluja. Ma to być wytrącenie z rąk argumentu turbosłowianom, że historycy podają niepewną datę chrztu Polski, co świadczy o manipulacji faktami. Nie wydaje mu się jednak dziwne, że skoro nie ma wiarygodnych źródeł o tak istotnym wydarzeniu, to czemu domaga się dokumentów na istnienie Lechii w okresie wcześniejszym. Jeśli zbudowano naszą wczesnochrześcijańską historię na przesłankach wynikających z logiki następstw, to czemu krytykuje się stosowanie podobnej metodyki do rekonstrukcji dziejów Lechii, czyli przedchrześcijańskiej struktury państwowej o charakterze samoorganizującym się, otwartym i demokratycznym.

Nawet mu przez myśl nie przeszło, że znaną z historiografii Sarmację Europejską mogły zamieszkiwać także ludy, które samych siebie zwali Lechitami, a inni uznawali ich za Sarmatów. Podobnie Wieletów zwano Lucicami (Lutykami – srogimi).

Fajnie wybrzmiewa przytaczanie przez Wójcika niejakiego Geografa Bawarskiego, którego notki zawdzięczamy odkryciu hrabiego Jana Potockiego, tego samego, który opisał idole prilwickie uznając je za słowiańskie dziedzictwo. Ale to nie spasowało akurat politykom z czasów zaborów i zrobiono z naszego pierwszego badacza Słowiańszczyzny naiwnego frajera, który dał się nabrać jakimś tam niemieckim złotnikom, fałszerzom słowiańskich pamiątek.

Podobnie rzecz ma się z Lelewelem, którego Wójcik wychwala za krytykę Kroniki Prokosza, ale jakoś milczy na temat jego entuzjastycznej postawy wobec run słowiańskich, których alfabet zrekonstruował oraz obrony autentyczności idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich. To też nie pasuje do Wójcikowej, fałszywej układanki o naszych dziejach.

Zapiski o “Dagome iudex” mogą tylko świadczyć o nazbyt często widocznym w jego tekstach bałaganie nazewniczym i dyskredytują Wójcika jako historyka. Już samo to jest śmieszne, że zakłada on pochodzenie słowa Dagome od Dagobert, co ma być rzekomym imieniem chrzestnym Mieszka, choć nigdy potem książę Polan go nie używa i nie ma na to żadnych potwierdzeń. Pokazuje to jak bardzo Wójcikowi zaprogramowano umysł na uczelni, bo nie stawia on żadnych własnych tez, nie myśli samodzielnie, a jedynie powiela turbogermańskie bzdury tego rodzaju.

W przytoczonym tekście, jego tłumaczeniu i swoim komentarzu nasz misjonarz prawdy historycznej podaje, nie wiedzieć czemu, kilka wersji nazwy łacińskiej Schignesgne. Mamy więc u niego i Schignese (ze zgubionym drugim “n”), drugi wariant z oryginału poprawnie zapisany w tłumaczeniu na polski jako Schignesgne [Schinese], a w swoim komentarzu kilkakrotnie używa wersji Schinesghe (z “h”). I jak tu mamy wiedzieć, my nie historycy, nieucy, jaka jest prawdziwa łacińska wersja tego toponimu skoro nasz jeniusz notorycznie zapisuje je w inny sposób, dodając lub odejmując różne literki, jakby to nie miało znaczenia. Taką manierę można wybaczyć lekarzowi na recepcie, ale nie historykowi piszącemu akurat o identyfikacji tej nazwy i problemie powiązania jej ze Szczecinem lub Gnieznem. Nie wiem czy miesza te nazwy celowo czy jest zwykłym niedbaluchem, ale sprawy językowe są dla niego jak widać drugorzędne.

Co więcej, Wójcik przyznaje też, że tak naprawdę to historycy nawet nie są pewni jak nazywał się pierwszy chrześcijański władca Polski, bo znane są różne warianty jego imienia, interpretowane z łacińskich zapisów, jako: Mieszko, Miesław, Mieczysław. Nie przeszkadza mu to w domaganiu się dowodów, najlepiej pisemnych poświadczeń (chyba najlepiej aktów urodzenia), istnienia jego poprzedników. Skoro takich historycy nie znają, to mają prawo zakładać, że nie istnieli. Mieszko zatem pojawił się z nieba, albo przypłynął z Wikingami z północy (Skrok, Szajnochy), a może uciekł z Moraw (P. Urbańczyk) – te ewidentne spekulacje to oczywiście nie pseudonauka, ale poszukiwanie prawdy historycznej w oparciu o metodologię naukową.

Przytacza on polemiki między P. Urbańczykiem i D. A. Sikorskim, które nazywa “emocjonalnymi”, choć sam twierdził, że w nauce nie ma na to miejsca.

W sprawie koronacji Chrobrego na króla w 1000 roku i na cesarza w 1025, Wójcik oczywiście przyjmuje akademicką wersję,  że w trakcie pobytu Ottona III w Gnieźnie założył mu swój cesarski diadem tylko jako gest przyjaźni wobec polskiego władcy, wbrew relacji Długosza i innych kronikarzy, którzy wyraźnie piszą o namaszczeniu przez biskupów i koronacji.

Wójcik nie wyjaśnia przy omawianiu tej sprawy kilku istotnych faktów, a mianowicie
* dlaczego Henryk II, mimo że był królem Niemiec przez 14 lat nie został koronowany na cesarza?
* dlaczego francuski mnich Ademar z Chrabannes, żyjący w czasach Chrobrego (czyli najbardziej wiarygodny według wcześniejszej teorii Wójcika), miałby kłamać na temat przekazania Chrobremu tronu Karola Wielkiego przez Ottona III?
* dlaczego w “Revue Historique”, posądzano papieża i Konrada o uknucie spisku na życie Chrobrego i otrucie go hostią przez ich wysłannika?
* dlaczego nie wyjaśnia zapisu niemieckiego kronikarza Wipona, że Chrobry w 1025 roku “koronował się z krzywdą Konrada”, który przecież nie pretendował do polskiej korony, ale cesarskiej, zdobytej dopiero po śmierci naszego króla?
* dlaczego nie zastanawia go fakt obdarowania Chrobrego tak cennymi relikwiami, jak włócznia św. Maurycego, czy gwóźdź z krzyża Jezusa (o tronie Karola Wielkiego nie wspominając), w zamian jedynie za ramię jakiegoś nowego, słowiańskiego świętego, byłego rozpustnika i hulaki?
* dlaczego pomija milczeniem sprawę pierwszej reakcji pogańskiej za życia Chrobrego?
* dlaczego nie wspomina o znanej z polskich kronik klątwie rzuconej na Chrobrego?

Tak właśnie historycy podchodzą do tematu, a gryzipiórek Wójcik nie wychodzi tu przed szereg.

W ostatnim rozdziale nasz młodzian podejrzewa wiele osób o współpracę z Kremlem, za co mogą mu się posypać pozwy sądowe. Artykułuje tym samym swoje rusofobiczne poglądy (co było widać i wcześniej) w formie nowej teorii spiskowej.

Na zakończenie apeluje: “Więcej wiary w naukę”. Wolelibyśmy jednak nie musieć bardziej wierzyć w naukę, ale mieć od uczonych wiarygodne informacje. Dlatego ja zaapeluję: “Więcej wiedzy z nauki”.

Kończąc ocenia, że poprzez wydawanie publikacji lechickich można mówić o całkowitym upadku rynku wydawniczego. Jakoś to śmiesznie brzmi z ust autora pierwszej, niedawno wydanej książeczki, choć jest osobą jedynie o internetowym dorobku w zakresie hejtingu, żerującą na dokonaniach innych, próbującą skorzystać z zainteresowania Wielką Lechią.

Dla niego “Nauka to myślenie i dochodzenie prawdy”. Możemy tylko życzyć autorowi, by zamiast pleść takie frazesy, zaczął się do nich stosować, bo po lekturze jego topornej książki trudno zauważyć, by wiedział o czym pisze. Myśli, że zajmuje się dochodzeniem prawdy, gdy tymczasem powiela utarte schematy o turbogermańskim charakterze, nie wnosząc nic nowego ani do nauki, ani do publicznej dyskusji.

Jeśli taka wtórna i agresywna postawa młodego historyka ma być odpowiedzią środowiska naukowego na ideę Wielkiej Lechii, to turbosłowianie mogą spać spokojnie. Smuci tylko fakt, że z takimi młodymi kadrami jak nasz misjonarz, polska nauka nie zajdzie daleko.

Tomasz J. Kosiński
28.11.2019

Polemika z Sigillum Authenticum o “Rodowodzie Słowian” T. Kosińskiego

obrazek z artykułu Wójcika na jego blogu Sigillum Authenticum

Artur Wójcik, autor bloga Sigillum Authenticum, zamieścił jakiś czas temu ni to recenzję ni to paszkwil na temat mojej książki pt. „Rodowód Słowian”.

Link do jego opinii tutaj: http://sigillumauthenticum.blogspot.com/2017/10/awantury-o-pochodzenie-sowian-ciag.html?m=1

Dyskutowałem z nim na portalach społecznościowych, ale jakoś trudno mi było przebić się między wyzwiskami, którymi mnie obrzucał przy jazgocie i poklasku jemu podobnych krytykantów-amatorów. Dlatego zdecydowałem się odnieść do jego słów z tegoż artykułu tutaj.

Otóż, Wójcik zarzuca mi, że „Książka nie wytrzymuje ognia krytyki. W prezentacji swoich argumentów autor narzuca bowiem z góry założoną tezę, przedstawia problem jednostronnie, nie potrafi przenikliwie i obiektywnie analizować cudzych poglądów i badań, a nader wszystko – przemilcza kilka ważnych i ciekawych prac z literatury fachowej, niezbędnych do całościowego i merytorycznego przedstawienia wybranego tematu.”

Zgoda, Panie Wójcik, mam swoje tezy i dlatego piszę autorskie książki, a nie pseudokrytyczne artykuliki o dokonaniach innych osób. Przedstawiam w książce w wielu miejscach także dorobek różnych autorów i ich koncepcje, ale tego manipulatorzy tacy jak Pan nie chcą dostrzec. Jeśli w pierwszym rozdziale podaję kilka różnych teorii na temat powstania życia na ziemi, jak kreacjonizm, ewolucjonizm czy teorie paleostronautyczne to nie znaczy, że jestem zwolennikiem pochodzenia Słowian od UFO, tylko wspominam o tym, że są tacy, co tak myślą. Ale przecież łatwiej wyciąć z całości parę słów i przypiąć łatkę autorowi dla beki, Dlatego takie blogi jak Sigillum Authenticum nie mogą być traktowane na poważnie, bo są narzędziem manipulacji, propagandy i zwykłej nagonki na osoby o innych poglądach. To przecież takie naukowe podejście.

Fakt, być może nie potrafię tak przenikliwie jak Pan analizować cudzych poglądów, ale zapewne w moich książkach jest więcej obiektywizmu niż w Pana zjadliwych komentarzach na blogu.

Nie przemilczam wielu faktów, jak Pan to stwierdza, tylko dokonuję wyboru. Nie da się bowiem w jednej książce zawrzeć całego dorobku naukowego na dany temat. Wyda Pan wkrótce swoją książkę to sprawdzimy ile faktów Pan pominął.

Uznaje Pan, że błędnie odczytuję źródła. No z takim zarzutem to Pan może do większości historyków wyskoczyć, bo każdy z nich inaczej interpretuje źródła, ale według Pana istnieje jedynie słuszna wersja historii, której się pan uczył w szkole i każdy kto odstaje to oszołom zajmujący się pseudonauką. Ciekawe co Pan napisze o teoriach prof. P. Urbańczyka, który – bez żadnego źródłowego pokrycia – twierdzi np. że nie było Polan, a Mieszko jest uciekinierem z Moraw, bo nadał synowi imię Świętopełk? Z kolei jego teoria, że pierwszymi osadnikami na Islandii byli Słowianie tak pięknie się wpisuje w idę Wielkiej Lechii, że chyba zaraz ogłosi go Pan turbosłowianinem. Nieprawdaż?

Jako znany językoznawca i etymolog potrafi Pan stwierdzić, że „Wszelkie próby tłumaczeń etymologii nazw ludów czy nazw geograficznych stanowią czyste spekulacje autora.” A ileż to spekulacji etymologicznych do tej pory Pan poznał, od A. Brucknera, L. Niederlego, S. Urbańczyka i innych znanych naukowców, nie tylko językoznawców, którzy wciąż się kłócą czy Siemargł to jedno bóstwo czy dwa i co to znaczy? Zna Pan lepsze wyjaśnienia nazw niż moje to proszę podać. Kiedyś przy krytyce czyichś poglądów należało podać własną tezę, albo obronić tę uznawaną przez kogoś. Pan o tym nie wie, bo Pan młody i krytyka dla Pana to krytykanctwo. Nie mam zamiaru tutaj tłumaczyć Panu jaka jest różnica między tymi pozornie zbliżonymi pojęciami. Może kiedyś Pan się nauczy je odróżniać.

Zarzuca mi Pan, że nie definiuję tego, co rozumiem przez „oficjalną naukę”. Jeśli oczekuje Pan definicji podstawowych pojęć i ogólnie rozumianych to niech czyta Pan słowniki, a nie książki popularnonaukowe jak moja. Ale wyjaśnię Panu krótko, oficjalna nauka to nauka akademicka, ze swoimi dogmatami powielanymi w oficjalnym obiegu, czyli publikacjach naukowych i niestety w mainstreamowych mediach. Niestety w tym systemie politycznych dotacji naukowych dla szkół wyższych, grantów, działań wydawniczych i robienia karier na uczelniach przez tych, co są spolegliwi i uznających jedynie słuszne poglądy „naukowe”, jakoś jest mało miejsca na niezależność i szukanie prawdy. Jest za to spora przestrzeń na klakierstwo i kolesiostwo. Panu to pasuje a mi i innym nie. Pasjonaci, tacy jak ja, widząc co się dzieje, biorą po prostu sprawy w swoje ręce. Może niezależne od uczelni i polityki badania nie są naukowe w Pana rozumieniu, ale są prawdziwe i często bardziej wnikliwe niż te za granty unijne. Wnioski z nich płynące są i powinny być dyskusyjne, tak jak w nauce, bo nikt nie ma zamiaru tworzyć alternatywnej, jedynie słusznej wersji historii, ale zwalczać kłamstwa i edukować innych o naszej prawdziwej historii.

Jeśli Pan twierdzi, że „Obecnie nauka skłania się ku teorii allochtonistycznej.” to grubo Pan się myli. Chyba historycy z uczelni w Pana mieście może tak myślą, bo nauka, m.in. etnogenetyka mówi akurat co innego. Ale oczywiście na temat haplogrup nie ma co się wypowiadać, bo zgodnie z nowym dogmatycznym frazesem, geny przecież nie warunkują pochodzenia ludzi. Jakoś w sprawach sądowych nie ma lepszej metody dowodzenia kto jest kim i od kogo pochodzi. Można domniemywać, że gdyby z badań archeogenetycznych wynikało, że Germanie mają dominację grupy aryjskiej, jak błędnie zakładał Hitler i jego ekipa, to pewnie dziś ta metoda naukowa byłaby bezdyskusyjna i powstałoby na niemieckich uniwersytetach pełno teorii oraz publikacji, jak to przodkowie Indogermanie przybyli do Europy i zapanowali nad innymi ludami, które są mieszanką genetyczną, przez co nie warto się zajmować ich pochodzeniem, bo to zwykły genetyczno-kulturowe kundle. Ale niestety wyniki badań są inne i zawiedzeni Niemcy muszą szukać korzeni u Celtów.

Nie cytuję, jak Pan to nazwał „monumentalnego dzieła Archeologia o początkach Słowian. Materiały z konferencji, Kraków 19–21 listopada 2001, pod redakcją Piotra Kaczanowskiego i Michała Parczewskiego”, gdyż uważam, że wystarczy to, że podaję poglądy Parczewskiego, ucznia Godłowskiego, jako odchodzące do lamusa historii. Może Pan przygotować referat kiedyś o tej konferencji w osiedlowym klubie kółka naukowego, albo na swoim blogu, jeśli to dla Pana tak ważne. Nie muszę też polemizować z każdym ulubionym przez Pana autorem, jak Jerzy Strzelczyk, który poza źródłami pisanymi nic na świecie nie widzi.

To fakt, że Kostrzewski stosował podobną metodę co Kosinna i mam prawo opowiadać się po jednej ze stron ich sporu, choć nie dziwne jest, że przy tej samej metodzie naukowej uczeni dochodzą do diametralnie różnych wniosków? Chyba coś nie tak jest zatem z tą metodą. No ale w tamtych czasów, każdy kto by jej nie stosował zostałby poddany środowiskowemu ostracyzmowi, czyli dzisiejszymi słowy oskarżono by go, że uprawia pseudonaukę.

Zakłada Pan, że „hipotezy Kostrzewskiego, pomimo jego szczerych intencji badawczych, nie wytrzymały próby czasu.” Doprawdy? Czyli to Kosinna miał rację?

Informuje Pan, że za komuny władza wymagała od uczonych posłuszeństwa i pisania na zamówienie, a nie dociera do Pana, że tak może też być teraz?

Rozumiem pojęcie „kultura archeologiczna” po swojemu, to też fakt i nie muszę wcale jej pojmować tak jak Pan. Definicje pojęć też się zmieniają i mają charakter bardzo subiektywny. Niech mi Pan przykładowo poda jedną uznawaną przez wszystkich definicję religii.

Pyta Pan na jakiej podstawie oszacowałem procentowy rozkład „sił” zwolenników autochtonizmu i allochtonizmu Słowian. Ano na podstawie zwyklych analiz tekstów autorów piszących o tym problemie i proste badania ankietowe, w których Pan nie chciał wziąć udziału, więc zakwalifikowałem Pana do allochtonistów, bo wynika to z Pana wypowiedzi na ten temat. Czyż nie? Pytanie było proste: “Czy opowiada się Pan za teorią allochtoniczną czy autochtoniczną?” Tak, trudno odpowiedzieć? Nie muszę informować czytelników książki o szczegółach swoich analiz, bo to nie praca magisterska. Oni potrzebują jasnych informacji – jak sam Pan napisał – a nie naukowego przynudzania o metodyce pracy, definiowaniu pojęć, problemach badawczych, czy analizach źródeł.

Często to sam robię w moich książkach, bo preferuję pewne zasady wyniesione z uczelni, dlatego w miarę możliwości podaję umocowania źródłowe z przypisami pod tekstem, czego się nie spotyka nawet w niektórych opracowaniach naukowych. Gieysztor jak wiemy wydał swoją pracę bez żadnych przypisów i lakonicznie odnosił się do dorobku swoich poprzedników w temacie, o którym pisał, a jakoś do tej pory nikt z naukowców nie odważył się przygotować krytycznej recenzji jego książki. Ileż to publikacji popularnonaukowych ma w ogóle jakiekolwiek przypisy? Pana kolega R. Żuchowicz wydał ostatnio recenzję książki Bieszka, którą nazwał „Wielka Lechia” i żadnych przypisów w niej nie umieścił, bo „uległ presji wydawnictwa”. Ale czego się nie robi dla pieniędzy, co przyznał sam w wywiadzie, którego Panu udzielał. Ode mnie, tak krytykowana przez Pana, Bellona jakoś nie wymagała nigdy nie umieszczania przypisów, a przecież nie wydaję książek stricte naukowych i mógłbym sobie ja, a tym bardziej wydawnictwo, na to pozwolić.

Znany profesor D. A. Sikorski w swojej niedawno wydanej książce „Religie dawnych Słowian” podaje, co prawda, przypisy w stylu oksfordzkim, ale na stronie akademia.edu z wykazem swoich prac, zastrzega, że nie odpowiada za okładkę (w stylu z gry „Wiedźmin”). Oj, te niedobre wydawnictwa 😉

Sam mogę Pana sparafrazować, że „emocjonalne ataki autora należy traktować jak bezradność, będącą pokłosiem fiksacji antylechickiej i braku argumentów naukowych”. Chce Pan bronić Kossinny to Pana sprawa. Według mojej wiedzy jego teorie zostały jednak skrzętnie wykorzystane przez nazistów, którzy wspierali jego karierę, a podawanie nazwisk Bolka von Richtena, Hansa Schliefa, Perciego Ernsta Schramma, Anglika Herberta Spencera czy Francuzów Gerogesa Vachera de Lapougne i Arthura de Gobineau, tylko potwierdza, że w tamtych czasach naukowcy nie byli naukowcami tylko narzędziami w rękach propagandystów. Czy dzisiaj jest inaczej, każdy niech sam oceni.

Słyszałem o badaniach milenijnych, ale mimo tego uważam, że współpraca historyków, archeologów, historyków sztuki, językoznawców czy etnografów, ma charakter właśnie okazjonalny, a nie regularny. Sam kolega Żuchowicz naśmiewa się z archeologów w swojej książce, na wzór D. A. Sikorskiego, który kpi z kolei z historycznych teorii prof. P. Urbańczyka, co jest tylko jednym z tysięcy przykładów hermetyzacji branżowych w środowisku naukowym.

Pojedyncze cytaty z Godłowskiego, nie zmienią wydźwięku całej jego błędnej i szkodliwej teorii, powtarzanej jak mantra przez jego wyznawców. Wiem, że sprawa jest skomplikowana, bo właśnie takie teorie o pustkach osadniczych i Indogermanach ją niepotrzebnie gmatwają. Dlatego należy prowadzić niezależne badania, bez politycznych nacisków, finansowane spoza systemu. A przynajmniej stwarzać jakąś alternatywę do tego, co się bezwiednie trąbi od lat na temat naszej najdawniejszej historii. A że naukowcy będą się zżymać jak ktoś podważa ich dokonania, to normalne.

Czepia się Pan podanych przeze mnie ram chronologicznych sarmatyzmu, twierdząc, że rozwinął się on pod koniec wieku XVI, gdy tymczasem ja podaję XV-XVII jako okres rozwoju Rzeczypospolitej na bazie idei, które później sarmatyzmem nazwano. Śmiem też twierdzić, że pojawiały się już takowe nie tylko w wieku XV, ale były one trwałe i związane ze znajomością naszej historii przez oświeconą szlachtę, magnaterię i dwór królewski oraz kler.

Uważa Pan, że spekuluję w sprawie możliwej dominacji islamu w Europie po ewentualnej porażce Sobieskiego pod Wiedniem. Tak jest. Spekuluję, bo tego mnie nauczono na studiach i za to jestem wdzięczny. Mnie tak uczono historii, a nie tylko wkuwania dat na zaliczenie. Uważam, że jest duże prawdopodobieństwo, że mogło się tak stać, bo taki był cel tego najazdu. Dominacja Arabów w Hiszpanii w VIII-X wieku też daje ku temu powody. Historia to nie tylko czytanie źródeł, ale też ich analiza, wyciąganie wniosków i domysły na podstawie różnych przesłanek, czasem z innych dziedzin nauki, a czasem na podstawie zwykłej logiki. Jeśli twierdzi Pan, że w nauce nie ma miejsca na spekulacje, to Pan zwyczajnie kłamie, gdyż robi to większość naukowców.

O teoriach hiperkrytycznego D. A. Sikorskiego nie będę się tutaj wypowiadał, wystarczy przeczytać mój komentarz na temat jego ostatniej książki „Religie dawnych Słowian”. A w mojej opinii o publikacji Makucha, jakoś Pan nie zauważył, że o ile doceniam go za podjęcie tematu i przepchnięcie go na uczelni, o tyle nie zgadzam się, że Słowianie zapożyczyli wszystkie mity od Sarmatów, w tym o Kraku. Po prostu pewne rzeczy bywają podobne i lubią się powtarzać. To, że Popiel otruł swoich stryjów nie znaczy, że jest to jedno i to samo wydarzenie opisywane gdzieś tam w historii np. Ahemenidów, ale jest jedynie echem tego pierwszego Może Popiel słyszał o tamtej historii, a może po prostu sam wpadł na taki sam pomysł. Gero też tak zrobił zresztą i wielu innych.

Nie wiem czemu Makuch „zrejterował” z dyskusji, ale nie dziwię się mu, bo Pana blog i jemu podobne strony nie są zbyt obiektywne, ani rzetelne, bogate za to w dyskutantów, którzy uwielbiają wyzwiska. Zarzuca Pan agresję słowną turbosłowianom, ale Pan sam lubuje się w ad personam, czego i ja doświadczyłem na grupach fejsbukowych. Pana koledzy turbogermanie potrafią zwyzywać innych od debili i potem się dziwią, że ktoś nie chce z nimi kontynuować dyskusji. Uważają, że wygrali i trąbią o tym na lewo i prawo. Młodzi naukofcy jak się patrzy.

Chciałbym przy tej okazji poinformować, że ja nie unikam dyskusji dopóki ktoś mnie nie obraża i nie z sprowadza rozmowy do osobistych ataków i połajanki słownej, co jest niestety widoczne na prowadzonym przez Pana blogu jak też grupach hejterskich, w których Pan aktywnie uczestniczy. Zaproponowaną ostatnio przez Pana kolegę debatę z akademickimi profesorami przyjąłem z zadowoleniem i potwierdziłem wolę udziału w niej w najbliższym terminie, ale jak widać zaskoczyłem tym samego inicjatora-prowokatora, bo przyznał potem, że to nie takie proste i temat umilkł. Czy jest Pan pewien, że to turbosłowianie nie chcą dyskutować z „prawdziwymi” naukowcami? Używa Pan tego argumentu jak brzytwy, ale nie sprawdził Pan, że jest ona nieostra.

Pisze Pan „To, że data chrztu Mieszka nie jest precyzyjnie ustalona (i zapewne nigdy nie będzie), nie znaczy, że tego wydarzenia nie było. Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki poświadczających istnienia Wielkiej Lechii”. Odpowiem Panu w podobnym stylu. To że Janusz Bieszk nie przedstawił żadnych źródeł z epoki, to nie znaczy, że państwa lechickiego nie było. Jest o nim natomiast mowa w kilkunastu kronikach polskich i zagranicznych, czego nie przyjmuje Pan i inni turbogermanie do wiadomości.

Nie jest tak, że tego, czego nie napisano lub nie wykopano nie było. Nie ma też w źródłach informacji o tym, co jadł Mieszko dnia 2 sierpnia 967 roku na obiad, co nie znaczy, że nie jadł wtedy obiadu. Jeśli uważa Pan, że o takich nieważnych rzeczach się nie wzmiankuje, to proszę powiedzieć, w iluż to źródłach jest podana chociażby tak ważna data jak chrzest Mieszka I?

To prawda, że zapowiedziałem również napisanie książki o dziejach Wielkiej Lechii i ukaże się ona w stosownym czasie. Nie chcę i nie muszę jej wydawać na chybcika, by zarobić na modzie, jak kolega Żuchowicz i pan. Potrzebuję czasu na jej opracowanie, zwłaszcza, że przygotowuję 3 inne pozycje wydawnicze m.in. o słowiańskich bogach i wierzeniach. Nie muszę też na Pana życzenie przedstawiać w niej zabytków archeologicznych, bo mam prawo do autorskiej koncepcji własnej książki. Choć swoją drogą dowodów archeologicznych o istnieniu na terenach dzisiejszej Polski zorganizowanego organizmu państwowego w starożytności i wczesnym średniowieczu jest niemało i wciąż przybywają nowe. Jestem natomiast przekonany, że nawet jakbym je wymienił to tacy ideowcy jak Pan zawsze uznają, iż są one mało wiarygodne, nie ma 100 % pewności, albo, wrzuci Pan cytat jakiegoś tam profesora, który ma inną teorię na ten temat i uzna Pan, że pozamiatane.

Jeśli nie podoba się Panu moja propozycja etymologii słowa Niemiec od „nie-miecz”, czyli „nie z miecza”, czyli obcy, to radzę Panu poczytać najpierw więcej na temat opozycji my-oni w etnonimach. Może też Pan oczywiście przedstawić własną koncepcję w tym temacie, albo podać taką, którą Pan popiera wraz z uzasadnieniem, co kiedyś było wymogiem rzetelnej krytyki wobec czyichś poglądów. Dzisiaj tacy jak Pan uprawią nie krytykę, a krytykanctwo, jak już wcześniej wspomniałem, więc trudno tego od Pana oczekiwać.

Udało się Panu wyłapać błąd, że Scythae to nazwa grecka, choć faktycznie to łacińskie miano.  No i błędny podpis autora pod jednym rysunkiem Lecha I Wielkiego. Ubolewam nad tym i przepraszam za niedopatrzenie. Mam nadzieję, że w Pana książce ustrzeże się Pan tego typu błędów. Pana koledze Żuchowiczowi, jak wiemy, jednak się to nie udało, bo myli imiona autorów, robiąc z Tomaszów Tadeuszy (myli imiona Grzybowskiego, Millera i moje), z Adamów – Adolfów, o innych licznych literówkach nie wspominając. Ale on jest swój, więc złej opinii za to nie dostanie. To przecież wina wydawnictwa, które wywierało presję czasową na biednym autorze, co chciał tylko zarobić na bilet do Krakowa, by porozmawiać także z tamtejszymi uczonymi, a nie tylko „warszawką”.

O szanowanym wydawnictwie Bellona, pisze Pan: „Historycy coraz mocniej uderzają w linię wydawniczą tej firmy”. Nie dostrzega Pan jednak, że jednocześnie wydawnictwa tychże historyków wydają książki na chybcika, na fali mody na Wielką Lechię i Słowiańszczyznę, często bez przypisów (R. Żuchowicz), czy też z okładką, od której się autor potem odżegnuje (D. A. Sikorski), z masą błędów edytorskich.

.Jeśli utrzymuje Pan, że prace Bieszka, Millera, czy Makucha są pseudonaukowe to ciekaw jestem Pana książki. Podobno ma ukazać się w listopadzie. Przekonamy się jak wiele wniesie ona do nauki, jak długo przetrwają Pana teorie, jak odniosą się do Pana koncepcji naukowcy. Chyba, że będzie ona tylko o tym, co robią inni, bo jak się nie ma własnego dorobku, własnych przemyśleń i nie prowadzi się własnych badań, to się jest nie twórcą, tylko tworzywem, ale zawsze można przecież zostać e-krytykantem.

Zarzuca mi Pan brak kompetencji w tylu różnych specjalnościach, których sam Pan nie ma. Po co więc ta obłudna postawa i co to ma wspólnego z krytyką? Rozumiem, gdyby Pan był zasłużonym historykiem, czy archeologiem i miałby Pan argumenty do polemiki z moimi poglądami w tych tematach na bazie własnych badań i przemyśleń. A tu co mamy? Internetową bekę pod naukowym płaszczykiem. No, ale jeżeli uczony pokroju D. A. Sikorskiego komentuje moją książkę o idolach prilwickich w iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”, to czegóż się spodziewać od internetowego blogera i pieniacza, który nie lubi przebierać w słowach.

Czy to nie Pan nazwał Bieszka „historycznym debilem” się pytam? A może to Pana kolega wyzywający ludzi o innych poglądach od „ośloszczękowców”? Bo już nie pamiętam, a nie robię screenów wszystkich dyskusji, w których biorę udział, jak niektórzy nawiedzeni pogromcy mitów. Mnie by nawet przez myśl nie przeszło, by tak kogoś nazwać w dyskursie publicznym, nawet jak na to zasługuje. Pieniacz czy pajac, jak zdarza mi się podsumować ludzi, którzy mnie obrzucają epitetami, to jednak nie to samo co: kretyn, kłamca, oszust, gnój, cham, osioł, dorobkiewicz, czy naciągacz, jakich to słów używają wobec mnie i innych na ulubionych przez Pana blogach i grupach dyskusyjnych, które polecacie z Żuchowiczem jako „stojące na wysokim poziomie merytorycznym”. Nie chcę się tu tłumaczyć, bo też czasem dam się sprowokować, ale nie robię z tego normy i zasady funkcjonowania, a takie blogi jak Pana czy seczytam, albo fejsowa grupa Raki, obrażanie turbosłowian i wszystkich ludzi o innych poglądach mają chyba wpisane w regulaminie.

Marzy się Panu książka, której współautorami byliby zarówno historyk, archeolog, językoznawca, antropolog i genetyk? Mnie też. Ale wiem, że się takiej nie doczekam w najbliższym czasie, więc robię swoje. Czytelnicy niech ocenią czy ma to sens.

Wytyka mi Pan, że powołuję się na „starsze prace, które nie mogą być miernikiem dzisiejszego spojrzenia historycznego na badane kwestie”. A na jakie mam się powoływać? Na niedawną książkę Żuchowicza? Moja publikacja też jest nowa, a nie stara, to niech ją Pan poleca innym, tylko z tego powodu.

Opieranie się w nowych opracowaniach na starszych autorach, często nieznanych lub zapomnianych jest wskazane, choćby dla poszerzenia obszaru dyskursu publicznego. Jeśli ktoś na przykład w sprawie idoli prilwickich przeczytał tylko artykuły Szczerby lub Boronia, którzy nota bene opierają się na pracy Małeckiego akurat sprzed 100 lat, to czemu ja nie mogę odnosić się do pracy K. Szulca, kierującego komisją naukową i autora raportu na ten temat? Czemu dotąd nie opublikowano książki Kollara, który wcześniej kierował podobną komisją na zlecenie księcia Meklemburgii? Za to podaje się wnioski tylko z raportu Lewezowa, który przecież nie stwierdza jednoznacznie, że wszystkie artefakty z kolekcji prilwickiej są fałszywe. To jak jest z tą nauką? Wybieramy sobie, co nam pasuje z przeszłości, a jak ktoś odgrzebuje podobne rzeczy, ale „nie naszych” autorów, to są to nic nie warte starocie?

Twierdzi Pan, że „Ludzie chcą łatwych, prostych odpowiedzi. W dodatku takich, które potwierdzają ich wizję pewnych zjawisk, czy w końcu wyznawaną przez nich ideologię.” Po trosze zgoda. Tak ludzie potrzebują łatwych odpowiedzi, ale niekoniecznie szukają potwierdzeń wyznawanej przez nich ideologii. Może Pan tak robi i Pana koledzy na internetowych forach, atakujących każdego turbosłowianina dla zasady, bo przecież nie może on mieć racji na żaden temat, bo co on tam wie skoro wierzy w UFO, nie chce szczepić dzieci i boi się że kiedyś spadnie z płaskiej ziemi. Ja uważam, że ludzie szukają prawdy i wiele z nich jest zagubiona, bo zdają sobie sprawę z tego, że są manipulowani przez polityków i naukowców. Dlatego następuje zwrot ku niezależnym mediom i niezależnym badaczom. I nie jest to tylko moda, ale nieodwracalny trend. Obama już stwierdził, że największym błędem było danie ludziom Internetu, bo mogą korzystać z wolności jakie on daje, Dzisiaj stopniowo stara się nam tę wolność ograniczyć. Cenzura na Fejsbooku czy YouTube to już norma. Wikipedia to agenda jedynie słusznej wersji historii. Skandalem jest, że w polskiej wersji Wiki brakuje wielu haseł, jak choćby Arkaim, które akurat w wersji angielskiej i innych istnieje od dawna. Próby wstawienie tego hasła i innych spełzają na niczym. Czy zatem chodzi w tych oficjalnych mediach o prawdę, czy o „jedynie słuszną prawdę”? Ja słyszę tutaj chichot Orwella.

I na koniec Panie Wójcik dobra rada. Zajmij się Pan najpierw własnymi badaniami, stwórz Pan jakiś swój dorobek, co da Panu podstawę do zabierania głosu na pewne sprawy, a być może kiedyś krytykowania dokonań i poglądów innych osób. Pisał Pan chyba kiedyś, że nie wiadomo kim jest ten Kosiński. Otóż nietrudno znaleźć mój biogram i dokonania w Googlach, bo na Wikipedii nie dopuszczają do publikacji życiorysów ludzi zajmujących się „pseudonauką”, jakby ich w ogóle nie było. Nieważne, że wydali kilka czy kilkanaście książek sprzedanych w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Zmowa milczenia i szlus. Dlatego właśnie ludzie szukający prawdy i zwykłej informacji często traktuje proste ciekawostki spoza głównego obiegu jak zakazany owoc. Dlatego wzrasta nieufność do nauki, polityki i wszelkiej maści decydentów. Dlatego wymazywana z kart historii Lechia wzbudza tyle, emocji, bo mimo tylu zabiegów i tak długiego czasu, nie udało jej się ukryć.

Zajmuję się Słowiańszczyzną jakieś 20 lat i widzę, jak powoli wiedza o naszych korzeniach przebija się do publicznej świadomości. Dlatego doceniam pracę Bieszka, który obnażył realia całego systemu nauki i edukacji w naszym kraju. W dobie internetu, telewizyjnego chłamu i gier komputerowych ten facet zainteresował ludzi na nowo historią. Tacy ludzie jak Pan, Żuchowicz, czy Miłosz nie mogą tego ogarnąć, bo żyjecie w Matriksie i myślicie, że wszyscy powinni żyć, tak jak wy. Ale życie nawet w najweselszym obozowym baraku, nie jest tym samym, co życie na wolności. Zatem bawcie się i kpijcie, a obok was tworzy się nowa rzeczywistość, której nie rozumiecie, jak słowik życia poza klatką. Swoim ujadaniem na mnie czy Bieszka występujecie w roli pożytecznych idiotów, nie wiedząc, że sami przez to nakręcacie falę zainteresowania Wielką Lechią i Słowiańszczyzną jako taką. Dlatego wypada mi podziękować za wasz wkład w tę szczytną sprawę.

Wbrew domniemaniom nie jestem człowiekiem, który spadł nagle z drzewa. Wydawałem książki i czasopisma regionalne, mam własną fundację od lat 14, zorganizowałem dziesiątki imprez kulturalnych i edukacyjnych, napisałem setki artykułów na różne tematy. Byłem wydawcą, redaktorem i dziennikarzem przez kilkanaście lat. Zakładałem i należałem do kilkunastu organizacji społecznych. Byłem wykładowcą na Uniwersytecie Jana Kochanowskiego w Kielcach. Jestem uczniem profesora Andrzeja Wiercińskiego, znanego antropologa kultury, który akurat w Kielcach miał swoją Katedrę. Słyszał Pan o kimś takim w ogóle, czy to dla Pana starocie? Miałem własne wydawnictwo, redagowałem i wydałem dziesiątki książek. Wydawałem przez kilka lat dwa czsopisma regionalne. Ostatnio opublikowałem trzy własne książki o Słowiańszczyźnie, a trzy kolejne ukażą się w najbliższym czasie, Czwarta o słowiańskich bogach już w listopadzie 2019, a kolejna na wiosnę 2019 o wierzeniach Słowian.

Jeżdżę po świecie na własny koszt, nie czekając na granty. Dla mnie nie jest problemem pojechanie własnym samochodem 80 km od Szczecina, by zobaczyć stanowisko archeologiczne nad Tołężą i pogadać o nim z niemieckimi archeologami, czy też poszukać w niemieckich magazynach słowiańskich artefaktów, w tym idoli prilwickich. Ale według Pana można siedzieć przecież w kapciach przed komputerem i wymądrzać się w necie na tematy, o których się nie ma pojęcia. Ciekaw jestem jakie bzdury wyskrobał Pan na mój temat w swojej książce, która ma się niedługo ukazać. Choć wydaje mi się, że będzie to tylko bardziej rozbudowana wersja Pana pseudokrytycznych artykułów, więc jak do niej sięgnę w przyszłym roku to niewiele stracę, Akurat w Polsce przebywam jedynie na wakacje, gdyż mam dom na rajskiej plaży na Filipinach, gdzie spędzam większość roku. Mam tam spokój do czytania książek i pisania własnych, czego i Panu życzę, Może i Pan kiedyś wyrwie się z Matriksa wybierając właściwą pigułkę.

Póki co, nie tędy droga Panie Żabka.

 

Tomasz Kosiński

Kielce, 08.10.2019