Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz uważa, że jest żabą (2)

Kumak

Bo znów naszemu fryzjerowi z Seczytam wydaje się, że kuma, choć tak naprawdę tylko kumka (czyli pokrzykuje i szkaluje). Po jego ostatniej ripoście musiałem zmienić w tytule czasownik “myśli” na “uważa”, chyba wiadomo dlaczego.

Jak sam napisał blokuje wszelkie komentarze na swoim pokręconym blogu, który zamienił w kółko wzajemnej adoracji. Kto nie bije brawa i nie przytakuje ten wylatuje. Dlatego zamiast pod jego kolejnym paszkwilem na mój temat muszę pisać tutaj.

Według Miłosza “rzygam inwektywami”. I kto to mówi? Sami sprawdźcie jakim językiem ten bloger chce nas uczyć historii: http://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest_25.html?m=1

A tu link do mojej polemiki z tym ordynarnym atakiem na moją osobę: https://wedukacja.pl/dlaczego-seczytam-mysli-ze-jest-zaba-id96

Seczytam podaje przykład jakiegoś hejtera żalącego się, że ja wszystkich traktuję jak hejterów. Biedny miś. Chciałby sobie ulżyć rzucając wyzwiskami, licząc, że uprzykrzy komuś dzień czy życie, bo mu gul śmiga, gdy widzi jak leżę sobie na hamaczku z drinkiem pod palemką, a tu masz babo placek – riposta lub ban za wulgaryzmy.

Oczywiście święty Seczytam za hejtera się nie uważa. Miłosz tłumaczy, że musi kontynuować “bigosowanie” mojej osoby, bo “sam się tego domagam jak dziecko niepełnosprawne intelektualnie”. Istna poezja hejterki.

W psychologii istnieje pojęcie zwane kompensacją. Osoba, która nie ma żadnych własnych osiągnięć – czuje wewnętrzną pustkę, jest niedoceniana, mało interesująca, posiada jakieś braki lub defekty – musi je sobie jakoś skompensować, czyli wynagrodzić, np. poprzez kpiny z dokonań innych, agresję słowną czy poczucie misyjności. Hejting takim osobom pozornie zaspokaja tego typu potrzeby.

Miłosz nie może nawet pomarzyć o karierze naukowej, zajmuje się strzyżeniem psów i grami komputerowymi. Przesiaduje w necie i dowala innym. Ma fanów podobnych do niego, co też niewiele osiągnęli w swoim życiu, a co więcej nie mają pomysłu na przyszłość. Stąd frustracja i zazdrość o sukcesy innych.

Dla Seczytam wydanie książek przez jemu podobnych hejterów Żuchowicza czy Wójcika, którzy potrafili dość nieudolnie wyjść z Sieci, to dodatkowy stres i załamka powodujące eskalację agresji wynikającej z narastania kompleksów i poczucia bezradności. Współczuję mu bardzo, ale muszę się odnieść do bredni jakie wrzuca na mój temat i tego co pisze, bo mają one cechy ewidentnych manipulacji i przekłamań.

Na takie wulgarne hejty są tylko dwa sposoby. Pierwsze – ignorowanie, zabranie paliwa, którym się tego typu osoby żywią. Czują się ważne, w centrum uwagi, ich życie nabiera sensu. Ale jest ryzyko, że poprzez przyzwolenie moralne na chamstwo, stanie się ono powszechniejsze, aż będzie to norma. Drugie – reagowanie, ale jak? Tak żeby zrozumiał, czyli trzeba używać formy i języka jakie sam stosuje, czy gentelmeńskie zwracanie uwagi, które wyśmieje? A może trzeba się skupić na innych ludziach, którzy mogą czytać takie hejty, w których – co najgorsze – przemycane są kłamstwa rodem z okresu germanizacji i nazizmu.

Ja póki co wybrałem formę umiarkowanej riposty. Nie mogę akceptować szkalowania mojej osoby i innych, ani tym bardziej powielania kłamstw.

Używam słów “kumak”, “żaba”, ‘ropuch” tylko jako riposta w jego stylu i w nawiązaniu do jego ataku na mnie, gdy pisał “Dlaczego Kosiński nie jest żabą”. Skoro według niego ja nie jestem żabą, to on widocznie nią jest.

O idolach z Prillwitz nasz wydumany kumak znów się popisuje ignorancją i brakami umysłowymi oraz kopipastem (kopiuj-wklej) z innych autorów:

1. Nie rozumie analogii idoli z Prillwitz do kamieni mikorzyńskich, choć właśnie to był główny powód uznania ich za fałszywki. Próbowano dowodzić, że skoro idole prilwickie są podrobione, a na kamieniach mikorzyńskich są podobne napisy, a nawet bóg Prowe, to też muszą być mistyfikacją. Co ciekawe, wcześniej zarzucano idolom prylwickim, że nie mają runicznych analogii, a tu masz babo placek.

Nasz ropuch skupia się jednak nie na najistotniejszych w tej sprawie analogiach runicznych ale na…innym materiale wykonania. Jak można po czymś takim nawet podejrzewać go, że coś kuma z tego, o czym tu dyskutujemy.

2. Zasłużonego historyka Kollara nazywa XIX-wiecznym maniakiem poszukującym słowiańskich run. Coś tam bredzi dalej bez sensu o księciu i komisji, by na końcu przyznać, że to fakt, iż Lewezow dopuścił możliwość, że niewielka część zbioru – zaledwie kilka posążków to autentyki, na podstawie których potem wyprodukowano falsyfikaty. Ale uznał też, że wszystkie runy są fałszywe.

Zatem twierdzenie, że komisja uznała wszystkie idole za podrobione jest nieprawdziwe. To, że Lewezow za wszelką cenę próbował siać propagandę o niepiśmienności Słowian, jak widać nie oznacza, że mógł sobie pozwolić na twierdzenie, że wszystkie idole są spreparowane. Czy ktokolwiek podjął ten trop i próbował oddzielić ziarno od plew? Nie. Zamiast tego przekręcono słowa Lewezowa, twierdząc, że komisja uznała całe znalezisko za mistyfikację, które to kłamstwo, nie znający sprawy krzykacze tacy jak nasz ropuch, powielają do dziś.

3. Nadal nie kuma, że skoro trafiały do Retry dary od różnych plemion, także nie słowiańskich, to podpisy mogły być w różnych językach. Mogli je na przykład wykonywać Prusowie, znający runy lub też retrzański kapłan dla opisania danego boga zaprzyjaźnionego ludu. Dlatego mogły pojawiać się błędy w zapisach imion. Takie rozumowanie nazywa on gdybologią, choć sam ją równie często stosuje. Uważa za niedorzeczność twierdzenie, że rzekomy słowiański autor napisów – w miejsce swoich bogów wsadził pruskich. Kompletnie nie rozumie faktu, że w świątyni słowiańskiej mogły też znajdować się posążki pruskich bogów jako dary dla tej świątyni, o czym była wcześniej mowa.

Zapomina, że synkretyzm, czyli adaptowanie lub czczenie obcych bogów było czymś normalnym w religiach politeistycznych, jak grecka, rzymska i właśnie słowiańska.

Żadnym problemem nie jest słownictwo łacińskie czy litewskie, czy nawet wątpliwa niemiecka ortografia, bo dary składano z różnych krajów, a brak wpływów skandynawskich wynika jedynie z nieznajomości tematu. Nasz psi fryzjer pisze, że skandynawskie wpływy pojawiają się na innym fałszerstwie Sponholza – kamieniach z Neu Strelitz. Ciekaw jestem jakie? Hagenow, jak to Niemiec, jedynie w motywie dwóch ptaków doszukuje się na siłę Odyna, a na innym kamieniu kompletnie niepodobnego symbolu Valknuta.

Weź chłopie może przeczytaj moją książkę “Runy słowiańskie”, albo chociaż mój artykuł o kamieniach Hagenowa (na akademia.edu), bo się ośmieszasz swoją ignorancją.

Twierdzenie, że Sponholtz korzystał z dzieła Christopha Hartknocha z 1684 r. czy jakiegolwiek innego wydanego przed znalezieniem idoli jest gdybologią. To, że Kluver umieścił alfabet run wendyjskich nie oznacza przecież, że wszystkie późniejsze znaleziska muszą być fałszywe, bo geniusze tacy jak Małecki czy nasz kumak od razu oskarżą kogoś o fałszerstwo. Każe to nam raczej zastanowić się z jakich źródeł korzystali Arnkiel i Kluver przy rekonstrukcjach swoich wendyjskich alfabetów runicznych.

Miłosz naigrywa się z imienia Perkun na idolach wykazując się znowuż ignorancją na poziomie żaby. Co jest zabawnego w tym, że na idolach są różne wersje imienia Perun – Perkun – Perkunust? Ten sam bóg nawet u różnych słowiańskich plemion miał nieco inne nazwy np. Jarowit, Garewit, Harewit, Jaryła. Nie ma też nic zabawnego ani podejrzanego w tym, że Perkun jest zapisany tak samo, jak w naukowych niemieckich opracowaniach z czasów Sponholza, co tylko może potwierdzać, że podawały one jeden z wariantów zapisu imienia tego boga.

Nasz niekumaty krytyk pisze też, że: “Mało tego, fałszerz na jednym z idoli „poprawił” ten zapis na Percunust – dlaczego? Po prostu stworzył sztuczne słowo dodając bałtyjskiemu Perkunowi słowiańską końcówkę znaną z imienia Radagast (jak miał się zwać bóg czczony w Retrze).”

Po co rzekomy fałszerz miałby poprawiać po sobie imię Perkuna tylko w jednym miejscu, a w innym nie, jakoś nasza żabka nie tłumaczy. Chyba łatwiej przyjąć opcję, o której pisałem, że figurki z różnymi zapisami imion tego samego boga pochodzić mogą z darów od różnych plemion. Również u Bałtów Perkun występował pod różnymi nazwami, także jako Perkunust, czy Perkunas.

Słowo Perkunust jest dla naszego hejtera “zabawnym „kundlem” bałtyjsko-niemiecko-słowiańskim. Nie trzeba chyba dodawać, że nie ma możliwości, żeby coś takiego zostało spłodzone we wczesnym średniowieczu.”

Tak się składa, że taki zapis imienia znamy z wielu źródeł bałtyjskich i nie ma on nic wspólnego z niemieckim. O bałtosłowiańskiej wspólnocie językowej jakoś nasz bloger zapomniał, ani o potwierdzeniach wspólnego kultu gromowładnego boga Peruna – Perkuna (Perkunusta, Perkunasa).

Jak to krytykant, nasz kumak podważa istnienie pruskiej świątyni Romowe, a źródła o niej piszące uważa za niepewne. Fryzjer ocenia wiarygodność źródeł historycznych. Dobre sobie.

Zastanawia go też sama nazwa, “bo wyraźnie nawiązuje do Rzymu – Romy: chrześcijański papież w Romie, a pogański w Romow…”

Nie rozumie, że obie nazwy mogą mieć podobny zródłosłów od pie. ram, rom – świątynia (sł. hrom – grom). Cytuje Antoniego Mierzyńskiego, który twierdził, że “żadnej miejscowości prusko-litewskiej z zakończeniem -ow nie znamy. Ponieważ taka końcówka nie występuje w językach zachodniobałtyjskich, uczeni dość zgodnie (bo i polscy, i niemieccy, i litewscy) uznali, że Piotr z Dusburga – Niemiec piszący po łacinie – zniekształcił nazwę. „Roboczo” więc przyjęto zapis Romowe/Romove (przez analogię do np. Sunegove, Velove, Grebove, Rudove).”

Nie wie z jaką rzeczywistą miejscowością w Nadrowii to łączyć, ale podaje, że “na terenie Prus występują podobne nazwy: np. miejscowość na Sambii raz zwana Rummowe (1325), innym razem Rumayn (1335), z Litwy znamy Romene, Ramotem, na Żmudzi – Romini, na Łotwie – Ramkas. Znamy też inne Romowe, na Sambii (identycznie zresztą zapisane przez Niemców, jako Romow).”

Nie zauważa, że tym samym daje potwierdzenie, iż nazwa świątyni z rdzeniem *rom, była na terenie nadbałtyckim dość powszechna.

Mierzyński z kolei nie dopuścił myśli, że nazwa Romow może być zeslawizowanym Romowe, jak owo Rummowe z Sambii. Na terenie Słowiańszczyzny nazwy miejscowe często kończą się na -ow (obecnie -ów), jak Sadków, Janów, Borków, Romów, itp.

To, że historycy i archeolodzy nie mogą zlokalizować pruskiego Romow – Romowe, to nie znaczy, że ono nie istniało. Podobnie było do niedawna z Truso, które okazało się, że leżało na terenie obecnego Elbłąga.

Z uporem maniaka twierdzi, że nazwa na idolu z Prillwitz zapisana jest w wersji niemieckiej – jako Romau/Romav, choć nie zna alfabetu run wendyjskich, a Arnkiel i Kluver podawali podobne, acz w pewnym stopniu różniące się zestawy znaków runicznych. Skąd zatem u kumaka ta pewność właśnie takiego zapisu, a nie innego skoro wielu uczonych podawało różne odczyty. Chyba, że zna on ten jeden prawdziwy alfabet runiczny Wendów, co jest niemożliwe, bo chłopina, jak widać po wcześniejszych jego wpisach, dopiero niedawno zaczął czytać wybraną literaturę, by jakoś sklecić polemikę na ten temat. Dlatego co przeczyta nowego to daje w kolejnych ripostach. Jednak nawet nie zdaje sobie sprawy jak wciąż ma ograniczoną wiedzę w tej kwestii, ale mojej książki o runach słowiańskich, gdzie są prosto wyjaśnione różne problemy z tym związane, przecież nie przeczyta dla zasady. Skupił się póki co na samych krytykach, czyli Małeckim i Zawilińskim, którzy nawet idoli na oczy nie widzieli.

To, że w alfabetach Arnkiela i Kluvera są pewne błędy wynikające z ich iterpretatio germana, nie znaczy, iż mamy na idolach zapis niemiecko-łaciński – crive, a nie bałtyjski – krive. Gdyby zajrzał może kumak do mojej książki toby zapoznał się z różnymi wariantami alfabetu wendyjskich run, z czego wynika, że niekoniecznie musi tam być napis crive, ale właśnie kriwe, bo są niezgodności w sprawie zapisu C i K. Kumak jednak nie ma wiedzy o runach i opiera się tylko na 1-2 autorach, którzy żadnych artefaktów runicznych nie widzieli, ale ich odczyty uznaje za wiążące, tylko dlatego, że byli oni krytykami tematu. Inni z zasady odpadają. Czyli jest to pisanie pod tezę, a nie dogłębne badanie tematu i szukanie prawdy.

Dziwi się znów, jak i poprzednio, że imię Radegasta jest na idolach różnie pisane i podejrzewa, że rzekomy fałszerz, który miał czytać Thietmara, Adama z Bremy, Helmolda,  Saxo, Hartknocha, Arnkiela i Kluvera, nie połapał się, że Radegast i Ridegast to jedno i to samo bóstwo, gdyż na idolach widać dwie wersje zapisu tego imienia.

Kumak próbuje zrobić z nas i rzekomego fałszerza kompletnych głupków starając się nam wmówić, że nagi Radegast był inaczej opisany niż ten ubrany, a fałszerz miał myśleć, że ta cecha właśnie odróżnia od siebie oba bóstwa. Jest to tak głupie, że aż odechciewa się tego komentować.

Po pierwsze, Miłosz nie bierze pod uwagę, że runa A mogła ulec w pewnym stopniu wytarciu (co wyraźnie możemy stwierdzić na innych posążkach z tej kolekcji, gdzie niewidoczne są całe litery w imieniu Radegasta) i po utracie ukośnej kreski przypominać runę I, co wpłynęło na błędny odczyt Ridegast.

Po drugie, jak wcześniej wspomniałem różne plastycznie figurki z tą samą postacią Radegasta mogły być darami od różnych plemion, które inaczej wymawiały i zapisywały imię tego boga.

Po trzecie robienie z rzekomo oczytanego fałszerza głupka, który widzi w dwóch podobnych zapisach identycznie wyglądającego Radegasta (tylko w wariantach ubrany – nie ubrany) dwóch różnych bogów, o czym nie ma mowy w żadnej z potencjalnie czytanych przez niego książek, jest po prostu głupie i świadczy akurat o stanie umysłowym naszego kumaka, który coś takiego sugeruje.

Miłosz nie czytał Mascha i nie wie, że goli bogowie nie byli prezentowani w takiej formie w świątyni, ale przybierani byli w różne stroje i atrybuty, o czym można przeczytać u Thietmara i Adama z Bremy. Zapewne mógł to też wyczytać rzekomy fałszerz, dlatego nie mógł zakładać, że nagi i nie nagi Radegast to dwa różne bóstwa. Tylko komuś kto nie czytał opisu Retry u tych niemieckich kronikarzy mogła przyjść taka bzdura do głowy.

Dalej naiwnie twierdzi, że wszystkie trzy wersje z końcówką -gast “to zapisy niemieckich kronikarzy, bo imię tego boga pochodzi od słów: rad – miły, oraz gostь – gość, czyli po słowiańsku było to Radogost.”

Kumak nie zna języka Wendów, ale wyciąga tak zdecydowane wnioski, co już nie jest zabawne, ale żałosne. A słyszał może jaka jest głoska po G w ruskim wyrazie gaspoda? Słowo i zapis *gast nie są niemieckie. To wariant połabski słowa “gost”. Germanie je zapożyczyli w znaczeniu “duch”. Do angielskiego trafił ten wyraz przez Sasów, ang. host -gospodarz. Ale to do zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu nigdy nie dotrze, bo zakodowano mu, że wszystko, co niemieckie jest pierwsze i lepsze.

To, że Adam Bremeński (druga połowa XI w.) zapisał nazwę świątyni w Radogoszczy jako Rethre, a Kluver jako Rhetra (jak na idolach), nie oznacza, że rzekomy fałszerz na nim się wzorował, ale, że to ten autor lepiej oddał oryginalną nazwę niż jego poprzednicy.  W alfabecie runicznym Wendów ten sam znak oznaczał H (najczęściej nieme), albo jer, charakterystyczne dla starosłowiańskiego języka, a co zostało we współczesnym rosyjskim.

Na idolach nie jest zapisane Arcona, ale Arkona – to samo,  co wcześniej z rzekomym zapisem Crive zamiast Kriwe. Kumak opiera się tu na odczycie jednego z autorów i niedociągnięć alfabetów runicznych opracowanych przez Niemców. To samo dotyczy błędnego czytania przez nich Z jako C oraz dodanie do alfabetu F w wersji z futharku, choć nie pojawia się ta runa na idolach i nie było jej w pierwotnej wersji wendyjskiego alfabetu runicznego.

Kumak błędnie wiąże Schwayxtixa ze Swarożycem, a nie bałtyjskim bóstwem. Nie ma też pojęcia jak jest to imię zapisane na idolu, a tylko robi “kopiuj wklej” słabej argumentacji od jednego z dawnych krytyków idoli. W wendicy ani na idolach nie występuje znak CH czy SCH. Zerknij chłopie chociaż do książki Mascha z wizerunkami idoli i alfabetu runicznego Kluvera, bo póki co widać, że nie wiesz o czym piszesz.

Pewny jesteś, że na idolach jest zapis „Zerneboch”, a na którym to idolu i ile tam jest run i jakich? Nawet gdyby ten zapis był podobny do podanego przez Kluvera, to też znaczyłoby co najwyżej, że najlepiej oddał on nazwę tego boga, a nie, że rzekomy fałszerz musiał z niego to przepisać.

Błędnie podaje odczyty Belboga, jako Belboeg czy Belbock, co ma rzekomo wskazywać na niemiecki zapis, ale akurat na idolach mamy warianty: Bel, Belbok, a nawet Belbokg, co niemieckiego nie przypomina, a raczej słowiańskie dialekty lokalne.

To, że na jednej figurze pojawiają się napisy Radegast, Belbok i Cernebok, wcale nie oznacza, że “Sponholz najwyraźniej nie wiedział, że to nazwy odrębnych bóstw. Uznał, że są to epitety określające charakter innych bogów, stąd Radegasta (odzianego) zwie raz Belbogiem, raz Czarnobogiem, a Ridegasta (nagiego) i Schwayxtixa – Belbogiem.”

Wyjaśniał to już Masch, ale kumak woli inne tłumaczenia, zaufanych XIX wiecznych polskich krytykantów od siedmiu boleści. Odsyłam zainteresowanych do Mascha, choć jest póki co dostępny w oryginale po niemiecku oraz w niedawnym tłumaczeniu na rosyjski.

4. Kolejnym argumentem rzekomo potwierdzającym, że Sponholz tworzył idole mając przed sobą dzieło Klüvera w drugim wydaniu ma być twierdzenie Zawilińskiego, że w pierwszym wydaniu Kluver podał inny krój niektórych run. Co to ma być za dowód, to trudno pojąć, zwłaszcza, że na idolach niektóre runy, jak B, mają kroje występujące w obu wydaniach Kluvera, a nie tylko z drugiego, jak bezpodstawnie twierdzi Zawiliński. Przywoływanie przez niego tabel krytycznego Jagicza o zmianie kroju run na przestrzeni czasu jest absurdalne. Trudno pojąć, że ktoś chce dowodzić nie istnienia run na podstawie zmiany ich ligatury w różnych okresach. To tak, jakbym dowodził, że nie było języka polskiego, bo jego zapisy były inne od obecnych w czasach romantyzmu, a jeszcze inne w międzywojniu.

5. Kumak twierdzi na podstawie jednego z odczytów, że “na idolu mamy tylko początek owej modlitwy, urwany w pół słowa: Percune deuuaite ne muski und mana. Nie powinno tam być „und”, lecz litewskie „ant”.

Nie znając literatury runicznej nie wie jednak, że odczytów tego napisu jest co najmniej kilka. Wszystkie różne. Kumak oczywiście wybrał sobie transliterację niemieckiego autora, by użytym przez niego “und” uniewiarygodnić słowiańskość tych zabytków.

Zmartwię cię jednak. Nawet ten odczyt nie jest zgodny z alfabetem Kluvera, z którego miał rzekomo korzystać fałszerz. Poczytaj inne odczyty to może ci się rozjaśni w głowie. Na razie odgrywanie speca od run na podstawie wklejania opinii Małeckiego i Zawilińskiego zaprowadziła cię na manowce. Musisz się bardziej postarać. Czytaj więcej, to zmądrzejesz.

Może pojmiesz też kiedyś prostą rzecz, dlaczego na słowiańskich, wczesnośredniowiecznych zabytkach umieszczona została litewska modlitwa znana z XVI wieku. Naprowadzę cię trochę. Po pierwsze, już pisałem, że wśród kolekcji idoli są też dary od ludów bałtyjskich więc nie powinny nikogo dziwić bałtyjskie napisy na posążkach. Po drugie, modlitwa ta mogła powstać wcześniej niż w XVI wieku, ale nawet w X -XII. W fakcie, że była jeszcze znana w XVI wieku nie ma nic dziwnego ani podejrzanego. Bogarodzica też jakoś przetrwała do naszych czasów.

6. Na koniec kumak pogrąża się ponownie twierdzeniem, że lwy czy gryfy były popularnymi motywami dopiero na chrześcijańskiej Słowiańszczyźnie, a nie u pogańskich Słowian – bo to symbolika chrześcijańska!

Czyli według Seczytam wszystkie symbole lwów u pogańskich ludów, w tym celtyckie, rzymskie, babilońskie, greckie czy scytyjskie pochodziły od chrześcijan. Padłem  😉

Tomasz J. Kosiński
29.11.2019

Turbogermańskie zidiocenie, czy pseudonaukowa histeria

turboslowianie

Pawel.M. na http://seczytam.blogspot.com/…/turbolechickie-zidiocenie-cz… w artykule pt. „Turbolechickie zidiocenie, czyli dojenie frajerów” stara się obalić mit Wielkiej Lechii używając wielu – według niego – naukowych argumentów. Powołuje się na jego krytykę wielu internetowych dyskutantów w tym zaciekle atakujący tzw. turbolechitów Maciej Książek bardzo aktywny na stronie FB „Archeologia pradziejowa i wczesnego średniowiecza”, z której mnie wyrzucono za wstawienie powyższego tekstu, choć nikt nawet słowem nie był w stanie odnieść się merytorycznie na owej stronie do mojej polemiki ograniczając sie jedynie do drwin i wyzwisk.

Prześledźmy zatem jakich to argumentów używa autor tego tekstu, a za nim inni krytycy Wielkiej Lechii.

1. Jak pisze autor bloga: „Wojciech Pastuszka – prowadzący blog archeowieści.pl – zrobił pewien eksperyment: sprawdził czy da się zarabiać na popularyzowaniu nauki, a konkretnie archeologii, paleoantropologii, historii itp. Wprowadził odpłatność za dostęp do części zamieszczanych artykułów. Okazało się, że poległ.” Natomiast Janusz Bieszk wydał książkę o „Słowiańskich królach Lechii”, która miała już 3 dodruki, co ma być argumentem za tym, że to komercja i kłamstwo, bo na „prawdziwej nauce” nie da się zarobić. Chyba nie trzeba tego „naukowego” argumentu komentować.

2. Innym argumentem jak do tej pory było to, że turbolechickich bzdur nie wydawano w oficjalnym obiegu, nie pisano o tym prac naukowych, no bo głupotami nikt się nie będzie zajmował. Zostają im tylko blogi, które trudno uznać za poważne źródło wiedzy. Warto tu zauważyć, że autorzy tego typu argumentacji, sami piszą swoje krytyki na owych blogach, uznając je jednak za ważne źródło w dyskusji naukowej. Ale nagle niejaki Piotr Makuch wydał swój doktorat na dodatek przy wsparciu rządowej dotacji. Jego książka „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” została uznana przez turbogermanów za hańbę nauki polskiej. Prawdopodobnie ci co najwięcej na nią krzyczą sami jej nie czytali co wielokrotnie w internetowych forach udowodniono, a komentarze w stylu „przecież tego nie ma sensu czytać, bo to bzdury” są dla nich wystarczającą argumentacją, by krytykować nieznaną im publikację. Więc nie o treść tu chodzi i argumenty, ale o walkę z innym podejściem do historii. Tak samo obrzucono błotem szanowane do niedawna wydawnictwo Bellona za wydanie książek Bieszka. Nasz bloger bez ogródek stwierdza, że „wydawnictwo Bellona szmaci się wydając te brednie.” Czyli ci naukowcy, uniwersytety, wydawnictwa, które podejmują się trudu wprowadzenia do obiegu treści niezgodnych z oficjalną wersją, od razu idą pod pręgierz „naukowych” i internetowych inkwizytorów.

3. Normą jest krytyka polskich kronik jako fantazji dla podniesienia ducha Polaków, gdy tymczasem najbardziej wiarygodnym źródłem wiedzy o historii Polski i Słowiańszczyzny mają być kroniki m.in. niemieckiego biskupa Thietmara z tego samego mniej więcej okresu co kronika biskupa Kadłubka. Zatem polski biskup jest be i pisze pod zamówienie króla, choć wiemy dobrze, że nie pisał on kroniki „gesta” jak Długosz i właśnie niemieccy kronikarze, którzy są dla turbogermanów cacy.

4. Wiele dokumentów i kronik mających świadczyć o lechickiej przeszłości i potędze jest uznawanych przez turbogermanów za fałszywki. Prym krytyki sprowadza się do Kroniki Prokosza, który podaje bardzo obszerny poczet przedchrześcijańskich władców Lechii. Dowodem „naukowym” na fałszerstwo tego dokumentu ma być stwierdzenie jednego z dawnych historyków Lelewela, że widział rękopis kroniki datowany na 1764 rok i podpisany przez Przybysława Dyjamentowskiego, uznawanego za fałszerza dokumentów historycznych. O tym, że kronika ta była uznawana za prawdziwą przez wielu innych, ówczesnych historyków, jak Julian Ursyn Niemcewicz, nawet się nikt tutaj nie zająknie. Dowodem „naukowym” ma tu być zatem zeznanie jednej osoby, bo owego rękopisu nikt nigdy nie widział. Dla turbogermanów oczywiście wszyscy ci historycy, skąd inąd szanowani w swoich czasach, to kolejni fantaści i mitomani, jedynie Lelewel zasługuje na szacunek jako ostoja rozsądku. To, że Bieszk wypomina mu austriackie korzenie i współpracę z zaborcą, ma być oczywiście kolejnym argumentem przeciwko lechickiej przeszłości. Co ciekawe nasz bloger jako argument przemawiający według niego jednoznacznie za fałszerstwem owej Kroniki Prokosza podaje również przypuszczenie, że jest ona „sfabrykowanym krótko przed rokiem 1825 żartem towarzyskim generała Franciszka Morawskiego”. No to kto w końcu fałszował tę kronikę? Czyżby Lelewel się mylił? Te dwa wykluczające się przypuszczenia mają być koronnym dowodem na fałszerstwo tego jednego dokumentu historycznego, który – jak to ów bloger określił – “śmierdzi fałszerstwem”. Oto logika zaprogramowanego umysłu.

5. Turbolechici – według turbogermanów – nie mają zielonego pojęcia o krytyce źródeł historycznych. Każdą „starą książkę” (jak to nazywa Bieszk) uważają za wiarygodną. To podsumowanie bibliografii ok. 50 kronik polskich i zagranicznych, na których opiera się publikacja Bieszka, w tym kronik niemieckich. Oczywiście dużo bardziej wiarygodniejsze powinny być pojedyncze publikacje Skroka czy Strzelczyka, albo Brucknera lub kroniki zagraniczne, głównie oczywiście niemieckie, jako najbardziej wiarygodne. Dlaczego? Tego turbogermanie nie wyjaśniają, albo używają argumentacji z pkt. 3.

6. Bloger pisze „Turbolechitom nieznane jest też takie pojęcie jak „postęp badań naukowych”. Nie ogarniają, że np. za Naruszewicza (XVIII wiek) historiografia polska dopiero raczkowała. Może łatwiej turbolechici zrozumieliby, co to jest „postęp badań naukowych”, gdyby próbowali zęby wyleczyć metodami XVIII-wiecznymi… Brak znieczulenia, kowal, obcęgi i tym podobne rozkosze.” Gdy tymczasem sami odnoszą się do źródeł takich jak Tietmar, czy kronikarze rzymscy i bizantyjscy, głównie Jordanesa, Prokopiusza i innych – ogólnie rzecz biorąc starych, więc w czym rzecz? Oczywiście chodzi tu o uznanie wyższości nauki niemieckiej nad polską. Choć mimo to, znów bez żadnej konsekwencji padają argumenty przeciwko Rocznikowi Awentyna, uznając je za mało wiarygodne źródło, bo nie pasuje do całej koncepcji krytyki. A tak się dziwnie składa, że był on bawarskim kronikarzem. Jednak jak pisze autor tekstu na owym blogu „Problem polega na tym, że rocznik Awentyna pochodzi z początków wieku XVI, czyli od opisywanych wydarzeń oddalony jest o ponad 600 lat. Co prawda Awentyn czerpał z nieistniejących dziś źródeł, ale… korzystanie z kroniki Awentinusa wymaga każdorazowo weryfikowania jego informacji z innymi, możliwie współczesnymi opisywanym zdarzeniom źródłami. Kronikarz bawarski bowiem wszędzie tam, gdzie nie był pewien posiadanych wiadomości, uwspółcześnił je do znanych sobie realiów.” Zatem i niektórzy niemieccy kronikarze nie zasługują na uwagę i szacunek, jeżeli tylko piszą coś nie tak jak trzeba, tzn. niezgodnie z zakładaną tezą o historii Lechii. Akurat Awentyn pisał m.in. o wspólnym ataku na Wielką Morawę księcia Polan Wrocisława w przymierzu z Bawarczykami, co oznacza, że jednak przed Mieszkiem była tu zorganizowana państwowość, a co więcej księstwo Polan było liczącym się państwem w tej części świata, skoro zabiegano o sojusze z nim. Krytyk turbogermański odnosi się tu do innych źródeł, w których podano imię Bracława (czy też Bracisława) kojarzonego z panońskim księciem Chorwatów – nota bene także będących Słowianami. To, że Wrocisław jest potwierdzony w innych źródłach historycznych nie ma tu dla naszego blogera znaczenia. Jednoznacznie stwierdza on, że „kronikarz wielkopolski i Awentyn niezależnie od siebie Wrocisława wymyślili”. Zatem każdy czerpie z kogo chce według kryterium dopasowania do swojej tezy. To ma być właśnie turbogermańska metodologia naukowa.

7. Torbogermanie zarzucają turbolechitom używanie agresywnej retoryki, gdy tymczasem ów bloger, przy oklaskach i internetowym wsparciu współwyznawców jedynie słusznej historii, nie przebierają w słowach wyzywając wszystkich jak leci, przykładowa ocena naszego szanowanego blogera wobec autora „Słowiańskich królów Lechii” „dotąd uważałem Bieszka za cwaniaczka, który znalazł sposób na zarabianie kasy. Po przeczytaniu jego listu do Sigillum Authenticum z pełną odpowiedzialnością za słowa, nazwę go historycznym debilem.” Nic dodać nic ująć. Ton wypowiedzi zaiste „naukowy”.

8. Kolejna krytyka spada na „Jasnogórski Poczet Królów Polski.” O zidioceniu autora tego bloga i jego popleczników może świadczyć tylko ta jedna argumentacja. A mianowicie. Bloger pisze, że przecież „ to rzekomo ukrywane przez Kościół „źródło” bez problemów można znaleźć w internecie” nie mówiąc nic oczywiście na temat ukrywania oryginału pocztu przez władze kościelne, do którego nikt postronny nie ma dostępu, a znane z internetu zdjęcie pochodzi z wydanej w małym nakładzie publikacji siostry zakonnej, które szybko zostało wycofane z rynku, jednak można znaleźć pojedyncze egzemplarze w antykwariatach. Czemu Kościół ukrywa oryginał, nie wiadomo. A właściwie to wiadomo, ale nikt tego nie chce zrozumieć. W każdym bądź razie nasz ulubiony bloger – guru turbogermanów pisze, że „jako ostatni namalowany został Stanisław August Poniatowski, który królem został w 1764 roku. Nawet Bieszk czy Szydłowski powinni w związku z tym zatrybić, że ów poczet powstał później, po 1764 roku.” Nie widzi nasz bloger wolnych pól na wizerunki kolejnych królów po Stanisławie Auguście Poniatowskim, co ewidentnie świadczy, że wraz z objęciem tronu przez kolejnego króla domalowywano po prostu jego obraz, jak to chociażby do tej pory czynią na uniwersytetach z postaciami rektorów. Zatem poczet musiał powstać dużo wcześniej niż „zatrybił” nasz anonimowy bloger. Może sam poczet nie jest źródłem, ale fakt jego ukrywania daje do myślenia, a i taka zajadła i dość przygłupawa krytyka również. Nawet jeżeli poczet potwierdza władców podanych przez Kadłubka, to może to świadczyć o tym, kiedy tak naprawdę zmieniono nam historię skoro jeszcze w XVIII wieku nawet Kościół uznawał przedchrześcijańskich władców Lechii za prawdziwych. Zatem, mimo walki kościoła z pogaństwem i przedchrześcijańskimi tradycjami, to dopiero zaborcy napisali nam nową historię, którą wielbią turbogermanie do dziś, a wymazanie historii Lechii i jej władców jest jej podstawą.

9. Dostaje się też książce angielskiego pisarza Thomasa Nugenta, The History of Vandalia Containing the ancient and present state of the country of Mecklenburg z 1766 roku. Autor podaje w niej kilkunastu władców Meklemburgii, w tym kilku zbieżnych z imionami podanymi przez Prokosza władców Lechii przed Mieszkiem I. Bloger stwierdza, że „Thomas Nugent nie pisał o władcach polskich, lecz władcach Wandalów, za których potomków uznawał współczesnych sobie mieszkańców Meklemburgii!”. Sam dodaje, że „Meklemburgia to – z grubsza rzecz biorąc – „resztówka” po słowiańskich Obodrzycach. Oczywiście zgermanizowana, ale z dynastią wywodzącą się od dawnych słowiańskich książąt.” Zatem czemu go dziwią te zbieżności? Dlaczego Wandalów, którzy zamieszkiwali Meklemburgię uznaje zatem za Germanów, jak każe mu twierdzić oficjalna nauka, a nie Prasłowian? Tłumaczenie temu panu tego, że Germanami zwali Rzymianie wszystkie ludy na północ od Alp i Karpat (w tym plemiona prasłowiańskie oraz praniemieckie – niesłusznie uznawane jednoznacznie za pragermańskie, co jest zawłaszczeniem słownym) nie ma sensu. To, że owi Germanie do tej pory na Słowian wołają Wenden, co sam bloger przytacza nie ma tu według niego znaczenia, bo uznaje to za pomyłkę przez podobieństwo do słowa Wandalen. Nasz krytyk wije się tu jak wąż. Nie widzi podobieństwa Wandalen i Wenden do imienia lechickiej królowej Wandy, znanej nam z legendy. Wanda to typowo słowiańskie imię o czym można nawet przeczytać w oficjalnych słownikach etymologicznych. Niestety w tychże słownikach nazwa Wandalen i Wenden nie jest wyjaśniona. Czemu?

10. Wyśmiewana jest też popularna w internecie mapa Imperium Lechickiego, uznawana przez turbogermanów za fałszywą i koronny dowód delikatnie mówiąc naiwności turbolechitów. Nasz bloger wyzywając przy tej okazji Szydłowskiego, podaje, że na swoim kanale You Tube mówił on, że „Anglicy na podstawie Dzieżwy i swoich własnych, angielskich kronik zrobili polityczną mapę Europy”. Zatem nie twierdził on, że jest to mapa starożytna, jak to starają się wmawiać światu turbogermanie nabijając się z turbelechitów tworząc do tego celu setki memów i demotów, by mieć z tego bekę, często po prostu udając turbolechitów, by pokazać ich głupotę. Stara niemiecka szkoła. Wszystkie chwyty tutaj są jak widać dozwolone. Przynajmniej według turbogermańskiej metodologii „naukowej”. Autor bloga jako nowy zbawiciel prawdy pokazuje ogólnie wszystkim znaną mapę W. R. Shepherda, Historical Atlas (New York 1911; kolejne wydania: 1921, 1926) jako demaskację owej lechickiej mapy. Nie widzi tu śmieszności w tym co pisze i robi. Przecież parę zdań wcześniej wyraźnie cytował Szydłowskiego, że to Anglicy stworzyli tę lechicką mapę, zapewne na podstawie mapy Shepherda, na której w miejscu niebieskiego pola z napisem LECHINA EMPIRE jest co prawda Slavonic Peoples i Awars, co przecież jest tylko kwestią nazewniczą. O co cały ten ambaras, o zmienioną nazwę na Imperium zamiast Peoples. Ci SLAVONIC PEOPLES nie byli uznawani dotąd za państwo, a tym bardziej za imperium, bo nie byli ochrzczeni, a przez to nie mieli króla namaszczonego przez papieża. Tylko dlatego odmawiano im państwowości i praw do posługiwania się tytułami królewskimi i uznawania za królestwo. Słowianie jak wiemy wybierali swoich królów na czas wojny, początkowo były to okazjonalne wybory na wiecu. Gdy natomiast zagrożenie wojenne nie ustawało zamiast wojewodów wybierano jednego króla, który jednoczył wszystkie plemiona. To, że chrześcijański świat i jego kronikarze nie uznawali tych pogańskich władców za królów, a terenów którymi oni rządzili za państwa, nie znaczy, że takowych nie było. Niestety takie pangermańsko-chrześcijańskie myślenie historyczne pokutuje do dziś. Dlatego o przedchrześcijańskich władcach mówi się „legendarni” lub „bajeczni”.

Podsumowując. Wszystkie argumenty „naukowe” przytoczone przez autora tego tendencyjnego i agresywnego w swej retoryce artykułu mogą potwierdzać zidiocenie, ale samego blogera, owładniętego manią turbolechickiej nawały, z którą musi walczyć jego zaprogramowany pangermański mózg. Tego się nie da zrozumieć, to trzeba leczyć.

Amen.

 

Tomasz Kosiński

20.09.2017