Turbogermańskie fantazmaty, czyli kto się boi Wielkiej Lechii – recenzja książki A. Wójcika pt. Fantazmat Wielkiej Lechii

Okładka "Fantazmat Wielkiej Lechii"

Aktywny bloger, komentator internetowy i hejter – Artur Wójcik, przedstawiający się jako historyk, choć nie znamy żadnych jego osiągnięć w tej dziedzinie, poza tym,  że pracuje na co dzień w bibliotece, napisał swoją pierwszą książkę o …dokonaniach innych autorów. Tak to już jest, że jak się nie ma własnego dorobku to się pisze lub krytykuje innych. A w tym nasz autor akurat jest niezły, bo na swoim blogu Sigillum Authenticum skupia się głównie na niewybrednych komentarzach i krytykanctwie idei Wielkiej Lechii. Teraz zebrał swoje paszkwile do kupy i wydał w formie książkowej.

Sam zapowiada, że jego publikacja składa się z części publicystycznej i naukowej. Ta niby naukowa część ma obalać dowody na Wielką Lechię, choć najczęściej sprowadza się tu do podania mało przekonującej polemiki na dany temat. Zabawnie brzmią stwierdzenia autora, że coś obalił lub podważył, skoro przytacza najczęściej znane fakty z oficjalnego obiegu lub cytuje swoich kolegów hejterów.

Przygniata nas przeładowanymi przypisami, które traktuje praktycznie nie jako odnośniki do źródeł, ale wykaz literatury dotyczącej danego tematu oraz dodatkowe komentarze.

Ta niby naukowa praca, bez recenzji, o charakterze publicystyczno-krytycznym, nie ma żadnych cech wydania naukowego i pewnie dlatego zaprzyjaźnieni z naszym “orłem” uczeni z UJ nie pokusili się o wsparcie pomysłu i udzielenie chłopakowi chociaż jakiejś pozytywnej opinii, którą mógłby wrzucić przynajmniej na tylną okładkę.

Z tej mąki jak widać nie będzie akademickiego chleba, ale co najwyżej bojówka propagandowa w necie, z czym starsza kadra o turbogermańskich zapatrywaniach słabo sobie radzi. Ten obszar zajęli młodzi hejterzy, którzy nie mają zbyt wielu szans na karierę na uczelniach. W necie udają historyków i znawców z każdej dziedziny, a co zabawne, tak jak Wójcik, czasami pouczają innych na temat tego, czym jest nauka, jak prowadzi się badania czy podchodzi krytycznie do źródeł.

W swej “naukowej” pracy nasz kandydat na historyka stosuje szyderstwa, oceny personalne, odsyła do blogów swoich kolegów hejterów polecając je jako źródła “rzetelnej wiedzy”. Stosuje bezładną stylistykę pisania tekstu rodem z internetowych postów na blogu.

Co gorsza, czyniąc tematem głównym swojej pracy szkodliwe, według niego, teorie spiskowe, sam kreuje własne. Uwidaczniają się tutaj wyraźnie jego fobie wobec Rosji, Lechii i pogańskiej Słowiańszczyzny. Ośmiela się sugerować, że idea Wielkiej Lechii to sprawka Putina i Kremla, zarzuca agenturalność na rzecz Moskwy ludziom, którzy wyraźnie opowiadają się przeciwko rosyjskiej dominacji, jak Cz. Białczyński, J. Bieszk, czy autor tej recenzji. P.  Szydłowski, nie jest tu wcale wyjątkiem potwierdzającym regułę, jak podaje Wójcik w swojej książce.

Wystarczy zacytować Cz. Białczyńskiego:„Brak tylko jednego partnera żeby rozegrać tę grę. Moskwy, która ciągle nie jest mentalnie gotowa na równość z Polską i Ukrainą. Moskwa musi zaproponować Polsce i Ukrainie atrakcyjny model współpracy, a nie wymachiwać kremlowskim knutem. Używając siły kopie sobie właśnie osinowym kołkiem UPIORNY grób.”
„…z drugiej strony kohorty rozujadanych Psów Kremla próbują siać zamęt umysłowy i napuszczać jednych Polaków przeciw drugim Polakom, a Oszalały Siewca Zniszczenia z Moskwy straszy Wschodnią Europę rzezią. Dla niego to jest już ostatni dzwonek, miejmy nadzieję, że nie ten od czapki Stańczyka (…)”
“…kremlowscy władcy z nadania Kazamat Łubianki, spadkobiercy carskiej Ochrany i leninowskiej Razwiedki włóczą się bezsennie po korytarzach  swego pałacu wyjąc, jak Król Duch  na Górze Zober (…)
…i zastanawiają się w w krwawych nocnych koszmarach, jak to się stało, że Polska wciąż jeszcze nie wybuchła?! (…)”

Czy taką postawę można nazwać prorosyjską, co sugeruje nasz samozwańczy krytyk? To raczej efekt trwale zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu naszego absolwenta historii z antyrosyjską fobią, co przejawia się w kompletnym braku otwartości na argumenty swoich urojonych wrogów.

Dlatego też zapewne manipuluje treścią krytykowanych publikacji o Lechii, naszych dziejach i pochodzeniu Słowian. Wrzuca często wszystkich autorów do jednego worka. Przykładowo wybiera jakiś kontrowersyjny cytat z Szydłowskiego o powiedzmy Jezusie Lechicie i twierdzi namiętnie, że to podstawa wiary w Wielką Lechię dla wszystkich jej zwolenników. Czy to na historii uczą takich psychotechnicznych zabiegów, czy też od kolegów hejterów z netu się tego nauczył?

Wójcik w jednym miejscu, co prawda, stwierdza, że środowisko “lechickie” nie jest jednorodne, ale stara się swoimi naiwnymi pseudoanalizami stworzyć wrażenie, że jest to ugruntowana sekta z guru-królem (kabareciarzem Sanyaia – przez nikogo nie traktowanym poważnie), armią Słowian (grupką preppersów A. Kudlińskiego) i dojściami w mediach oraz wydawnictwach. Straszy ludzi i histerycznie nawołuje, by się wziąć do poważnego przeciwdziałania. Wskazuje też jakieś absurdalne zagrożenia. Największym z nich ma być utrata zaufania do świata nauki, do którego sam siebie z dumą zalicza, choć żadnych badań naukowych nie prowadzi.

Niestety forma pracy, argumenty ad personam, przeładowanie emocjonalne komentarzy, braki w logice i nieumiejętność dowodzenia oraz ewidentna megalomania, każą nam patrzeć na wysiłki tego autora jedynie z politowaniem.

Żenująco wygląda jedyny wykres kołowy jego własnego opracowania, jaki wstawił na pół strony w celu “naukowego” pokazania zjawiska Turbosłowiańszczyzny. Tego typu zabiegi “unaukowiania” swojej pracy wyglądają tragikomicznie.

Nasz krytykant stwierdza, że tzw. Lechici uważają, iż “wszystko można wytłumaczyć bez posługiwania się faktami”. Oczywiście o tym, co jest faktem, a co nie, mogą decydować tylko naukowcy, no bo jacyś tam pasjonaci nie umieją podejść krytycznie do źródeł, a bez krytyki nie ma postępu w nauce. Problem w tym, że nasz młody historyk nie umie odróżnić krytyki od krytykanctwa i póki tego nie zrozumie nie można go traktować poważnie.

Póki co prezentuje aroganckie podejście do odmiennych poglądów i wykazuje się agresją wobec swoich oponentów. Stara się nas utwierdzać w przekonaniu, iż wiedza jest dla wybranych, głównie tych, co się znają na nauce, czyli pracowników uczelni i absolwentów, a zwykli ludzie mają im wierzyć na słowo. Miesza mu się tutaj wiedza z wiarą i sam, pewnie nieświadomie, tworzy wizję hermetycznej sekty akademików, jako wybrańców mających władać umysłami ludu.

Uczeni nie uznają czegoś takiego jak niezależne badania, nie doceniają wysiłków pasjonatów, dzięki którym ludzie, zwłaszcza ostatnimi laty, zainteresowali się historią, naszymi tradycjami i pochodzeniem. To dzięki nim czytają dużo książek, a nie naukowcom rozważajacym i piszącym o metodach naukowych, rodzajach badań i analizie źródeł, zamiast podawać w przystępnej formie wiedzę na różne tematy, by wzrastała ogólna świadomość społeczna i poziom edukacji.

Co więcej, owi uczeni atakują nieuczonych, w obawie utraty autorytetu. Największym mirem u Wójcika cieszą się historycy i archeolodzy powielający stare dogmaty naukowe rodem z okresu germanizacji i nazizmu. Drwi z nielicznych odważniejszych naukowców, jak M. Kowalski, czy P. Makuch, z marszu zarzucając im turbosłowiaństwo. Walczy tym słowem jak niektórzy terminami w stylu: antysemityzm, polskie obozy, antyklerykał, czy homofob. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi rozumie, iż zamiast wierzyć takim prowokatorom, rzucającym z lekkością tego typu epitety, trzeba się im przyjrzeć bliżej, bo to najczęściej oni mają jakieś problemy z tolerancją i cechują się wieloma uprzedzeniami.

Zabawnie brzmią słowa naszego młodego autora, będącego internetowym blogerem i komentatorem, o tym, że to w internecie, “fachowa wiedza ginie” i “To właśnie tam kończy się nauka, a zaczyna pseudonauka”. Chyba ma na myśli blog Sigillum Authenticum, który sam prowadzi oraz stronki jego kumpli – hejterów,  jak Seczytam, Mitologia współczesna, histmag czy piroman.

Liberalni naukowcy, genetycy, antropolodzy są, według Wójcika, warci jedynie szyderstw, za sprzyjanie turbosłowiaństwu, a sami Lechici są obrzucani błotem. Dla niego autorytetem jest m.in. hiperkrytyk A. Małecki, który w swoich latach również uprawiał “szyderę” i lubował się w deprecjonowaniu słowiańskiego dziedzictwa oraz autorów o tym piszących. Nie wiemy, czy taka postawa wynikała ze zwykłego antysłowianizmu, kompleksów, zawiści, czy robił to na czyjeś zlecenie.

Wójcik zarzuca lechickim autorom agenturalność i pisanie dla kasy, zatem można się przyjrzeć temu bliżej jakie motywy towarzyszą jemu samemu.

Nasz młody krytyk, jak sam pisze, chce nam pokazać swoje zmagania z fantazmatem Wielkiej Lechii, ale widzimy głównie walkę z własnymi fobiami i uprzedzeniami wobec nieoficjalnej wersji historii. W wielu miejscach sam odfruwa na historyczne manowce. Chce popularyzować rzetelną wiedzę, ale propaguje skompromitowaną teorię allochtoniczną.

Naigrywa się, że Wielka Lechia bazuje na podstawowym założeniu mitologii skrzywdzonych, a sam wielokrotnie użala się na utratę zaufania wobec naukowców, upadek rynku wydawniczego, czy śmierć nauki w internecie. Powinien zatem wybrać, czy chce być historykiem czy histerykiem.

W ramach swoich “naukowych” ustaleń, stara się nam wmówić, że o Lechii nie ma żadnych źródeł pisanych ani archeologicznych, a głosiciele tej teorii nie podają żadnych faktów. Jeśli ktoś jeszcze wierzy w taką manipulacyjną narrację to trzeba mu tylko współczuć.

Wójcik kompletnie pomija inne dyscypliny, jak antropologia, etnografia, czy językoznawstwo i lekceważy badania archeogenetyczne, które nie są na rękę wyznawcom turbogermańskich dogmatów naukowych na temat naszej historii i pochodzenia. Domaga się źródeł pisanych lub kopalnych, bo inne są dla niego niewiarygodne. Nie zdaje sobie chyba sprawy, że to akurat historia i archeologia są najbardziej podatne na manipulacje i upolitycznienie, a nie nauki ścisłe jak genetyka czy antropologia, które akurat potwierdzają autochtonizm Słowian na naszych ziemiach co najmniej od 7000 lat.

Jeśli celowo pomija się w naukach historycznych wiele faktów i odkryć lub świadomie i planowo wiąże się je z innymi kulturami niesłowiańskimi, to nigdy takich dowodów się nie znajdzie. Na szczęście inne dyscypliny coraz dobitniej zadają temu kłam i widać panikę u wielu historyków i archeologów przed ośmieszeniem, by nie okazało się, że pisali bzdury i zrobili na nich kariery naukowe. Stąd te ataki na pasjonatów historii z wykorzystaniem pożytecznych idiotów, którzy nie muszą wystawiać na szwank dobrego imienia ludzi nauki, bo i tak są dla niej straceni.

Wójcik nie wierzy, że niewygodne źródła pisane i artefakty zniszczono lub ukryto, kpi, że to lęk Lechitów przed spiskiem Watykanu, Niemców i Rosji. Jako historyk powinien chyba jednak słyszeć o paleniu bibliotek przez inkwizycję, u nas robił to też namiętnie Chrobry czy Zygmunt III Waza jako generał jezuitów.

Trudno mu sobie wyobrazić,  że gdybyśmy dzisiaj zebrali te nieliczne artefakty, np. z terenu Niemiec, z napisami runicznymi i je zniszczyli oraz stwierdzili, że były to falszywki, to zapewne za 100-200 lat większość ludzi, by uwierzyła, że Germanie przed przyjęciem chrześcijaństwa byli niepiśmienni, tym bardziej, że tak twierdzi, zresztą wielu starożytnych i wczesnośredniowiecznych kronikarzy uważających ich za barbarzyńców. Może Wójcik sprawdzi sobie od kiedy i na jakiej podstawie niemieccy uczeni twierdzą, co innego.

Nasz paszkwilant i jemu podobni celowo demonizują zainteresowanie Lechią, gdyż taka jest obecnie narracja w historii i archeologii. Próbują przy tym kreować się na członków, a nawet obrońców tego “elitarnego” grona naukowców, stojących na straży “prawdziwej” wiedzy.

Wójcik, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że zjawisko turbosłowianizmu występuje tylko w necie. Zgodnie z tym twierdzeniem zatem mało aktywny w sieci Bieszk, skupiający się głównie na działalności wydawniczej, nie jest turbosłowianinem.

Trudno zrozumieć tego autora, który wielokrotnie sam sobie zaprzecza, dobiera fakty pod tezę i często prezentuje poglądy urągające logice.

Zadziwiające jest zarzucanie zwolennikom Lechii agresji, gdy tymczasem on sam i jego koledzy – turbogermańscy blogerzy, jak Paweł Miłosz czy Roman Żuchowicz, nie przebierają w słowach. Zwłaszcza ten pierwszy typek, prowadzący bloga Seczytam, polecanego przez Wójcika jako niezastąpione źródło prawdy, oczernia innych jak leci używając niecenzuralnych wulgaryzmów, jakich nie będziemy tutaj przytaczać. Wystarczy wspomnieć,  iż mimo faktu, że sam jest…fryzjerem psów, to ma czelność nazwać Bieszka “historycznym debilem”, Szydłowskiego – głupolem, Białczyńskiego – naciągaczem, a mnie – niekumatym. Nasz fryzjer wszystkich Lechitów nazywa “osłoszczękowcami”, ku uciesze Wójcika, który nie omieszkuje poinformować o tym swoich czytelników w swojej “naukowej” publikacji.

Wójcik bezpodstawnie twierdzi, że turbosłowianie potępiają imperializm zachodni, ale akceptują imperializm wschodni – rosyjski, co jest wierutną bzdurą i zwykłym oszczerstwem. Przytaczałem wcześniej antyrosyjskie wypowiedzi Białczyńskiego, znana jest też wrogość wobec Rosji i europejskość Szydłowskiego czy Bieszka. Wójcik doszukuje się więc jakichś rusofilskich stwierdzeń u innych osób, znanych bardziej ze swej działalności społecznej czy politycznej, z których na siłę robi turbolechitów, jak Jabłonowski, Potocki czy Sanyaia.

Rusofobia i turbogermanizm towarzyszą Wójcikowi od dawna. Nawet mi zarzuca prorosyjskość, na podstawie jednego zdania z mojej książki “Rodowód Słowian”, którego kompletnie nie zrozumiał. Mianowicie pisałem o drodze do oświecenia i w pkt. 5 podałem – tożsamość, którą budują ostatnimi laty takie trendy jak: u nas – odkrywanie prawdy o Lechii, czy świadomość sarmackich korzeni, u Rusinów – gloryfikowanie idei Wielkiej Rosji, a u wszystkich narodów słowiańskich odradzanie się idei panslawizmu, co wymaga pewnego samokreślenia.

Zresztą Wójcik błędnie rozumie i co gorsza tłumaczy w książce termin “panslawizm”, traktując go jako ideologiczne narzędzie do rusyfikacji innych narodów słowiańskich, co nie było przecież celem twórców tej idei, ale zagrożeniem jakie zaistniało i co gorsza, spowodowało jej upadek. Panslawizm powstał nie w Rosji, ale w Czechach, a w Polsce akurat ze względu na te obawy przed zakusami wykorzystania tej idei przez zaborczą Rosję praktycznie przeszedł bez echa. Wójcik jako historyk powinien o tym wiedzieć, więc albo jest ignorantem, albo rusofobicznym manipulatorem.

Dalej zarzuca zwolennikom Lechii, że mają własne metody naukowe, choć w innym miejscu przyznaje, że te naukowe metody czasem zawodzą, jak w przypadku Kossinny i Kostrzewskiego, o czym wielokrotnie pisałem. Stosowali oni metodę etniczną w archeologii a dochodzili do przeciwstawnych wniosków. Można to tłumaczyć względami patriotycznymi, co tylko potwierdza, to, o czym wcześniej wspominałem, że archeologia i historia to najbardziej zmanipulowane i upolitycznione dziedziny nauki.

Żałosna obrona Kossinny poprzez wymienianie nazwisk większych teoretyków nazistów i uczonych oddanych tej idei z Anglii czy Francji oraz stwierdzenie, że w tamtych czasach to była norma, pokazuje nam tylko radykalne poglądy Wójcika, którego zaprogramowany turbogermański umysł wymaga twardego resetu.

W swej pseudoanalizie zarzuca turbosłowianom nie tylko prorosyjskość, ale też antyklerykalizm, antysemityzm, czy gloryfikowanie PRL. Na potwierdzenie podaje pojedyncze zdania, głównie cytaty z Szydłowskiego, którego traktuje jako lechickiego guru, choć wielu zwolenników Lechii akurat odcina się od większości jego poglądów. To dla Wójcika nie ma jednak znaczenia, chodzi o dowalenie turbosłowianom i tzw. bekę (w internetowym slangu – ubaw).

Jako wytrawny znafca i analityk fantazmatu Wielkiej Lechii, jakoś pomija fakt permanentnej agresji swoich kompanów hejterów, obwiniając za taką niegodną postawę tylko swoich adwersaży, co go kompletnie dyskwalifikuje jako naukowca, na którego się nieudolnie kreuje. Bliżej mu z takimi metodami “naukowymi” do propagandysty, a nie historyka.

Wójcik jawnie kpi z idei Międzymorza uznając ją za pożywkę dla turbosłowian, choć przecież taki sojusz nie ma w swoich założeniach objęcia swym zasięgiem tylko krajów słowiańskich, ale także Węgry, państwa bałtyckie, czy nawet Turcję. Krytykuje za to mnie i M. Kowalskiego, który nawet zaczął się tłumaczyć ze swoich poglądów, gdy mu publicznie zarzucano propagowanie idei turbolechickich i rasistowskich. Hejterzy, w tym Wójcik, którzy mieli doprowadzić do odwołania serii wykładów niepokornego naukowca, uznali to za osobisty sukces. Kowalski, uznany naukowiec, swoimi tłumaczeniami przed młokosami i swoją pokutną postawą naraził się na śmieszność i chyba więcej na tym stracił niż zyskał.

Dalej czytamy, że Wójcik uważa, iż Lechici za swojego jednego z 5 największych wrogów uznają Rosję. Jak to się ma do jego oskarżeń o prorosyjskość i agenturalność na rzecz Kremla, tego nie tłumaczy. Jak widać jako antropolog kultury nasz młody historyk całkowicie się gubi i ośmiesza siebie oraz swoich sympatyków.

Ubolewa w swej książce, że go zablokowano na jakiejś grupie dyskusyjnej za zadawanie niewygodnych pytań, ale chwali i poleca swojego wulgarnego kolegę P. Miłosza, który banuje wszystkich swoich oponentów, robiąc z bloga Seczytam kółko wzajemnej adoracji.

Nota bene podobny styl prezentuje turbolechita Szydłowski, który mnie zablokował, gdy mu zwróciłem uwagę, by zbastował z chamstwem i obelgami. Jak widać “chamówa” dotyczy wybranych osób z obu stron sporu, a nie tylko z jednej.

Stronniczość autora, aż boli. Widać u niego te prymitywne nawyki z internetowych grupek dyskusyjnych i blogów. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy z osobami o innych poglądach, uniki wynikające z lęku przed “zaoraniem”, manipulacja faktami, mylenie krytyki z krytykanctwem, słabość argumentów, skłonność do szyderstw, wyzwisk i argumentów ad personam, brak własnych dokonań na jakimkolwiek polu przy jednoczesnym kreowaniu się na multidyscyplinarnego znawcę.

Jeśli taka ma być twarz młodej polskiej nauki, to mamy się o co niepokoić. Naukowcy nie powinni być zacietrzewieni, okopani na swoich pozycjach, zmanipulowani, upolitycznieni i bojący się o swój autorytet. Może dlatego szanowny UJ nie mieści się nawet w pierwszej 500 najlepszych uczelni. Na tym krakowskim uniwersytecie badania naukowe to poboczna, a nie główna działalność. Najważniejsze jest nauczanie studentów, głównie ustalonych dogmatów naukowych sprzed lat, z tego jest bowiem kasa.

Ofiarą tego systemu jest i nasz Wójcik, który o nauce jako takiej nie ma jeszcze bladego pojęcia, ale pewnie chciałby uczyć młodych, naiwnych ludzi i wpajać im do głów te swoje rusofobiczne i turbogermańskie teorie. Póki co, jest tylko – jak sam to określa – “popularyzatorem rzetelnej wiedzy”, ale problem w tym, czy wie, co to jest wiedza prawdziwa.

Można go sparafrazować, że turbogermanie nie dopuszczają do siebie myśli, iż mogą się mylić. Oznaczałoby to, że cała energia, którą przeznaczają na walkę z odkłamywaniem historii Polski, idzie na marne. Dlatego dostając się pod krzyżowy ogień pytań zostają merytorycznie obnażeni. Jedyną formą obrony w takim przypadku jest sączenie hejtu i mowy nienawiści, w czym akurat Wójcik z Miłoszem są mistrzami. Swoich adwersaży odrzucają epitetami w stylu: “debil historyczny”, “osłoszczękowcy”, lechickie głupole, antysemici, antykleryłowie, sekta lechicka, barany,  szury, ruscy agenci, sługusy Putina,  itp. itd.

Zabawnie się czyta też zarzuty Wójcika, że lechiccy autorzy wydają swoje książki dla kasy, gdy jego kolega R. Żuchowicz, w rozmowie z tymże Wójcikiem, otwarcie przyznaje się do zarobkowych motywów wydania swojego wcześniejszego paszkwilu na temat idei Wielkiej Lechii, którą uważa za zjawisko przejściowe, więc jest szansa, by teraz zbić na tym kapitał, gdyż niebawem będzie za późno. Wyrachowany, acz otwarty chłop ten pan młody archeolog.

Wójcik probuje bawić się w nauczyciela i podaje wypisy w książce z zajęć studenckich z metodologii badań, co już ociera się o dziecinadę.

Poucza też Bieszka w sprawie tłumaczeń z łaciny, przytaczając akurat nie swoje, niby lepsze wersje, choć w innym miejscu, gdy mu to pasuje, stwierdza, że łacińskie słowa można różnie rozumieć, bo mają wiele znaczeń. Chce nas przekonać, że Avillo to Awiliusz, a nie Awiłło, a Lescho to rzymskie imię Leschus, które z Lechem nie ma nic wspólnego.

Bezceremonialnie stwierdza, że nasi kronikarze zmyślali fakty w swoich kronikach, ale daje wiarę niemieckim dziejopisom także piszącym typowe gesta i fantazjującym np. o psiogłowych dzieciach Amazonek (Adam z Bremy), co wyraźnie pokazuje jego turbogermańskie nastawienie do historii. Tak został zaprogramowany na UJ, który uchodzi za szacowną, “polską” uczelnię.

Nie wiem czemu stawia on Kronikę Prokosza na lechickim piedestale, choć z lechickich autorów, nie tylko ja wyrażałem się o niej sceptycznie. Zastanawia mnie tutaj tylko fakt, że nasi historycy do tej pory nie mogą ustalić czy jej fałszerzem był Dyamentowski czy Morawski.

Na kilkudziesięciu stronach niedawno upieczony absolwent historii bawi się w referenta dla studentów i nie wiadomo po co streszcza w encyklopedycznym ujęciu treść polskich kronik.

Wykazuje się całkowitą ignorancją w temacie badań archeogenetycznych starając się wmówić czytelnikom, że turbosłowianie twierdzą, że geny (DNA) tworzą etnos, czyli kod kulturowy. Większość uczonych zajmujących się profesjonalnie tą dziedziną nie uważa akurat, że geny decydują o etniczności, ale dostrzegają oni duże związki między rozprzestrzenianiem się poszczególnych haplotypów, a kulturą i językiem ludów jakie one reprezentują. Dlatego powstała taka dyscyplina naukowa jak etnogenetyka, zwana też genetyką genealogiczną, o której nasz młody historyk nie ma żadnego pojęcia. A co gorsza nie chce mieć, bo to mu nie pasuje do jego wersji historii.

Dlatego tak nieudolnie tłumaczy prof. T. Grzybowskiego, który postawił tezę, że nasi przodkowie żyli już na terenach Odrowiśla, co najmniej 7000 lat temu. Wójcik twierdzi, że profesor nie jest zwolennikiem istnienia Imperium Lechitów, ale nie dodał, że na podstawie wyników badań jego zespołu, wyraźnie utożsamia się on z teorią autochtoniczną, co Wójcikowi nie za bardzo pasuje.

Kompletnie nie trafiona jest też przytoczona przez Wójcika historia A. O. Szust, która tylko ośmiesza rynek publikacji naukowych, nad czym możemy jedynie ubolewać.

Tradycyjnie nasz krytyk powtarza jeden z dogmatów naukowych o tym, że polskie herby pojawiły się dopiero w XIII wieku, co ma ośmieszyć tezy Starża Kopytyńskiego w tym temacie.

Drąży też już dawno wyczerpany problem przerobionej mapy Sheparda próbując wmówić ludziom, że zwolennicy Lechii wierzą, iż to kartograficzne dzieło z angielskimi napisami może pochodzić ze starożytności. Nie znam żadnego lechickiego autora, który by coś takiego twierdził. Wójcik kompletnie nie zrozumiał chyba intencji twórcy tej mapy, który raczej nikomu nie chciał wmawiać, że jest ona starożytna, a jedynie wykorzystał ją do swojej rekonstrukcji, by pokazać, że właściwa nazwa obszaru zajętego przez Słowian w VI wieku, powinna brzmieć Lechina Empire, a nie Slavic People. Wmawianie ludziom, że to fałszywka lub koronny dowód na istnienie Lechii jest błazenadą.

Przytaczany przez naszego krytykanta Bieszk zdaje sobie sprawę z pochodzenia tejże mapy i docenia intencje autora jako rekonstruktora. Wójcik jakby zapomina, że oryginalna mapa Sheparda z początku XX wieku też jest przecież rekonstrukcją, co jest czymś powszechnym w nauce. Zgodnie z pokretną logiką Wójcika fałszywką moglibyśmy nazwać prostacko żartobliwy obrazek na okładce jego książki. Z pewnością znajdzie się niejeden turbogermanin, który na pierwszy rzut oka pomyśli, że to ilustracja z jakiegoś średniowiecznego annału. Wójcik nie pierwszy raz przecenia zdolności intelektualne swoich germanofilnie spaczonych czytelników.

Nasz kandydat na naukowca odrzuca również staropolskie przekonania o tym, że Zygmunt III Waza był 44 królem Polski, co potwierdza kilka kronik. To, że zrobiono sztucznie z niego także 44 króla Szwecji i panujacego władcę przez 44 lata świadczy, co prawda, o ówczesnej wierze w magię liczb (“a imię jego 44” – Mickiewicz), ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ten król nie był 44 z kolei polskim władcą. Przekonywanie czytelników, że Lechici uznają to za dowód istnienia Lechii jest po prostu głupie.

Ten fakt wskazuje nam, że w XVII wieku istniało silne przekonanie, iż przed Mieszkiem I panowało w Polsce, czyli dawnej Lechii, kilkunastu władców. Takie przykłady, jak napis na kolumnie Zygmunta, jasnogórski poczet, czy wykazy lechickich władców z niemieckich kronik jeszcze z połowy XIX wieku, może nie są dowodem w sprawie, ale wskazują nam kiedy przekonanie wśród monarchów, kleru i kronikarzy o lechickiej przeszłości Polski zostało wymazane z kart historii. Wiele świadczy za tym, że największy nacisk w tej kwestii nastąpił w ciągu kilku lat po upadku powstania styczniowego.

Wójcik za dobrą monetę przyjmuje opinię hejtera – fryzjera piesków P. Miłosza jakoby wyraz “Lechii” w Biblii miał oznaczać “szczękę”. Chyba nie sprawdził tego w żadnym słowniku języka hebrajskiego, ani tym bardziej w oryginale źródła, które nie istnieje (najstarsze zachowane odpisy ksiąg biblijnych pochodzą z pierwszych wieków naszej ery).

Kompletnie mnie rozbawił, gdy powątpiewa w moje szacunkowe dane o spadku popularności u naukowców teorii allochtonicznej, gdy tymczasem w swojej książce na str. 126 pisze “Mimo, że pogląd o autochtoniczności Słowian został powszechnie zaakceptowany przez większość historyków i archeologów, problem etnogenezy ludności słowiańskiej ma ziemiach polskich wciąż wywołuje żywą dyskusję w środowisku naukowym”. Nawet gdy to tylko błąd edytorski, jakich jest cała masa w tej chaotycznie i pospiesznie skleconej publikacji, to jednak ma to znaczenie symboliczne. Na tej podstawie mogę uznać Wójcika za autochtonistę. To nie net, że można skorygować swoje bezładne pisarstwo. Co więcej, na tej samej stronie we wcześniejszym zdaniu mamy podobne stwierdzenie: “Wszakże teoria autochtoniczna nie była zdominowana wyłącznie przez naukę niemiecką…”. Cóż zdecyduj się człowieku o co ci chodzi, albo staranniej koryguj co piszesz. Sam się teraz możesz przekonać, że wydanie książki to nie łatwa sprawa, a do tej pory żerowałeś m.in. na wytykaniu drobnych literówek innym. Żenada.

Dalej Wójcik już zwyczajnie “rżnie głupa” i udaje, że nie wie czemu turbosłowianie twierdzą, że koncepcja “allo” jest wspierana przez niemiecką propagandę.

Kolejny raz manipuluje też faktami twierdząc, że komuniści wspierali pogląd o autochtonizmie Słowian nad Wisłą, choć naprawdę Sowietom było na rękę twierdzenie, że nasi przodkowie pochodzą znad Dniepru, czyli z ich terenów, gdzie lokowali kolebkę Słowian. Tzw. słowiańskość ziem odzyskanych dotyczyła co najwyżej faktu uznania zaludnienia tego obszaru przez Słowian w VI – VII wieku. Oskarżanie przy tym Kostrzewskiego o wysługiwanie się komunistom, którzy mieli rzekomo wspierać jego karierę, jest delikatnie mówiąc nadużyciem słownym, dalekim od prawdy. Takie zagrywki nie przystoją historykowi i plasują go w rzędzie propagandystów.

Dla Wójcika kluczowym dowodem na nieistnienie Lechii ma być intensyfikacja budowy grodów dopiero od lat 20. X wieku, co przecież świadczy jedynie o rozwoju państwa Piastów, a nie istnieniu pustki cywilizacyjnej przed tym okresem. Stara się nam na siłę wmówić, że wcześniej nic na naszych ziemiach nie było poza bagnami i lasami. Wygląda to już na absurdalną ignorancję. Znane są liczne odkrycia archeologiczne na naszych ziemiach sprzed X wieku, a to, że archeolodzy z uporem maniaka uznają je za niesłowiańskie nie znaczy, iż takie nie były. Panowie od kopania w ziemi opierają się bowiem na dogmacie “allo”, czyli skoro historycy twierdzą, że Słowianie przyszli na te ziemie w VI wieku, to znaczy, że wcześniejsze znaleziska nie mogą być ich wytworem. Proste przecież. Niestety to fałszywe koło dowodzenia rodem z naszych propagandowo zgermanizowanych uniwersytetów. Na szczęście inne dyscypliny, jak etnogenetyka, czy antropologia od dawna wskazują jak są to błędne założenia.

Następnym dogmatem naukowym powtarzanym bezmyślnie przez niektórych, w tym i Wójcika, jest twierdzenie, że nazwa Lechia pochodzi od etnonimu Lędzianie. Wszelkie Lachy, Lenkije czy Lechistany to tak naprawdę Lędy. Taka etymologia ma być naukowa i powszechnie akceptowalna. Gdybym napisał, że nazwisko Pach (Bach) pochodzi od “pędu”, to by mnie wyśmiano, a tu stara się nam wmówić, że takie przejście to normalna sprawa, choć trudno prześledzić drogę do ostatecznej formy. Mamy więc według naszych językowych geniuszy Lęda = Lach. Ewidentne podobieństwo, nieprawdaż? Można też spotkać u lingwistów rekonstruktorów prasłowiańskiego języka specjalnie wymyślony pod tą teorię nieistniejący wyraz Lędcha, który ma być formą przejściową od “lędy” do “lech”. No to w ten sposób to można “naukowo” udowodnić wszystko. Jak czegoś nie ma to się rekonstruuje. Tak jak język praindogermański, by uzasadnić starożytności Protoniemców. Jest to tak naciągane, że aż kłuje w oczy. Dla Wójcika jest to natomiast ewidentny dowód,  że nawet nazwa Lechia nie istniała przed X wiekiem. Jak to mówią “głupiego nikt nie przekona, można go tylko przekupić”. Na jakim etapie jest Wójcik to już sami oceńcie.

Dalsze wypociny naszego autora przynoszą kolejne smaczki. Znany szyderca i śmieszek Wójcik, z pełną powagą wyjaśnia, że “W nauce nie ma miejsca na argumenty emocjonalne”. Wystarczy tylko zapytać “I kto to mówi? “.

Apeluje, by nie przedstawiać chrztu Mieszka w sposób antyklerykalny, bo taki wybór był zbawieniem. Nie rozumie, że niektórzy zapłacili za taką politykę zbyt dużą ofiarę i nie mamy pewności czy gdyby Mieszko zawarł sojusz nie z Niemcami, ale z niepodbitymi do XII wieku pogańskimi Wieletami, sytuacja nie potoczyłaby się inaczej.

Nie chcę się tu bawić w tworzenie alternatywnych wersji wydarzeń, ale deliberacje Wójcika i przekonanie, że to była najlepsza opcja dla nas, wpisują się wyraźnie w turbogermańską optykę myślenia.

Nasz naiwny historyk przyznaje o dziwo, że nie ma potwierdzeń źródłowych na pewną datę chrztu Mieszka, a określenie Chrzest Polski jest niewłaściwe, gdyż napewno gdzieś między 965-968 władca Polan ochrzcił się ze swym dworem, ale nie można mówić, że ochrzczono cały kraj. Alleluja. Ma to być wytrącenie z rąk argumentu turbosłowianom, że historycy podają niepewną datę chrztu Polski, co świadczy o manipulacji faktami. Nie wydaje mu się jednak dziwne, że skoro nie ma wiarygodnych źródeł o tak istotnym wydarzeniu, to czemu domaga się dokumentów na istnienie Lechii w okresie wcześniejszym. Jeśli zbudowano naszą wczesnochrześcijańską historię na przesłankach wynikających z logiki następstw, to czemu krytykuje się stosowanie podobnej metodyki do rekonstrukcji dziejów Lechii, czyli przedchrześcijańskiej struktury państwowej o charakterze samoorganizującym się, otwartym i demokratycznym.

Nawet mu przez myśl nie przeszło, że znaną z historiografii Sarmację Europejską mogły zamieszkiwać także ludy, które samych siebie zwali Lechitami, a inni uznawali ich za Sarmatów. Podobnie Wieletów zwano Lucicami (Lutykami – srogimi).

Fajnie wybrzmiewa przytaczanie przez Wójcika niejakiego Geografa Bawarskiego, którego notki zawdzięczamy odkryciu hrabiego Jana Potockiego, tego samego, który opisał idole prilwickie uznając je za słowiańskie dziedzictwo. Ale to nie spasowało akurat politykom z czasów zaborów i zrobiono z naszego pierwszego badacza Słowiańszczyzny naiwnego frajera, który dał się nabrać jakimś tam niemieckim złotnikom, fałszerzom słowiańskich pamiątek.

Podobnie rzecz ma się z Lelewelem, którego Wójcik wychwala za krytykę Kroniki Prokosza, ale jakoś milczy na temat jego entuzjastycznej postawy wobec run słowiańskich, których alfabet zrekonstruował oraz obrony autentyczności idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich. To też nie pasuje do Wójcikowej, fałszywej układanki o naszych dziejach.

Zapiski o “Dagome iudex” mogą tylko świadczyć o nazbyt często widocznym w jego tekstach bałaganie nazewniczym i dyskredytują Wójcika jako historyka. Już samo to jest śmieszne, że zakłada on pochodzenie słowa Dagome od Dagobert, co ma być rzekomym imieniem chrzestnym Mieszka, choć nigdy potem książę Polan go nie używa i nie ma na to żadnych potwierdzeń. Pokazuje to jak bardzo Wójcikowi zaprogramowano umysł na uczelni, bo nie stawia on żadnych własnych tez, nie myśli samodzielnie, a jedynie powiela turbogermańskie bzdury tego rodzaju.

W przytoczonym tekście, jego tłumaczeniu i swoim komentarzu nasz misjonarz prawdy historycznej podaje, nie wiedzieć czemu, kilka wersji nazwy łacińskiej Schignesgne. Mamy więc u niego i Schignese (ze zgubionym drugim “n”), drugi wariant z oryginału poprawnie zapisany w tłumaczeniu na polski jako Schignesgne [Schinese], a w swoim komentarzu kilkakrotnie używa wersji Schinesghe (z “h”). I jak tu mamy wiedzieć, my nie historycy, nieucy, jaka jest prawdziwa łacińska wersja tego toponimu skoro nasz jeniusz notorycznie zapisuje je w inny sposób, dodając lub odejmując różne literki, jakby to nie miało znaczenia. Taką manierę można wybaczyć lekarzowi na recepcie, ale nie historykowi piszącemu akurat o identyfikacji tej nazwy i problemie powiązania jej ze Szczecinem lub Gnieznem. Nie wiem czy miesza te nazwy celowo czy jest zwykłym niedbaluchem, ale sprawy językowe są dla niego jak widać drugorzędne.

Co więcej, Wójcik przyznaje też, że tak naprawdę to historycy nawet nie są pewni jak nazywał się pierwszy chrześcijański władca Polski, bo znane są różne warianty jego imienia, interpretowane z łacińskich zapisów, jako: Mieszko, Miesław, Mieczysław. Nie przeszkadza mu to w domaganiu się dowodów, najlepiej pisemnych poświadczeń (chyba najlepiej aktów urodzenia), istnienia jego poprzedników. Skoro takich historycy nie znają, to mają prawo zakładać, że nie istnieli. Mieszko zatem pojawił się z nieba, albo przypłynął z Wikingami z północy (Skrok, Szajnochy), a może uciekł z Moraw (P. Urbańczyk) – te ewidentne spekulacje to oczywiście nie pseudonauka, ale poszukiwanie prawdy historycznej w oparciu o metodologię naukową.

Przytacza on polemiki między P. Urbańczykiem i D. A. Sikorskim, które nazywa “emocjonalnymi”, choć sam twierdził, że w nauce nie ma na to miejsca.

W sprawie koronacji Chrobrego na króla w 1000 roku i na cesarza w 1025, Wójcik oczywiście przyjmuje akademicką wersję,  że w trakcie pobytu Ottona III w Gnieźnie założył mu swój cesarski diadem tylko jako gest przyjaźni wobec polskiego władcy, wbrew relacji Długosza i innych kronikarzy, którzy wyraźnie piszą o namaszczeniu przez biskupów i koronacji.

Wójcik nie wyjaśnia przy omawianiu tej sprawy kilku istotnych faktów, a mianowicie
* dlaczego Henryk II, mimo że był królem Niemiec przez 14 lat nie został koronowany na cesarza?
* dlaczego francuski mnich Ademar z Chrabannes, żyjący w czasach Chrobrego (czyli najbardziej wiarygodny według wcześniejszej teorii Wójcika), miałby kłamać na temat przekazania Chrobremu tronu Karola Wielkiego przez Ottona III?
* dlaczego w “Revue Historique”, posądzano papieża i Konrada o uknucie spisku na życie Chrobrego i otrucie go hostią przez ich wysłannika?
* dlaczego nie wyjaśnia zapisu niemieckiego kronikarza Wipona, że Chrobry w 1025 roku “koronował się z krzywdą Konrada”, który przecież nie pretendował do polskiej korony, ale cesarskiej, zdobytej dopiero po śmierci naszego króla?
* dlaczego nie zastanawia go fakt obdarowania Chrobrego tak cennymi relikwiami, jak włócznia św. Maurycego, czy gwóźdź z krzyża Jezusa (o tronie Karola Wielkiego nie wspominając), w zamian jedynie za ramię jakiegoś nowego, słowiańskiego świętego, byłego rozpustnika i hulaki?
* dlaczego pomija milczeniem sprawę pierwszej reakcji pogańskiej za życia Chrobrego?
* dlaczego nie wspomina o znanej z polskich kronik klątwie rzuconej na Chrobrego?

Tak właśnie historycy podchodzą do tematu, a gryzipiórek Wójcik nie wychodzi tu przed szereg.

W ostatnim rozdziale nasz młodzian podejrzewa wiele osób o współpracę z Kremlem, za co mogą mu się posypać pozwy sądowe. Artykułuje tym samym swoje rusofobiczne poglądy (co było widać i wcześniej) w formie nowej teorii spiskowej.

Na zakończenie apeluje: “Więcej wiary w naukę”. Wolelibyśmy jednak nie musieć bardziej wierzyć w naukę, ale mieć od uczonych wiarygodne informacje. Dlatego ja zaapeluję: “Więcej wiedzy z nauki”.

Kończąc ocenia, że poprzez wydawanie publikacji lechickich można mówić o całkowitym upadku rynku wydawniczego. Jakoś to śmiesznie brzmi z ust autora pierwszej, niedawno wydanej książeczki, choć jest osobą jedynie o internetowym dorobku w zakresie hejtingu, żerującą na dokonaniach innych, próbującą skorzystać z zainteresowania Wielką Lechią.

Dla niego “Nauka to myślenie i dochodzenie prawdy”. Możemy tylko życzyć autorowi, by zamiast pleść takie frazesy, zaczął się do nich stosować, bo po lekturze jego topornej książki trudno zauważyć, by wiedział o czym pisze. Myśli, że zajmuje się dochodzeniem prawdy, gdy tymczasem powiela utarte schematy o turbogermańskim charakterze, nie wnosząc nic nowego ani do nauki, ani do publicznej dyskusji.

Jeśli taka wtórna i agresywna postawa młodego historyka ma być odpowiedzią środowiska naukowego na ideę Wielkiej Lechii, to turbosłowianie mogą spać spokojnie. Smuci tylko fakt, że z takimi młodymi kadrami jak nasz misjonarz, polska nauka nie zajdzie daleko.

Tomasz J. Kosiński
28.11.2019

Kilka słów o tzw. Kronice Prokosza

Okładka "Kroniki Prokosza"

Chyba najbardziej komentowanym i wzbudzającym największe emocje zabytkiem piśmiennictwa historycznego w Polsce była tzw. Kronika Prokosza, wydana w 1825 r. przygotowanego przez Hipolita Kownackiego pt. „Kronika Polska przez Prokosza w wieku X napisana. Z dodatkami z kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznemi kommentatora wieku XVIII”. Cały tekst obejmuje wypisy z różnych kronik, a Kownacki w swoim wydaniu starał się oddzielić to, co miało pochodzić od samego Prokosza, od komentarzy kompilatora, co mu zresztą niezbyt udolnie wyszło.

Ze względu na istniejące wokół niej kontrowersje, jak również wciąż toczącą się na ten temat dyskusję, przywołaną po latach przez jej reprinty i liczne odwoływania do niej przez J. Bieszka w swoich książkach, zajmiemy się tym artefaktem bardziej szczegółowo.

Wydanie z 1825 r. powstało na podstawie rękopisu, który miał znaleźć na żydowskim kramie w Lublinie generał Morawski. Rękopis ten znajduje się obecnie w Bibliotece Narodowej, nr akc. 6940 (Archiwum Wilanowskie, sygn. 218).

Dzieło, którego autorem ma być benedyktyński arcybiskup krakowski Prokosz, ma według Dyamentowskiego pochodzić z 996 roku, co już samo w sobie jest mało wiarygodne, bo wtenczas raczej żadnych benedyktynów w Polsce nie było (aktywni dopiero w XII w.). Kownacki jednak jest pewny istnienia benedyktyna, pierwszego na katedrze krakowskiej arcybiskupa Prokosza, koło roku 896, zmarłego w 986. Mamy zatem tutaj 10 lat różnicy między datowaniem Kroniki Prokosza przez Dyamentowskiego a śmiercią owego biskupa, co może być zwykłym błędem edytorskim, ale wprowadzającym niepotrzebne zamieszanie. Wydawca odwołuje się tu do opinii kronikarza Baszko, który miał uznawać, że kronikę tę napisał Prokulf (ewentualnie dopisał dzieje Mieczysława i dociągnął kronikę do 992 r.), drugi biskup krakowski, zmarły właśnie w 996 roku.

W Katalogach biskupów krakowskich widnieje Prohor (łac. Prohorius, pontyfikat 969-986), który może być utożsamiany z Prokoszem, domniemanym autorem kroniki.[1] Jego imię odnotowuje najstarszy znany z redakcji z 1266 w Rocznik kapitulny krakowski (Haec sunt nomina pontificum cracoviensium Prohorius, Proculphus, Poppo, Gompo, Rachelinus, Aaron archiepiscopus quintus, Sula cognominatus Lamberlus, beatus Stanislaus Martyr) oraz Rocznik Traski (Prohorius primus episcopus Cracoviae ordinatur)[2], nie podano tam jednak lat ordynacji pierwszych biskupów w Krakowie. Najprawdopodobniej związany był z biskupstwem praskim bądź ołomunieckim, a działalność w Krakowie jako biskup misyjny mógł rozpocząć pomiędzy rokiem 970 a 974 i kontynuować do 986.

W innym miejscu wydawca przytacza przypiski komentatora przekonując, że Prokosz nie w wieku X, ale w XII tę historię pisał, gdyż przywołuje on nuncjusza papieża Jana XIII pod imieniem Idziego, który miał być przysłany do Polski, by podzielić ją na diecezje. Papież Jan XIII urzędował co prawda w X wieku, ale kardynał Idzi jest wzmiankowany w wieku XII, zatem to z tego okresu mają pochodzić zapiski Prokosza.[3]

Zdaniem Lelewela, który niedługo po wydaniu rękopisu Morawskiego, znalazł podobny w Wilnie, to Przybysław Dyamentowski (ur. 1694, zm. 1774), miał spreparować ową kronikę. To on jest podpisany na odnalezionym w klasztorze benedyktynów egzemplarzu brata Feliksa Towiańskiego, datowanym na 1764 rok. Miał on nad nim pracować od lat młodzieńczych (prawdopodobnie od 1711, kiedy to ukazało się nowe wydanie Kroniki Długosza, które mogło być jego inspiracją), aż do końca życia.

W recenzji Lelewela czytamy o tym „summa zaś, albo krótkie Polski zebranie, jest to: począwszy od roku 550, którego Lech wielki do Polski przyszedł, aż do roku pańskiego 1711, polski naród stoji już szczęśliwie lat 1161 (p. 24): a z tąd wnosićby można, że to jest data pisania téj kompilacji, albo że jeżeli nie jest to znowu czego nieco dawniejszego przywiedzenie, że jest datą, w którym kompilator swoję kompilacją klecić rozpoczął. Może to być rok rozpoczęcia, gdyż jeszcze późniejsze w nim daty dostrzegam. Pomiędzy dziełami przezeń używanemi, drukowane są z wieku XVI, albo XVII przed rokiem 1700 z druku wyszłe, atoli oprócz tych, dwa są po tym 1700 drukowane dzieła: takiém jest wydanie Lipskie Długosza z 1711 roku, oraz zbiór kronik Sommersberga w 1729 ogłoszony, z tego zbioru, a nie z kąd jinąd przytaczane są kronik Bogufała i Szląskich karty. Tym sposobem, są ślady oczywiste że między 1711 a 1730, kompilator nad swoją kompilacją pracował.”

Jego praca polegała na wplataniu ewidentnych wymysłów między fakty historyczne z innych kronik, dlatego nie można odrzucać wszystkiego, co w niej napisano. Ta mozolna praca wygląda na nieskończoną, co Lelewel w swojej recenzji ujął słowami: „tyle zmyślonych i fantasticznych a śmiesznych i dziwacznych przyswojiła sobie osobliwości, i to pewna że po długiéj i obszérnéj pracy, została niewykończoną (…) że robota jest niewykończona, dowodem tego jest,

1, że lata wieku XIII, mniéj są wypracowane od lat wieku X, a te, mniéj od początkowych;

2, że po wielu bardzo miejscach są pozostawiane okienka białe, do wpisania, nietylko nazwisk i wyrazów, ale wielu linij i perjodów, pozostawiane nawet białe półarkusze do dokomponowania całych paragrafów;

3, że rozdział siódmy, bardzo jest nieszykownie ułożony, bo po ochrzczeniu Mieczysława, jeszcze o nim jak o poganinie mowa, bo są odwołania do własnych opowiadań które się nieznajdują, jako naprzykład, o opowiadaniu chrześciaństwa przez świętego Wojciecha.

A niewykończenie takowe wynika, nie z przepisania, ale z samego przepisywanego originału, ponieważ w obudwu kodexach rękopiśmiennych, w tém co obadwa w sobie mają, jednostajne są defekta, w obu jednostajnie są zostawione do zapełnienia okienka, zakątki i białe kartki.”

Już na samym wstępie swojej krytyki Lelewel tak pisał „O jile ważne i drogie są dla nas zabytki dziejów ojczystych, o tyle z drugiej strony, strzec należy, aby bezkarnie pod jimieniem dawnych kronik, nie wychodziły na widok publiczny zbiory niezdolne wytrzymać żadnej historicznéj kritiki i niemające cechy wiarogodności. Do takowych utworów, należy niezaprzeczenie kronika Prokosza. Lubo samo jej przeczytanie, bez dalszych badań już dostatecznie przekonywa, że dzieło to na żadną wiarę niezasługuje, jako obejmujące mnóstwo sprzeczności, anachronismów, płonnych domysłów, niezgodne z obyczajami i duchem czasów w niej opisywanych, opartych wyłącznie, na przyjętych i upowszechnionych o początku narodu polskiego bajkach, które tylko rozszerza, i uzupełnia wszelako nieodrzeczy sądziłem, zwrócić na nie uwagę, nie tak dla zbicia twierdzeń Prokosza, jako raczej dla wyszukania, z kąd podobne zmyślenia pochodzić mogą?”.[4]

Lelewel wyjaśniał, że „Autor téj kroniki, jest kompilator niemałej inwencji. Czytał bardzo wielką liczbę dzieł rzeczywiście existujących i zmyślonych, krajowych i cudzoziemskich, a mia nowicie niemieckich; z nich przywodzi co rzeczywiście mówili, a czasem i to czego niepowiedzieli; a to wszystko, nie dla kłamstwa, nie dla żartu, ale na serjo, aby zupełniejszą historją polską napisać.”

Nie wiedzieć czemu Bieszk, gloryfikujący Kronikę Prokosza, nie wspomina o tym, że w jej tekście jest informacja o żydowskim pochodzeniu imienia Lech. Lelewel jednak dostrzega to w tekście rękopisu „Zrazu zajmuje go Lech, który według Prokosza był prawnukiem Jawana i wraz po potopie panował. Jakoż, mówi nasz kompilator: podobieństwo wielkie, ponieważ to jimie jest pure hebrajskie, jakto widać z księgi paralipomenon cap. IV, v. 21 (p. 19), gdzie wymieniony jest między Izraelitami do ziemi obiecanéj wracającemi, Lech żyd z pokolenia Juda. Lech ten po potopie panujący, zmienił w herbie ciołka na orła białégo.” Jest to oczywiście usilna próba wyprowadzenia rodowodu Polaków z Biblii, a jedyną możliwością jest odwołanie się do jakiegoś żydowskiego potomka tam wymienionego. Kompilator nawiązuje tym samym do trendu z czasów renesansu dotyczącego szukania biblijnych korzeni narodów, który widoczny jest także u polskich kronikarzy z XVI wieku. Ma to najprawdopodobniej dodatkowo uwiarygadniać powstanie kompilacji i pisanie komentarzy właśnie w tym okresie.

O czasach Mieczysława (Mieszka I) kompilator tak pisze, według Lelewela: „O Mieczysławie jest cały długi siódmy rozdział Cztéry widoki naszego kompilatora, z niemałą dokładnością zajmują. Ochrzczénie się Polski, bałwochwalstwo, pozakładanie biskupstw i wojny Mieczysława. W pierwszych dwóch razach jest baśniarska gadanina, na posadzie rzeczywistéj inwentowana; w jinnych dwóch razach, o tém tylko gada co zmyślone, a nic prawdziwego nie pisze. Jeszcze i w tym razie jimie Prokosza jest duszą całego konceptu. A ponieważ, mówi Kompilator, jednego dnia niemogli się wszyscy Polacy ochrzcić, więc książe Mieczysław pod konfiskacją dóbr i kary wygnania z Polski przykazał, żeby po miastach znaczniejszych oraz miasteczkach i wsiach, wszystkie pokruszywszy bałwany i one w jeziorach lub téż w jinnych potopiwszy wodach, albo téż poprzywalawszy kamieniami, dnia 7 marca, wszyscy chrzest przyjęli Polacy.” Nawet wymienia z nazwiska panów, którzy się wówczas z księciem Mieczysławem pochrzcili, wśród których oczywiście nie może zabraknąć Toporczyków.

Z treści Kroniki Prokosza dowiadujemy się też, że Mieczysław posiadał według obyczaju 7 żon. Wprowadził własne pieniądze ze srebra i brązu na wzór liścia, pieczętowane orłem (herbem królestwa) z literami henetyckimi (slawońskimi) i imieniem księcia. Zakazał też wwożenia obcych monet na teren kraju, wcześniej używanych w obiegu, głównie rzymskich. Po wygranej bitwie z Prusami Mieczysław złożył bogom ojczystym uroczyste ofiary oddając pod topór co wybitniejszych jeńców.

To dość ciekawe informacje i zapewne dlatego, że jest ich całkiem sporo, Lelewel pisał, że Prokosz intryguje, a przez to, iż kompilator posiłkuje się faktami z innych kronik, zasłużony historyk w swojej recenzji twierdził, że nie wszystko tam jest zmyślone.

Na koniec swojej krytyki Lelewel jednak nie zostawia na autorze tego fałszerstwa suchej nitki „Nad takiemi ramotami ślęczył niegdyś osowiały umysł, w pocie czoła i wytężonym koncepcie puszczał się na wybryki wysmażonych jigraszek i wymysłów. Zdumiony na te inwencje zdrowy rozsądek, pyta? czy to są żarty czy drwiny? czy niezgrabne oszustwo? z trudnością przyzwala na to, że to jest owoc obłędu, z trudnością niekiedy powściąga słuszny na nieszykowne i niezgrabne zmyślania i rzetelne fałsze, gniew, lub uśmiechem głuszy wzgardę obudzoną tém miałkiem niedołęstwem rozumu, który pozbawiony zacniejszych zatrudnień, upośledzony w wyższych zdolnościach, rzucał się w nikczemny i ckliwy zawód, jedynie czas i pracę do czego lepszego przeznaczoną marnujący; zawód bez najmniejszego użytku: ni tu poeta, ni historik, ani artista, ani przyjemnej lektury szukający czytelnik, dla siebie posilnego co znajdzie. Wydęta bańka, pęka i niknie przed każdym, jak znikomy sen myśli pozbawiony, co przy ocknieniu ulatuje. Jeden historik, znalazłszy w tym dowód podupadłego wieku, on jeden zniewolony jest do marnowania niemałego czasu, aby ocenić ten owoc pracy ludzkiej, pracy jałowej.”

Jeszcze krytyczniej wypowiadał się o tym „dziele” Wiszniewski, choć swoją opinię opierał jedynie na argumentach przytoczonych przez Lelewela.[5]

Natomiast H. Kownacki, wydawca Kroniki Prokosza z 1825 roku i jej łacińskiej wersji z 1827 r., a także Kroniki Kagnimira, do końca życia jednak nie przestał wierzyć w ich prawdziwość, a jego złudzenia podzielał m.in. Julian Ursyn Niemcewicz.

J. Tazbir tłumaczył, że Przybysław Dyamentowski zabrał się do pisania najstarszych kronik do dziejów Polski, gdyż był dotknięty „brakiem źródeł odnoszących się do najdawniejszej historii ojczyzny”. Miał on zamiar stworzyć szereg apokryfów, przypisując je takim kronikarzom jak Wojan, Prokosz (996), Zolawa (1067), Kagnimir (1070), Jardo (1100), Swietomir (1173), Boczula (1268) i innym.[6]

Ostatnio pojawiła się też nowa teoria dotycząca powstania tego kontrowersyjnego artefaktu. Jak twierdzi Piotr Boroń, Kronika Prokosza została napisana jako żart towarzyski około 1825 roku przez generała Franciszka Morawskiego. Co wiecej twierdzi on też, że generał Morawski, znany żartowniś, jest również autorem egzemplarza znalezionego w Wilnie rok później z datą 1764 i podpisem Dyamentowskiego, który to Morawski miał podsunąć Lelewelowi w celu zdemaskowania fałszerstwa. Sama postać Dyamentowskiego, jak i i wszystkie pozycje z jego zbioru też miały być wymyślone przez Morawskiego, możliwe, że przy wsparciu przyjaciela Andrzeja Koźmiana, kolekcjonera starożytnych ksiąg i właściciela m. in. oryginalnego wydania Sarnickiego z autografem autora. Celem tego dość wyszukanego żartu miało być naigrywanie się z Jaksy Marcinkowskiego herbu Topór, marnego poety, dumnego ze swego pochodzenia, którego Morawski oficjalnie wspierał ale de facto naśmiewał się z jego megalomanii i wierszoklectwa. Dlatego tak wiele informacji mamy tutaj o członkach rodu Toporczyków, a nawet ich dokładną genealogię.[7]

Jak pisze H. Kownacki w swoim rękopisie z m.in. rozdziałem VII Kroniki Prokosza, niewydanym w 1825 r., istnienie Dyamentowskiego potwierdza jednak biskup kijowski Załuski, któremuż to najprawdopodobniej podsunął on Kronikę Nakorsza Warmisza, dumę jego biblioteki, choć w dziwnych okolicznościach potem ona zaginęła (wypożyczona z biblioteki, nie wróciła do niej). W Rękopismie o Literaturze Polskey Załuski wspomniał Dyamentowskiego jako współczesnego:

„Pan Dyamentowski Drya Przybysław mąż biegły

Równie w dziejach Polskich i Genealogiach.

Zbiera gdy ia to piszę Genealogią

Panów Bielinskich. A że ci też Juraszwie

Isć mogę pozyskować z czasem z iego pracy.”

Trudno zatem zakładać, że i z nim generał Morawski był w zmowie przy kręceniu całej intrygi. Wszystko wskazuje na to, że Morawski wykorzystał jedynie materiały Dyamentowskiego, które wpadły mu w ręce przez koligacje rodzinne z Łubnieńskimi, posiadającymi skrzynię z rękopisami Dyamentowskiego.

Co więceje, istnienie Żyda, który był posiadaczem rękopisu z Kroniką Prokosza, o którego straganie mówił Morawski, potwierdza wydawca dzieł Lelewela J. K. Żupański „Był w Lublinie r. 1823 zacny Izraelita, przezwany jednookim; nieco literat , skupował stare księgi, szpargały, a między XI niemi nalazła się i kronika Prokosza, w której od razu coś nadzwyczajnego upatrywał. Ustąpił jej swojemu znajomemu P. J. Ostrowskiemu, którego publiczność lubelska także uczonym mianowała, wyrzucając mu przecież, że z żydem w blizkich przyjaznych był stosunkach. Ostrowski od niego powziął wiadomość, że mieszczanin Kazimierza nad Wisłą posiada wiele ksiąg dawnych i rękopismów. — Tę wiadomość i o znalezieniu Prokosza udzielił natychmiast Morawskiemu, który móg się za jąć i zaniechał.”[8]

W każdym bądź razie wszystkie prace ze zbioru Dyamentowskiego oficjalnie uznawane są za fałszerstwa, także i zaginiona Kronika Nakorsza Warmisza ze zbiorów Załuskiego.

O słowiańskich wierzeniach dowiadujemy się w rozdziale VII kroniki Prokosza, nigdy nie wydanego drukiem po polsku, a znanego dotychczas z rękopisu H. Kownackiego (sporządzonego po 1831 r., gdyż we wstępie odnosi się do wydań z 1825 i 1831 r.), zachowanego w Bibliotece Narodowej, w którym były akurat m.in. opisy słowiańskich bogów. Wspominał o nich także Lelewel w swojej krytyce, twierdząc, że informacja o słowiańskich bogach znajduje się w posiadanym przez niego egzemplarzu tzw. Towiańskim (od nazwiska jego posiadacza, zakonnika z Wilna).[9]

Dwa lata po pierwszym wydaniu kroniki, w 1827 roku, ukazało się jej łacińskie tłumaczenie, już z wymienionymi bogami-bohaterami (Trzy, Żywie, Jesse, Nyja, Marszyn, Lado, Lel, Polel-Polak), ale nie wiadomo czy na podstawie oryginalnego rękopisu spisanego po łacinie, czy też jako tłumaczenie dwóch zachowanych egzemplarzy po polsku (Morawskiego i Towiańskiego), bo wydawca o tym nie informuje.[10]

Reprinty tej kroniki w ostatnich latach przygotowały dwa wydawnictwa: Armoryka (2015) i Bellona (2017), a pominięty VII rozdział publikuje J. Bieszk w jednej ze swoich książek.[11]

Ze względu na wszystkie wątpliwości związane z wiarygodnością tego opracowania, należy zachować szczególną ostrożność w wyciąganiu na tej podstawie zbyt pochopnych wniosków. Mimo wszystko chyba warto się zapoznać przynajmniej z mało znanym tekstem o wierzeniach Polaków z rozdziału VII, choćby z samej ciekawości.

Z recenzji Lelewela do polskiego wydania tej kroniki z 1825 r. oraz jej łacińskiej wersji opublikowanej w 1827 roku, a także rękopisu w języku polskim rozdziału VII (przepisanego przez pasjonata historii Waldemara Wróżka i udostępnionego przez niego w internecie oraz w publikacji Bieszka), dowiadujemy się, że domniemany autor kroniki niejaki Prokosz uznawał wielu słowiańskich bogów za deizowanych bohaterów. Polacy mieli, poza wymienionymi bogami-bohaterami spisanymi z panteonu Długosza, czcić także słońce, księżyc i planety, a pochówki ciałopalne zapożyczyli od Rzymian.

Czytamy tam: „Bogowie których porzucił Xże Mieczysław i Polacy (których Oyczystemi zwano) byli Marzanna Jessa Ladon Nya Lel Polel Trzy Potrzy. Mieli oprócz tych Polacy za Boga Słońce i Miesiąc, które planety między wszystkiemi naystarszemi u nich byli Bogami.”[12]

Dalej napisano: „Zkąd snadno można poznać iż te narody w bliskim czasie po potopie świata w sprośne bałwochwalstwa wpadłszy potym z ludzi Rycerskich królów i wodzów, dla znamienitych ich dzieł poczyniło sobie to iakich świętych: których potym w prostych wiekach gruba prostota (przez diabła oyca kłamstwa i zdrady, który pierwszych rodziców bogami chciał uczynić omamiona) porównawszy ich do słońca i Xiężyca, na ostatek w bogi przemieściła: którym pewne ustanowiwszy ku czci święta uroczyste sprawowali offiary z bydląt ptactwa a częstokroć i ludzi samych. W tym iednakże sprośnym błędzie pogaństwa mieli w sobie iskierkę cnoty że dobrze rozumieli o nieśmiertelności dusz ludzkich po śmierci.

Pogrzeby ich w lasach zwyczaynie albo też w polach bywały: gdzie grzebiąc swoie umarłe mogiły z kamienia nakształt piramid albo pagórków ku górze ułożone umyślnie wystawiali. Co długi czas w Polszce zachowywano. Niektórzy zaś z nich przeiąwszy sposób od Rzymian (zwłaszcza którzy pozachodzili albo też zabrani byli pod czas woyny z Rzymskich prowincyi) palili trupy i popioły w trunnach kamiennych, albo też w trwałych iakich naczyniach w ziemi zakopywali: które i do dziś dnia ieszcze na wielu mieyscach znaydowane bywaią.”

Autor rękopisu nie wiedzieć czemu powtarza dalej przytoczoną wcześniej informację o deizacji bohaterów, co wygląda na nie do końca zedytowany tekst całości: „Według Prokosza Bogowie, których do czasu Mieczysława Xcia czcili Polacy, byli ze starodawnych ustanowieni Królów i Wodzów tego narodu walecznych; których dla znamienitych dzieł protektorami niby wprzód poczyniwszy, tychże potym samych (albo przez zapomnienie wiekom wkorzenione, albo też przez wyniosłość swoich Królów, czyniąc tym godności królewskiey i imieniowi wieczną sławę) w bogów sobie zamienili.”

O Jessie, głównym bogu Polaków kompilator informował, że według Prokosza: „walecznym będąc Lechitów królem około Roku świata 2385 dla znamienitych swoich dzieł, uroczystym za patrona poświęcony był obrządkiem… Tego tedy Jessa rozumieli Polacy za naybliższym wszechmocnych Bogów: i onego prosili aby o doczesnych ich dobrach tak w szczęściu iako nieszczęściu maiąc staranie, zanosił do Bogów swoią instancyą i łaskawym ich był orędownikiem: rozumieiąc że iako ten król łaskawym szczodrobliwym i miłosiernym za swego królowania był dla poddanych panem, tak i po śmierci (ziednawszy tym sobie u nieśmiertelnych Bogów łaskę) miał im podobnie oświadczać te łaski do których udzielania tak mocno za życia był przywiązany.”

Według niego Prokosz wyraźnie pisze, że „Marszyn był król Słowiański osobliwie woienny i waleczny, tak iż cały czas swego panowania nieustannie woiuiąc zawsze nad swoiemi tryumfował nieprzyiaciołami. Otóż ludzie rycerscy czyniąc tym samym iego dzielności pamięć (o którey rozumieli że od Bogów miał onę udzieloną) po śmierci wykrzyknąwszy go świętym człowiekiem, za patrona go Żołnierskich dzieł swoich portanowili: Któremu pod woyny swoie życie swoie szczęście polecaiąc, prosili onego aby im to u nieśmiertelnych wyrobił Bogów “żeby mieli ducha woiennego, żeby zawsze mogli być walecznemi, i we wszelkich, tak iako on szczęśliwi potyczkach …” Zatem zamiast wspomnianej wcześniej Marzanny mamy faktycznie Marszyna wojowniczego.

O Nyi natomiast konkludował tak: „Że Pluto nie mógł być nigdy Nyą ponieważ ta Nya będąc u Słowianskich narodów królową i ostatnią białey płci Lecha potomką, panowała tego czasu kiedy sławny Herkules Lybius żył na świecie: który gdysię w północnym poiawił kraiu, wszystkie prawie lustruiąc państwa i onę z oppressyi własnych poddanych wyrwał iako wyraża Prokosz. Miała z nim synów trzech: z których naystarszy Szczyth, który Słowianskici narodów rodzay rozmnożył … A ponieważ pomieniona Nya po odeyściu potym Herkulesa do Włoch szczęśliwie i łaskawie tym tu panowała narodom, atoż grube pogaństwo czyniąc iey w tym samym wdzięczność wprzódy między święte dla osobliwszych cnót, a potym zaś między boginie onę policzył. Gdzie wystawiwszy iey w stołecznym mieście Lemissal wspaniały kościół, ku czci teyże wystawiło statuę na ołtarzu. A lubo potym to miasto od króla Polaka swoie Starożytne imie na Gniezno przeniósł, bożnica iednakże raz oney postawiona trwała pod iey imieniem nieodniennie aż do czasu Mieczysława.”

Co więcej w przypadku Nyi, która miała być w związku z Herkulesem, kompilator powołując się na Prokosza odwołuje się w przypisach do Diodora Sycylijskiego II i Pliniusza VII, choć nie ma w tych źródłach mowy o żadnej Nyi, ale o Echidnie i Alazji, co wnikliwie sprawdził Lelewel. Potwierdza to jedynie radosną twórczość i nadinterpretacje dokonywane przez kompilatora tejże kroniki.

O Lado z kolei pisał, iż „nie był Plutonem ale walecznym królem Sarmatów-Lechitów, którym około Roku świata 2568 zacząwszy panować po lat pięćdziesiąt czterech żyć przestał. Który ponieważ pomiędzy grubym owym narodem postanowił pewny porządek względem liczby żon, wychowania dzieci i zwyczaiów weselnych, atoż na zawdzięczenie mu owey cnoty za czasem ozdobiło go pogaństwo boską czcią, ogłosiwszy orendownikiem weselnych aktów, tak iako niegdyś wytworni grekowie wymyślili sobie sławnego Hymena. I od tego czasu na pamiątkę iego, każdego wesela kilka krotnie onego powtarzać zwykli… Według Prokosza Lib I., za którym i Kagnimir idzie, ten Łado król Lechitów miał za herb Lwa w koronie złotey wspiętego na poślednie nogi, a w przednich trzymaiącego miecz do góry wyniesiony na czerwonym szczycie: którego wszystkich Słowianskich narodów królowie pospolicie zażywali, i którego też potomność trwa ieszcze do tąd w wielu zacnych Polskiego Królestwa Familiach.”

Co ciekawe, raczej słusznie zauważa też, że „Według Długosza, Bielskiego Miechowity, Venus nazywała się u Polaków Dziedzilia według Kromera Zezylia według zaś Gwagnina Marzanna … Ale to być nie może i ci w zdaniu swoim bardzo się zawodzą Autorowie, ponieważ czy to Dziedzilia czy dziedulia czy dziewonia czy dziewanna, czy na ostatek Zezylia iest iedno: i niebyła to Bogini ale bożek nazwany Żywie. Tego bożka była wystawiona na górze Grzegotka (od iego imienia Żywiec nazwaney) bożnica gdzie chołd pierwszych dni maia gwoli nabożeństwa wielkie zchodziły się tłumy. Tego zaś bożka w takim poszanowaniu mieli starodawni Polacy, że go równo w takowey kładli zacności, i tak o nim rozumieli iak Rzymianie o swoim naywyższym Jowisza: dla nie wesela (iako ci popisali historycy) ale życia uznaiąc go panem, upraszali onego o długi wiek i szczęśliwy: czyniąc mu pokłony swoie i ofiary na ten czas, kiedy który z nich usłyszał pierwszy raz kukawkę kukaiącą na drzewie w lesie albo też w sadzie: która po słowiansku nazywa się Zezula. Atoż takie mieli w tym swoie zabobony, że siła razy pomieniony ptak zakukał, tyle lat żyć ieszcze na świecie ominowali sobie: co nawet i do tych czas trwa ieszcze ten od pogaństwa wniesiony zwyczay w niektórych częściach Polski, w górach osobliwie między prostotą tamteyszych obywateli. Rozumieli tedy o tym Żywie bogu że on był naystarszy nad wszystkiemi bogami i całym rządzący światem: i że przemieniał się umyślnie w kukułkę aby ich o dalszym życiu przestrzegał którego użyczaą miał na dalszy czas z bliskiey swoiey łaskawości. Dla czego wielki był skrupuł ktoby się ważył zabić Zezulę: a kto zaś tego dopuścił się, ten występku tego życiem od zwierzchności przypłacić musiał… Jest zaś pewna że na Żywcu górze znayduią się w ziemi fundamenta iakiegoś gmachu i niby zamku: z kąd wnieść snadno że tam ludzie niegdyś zdawna mieszkali…”

Lelewel zwraca uwagę, że Dziedzilia, według kompilatora kroniki, to tak naprawdę bożek Żywie, jak inaczej zwano Herkulesa, który romansował z królową Nyją: „Tego tedy Herkulesa, nazywali starzy Polacy, Zewa, Deusza, to jest bóg żywy, którego bóźnica na górze Zywcu, zwała się Grzegrzołka. – Był to Herkules Dziedzilja bóg życia i dotąd jego pamięć trwa w zabobonnym u ludu kukułki zezulą nazywanej i w jéj kukaniu obserwacji.”

Tu warto zauważyć też, że skoro kompilator odwołuje się do Długosza (XV w.), Bielskiego (XVI w.), Miechowity (XVI w.), Kromera (XVI w.), Gwagnina (XVI w.), Sarnickiego (XVI w.), to jego komentarze, a tym samym cała praca, muszą pochodzić nie wcześniej niż z XVI wieku.

Komentator kroniki, powołując się na Prokosza, ma krytyczny stosunek do słowiańskiej bogini podobnej do Cerery, którą Długosz nazywa Marzanną. Wyraża to słowami: „Tu tylko należy mi obiaśnić co się tycze Cerery którą między bogami starożytnych Polaków niepotrzeboie w regestrze położono: ponieważ to iest rzeczą pewną że tey Polacy nigdy za boginią nieczcili ani nawet słyszeli o niey. Nowotni dzieiów pisarze przez płonne swoie domysły nawymyślali Polakom więcey ieszcze bogów niżeli onych w bożnicach swoich mieć mogli: a to tym sposobem że iednego bożka (coraz inaksze dawaiąc onemu nazwisko, albo odmieniaiąc imie każdy według swego upodobania) kilka razy opisywali, z iakimkolwiek do Rzymskich bożyszczów porównaniem, aby mieli przyczynę pisania i dysputy. Ja zaś w Prokoszu czytam i wyrażam że Polacy nie Cererę ale ZIEMNE to iest ziemię czcili za boginią taką, którey wszelki urodzay tak zboża iako i drzewnych owoców przypisywali. Jey osobliwszym sposobem dwa razy do roku czynili offiary: to iest raz kiedy dostawały zboża, a drugi raz kiedy ze drzew po otrząsali owoce. Na ten czas kiedy zebrali z pól do gumien swoich oracze, ziarna różnego rodzaiu przy offierze oney rzucaiąc na posąg prosili o żyzność albo urodzay roli: a kiedy zaś obrali z drzewa owoc upraszali aby obfitemi na przyszły urodzay czyniła drzewa w ich sadach.”

Podobna rzecz ma się jeśli chodzi o Lela i Polela: „LEL i POLEL według Długosza Miechowity i Kromera Castor i Pollux nazwani … Ale to być nie może, i ci Autorowie dużo się wtym w zdaniu swoim zawiedli: ponieważ Castor i Pollux wyniesieni są od Greków na honor boski, a z Grekami nic nigdy nie mieli pierwsi Polacy … Ale ponieważ nigdzie nie czytamy o tym żeby kiedy Słowacy [Słowianie] hołd nwaki Grekom albo Grekowie Słowakom [Słowianom], więc to idzie za tym że ich trudno przyznawać za polskich bogów iako ich mieć chcą ci historycy. Ja zaś w tey mierze z Prokoszem trzymam który Lib I. pisze: LEL albo raczey Lelum był król słowiański waleczny, Łony sławney królowey mąż: którego (na zawdzięczenie cnót wielkich iego okazanych przez dzielność Rycerską i osobliwszą nad poddanemi łaskawość) naród boskim honorem przyozdobił: i który to naypierwszy obrawszy sobie za herb miesiąc, znak niegdyś Scyta przodka swoiego, do góry obiema rogami wyrażony na szczycie niebieskim nim się znaczył …

Rozumiem tedy żem zadosyć uczynił moiey intencyi ze strony wywodu Castora którego Długosz Miechowita i Kromer niepotrzebnie odmienili w LELA. Teraz idę do Polluxa abym to także pokazał że ten bożek niebył POLELEM ani też polski POLEL Polluxem. A co ieszcze osobliwsza ies to że Lel poprzedził Polela daleko wyższym czasem, tak dalece że on nie tylko współczesnym Polluxem ale i prawnukiem iego być nie mógł. Nie kto tedy inny pomieniony był Polel tylko POLACH albo Polak I. niegdyś król waleczny Lechitów (Scythami pospolicie od Greków nazwanych) Który około Roku świata 3530 tym tu panuiąc narodom pierwszy z Illiryku na te tu mieysca (gdzie teraz Polska) z piącią swoich braci (po piąciu set lat iak przodek iego rugowany był od Alanów) powróciwszy, one szczęśliwie znowu osiadł. A ponieważ on przywrócił narodowi dawną oyczyznę, i tego dokonał czego nie mogło dokazać kilkunastu królów, atoż cały Lechitów naród na zawdzięczenie za tak osobliwsze dobrodzieystwo, uniwersalną zgodą, czyniąc tym samym pamięć dzieł iego nieśmiertelną, przyozdobił onego po śmierci czcią bóstwa: gdzie odmieniwszy mu pierwsze imie Polaka- i w regestrze bogów oyczystych naznaczywszy mu wtóre mieysce po LELU królu niegdyś swoim a po tym bogu, POLELEM z tey przyczyny onego nazwał.

   Ich bożnica wystawiona była z kamienia białego w mieście stołecznym Carodom* nad rzeką Wisłą nie daleko gór nazwanych Tatry: gdzie pewnych czasów zchodząc się lud wielkiemi tłumami oddawał onym bałwochwalskie offiary, naywięcey z wieprzów tłustych to iest karmionych umyślnie … (n) Bożka LELA Polacy pogani czcili iako obrońcę wolności: dla tego też pospólstwo nazywało go czasem SWOBODA. Zaś POLELA nazywali Stróżem oyczyzny swoiey, iakoby ten urząd był onemu zlecony od wielkich Bogów TRZY i ŻYWIE. Polel naywięcey od Xiążąt samych i od znacznieyszych w państwie ludzi odbierał offiary. Lel zaś był wszystkim do czczenia pospolity iako Trzy i Żywie.

* Carodom nazwisko starożytne miasta Krakowa ma podobieństwo znazwiskiem przedmieścia teyże stolicy rzeczonego Stradom… W zborze Lela Polela (w Carodomie) stały na ołtarzu dwie statuy nie wielkie ze Spiżu odlewane, ludzi nagich reprezentuiące, w kształcie ułożeni przedziwnym: które potym S. Woyciech przyszedłszy do Polski Roku 998 kazał był pozrzucać i pod mur bożnice oney porzucić, a mieysce samo na chwałę boską poświęcił, i kazania tam przez wszystek czas póki tylko w Krakowie bawił, do ludu miewał, iakie się , iako się na swoim mieyscu wyrazi …”

W dalszej części opisano także wielkie bóstwa – Trzy i Żywie: „Należy mi tu opisać ieszcze niektórych bożków tak iako na ówczas w swoich znaydowali się statuach. Nayprzód Według Prokosza TRZY według innych Tero czyli Terum miał trzy głowy z oczami o iednym na ramionach karku. Tego starodawni Polacy czcili za naystarszego pomiędzy wszystkiemi swemi bogami, powiedaiąc że ŻYWIE był synem iego, któremu dał urząd ażeby o życiu ludzkim szczęściu i nieszczęściu miał staranie, i aby on tego pilnie strzegł ażeby inni bogowie zadosyć czynili zleconym sobie urzędom swoim.

Kto tedy był ŻYWIE iużem nadmienił wyżey i obszerną zdałem z siebie explikacyą: teraz to tylko ieszcze przydam że w stołecznym Krakowie bożek ten miał wystawiony kościół za miastem nad Wisłą (gdzie teraz panien Norbertanek klasztor) w którym stała na ołtarzu statua iego spiżowa skórą lwią nagość okrywaiąca, w ręku trzymaiąca kiy sękowaty duży nakształt pałki: pod nogami zaś ony wyrażone była figura wieprza i wołu. Którą statuę Mieczysław Xże po przyięciu wiary kazawszy utopić w Wiśle, po wyrugowaniu bałwana, kazał poświęcić kościół ów pogański na cześć zbawiciela świata Chrystusa pana.”[13]

W recenzji Lelewela czytamy, że „na wielu jinnych tylko przygotowane i próżne niedopisane paragrafy pozostały”, co może świadczyć o tym, że autor kompliacji zwanej umownie Kroniką Prokosza, miał świadomość istnienia jeszcze innych bogów, ale nie zdążył wstawić ich imion i opisów z innych źródeł.

Kompilator Kroniki Prokosza słusznie natomiast zauważa, że „daleko mniej bogów Polacy mieli, a niżeli zwykle o tym piszą: ponieważ jedno bóstwo rozmajite miewało nazwiska, a pisarze tego porozumieć nieumieli”.

Podsumowując, z tekstu owego Prokosza dowiadujemy się, że Polacy czcili następujące bóstwa: Jessa, Marszyn (Marzanna), Nya, Ladon, Lel (Swoboda), Polel (Polach – Polak), którzy byli deizowanymi bohaterami, królami. Czczono również wielkich bogów, a mianowicie Trzy i Potrzy (Żywie – Herkules), a nasi przodkowie wyznawali także kult Słońca, Miesiąca (Księżyca) i Ziemi (Ziemne).

W mojej ocenie akurat nazwy i funkcje poszczególnych bogów omawianych w tekście tej kroniki odpowiadają posiadanej przez nas wiedzy, co może świadczyć, że materiał do tej części pochodzi ze znanych i przytaczanych przez kompilatora kronik z XV-XVI wieku, głównie od Długosza oraz wiedzy ogólnej autora zaczerpniętej z innych źródeł. Nowinką jest tutaj z pewnością informacja o bogach ojczystych, czyli deizowanych bohaterach, królach, a także synonim imienia Żywie jako Potrzy, wskazujący na pochodzenie życia od Trzygłowa. I chociażby z tego powodu należy traktować tę pracę jako ciekawostkę, którą należy poddać wnikliwym badaniom oraz weryfikacji pod kątem zgodności historycznej i kulturowej.

Mając na uwadze wszystkie omawaiane powyżej wątpliwości, moim zdaniem, do całości tego „dzieła” należy podchodzić z wielką ostrożnością.

 

Tomasz Kosiński

20.09.2019

 

[1] Katalogi biskupów krakowskich, red. J. Szymański, [w:] Pomniki Dziejowe Polski, seria II, t. X, cz. 2, Warszawa 1974

[2] Szczur Stanisław, Pierwsze wieki kościoła krakowskiego, [w:] Kościół krakowski w tysiącleciu, Znak, Kraków 2000

[3] Lelewel J., O kronice czasów bajecznych Polski Prokosza kronikarza z X wieku, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 161-168

[4] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205

[5] Wiszniewski M., Historia literatury polskiej t. II, Kraków 1840, s. 174-175

[6] Tazbir J., Z dziejów fałszerstw historycznych w Polsce w pierwszej połowie XIX wieku, Przegląd Historyczny, t. 57, 1966; Tenże, Spotkania z historią, Iskry, Warszawa 1979

[7] Boroń P., Uwagi o apokryficznej kronice tzw. Prokosza, [w:] Ad fontes. O naturze źródła historycznego, red. S. Rosik i P. Wiszewski, Acta Universitatis Wratislaviensis nr 2675, Wrocław 2004

[8] Przedmowa J. K. Żupańskiego, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. X-XI.

[9] Lelewel J., Kronika Polska Prokosza wydanie Hipolita Kownackiego, [w:] Rozbiory dzieł różnymi czasy przez Joachima Lelewela ogłaszane, Poznań 1844, s. 179-205

[10] Chronicon slavo-sarmaticum: Procosii saeculi X…, wydanie w j. łacińskim, w opracowaniu H. Kownackiego, Warszawa 1827

[11] Kronika Prokosza, Wydawnictwo Armoryka, Sandomierz 2015; Kronika Prokosza, Bellona, Warszawa 2017; Bieszk J., Starożytne Królestwo Lehii. Kolejne dowody, Bellona, Warszawa 2019

[12] Rozdział VII Kroniki Prokosza, z rękopisu H. Kownackiego, niewydany drukiem, przepisany i udostępniony publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w  Warszawie; por. Lelewel J., O bałwochwalstwie i niektórych zwyczajach dawnych Polaków – wyjątek z Kroniki Prokosza rozdział VII w rękopiśmie biblioteki Towarzystwa Królewsko Warszawskiego Przyjaciół Nauk znajdującego się, [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 179-183

[13] Tekst VII rozdziału Kroniki Prokosza podaję za wersją udostępnioną publicznie przez W. Wróżka, na podstawie rękopisu ze zbiorów BN w Warszawie.

Biblia Gocka “Wulfilii” – pytania i wątpliwości

Wulfila naucza Gotów

Tłumaczenie Biblii na język gocki przez ariańskiego biskupa Wulfillę (Ulfilasa), który miał ochrzcić Gotów, to unikatowy przykład dziedzictwa pisanego tego ludu. Jak wiemy to znalezisko owiane jest jednak aurą kontrowersji i niedomówień.

Mimo oporu akademickich historyków, istnieje wiele przesłanek przemawiających za tym, że Biblia Wulfilli (Ulfilasa) może być falsyfikatem.[1] Bardzo ciekawy artykuł na ten temat opublikował Maciej Bogdanowicz[2], autor bloga rudaweb.pl, w którym wyraźnie sugeruje, że jest to ewidentne fałszerstwo. Idąc jego torem dowodzenia, możemy stwierdzić, że ma w tym dużo racji.

Oryginał tego dzieła datowanego na IV w. n.e. niestety nie zachował się do naszych czasów. Co istotne, na potrzeby swojego tłumaczenia Wulfila miał opracować alfabet gocki, opierający się na znakach greckich i łacińskich, a nie runicznych, jak niektórzy sądzą, co by znaczyło, że Goci nie posiadali wówczas własnego pisma. Wydaje się to bardzo dziwne, że do celów ewangelizacji biskup wymyśla skomplikowany alfabet (zamiast skorzystać z greki lub łaciny), który może stanowić dodatkowe utrudnienie związane z koniecznością nauczania barbarzyńskich Gotów nie tylko o życiu Jezusa, ale także czytania o tym używając nikomu nieznanych znaków.

Istnieją teorie, że to Goci mieli wynaleźć runy. Choć taki pogląd ma sporą rzeszę krytyków, to jednak wciąż – zapewne ze względów politycznych – wczesne znaleziska runiczne przypisywane są akurat Gotom. Jest to oczywiście błędny pogląd, gdyż jest wątpliwe czy Goci w ogóle posługiwali się runicą, o czym pisał chociażby J. W. Marchand ze Stanów Zjednoczonych.[3]

Mając powyższe na uwadze, okazuje się, że nagle barbarzyńscy i niepiśmienni Goci posiedli naraz de facto dwa rodzime alfabety: Wulfilli i runiczny. Jeżeli ten drugi używany był już w czasach Wulfilli to pozostaje pytanie dlaczego biskup-tłumacz go nie wykorzystał do przekładu Biblii. Jeśli natomiast gocki alfabet runiczny nie istniał jeszcze w IV wieku, to należy zapytać kto i po co go stworzył skoro znane już było gockie pismo z Biblii Wulfilli.

Zerknijmy na przykładowy tekst napisany pismem gockim Wulfilli (The Lord’s Prayer – W imię Ojca), z którego jasno wynika, że nie ma on nic wspólnego z runami, a wygląda jak wyszukany krój czcionki grecko-łacińskiego alfabetu:

pismo gockie

Dla porównania poniżej znajduje się przykładowy tekst zapisany gockimi runami, które są praktycznie wariantem futharku:

runy gockie

Alfabet Wulfili składał się z 27 znaków i według obecnych hipotez mógł powstać na podstawie alfabetów:

W. Grimm uważa, że Ulfilas (Wulfila) nie utworzył alfabetu gockiego, ale ten istniał od dawna. Jeśliby Goci pisma nie posiadali i gdyby Ulfilas musiał je pożyczyć, to trudno pojąć, dlaczego po prostu nie wziął znanego mu greckiego lub łacińskiego alfabetu, co byłoby czymś nader prostym i zwyczajnym. Zamiast tworzyć nowe lub przenosić w całości, zaadaptował on pismo już używane podstawiając gdzie się dało greckie znaki.[4] To proste, naukowe wyjaśnienie uznanego niemieckiego językoznawcy W. Grimma o piśmie gockim równie dobrze może tłumaczyć powstanie cyrylicy utworzonej na bazie starosłowiańskiego pisma głagolicy (odrysowanej z alfabetu kobalnego) i greki.

Moim zdaniem Wulfilla nie sięgnął po gockie runy (wariant futharku), które zapewne używane były przez Gotów już w III-IV wieku, co mogą potwierdzać runiczne inskrypcje na znaleziskach z tego okresu, jak najstarsza na świecie moneta z runicznym napisem ze zbiorów Ossolineum, grot z Kowla, kamień z góry Opuk na Krymie, czy naszyjnik z Pietroassa w Rumunii, z prostego powodu – uznawał je za diabelskie pismo, którego użycie do tekstu biblijnego zakrawałoby na profanację. Z tym samym problem zetknęli się później Cyryl i Metody, którzy najpierw sięgnęli po głagolicę (odrys pisma weżełkowo-sznurowego), by potem na bazie świętej greki stworzyć cyrylicę. Apostoł Gotów nie mógł natomiast użyć do przekładu Biblii ani greki, ani łaciny, gdyż te alfabety nie oddawałyby charakteru gockiej mowy, tak jak łacina bez polskich liter (Ę, Ą, Ó, Ż, Ź, Ć, itp.) nie nadaje się do zapisu naszych słów. Dlatego zrobił grecko-łacińskiego miksa, którym można było jako tako oddać głoski właściwe dla gockiej mowy.

Jeśli chodzi o tzw. runy gockie to znamy dwa zabytki pisane, w których dopatrzono się ich śladów. Pierwszy to Documentum Neapolitanum z VI w. z pismem o charakterze runicznym, uznawanym za gockie, znacznie jednak różniącym się od liter z zachowanego egzemplarza odpisu biblii Wulfilii („Srebrnej Biblii” – Codex Argenteus), pochodzącego rzekomo z tego samego wieku. Drugim jest Documentum Aretinum – papirusowy rękopis w języku gockim z połowy VI wieku. W 1731 roku wydano we Florencji facsimile (swego rodzaju fotokopię), które w słabej jakości przetrwało do dziś; oryginał niestety spłonął.

Znana jest też pochodząca również z VI w. biblia Codex Brixianus, napisana po łacinie, której technologia stworzenia jest bliźniaczo podobna do „Srebrnej Biblii” gockiej. Naukowcy zauważyli pewne zbieżności pomiędzy tym łacińskim tekstem i gockim. Podobieństwa miały wyniknąć z rewizji starołacińskiego tekstu dokonanej w oparciu o tekst grecki, natomiast tekst gocki miał być rewidowany przez tekst łaciński. Dziwnym wydaje się fakt, iż wstęp w kodeksie Brixianus wzmiankuje o notach marginalnych z wariantami tekstowymi, których jednak w Brixianus brak, lecz są obecne w „Srebrnej Biblii” (Codex Argenteus). Oba dzieła wyglądają jakby powstały w tej samej szkole kaligrafii. Możliwe, że twórca księgi gockiej wzorował się na wcześniejszej łacińskiej.

Mamy więc do porównania kilka dokumentów z pismem gockim, które mają pochodzić mniej więcej z tego samego okresu, a mianowicie z VI w. n.e. Przyjrzyjmy się niektórym z nich.

Popatrzmy najpierw na Dokument Neapolitański sporządzony na papirusie:

dokument neapolitański

Jak widzimy, to proste, niedbałe pismo ze znakami, które nie pochodzą ani z greki, ani z łaciny. Nie są one też podobne do gockiego wariantu futharku znanego ze wspomnianych wyżej zabytków runicznych. Jest to też zupełnie inny alfabet niż ten, którego użyto do spisania gockiej „Biblii Srebrnej”. Może to wskazywać, że jest to rodzime gockie pismo, które posłużyło Wulfilli do stworzenia swojego, „uświęconego” greką i łaciną, nowego, gockiego alfabetu.

Codex Argenteus

Rys. Karta Biblii Gockiej Wulfilli

Tutaj widzimy doskonale wykaligrafowane i świetnie zachowane znaki, mimo ponad półtora tysiąca lat od jego stworzenia.

Gdy spojrzymy natomiast na łaciński Brixianus od razu widać znacznie gorszy stan jego zachowania, chociaż miał powstać w takiej samej technologii (srebrny atrament na barwionym purpurą pergaminie) i w tym samym czasie (VI w.), co „Biblia Gocka”. Oba dzieła miały być też równie pieczołowicie przechowywane, ale egzemplarz łaciński jest w znacznie gorszym stanie.

Codex Brixianus

Rys. Łaciński Codex Brixianus

Istnieją też inne rękopisy gockiego Nowego Testamentu, głównie w postaci palimpsestów[5], zachowane we fragmentach. Są to:

  • Codex Carolinus – przechowywany w Wolfenbüttel, zawiera bilingwiczny, łacińsko-gocki tekst;
  • Codex Ambrosianus A, B i C – z różnymi fragmentami ewangelii, pochodzące z V/VI wieku, przechowywane w Mediolanie;
  • Codex Taurinensis – zachowane tylko 4 karty;
  • Codex Gissensis – odkryty na początku XX wieku, zawierający niewielki fragment ostatniego rozdziału Ewangelii według Łukasza;
  • Gothica Bononiensia – palimpsest odkryty w roku 2013 w Katedrze Świętego Piotra w Bolonii, którego dolny tekst zawiera homilię w języku gockim z VI wieku.

Codex Ambrosianus jest sporządzony jako palimpsest, przez co nie jest zbyt czytelny. Prawdopodobnie został napisany na terenie dzisiejszych Włoch, tak jak wszystkie gockie rękopisy. Ma pochodzić z V/VI wieku. Widać na nim czcionki o podobnej liniaturze do „Srebrnej Biblii”. Zastanawiający jest sam fakt sporządzania palimpsestów, co mogło wynikać z pobudek ekonomicznych (drogi papier i pergamin), ale także religijno-politycznych (usuwanie starych, niewygodnych tekstów i zastępowanie ich nowymi, lepszymi).

Codex Ambrosianus

Rys. Codex Ambrosianus

Ciekawym dokumentem jest też Codex Carolinus, obejmujący tylko 4 pergaminowe karty, które zresztą w XI wieku weszły w skład innego kodeksu jako materiał piśmienny (palimpsest). Zawiera zaledwie fragmenty Listu do Rzymian. Tekst pisany jest w dwóch paralelnych kolumnach – 27 linii w każdej. Lewa kolumna jest w języku gockim, prawa – w łacińskim.

Codex Carolinus jest jednym z nielicznych zachowanych rękopisów Biblii, której przekładu na język gocki dokonać miał w IV wieku biskup Wulfila.

Codex Carolinus

Rys. Codex Carolinus, którego 4 karty weszły w skład innego kodeksu pod nazwą Codex Guelferbytanus 64 Weissenburgensis

Poniżej zamieszczam odczyty pisma gockiego z Kodeksu Karolińskiego (Codex Carolinus) dokonane przez dwóch autorów, Knittela i Falluominiego. Już na pierwszy rzut oka widać, że gocki język z tego Kodeksu nie jest podobny do niemieckiego, ale bardziej do staroskandynawskiego, który z kolei może być zbliżony do sarmackiego:

Knittel (1762)[6]

Jah witubnijs goths

qhaiwa unusspilloda sind

stauos is

jah unbilaistidai

wigos is

Qhas auk ufkuntha

frathi fanins

aiththau qhas imma

raginens was

Aiththau qhas imma

frumozo f . .

jah fragildaidau imma

Uste us imma

jah thairh ina

jah in imma alla

immuh wulthus

du aivam amen

Bidja nuizwis brothrjus

thairh bleithein goths

usgiban leika izwara

saud qwiwana weihana

waila galeikaidana gotha

andathahtana

blotinassu izwarana

ni galeikoth izwis

thamma aiwa

 

Falluomini (1999)[7]

Jah witubnijs g(u)þ(i)s

hvaiwa unusspilloda si(n)d

stauos ïs

jah unbilaistidai

wigos ïs

Hvas auk ufkunþa

[.]raþi f(rauj)ins

aiþþau hvas ïmma

raginens was

Aiþ[.]au hvas ïmma

fr[../.]a gaf

jah fragildaidau ïmma

uste us ïmma

jah thairh ina

jah ïn ïmma alla

ïmmuh wulþus

du aiwam amen

Bi[.]ja nu ïzwis broþrjus

þairth bleiþein g(u)þ(i)s

usgiban leika ïzwara

saud qiwana weihana

waila galeikaidana g(u)þa

andaþahtana

blotinassu ïzwara(n)a

ni galeikoþ ïzwis

þamma aiwa

Język gocki nadal jest mało znany i dlatego wciąż istnieje duże pole do spekulacji. Może właśnie dlatego powstała „Srebrna Biblia” Wulfilli, by wzbogacić zasób gockiego słownictwa i ograniczyć liczbę teorii na temat  pochodzenia Gotów (skandynawskie, germańskie, sarmackie, słowiańskie, itd.).

W każdym bądź razie, okoliczności odkrycia „Biblii Gockiej” (Codex Argenteus) są bardzo podejrzane. Pojawiła się ona nagle i w dość tajemniczy sposób dopiero w XVI w. w benedyktyńskim klasztorze w Werden, w Niemczech, znanym akurat z pisania i kopiowania ksiąg. Miała być sporządzona dla Teodoryka Wielkiego (455-526), króla Ostrogotów, wkrótce po jego koronacji w Rawennie. Pozycja ta nie jest wspominana w żadnych katalogach ani wykazach ksiąg przez ponad tysiąc lat swej rzekomo długiej historii. Podczas wojny trzydziestoletniej znalazł się w rękach Szwedów i od tamtej pory przechowywany jest w Uppsali.[8]

Maciej Bogdanowicz sugeruje, że „Litery w tej księdze wyglądają, jakby były wybite czcionką drukarską” ( już niemal od stu lat znany był druk Gutenberga).[9] Pierwsze oficjalne wydanie drukowanie Codex Argenteus pochodzi jednak dopiero z 1665 r.[10]

Jedynym dowodem uprawdopodobniającym pochodzenie benedyktyńskiego egzemplarza z VI w. ma być datowanie radiowęglowe, ale Bogdanowicz powątpiewa w wiarygodnośc tej metody badań. Jako argument podaje on przykład kiedy żywe skorupiaki złowione z dna rowu oceanicznego, poddane datowaniu węglem C14, oszacowane zostały na około… 2 miliony lat.

Autor ten wnioskuje, że tzw. biblia Wulfilii może być XVI-wiecznym falsyfikatem, stworzonym dla udokumentowania tezy o germańskości (niemieckości) Gotów. To w XVI w. cesarz Maksymilian II Habsburg zaczął propagować teorię o pochodzeniu Niemców od Germanów, opisanych przez Tacyta. Potrzebne były jednak dokumenty potwierdzające tę tezę. Możliwe zatem, że to arcykatolicki cesarz z rodu Habsburgów był hojnym zleceniodawcą fałszerzy historii. Najwidoczniej nowy trend udzielił się także protestantom, bo to wówczas właśnie Marcin Luter zrobił z Arminiusza (Żarmina) pierwszego Niemca – Hermana.[11]

Moim zdaniem nawet istnienie alfabetu Wulfilii (nazwa umowna) widocznego na innych dokumentach, do których nie można mieć tylu zastrzeżeń co do ich autentyczności, jak to jest w przypadku „Biblii Gockiej”, niekoniecznie musi potwierdzać jej oryginalności. Równie dobrze mogła ona powstać później na bazie innych kodeksów wymienionych powyżej. Wtedy jednak teza M. Bogdanowicza o wymyśleniu języka gockiego zbliżonego do niemieckiego się nie broni, gdyż odczyty treści z tych dokumentów wskazują w pewnym stopniu na germańskość języka Gotów. Miałby on rację jedynie wówczas, gdyby wszystkie, znane nam gockie przekłady Biblii okazały się późniejszymi falsyfikatami, co jest mało prawdopodobne, choć niewykluczone.

Biorąc jednak pod uwagę omawiane wcześniej, liczne wątpliwości, nie można wykluczyć, że sama „Biblia Gocka” powstała w XVI wieku jako misterna robota mistyfikatora dla podniesienia prestiżu gockiego dziedzictwa, z założenia wpisując się w propagandowe cele Cesarstwa związane z szukaniem potwierdzeń germańskości Gotów.

Ja jednak skupiłbym się tu bardziej na analizie językowej tekstu, po weryfikacji zgodności owego alfabetu gockiego z mową tego ludu, gdyż wiele wskazuje na to, że Goci mieli sarmackie korzenie, a tym samym powinni posługiwać się nie językiem germańskim, ale podobnym do irańskiego. Ze względu na bliskie sąsiedztwo i wzajemne wpływy kulturowe niewykluczone, że sarmacki język Gotów, jak też i Alanów, Antów, Roxolanów, Chorwatów czy Serbów oraz innych ludów o sarmackim rodowodzie zamieszkujących ziemie obecnej Słowiańszczyzny lub jej pobliże, odcisnął swoje piętno na kształtowaniu się języków germańskich, jak też i bałto-słowiańskich.

Jeśli tak było, to spory o to czy Goci byli Germanami (w pospolitym, acz błędnym rozumieniu kojarzącym ich z Praniemcami) czy też Słowianami, nie mają sensu. Plemiona sarmackie wywarły bowiem duży wpływ na obie te grupy. Zastanawia też fakt, dlaczego Goci nie zabrali ze sobą w swej ekspansji na Zachód stworzonego przez Wulfillę pisma. Nie spotykamy bowiem żadnych podobnych dokumentów z pismem gockim z Galii z tego okresu, a przecież Wizygoci stworzyli tam silne państwo.  Skoro byli arianami, jak Wandalowie, którzy palili katolickie kościoły, to czemu nie używali pisma stworzonego przez ich apostoła do nawracania niewiernych Galów?

Właściwie tak dużo miejsca poświęciłem tutaj „Biblii Gockiej”, mimo, że oczywiście nie jest ona źródłem wiedzy o słowiańskich wierzeniach, z kilku powodów. Po pierwsze, niektórzy twierdzą, że Goci to przodkowie Słowian Zachodnich, w tym Polaków (August Bielowski) lub też lud sarmacki, który wywarł duży wpływ na naszych przodków. Uważał tak m.in. Archidiakon Tomasz ze Splitu, który pisał o Gotach: „że z „polskich stron” przybył lud zwany Lingones złożony z 7 lub 8 rodów, które opanowały kraj Curetia [Kreta], zmieszały się z autochtonami i przybrały nową nazwę Chorwatów”. Autor ten podaje też, że „Goci” (Słowianie) przybyli z Polski lub Czech.[12] O słowiańskich Gotach pisał też Pop Duklanin (XII wiek) oraz Teodozjusz Chilandarski (XIII wiek). Dlatego państwo Bolesława Chrobrego zwane było po łacinie Regnum Sclavorum, Gothorum sive Polonorum (Królestwo Słowian, Gotów czyli Polaków).

Archeolodzy twierdzą, że w szczątkach ludzkich – pozostałych po, przypisywanych Gotom, kulturach wielbarskiej i czerniachowskiej – nie znaleziono cech antropologicznych ani genów staroskandynawskich. Wręcz przeciwnie, wszystkie dane wskazują na ludność słowiańską, najbardziej fizycznie podobną do średniowiecznych Polaków. Dobrze zatem byłoby wiedzieć, jaką religię praktykowali nasi protoplaści, choć wiemy przecież, że arianizm jakoś nie przyjął się na naszych ziemiach, a Goci z Wandalami zanieśli go ze sobą na Zachód. Warto też poznać wiarygodność przekazów historycznych i dokumentów o tym świadczących, a najważniejszym z nich jest akurat „Biblia Gocka”, abstrahując od tego czy faktycznie Polacy są potomkami Gotów, czy nie.

Po drugie, dziwnym wydaje mi się fakt, że Goci ochrzczeni byli już w IV wieku w obrządku ariańskim, od nich niebawem arianizm przyjęli Wandalowie, a Wendowie, Sklawenowie i Antowie, uznawani za plemiona słowiańskie (Jordanes), wyznawali nadal rodzimą wiarę. Niektórzy autorzy, jak Bieszk czy Szydłowski nazywają ją co prawda dziwacznie „wedyjskim arianizmem”, wprowadzając nas tym samym w błąd, gdyż przyrodzona wiara Słowian nie miała nic wspólnego z doktryną Ariusza. Obaj ci autorzy bowiem arianizmem nazywają wiarę Ariów związaną w dużym stopniu z wedyzmem. Wygląda więc na to, że ludy, które zostały na naszych ziemiach, w tym także część Gotów i Wandalów, nie praktykowały arianizmu, ale religię naturalną.

Dziwi też to, że skoro Goci byli tak walecznym ludem, dlaczego tak łatwo i szybko pozbyli się swojej rodzimej wiary. Nie musieli przecież robić z niej użytku do celów politycznych, gdyż jako najeźdźcy, mogli narzucać swoją religię i kulturę podbitym ludom. A może cały ten arianizm był zasłoną dymną, aby poznać wroga? Chyba, że Goci tak naprawdę niewiele mieli do zaproponowania innym ludom poza zdolnościami bitewnymi. Podobnie jak Waregowie, o czym pisał chociażby Lelewel.[13] Ci, którzy nie udali się na Zachód ulegli, wraz z innymi plemionami sarmackimi, szybkiej slawizacji. Po prostu słowiańskie wierzenia bardziej przystawały do tego miejsca, klimatu, kalendarza, czasu i ludzi tutaj mieszkających, aniżeli do stepu i nomadycznego stylu życia.

Po trzecie, jeśli „Biblia Gocka” jest falsyfikatem, to być może cała opowieść o arianizmie Gotów też jest bajką. Niewykluczone, że to jedna wielka XVI-wieczna ściema mająca na celu zbudowanie nowej, wielkogermańskiej historii, w obliczu ówczesnych wojen pomiędzy niemieckimi księstwami, reformacji i buntów chłopstwa. Wspólna, silna tożsamość, oparta na dumnej historii zawsze łączy. Dlatego należy krytycznym okiem patrzeć nie tylko na polskie i inne słowiańskie artefakty wzbudzające podejrzenia, co do ich autentyczności, ale także na „dzieła” naszych sąsiadów, którzy często naszym kosztem budują własne ego i różnymi sposobami tworzą podstawy pod dominację polityczną, ekonomiczną i kulturową.

 

Tomasz Kosiński

12.10.2019

 

[1] Adamus Marian, Tajemnice sag i run, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1970

[2] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[3] Adamus Marian, Tajemnice sag i run, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 1970; Marchand J. W., Les Gots  ont  ils vraiment  connu  l’écriture  runique? (Czy Goci rzeczywiście znali pismo runiczne?), Melanges F.  Mossé, Paryż  1959

[4] Grimm Wilhelm, Ueber deutsche Runen, Goettingen 1821; Szulc Kazimierz, Autentyczność kamieni mikorzyńskich zbadana na miejscu, [w:] Roczniki Towarzystwa Przyjaciół Nauk Poznańskiego. T. IX, Poznań 1876

[5] Palimpsest – rękopis spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto poprzedni tekst, najczęściej w celu zmniejszenia kosztów nowego materiału. Niestety przez to traci na czytelności. Spotykanym równolegle terminem technicznym jest codex rescriptus.

[6] Knittel F.A., Fragmenta Versionis Ulphilanae, Upsala 1763

[7] Falluomini C., Der sogenannte Codex Carolinus von Wolfenbüttel. (Codex Guelferbytanus 64 Weissenburgensis). Mit besonderer Berücksichtigung der gotisch-lateinischen Blätter, Wiesbaden 1999

[8] Jańczuk L., Historia wydań gockiej Biblii, [w:] „Rocznik Teologiczny”. Rok LVII, Zeszyt 2, s. 123-135, 2015

[9] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[10] Jańczuk L., Historia wydań gockiej Biblii, [w:] „Rocznik Teologiczny”. Rok LVII, Zeszyt 2, s. 123-135, 2015

[11] Bogdanowicz M., Tata, chleb i Biblia Gocka – na tropie dawnych fałszerzy, 2017, [na:] rudaweb.pl

[12] Łowmiański Henryk, Polska we wczesnośredniowiecznej historiografii słowiańskiej, [w:] Studia nad dziejami Słowiańszczyzny, Polski i Rusi w wiekach średnich, Poznań 1986

[13] Lelewel J., Kultura Waregów i Sławian (Wyjątek z rozbioru dziejów ruskich z historii Karamzina), [w:] Polska, dzieje i rzeczy jej rozpatrywane przez Joachima Lelewela, t. XVIII, Poznań 1865, s. 184-198

Czy “Germania” Tacyta jest fałszywką?

Okładka "Germanii" Tacyta

Według P. Hocharta „Germania ” Tacyta i „Magna Germania” Ptolemeusza, to ewidentne fałszerstwa, czego świat nauki, jakimś dziwnym trafem, nie chce przyjąć do wiadomości.[1]

Oryginalnych map Ptolemeusza nikt nigdy nie widział. Zaginęły gdzieś w Azji. Po 1200 latach pojawia się jednak teutoński mnich, który twierdzi, że je skopiował z jakichś arabskich kopii, których nikt nigdy ich nie widział. Mnich dostaje dużą nagrodę i awansuje w kościelnej hierarchii.

Równie cudownym przypadkiem było “odnalezienie” dzieła Tacyta „De origine et situ Germanorum”, które zachowało się tylko w jednym egzemplarzu znalezionym w opactwie Hersfeld w Niemczech, na obszarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego. „Germania” znajdowała się w karolińskim kodeksie z Hersfeldu z IX w., obejmującym także „Żywot Agrykoli” i „Dialog o mówcach” tegoż Tacyta oraz fragmenty „O sławnych mężach Swetoniusza”.

Odkrycie przeniesione zostało do Włoch w roku 1455, gdzie Eneasz Sylwiusz Piccolomini (późniejszy papież Pius II), zbadał je i opisał, wywołując sensację wśród niemieckich humanistów, takich jak Konrad Celtis, Johannes Aventinus czy Ulrich von Hutten. Podobno odnaleziono fragment owego rękopisu hersfeldzkiego w Rzymie.

Niestety nie zachował się ów egzemplarz cudownie odnalezionego rękopisu z Hersfeld, a jedynie jego wątpliwa kopia. Krytycy uważają, że pierwowzór był tak pełen błędów i niedorzeczności, że musiał być jeszcze raz przeredagowany przez kościelnych edytorów, pod kierunkiem samego Eneasza, aby ją uwiarygodnić i ogłosić światu. Możliwe, że właśnie za to dokonanie zarządca całej mistyfikacji został później papieżem.

To Tacyt miał sądzić, że „O krzywdy bogów niech troszczą się bogowie.” (Deorum iniurae dis curae. I, 73). O Germanach pisał, że „nie dali im bogowie ani złota, ani srebra, nie wiedzieć, czy z gniewu, czy z miłości”. Posiłkuje się też jakimiś niepewnymi przekazami w stylu „Oxyonowie z Heluzami noszą twarz ludzką, a ciało zwierzęce”.[2]

Tacyt wymienia dziwne nazwy germańskich bogów, jak Tuiston (Tuisto), tj. zrodzony z ziemi. Większość badaczy uważa że pod tym imieniem kryje się bóstwo będące odpowiednikiem skandynawskiego Tyra, a według innych olbrzyma Ymira.

Jego synem miał być Mannus – twórca i założyciel ludu, który począł trzech innych bogów: Ingewona, Hermiona i Istewona będących protoplastami następujących szczepów germańskich:

  • Ingewonów (mieszkających najbliżej Oceanu),
  • Hermionów (środkowych okolic),
  • Istewonów (pozostali).

Oprócz wyżej wymienionych bóstw Tacyt podaje, że Germanie najbardziej czczą Merkurego, któremu składają ofiary z ludzi, Marsa i Herkulesa, a niektóre plemiona boginię Nerthus (Matkę Ziemię, patronkę płodności, urodzaju i zemsty), Izydę oraz Kastora i Polluksa znanych u nich jako Alkowie.

Tacyt przytacza też opis, że raz w roku kapłani w uroczystej procesji wokół wyspy będącej siedzibą bogini Nerthus obwozili jej posąg ukwieconym wozem zaprzężonym w parę białych krów, co miało zapewnić urodzaj w nadchodzącym lecie. Po procesji posąg był myty przez niewolników, których zabijano, tłumacząc, że to oczyszczenie Nerthus po rytualnych godach. Niektórzy dopatrują się w niej skandynawskiego boga Njorda.[3]

Bóstwa czczono w świętych gajach, nie budowano świątyń ani nie robiono żadnych idoli. Praktykowano wróżenie, z głosów i lotów ptaków a także z zachowań specjalnie hodowanych świętych koni nie skalanych żadną pracą, co znamy akurat z XII-wiecznych opisów Helmolda i Saxo Gramatyka opisujących słowiańskich Obodrzyców, Rugian i Wieletów.[4]

Tacyt wzmiankuje też plemiona zamieszkujące ziemie dzisiejszej Polski, jak lud Lugiów i Wenetów. Mając na uwadze, że nie jest on pewien czy zaliczyć ich do Germanów czy Sarmatów, możemy przyjąć, że część opisywanych przez niego wierzeń mogła odnosić się do ludów protosłowiańskich.

Wiemy, że niestety „Germania” tuż po swym „odkryciu” nie została poddana „krytyce źródeł”, a jej wiarygodność została ustalona a priori, jak autentyczność Darowizny Konstantyńskiej. Uznano, że „dzieło” Tacyta zostało napisane w 98 n.e., mimo tego, iż do XV wieku nikt o nim nie słyszał i nie jest wzmiankowane w innych opracowaniach, co jest silną przesłanką o możliwej mistyfikacji.

Niewiadomo skąd pochodzi informacja, że cesarz rzymski Marcus Claudius Tacitus (Tacyt), panujący w III w. n.e. uważał się za potomka historyka Tacyta[5] i polecił kopiowanie jego dzieł oraz umieszczanie ich w bibliotekach publicznych. Możliwe, że to imię tego cesarza posłużyło „fałszerzom” do nazwania autora „starożytnych” ksiąg, a plotka o ich pokrewieństwie miała dodatkowo uwiarygodnić istnienie Tacyta – historyka.

Obrońcy autentyczności „Germanii” argumentują, że dzieło Tacyta znał Rudolf z Fuldy, żyjący w IX wieku, choć sceptycy zauważają, że ten autor nie wspomina nic o jakiejkolwiek pracy Tacyta, a jedynie przytacza epizod podobny do opowieści opisanej w „Germanii”.

Karol Modzelewski w „Barbarzyńskiej Europie” pisał: „Wątłość tradycji rękopiśmiennej wiąże się z nieobecnością Germanii w życiu literackim średniowiecznej Europy. Spośród ówczesnych pisarzy tylko jeden wykazał się znajomością etnograficznego dzieła Tacyta. Był to Rudolf z Fuldy . Na wstępie pisanego po 852 r. hagiograficznego utworu Translatio sancti Alexandri przedstawił on obszerną charakterystykę Sasów przed chrystianizacją. Charakterystyka ta jest w znacznej części kompilacją. Rudolf połączył, bez powoływania się na źródła, odpowiednio przykrojone i przerobione fragmenty Germanii Tacyta i Życia Karola Einharda. Czerpiąc z Germanii, Rudolf zastąpił Germanów przez Sasów, zmienił czas teraźniejszy pierwowzoru na czas przeszły niedokonany, w paru miejscach uprościł elegancką łacinę Tacyta i niezbyt zrozumiałą dla średniowiecznego czytelnika terminologię antyczną, przede wszystkim zaś dokonał selekcji dostosowując tekst Tacyta do własnych zainteresowań i zamierzeń ideowych.

Wykorzystane w Translatio urywki pochodziły z rozdziałów 4, 9 i 10 Germanii. Fragment jednego zdania (“O tym zaś, jak wierzyli, że określone dni, gdy księżyc jest na nowiu albo w pełni, są pomyślną wróżbą dla rozpoczynania działań…”) zaczerpnięty został z rozdziału 11, ale wskutek wyrwania z kontekstu zmienił się w ogólnik pozbawiony związku z terminami odbywania zgromadzeń wiecowych. Żadna informacja o wiecach (Germania, rozdziały 11 i 12) nie znalazła się zresztą w Translatio sancti Alexandri. Rudolf pominął też całkowicie 7 rozdział Germanii, zawierający kapitalną charakterystykę pozycji plemiennych królów i wodzów, roli kapłanów jako strażników sakralnego miru podczas wypraw wojennych i znaczenia symboli kultu zabieranych na wojnę ze świętych gajów.”

Podobnie rzecz się ma z opisem wyuzdanej rozpusty Nerona u Sulpicjusza Sewera, którą ten miał zaczerpnąć od Tacyta (Roczniki XV, 37), za którym powtarza szczegół o Pitagorasie, „jednym z bandy bezecnych rozpustników”, nie podając jednak źródła. Podobne wydarzenia jakie czytamy u Tacyta opisywał też Paweł Orozjusz, także jednak o nim nie wspominając.

Krytycy twierdzą, że to „fałszerz” zaczerpnął sporne opisy od Rudolfa z Fuldy i innych autorów, a nie odwrotnie.

Za „fałszerza”, czyli Pseudo-Tacyta, uważa się Poggio Braccioliniego, który był początkowo zdolnym kopistą kościelnym, dzięki czemu posiadł sporą wiedzę o dokumentach starożytnych i ich autorach. W 1404 został sekretarzem papieża Bonifacego IX, a funkcję tę sprawował także za czasów pontyfikatu Innocentego VII, Grzegorza XII, Aleksandra V i Jana XXIII, do 1415. Z czasem stał się jednak „wyszukiwaczem” „zabytkowych” dokumentów i ksiąg w klasztorach i średniowiecznych ruinach. Owe „znalezione cudem dokumenty” sprzedawał za duże sumy różnym nabywcom, możnym i duchownym. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży manuskryptu z Livy w 1434 r. wybudował sobie dom we Florencji. Mimo, że 20 lat przed „znalezieniem” Tacyta okazało się, że sprzedany przez niego jeden z „zabytków” był prymitywnie „wyprodukowanym” fałszerstwem, nadal zajmował się swoim procederem. Z czasem założył nawet antykwariat z kopistami o wątpliwej reputacji. Cały zespół „odnalazł” dokumenty (prawie wszystkie w niemieckich kościołach i klasztorach) takich autorów, jak Cicero, Tacitus, Quintilian, Vegetius, Marcus Manilius, Ammianus Marcellinus, Vitruv, Statius, Lucretius, Petronius i innych. W latach 1453-1458 był kanclerzem Florencji, człowiekiem o wielkich wpływach.

Kilkunastu autorów uważa, że to Poggio Bracciolini odpowiedzialny jest za „produkcję” wielu artefaktów, w tym także „Germanii”. Jako sekretarz papieży, pozostawał w ścisłym konktakcie z najwyższymi hierarchami kościoła. Być może to na zlecenie jednego z nich podjął się tej niewdzięcznej pracy.

Oto argumenty ujawniające nieautentyczność tej księgi zebrane przez Michaila Postnikova, który zestawił opinie kilku autorów:

– okoliczność odnalezienia rękopisów jest niezwykle podejrzana i zawiera wskazówki na celowe stworzenie falsyfikatu

– wiele fragmentów z „Annalów” i „Historii” zawiera „informacje”, ktore nie mogłyby być podane z perspektywy „epoki” Tacyta

– w tekstach Psuedo-Tacyta można odnaleźć wiele śladów pochodzących z czasów Renesansu

– obalona zostaje wysoka ocena klasycznego stylu Tacyta w porównaniu z innymi, pochodzącymi z jego epoki pisarzami

– tendencje pornograficzne – charakterystyczne dla okresu XV wieku zjawisko – zawarte w treści rękopisów wzmacniają podejrzenie fałszerstwa. To samo dotyczy rękopisów Petroniusa – ich „odkrywcą” także był Poggio.
– powszechnie panuje opinia, że Tacyt korzystał z pism późnych historyków, jak Flawiusz, Plutarch, Swetoniusz, Tertulian i inni. W rzeczywistości było odwrotnie – Poggio korzystał z tych pism tworząc „Tacyta”.

Liczne argumenty zebrał także W. Kammeier, co prawda związany z kontrowersyjną grupą „krytyków chronologii czasowej”, ale mającą spore dokonania w zakresie badania wiarygodnosci tzw. „źródel historycznych”. Kammeier był też członkiem NSDP, jego książka wyszła w 1935, zmarł w 1959.
W „Historischen Vierteljahresschrift Nr. 24” napisał m.in. „Tacyt to powierzchowny i bezkrytyczny kompilator”.

To on jednak podaje, że:

  • W. Capelle w „Das alte Germanien” zauważa ”rząd zaskakujących podobieństw między informacjami Tacyta, a źrodłami niektórych greckich autorów z V p.n.e. opisujących całkiem inne ludy”.
  • E. Norden w ”Die germanische Urgeschichte in Tacitus’ Germania”
    tłumaczy, że ”cała zawartość czwartego rozdziału Tacyta łącznie z licznym słownictwem wywodzi się ze świata myśli Posejdoniusza, dokładnie mówiąc odpowiada ona jego opisowi północnych ludów – Scytów i Celtów, który Tacyt przenosi na opis Germanów.”
  • Teuffel natomiast w „Teuffels Geschichte der römischen Literatur in 3 Bänden” zarzuca autorowi „Germanii”, że „Nic nie wskazuje na wiedzę wynikajacą z własnych obserwacji”. Tacyt miał przecież możliwość zasięgnięcia informacji od Germanów, którzy licznie, jako niewolnicy, przebywali w Rzymie. Tego jednak nie zrobił, a używane w tekście pojęcia prawne, potwierdzają, że jego wiedza pochodziła z książek, a nie z opowieści ludów, które opisuje. Teuffel krytykuje też autora „Germanii” pisząc, że „Przedstawia fakty w świetle odpowiadającym jego intencjom”, co dzisiaj nazwano by „falszowaniem historii”. Wymienia np. boga Merkurego mimo, że Germanie takiego boga nie mieli.
  • K. Brand w „Tacitus Historien und Annalen Band 2” twierdzi, że „Tacyt podaje … nazwy rzymskich bogów …. ponieważ nie zna germańskich.”

Kammeier zwraca też uwagę, że nigdzie nie ma wzmianek o tym „wyjątkowym” dziele, tak ważnej osobistości jaką miał być senator Tacyt. W podsumowaniu pisze, że „Cała książka nie zawiera prawie żadnego fragmentu, który nie byłby w innym miejscu poddany wątpliwościom, zmodyfikowany czy wręcz zaprzeczony”.

Wiemy zatem, że Pseudo-Tacyt, mimo możliwości zaczerpnięcia informacji od przebywających w Rzymie Germanów, nie skorzystał z tej sposobności, a swoją pracę oparł głównie na materiałach pisanych. Takim źródłem dla Tacyta mogła być „Bella Germaniae” Pliniusza Starszego, wspominana jedynie w liście Pliniusza Młodszego do Beabiusa Macera, która jednak nie dotrwała do naszych czasów. Możliwe, że z tej pracy korzystał Pseudo-Tacyt, choć nie mamy pewności, czy w w XV wieku była ona jeszcze dostępna, ani czy faktycznie istniała.

Warto zapoznać się też z pracami innych badaczy autentyczności „Germanii” Tacyta, do których należą:

  • Voltaire – „Leksykon filozoficzny”
  • John Wilson Ross – „Tacitus and Bracciolini”[6]
  • Polydore Hochart – „De l‘Authenticite des Annales et des Histoires de Tacite” (1890)[7]
  • Leo Wiener, pierwszy profesor Katedry Slawistyki na Uniwersytecie Harvard, poliglota znający 20 języków, pochodzenia m.in. polskiego – „Tacitus‘ Germania and other forgeries”
  • Christopher B. Krebs – „Die „Germania“ des Tacitus und die Erfindung der Deutschen”[8]

Leo Wiener podaje, że jednym z przekonujących dowodów na nieautentyczność „Germanii” jest to, że nie została ona wymieniona w żadnych źródłach.

Bardzo krytycznie na temat pracy Pseudo-Tacyta wypowiadał się także Polyodore Hochart, wybitny romanista i łacinnik, który badał „Germanię” i wydał na jej temat dwie książki. W pierwszej, częściowo za Johnem Rossem, dowodził, że „Germania” jest fałszerstwem, a w drugiej zamieścił polemikę z jego adwersarzami. Mimo tego, że nie udało się obalić jego argumentów, „dzieło” Tacyta stało się jednym z podstawowych źródeł do rekonstrukcji dziejów starożytnych tej części Europy, zwłaszcza dotyczących ludów germańskich, które dziś z marszu uznaje się niesłusznie za niemieckie.

Ciekawą analizę autentyczności dzieł Tacyta przedstawił niedawno polski obrońca Ewangelii Jan Lewandowski[9], który na tym przykładzie starał się podważyć argumenty racjonalistów nie wątpiących przecież w istnienie mało poświadczonego autora „Germanii”, a podważających podobnie skąpo potwierdzone ewangelie. W artykule tego autora czytamy, że „Gdybyśmy bowiem takie same rozumowanie, jakie racjonaliści stosują do Ewangelii, zastosowali do Tacyta i jego dzieł, to okazałoby się, że jego dzieła nie powstały w tym czasie, na który tradycyjnie się je datuje, tylko ponad sto lat później. Okazałoby się też, że nie możemy uważać, że autorem tych dzieł jest Tacyt. A przecież dzisiaj nikt poważny nie neguje tego, że Tacyt napisał to, co napisał.”

Dalej autor zaczyna podawać przykłady i argumentację o dość wątpliwych poświadczeniach dzieł Tacyta, jak i jego samego jako rzymskiego historyka. „Z pisarzy współczesnych Tacytowi wspomina go tylko Pliniusz. Nie powołuje się on jednak na dzieła Tacyta, stąd Pliniusz nie może być dowodem na to, że Tacyt napisał konkretnie to, co mu się dziś przypisuje. W połowie II wieku pisze Ptolemeusz, u którego znajdujemy pewną pomyłkę w opisie miast znajdujących się na północy dzisiejszych Niemiec. Źródła tej pomyłki uczeni dopatrują się u Tacyta”.[10]

Nastepnie czytamy: „Kolejnym autorem, który mógł (choć nie musiał) korzystać z Tacyta, jest Dion Kasjusz, który pisał o zbiegu Usipi i o Gnaeuszu Juliuszu Agrykoli, dowodzącym, że Brytania jest wyspą. Te ostatnie wzmianki są znane tylko Tacytowi, dlatego przyjmuje się, że Kasjusz w tym miejscu korzystał z Tacyta. Jednak Ptolemeusz i Kasjusz nie odwołują się imiennie do Tacyta i (….) możemy powiedzieć, że Ptolemeusz i Kasjusz opierają się tu jedynie na jakiejś ustnej, obiegowej opinii, która była źródłem także dla Tacyta, lub że opierają się oni na źródłach, od których był zależny także Tacyt, lecz które się do dziś nie dochowały (wspomniana informacja zawarta u Kasjusza jest znana tylko Tacytowi). Zatem po okresie 80 lat od proponowanej wyżej datacji dzieł Tacyta (Roczniki) wciąż nie mamy zewnętrznego historycznego potwierdzenia, że w ogóle napisał on te dzieła.”

Mamy jeszcze takie przykłady: „Następnym autorem starożytnym, który czyni aluzję do dzieła Tacyta, jest Tertulian, który pisze 100 lat po dacie, jaką dziś uważa się za rok powstania Roczników. Tertulian odwołuje[11] się dwukrotnie do IV księgi Roczników Tacyta, w której opowiada on o wojnie żydowskiej. Jest to pierwsze wyraźne odwołanie się do dzieła Tacyta w historii.

Laktancjusz również jest czasem posądzany o znajomość Tacyta, ale przypuszczenie to opiera się na bardzo słabych podobieństwach jego dzieła do prac Tacyta.[12] Podobne reminiscencje dostrzega się w dziele Panegyricus ad Constantinum (IX) Eumeniusza z Autun, który powielał za Tacytem przesąd, że noce są zawsze krótkie. Obaj ci autorzy nie powołują się jednak bezpośrednio na samego Tacyta.

W IV wieku na Tacyta powołują się Wopiskus, Liwiusz, Salust i Trogus. Amianus Marcelinus w tym okresie publikuje swoją historię, która zaczyna się w miejscu, w którym Tacyt kończy swe Roczniki, co wskazuje, że przynajmniej znał on jego pracę i być może uważał się za kontynuatora jego dzieła. Mniej więcej w tym okresie pisze również Sulpicjusz Sewerus, który w swym Chronicorum libri (II, 28, 2; II, 29, 2) powołuje się wyraźnie na Roczniki (XV, 37 i 44) Tacyta. Również Hieronim w swym komentarzu do Księgi Zachariasza 14,1-2 powołuje się na Tacyta. W tym okresie pisma Tacyta mogli znać również tacy historycy jak Klaudian i Serwiusz (ten ostatni na pewno znał pewne fragmenty z dzieł Tacyta). Hegezyp (ten sam okres) sporządził łacińską wersję Wojny żydowskiej Flawiusza, którą uzupełniał o różne dodatki, w tym dodatki pochodzące, jak się wydaje, z Roczników Tacyta (IV, 8; por. Roczniki Tacyta, V, 6). W V wieku do znajomości Tacyta przyznawali się tacy pisarze jak Orozjusz i Sydoniusz[13]. Orozjusz cytuje[14] Tacyta i jego relacje porównuje z takimi historykami, jak Pompejusz Trogus, Flawiusz i Swetoniusz.

W VI wieku ślady znajomości Tacyta odnajdujemy u takich pisarzy jak Kasjodor i u piszącego niecałe 100 lat po nim Jordanesa. Kasjodor wydaje się słabo znać Tacyta, ponieważ mówi o nim jako o „pewnym Korneliuszu”.[15]

Jak wiemy „Historia Gotów” Kasjodora, którą streszcza w swojej „Getice” Jordanes, także zaginęła. We wstępie do swojego dzieła Jordanes informował, że streszczenie Kasjodora wykonał na prośbę swojego przyjaciela Kastaliusza, zaś oryginał miał do wglądu jedynie przez trzy dni, w związku z czym nie oddaje dokładnie słów księgi, lecz raczej jej sens.[16] E. Zwolski pisze, że w 533 roku  „Historia Gotów” Kasjodora była publicznie znana, dlatego może dziwić fakt, że Jordanes publikujący swoją „Getikę” po 18 latach od tej daty, w 551 r., miał do niej tak ograniczony dostęp. Wygląda na to, że ktoś mu podsunął książkę Kasjodora, by zmotywować go do napisania własnej kroniki „O pochodzeniu i czynach Gotów”, ale po co, skoro księga Kasjodora o podobnej tematyce już istniała. Jordanes dokonuje streszczenia owej „publicznie znanej” kroniki o dziejach Gotów, jakby wiedział, że ma ona wkrótce bezpowrotnie zaginąć. Jordanes ma być zatem lepszym autorem od Kasjodora w tym temacie prawdopodobnie ze względu na zawartość „Historii Gotów”, której nie poznamy.

W każdym bądź razie, mamy kilka historycznych odwołań do prac Tacyta, głównie „Roczników”, ale bez podania samego Tacyta z imienia. Jan Lewandowski w swym artykule wyjaśnia, iż „Przyjmuje się najczęściej, że Tacyt napisał swe Roczniki około roku 116 n.e. Tacyt nie podaje się jednak za autora tego dzieła.” Jeśli się nie podpisał, to znaczy, że ktoś uznał, nie wiadomo na jakiej podstawie, iż to jego dzieło. Jest to jedynie potwierdzenie istnienia „Roczników”, ale nie Tacyta-historyka.

Zauważmy też, że to właśnie zespół Poggio Braccioliniego „odnalazł” prace Ammianusa Marcellinusa, uznawanego za kontynuatora „Dziejów” Tacyta, co niestety może świadczyć, że i jego „dzieło” jest zgrabnym falsyfikatem.

Podsumowując, istnieje mnóstwo przesłanek, że „Germania” Tacyta jest falsyfikatem, a co więcej samo istnienie Tacyta, jako rzymskiego historyka budzi szereg wątpliwości. Najczęstsze dawne odwołania dotyczą, co prawda „Roczników”, ale nie są one podpisane i tylko umownie Tacyta uznaje się za ich autora, najprawdopodobniej po to, by uwiarygodnić także samą „Germanię”. Niestety podważenie autentyczności „Germanii” uruchamia domino podejrzeń wobec innych „dzieł” ze stajni Poggio Braccioliniego, w tym m.in. Cicero, Tacitusa, Quintiliana, Vegetiusa, Marcusa Maniliusa, Ammianusa Marcellinusa, Vitruva, Statiusa, Lucretiusa, Petroniusa, Probusa, Flaviusa Capera, Eutychesa.

 

Tomasz Kosiński

12.10.2019

 

[1] Hochart Polydore, De l’autenticité des annales et des histoires de Tacite, Paris 1890

[2] Tacyt, Germania, przeł. Adam Naruszewicz, wyd. T. Mostowski, Warszawa 1804, edycja komputerowa www.zrodlahistoryczne.prv.pl, s. 19.

[3] Dumézil Georges, Bogowie germanów. Szkice o kształtowaniu się religii skandynawskiej, przeł. Anna Gronowska, Oficyna Naukowa, Warszawa 2006; Kempiński Andrzej M., Słownik mitologii ludów indoeuropejskich, SAWW, Warszawa 1993; Piekarczyk Stanisław, Mitologia Germańska, wyd. Artystyczne i Filmowe, Warszawa 1979; Słupecki Leszek Paweł, Mitologia skandynawska w epoce wikingów, Wyd. NOMOS, Kraków 2003; Szrejter Artur, Mitologia Germańska (wyd. II), L&L, Gdańsk 2006

[4] Tacyt, Dzieła, t. I-II, przekład i opracowanie S. Hammer, Czytelnik, Warszawa 1957

[5] Obecnie kwestionuje się to pokrewieństwo, za: Słownik cesarzy rzymskich, red. nauk. Jan Prostko-Prostyński, Poznań: Wyd. Poznańskie, 2001, s. 187

[6] http://manybooks.net/titles/rossjohnetext058tcbr10.html

[7] http://www.ilya.it/chrono/pages/hocharttacitusdt.htm

[8] https://bilder.buecher.de/zusatz/34/34503/34503761_lese_1.pdf

[9] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[10] Tacyt, Roczniki, IV, 72, 73

[11] Tertulian, Do pogan, 11

[12] Laktancjusz, Div. inst., I, 18, 8

[13] Sydoniusz, Ep., IV, 22, 2; IV, 14, 1

[14] Orozjusz, Adversus paganos, I, 5, 1; I, 10, 1; cytaty za: Tacyt, Roczniki, V, 3. 7

[15] Lewandowski Jan, Racjonalistyczna datacja Ewangelii, 2005, na: https://opoka.org.pl/biblioteka/T/TF/jl_datacja2005.html

[16] Zwolski Edward, Kasjodor i Jordanes. Historia gocka czyli scytyjska Europa. Lublin 1984

“Wielka Lechia” R. Żuchowicz – recenzja

Okładka książki "Wielka Lechia"

Książka Romana Żuchowicza „Wielka Lechia. Źródła i przyczyny popularności teorii pseudonaukowej okiem historyka” (2018), jak wskazuje podtytuł, miała być zapewne naukową odpowiedzią na wnioski niezależnych badaczy szukających prawdy o naszej przeszłości. Niestety autorowi wyszła nieco nazbyt rozbudowana i dość nudnawa recenzja pierwszej książki Janusza Bieszka[1] z kilkoma wstawionymi wywiadami autora z akademikami i blogerami, przeciwnikami teorii lechickiej oraz krótką i niezbyt udaną próbą analizy zjawiska turbosłowiaństwa.

Można się tego było spodziewać i dlatego wcześniej po nią nie sięgnąłem, gdyż mam do przeczytania wiele pozycji w związku z przygotowywaniem kolejnych moich książek o Słowianach. Jednak dowiedziałem się, że autor przywołuje także moją pracę, zatem nie mogłem nie sprawdzić cóż to on tam o mnie naskrobał.

Według Żuchowicza „Rodowód Słowian” napisał jakiś Pan Tadeusz, gdyż pisze w zestawie lechickich autorów Tadeusz Kosiński, gdy tymczasem sam punktuje Bieszka, że w jego książce wydrukowano w jednym miejscu F. Wolański zamiast T. Wolański. Sam Żuchowicz pisze o Adamie a nie Adolfie Kudlińskim, a w innym miejscu znów z Tadeusza Millera robi Tomasza, a z Tomasza Grzygowskiego Tadeusza. Może myśli, że te imiona to synonimy? Pisze Zaruga zamiast Zadruga, bo może nie rozumie tego słowa. Młody jest, nauczy się. Ale czemu wytyka takie sprawy innym, skoro sam nie może się takowych ustrzec. Czepialstwo, czy próba zapełnienia treścią kolejnych kart swojej książki o tym, co robią inni?

W tej rzekomo naukowej rozprawie od razu mamy informację, że brak przypisów spowodowany jest decyzją wydawnictwa. Jakoś tak krytykowana Bellona, która wydaje moje książki nie ma problemów z publikacją przypisów i nikt nie sugerował mi bym z nich zrezygnował, mimo, że moje publikacje nie są stricte naukowe, a mają głównie cel edukacyjno-popularyzatorski. A tu proszę młody naukowiec mający być głosem akademików, którzy są zbyt bierni wobec fali popularności idei lechickich, ulega presji wydawnictwa, które chce szybko wydać antylechicką książkę, by najpewniej zarobić na popularności idei Wielkiej Lechii i takim to właśnie tytułem przyciągnąć uwagę czytelników. Przypisy i wymogi naukowe nie są tu potrzebne, tylko hasła i sianie zamętu, by coś się działo w temacie. Ma się to sprzedać, nim moda przeminie. Sam Żuchowicz przyznaje zresztą w jednym z wywiadów, że napisał tę książkę dla pieniędzy, co jakoś mu nie przeszkadza wytykać tego samego lechickim autorom, którzy mają wydawać swoje prace głównie dla kasy. Nie jest to oczywiście prawdą, bo nikt nie wie czy jego książka się sprzeda czy nie, a tacy autorzy jak T. Miller, T. Markuszewski, czy F. Gruszka wydali akurat swe książki własnym sumptem lub dystrybuowali je za darmo w Sieci.

A autor, cóż, jak się nie ma własnego dorobku, to można przecież zbijać kapitał na dorobku innych. Tacy ludzie właśnie zostają krytykantami[2], demaskatorami i „misjonarzami prawdy”. Dawniej, gdy przedstawiono jakąś krytykę czyichś teorii, podawano przy tym własną, alternatywną argumentując ją i tym samym dając szansę innym do polemiki. Pan Żuchowicz jest młody i ma prawo o tym nie wiedzieć. Nie mając własnego dorobku ulega fali internetowego hejtu, gdzie można krytykować wszystko i wszystkich bez żadnej odpowiedzialności za słowa. Prowadzi bloga piroman.org i nie stroni od agresywnych komentarzy ad personam wobec swoich oponentów, czego sam też doświadczyłem.

Wracając do samej książki, od razu można zauważyć, że Żuchowicz w wykazie na końcu publikacji wymienia tylko 4 autorów książek lechickich: Bieszk, Szydłowski, Kosiński, Makuch. To te cztery osoby (3 spoza akademickiego systemu) tak namieszały ludziom w głowach, przy tysiącach naukowców pracujących od lat i mających dostęp do źródeł, dotacji uczelnianych, projektów międzynarodowych i całej akademickiej machiny? A czemuż to w tymże spisie nie znalazły się nazwiska Kadłubka, Długosza, Sarnickiego, Dębołęckiego, Chmielowskiego i innych kronikarzy oraz historyków piszących o Lechii? Gdzie Lelewel, Wolański, Dołega-Chodakowski, Białczyński, Kossakowski i wielu innych?

W tekście nasz krytyk naśmiewa się z naukowców takich jak Mariusz Kowalski (z UW, czyli jego macierzystej uczelni), czy Piotr Makuch, którzy podają treści niezgodne z oficjalną wersją historii. Przypominają się nam tu słowa Jurija z “Sauny” o Tarkowskim, że “nie nasz”. Jeden i drugi nie nasz? Zaraz będą kolejni i wszyscy będą nie nasi? Ci, co szukają i piszą prawdę, nie są nasi, a ci, co powielają stare dogmaty są nasi? A tak w ogóle to, co to znaczy nasi? Nasz, czyli czyj?

Dzięki takim odważnym i w pewnym sensie niezależnym naukowcom, jak P. Makuch czy M. Kowalski, dziś nie ma już pewności, że taka konserwatywna i prześmiewcza narracja, jaką prezentuje Żuchowicz i inni akademicy, przetrwa w nauce w kolejnych dziesięcioleciach.

Zarzuca zwolennikom Lechii agresję słowną, gdy tymczasem jego koledzy blogerzy, których w książce promuje jako źródło merytorycznej wiedzy na poziomie, stosują prostackie metody komentowania nazywając np. Bieszka “debilem historycznym”. Żuchowicz nie zauważa, że naukowcy też od lat między sobą zażarcie dyskutują stosując często różne chwyty poniżej pasa, w tym ad personam w dyskursie publicznym. Wielu z nich wykazuje się także zwykłym lenistwem i arogancją, jak Małecki czy Estreicher, którzy ograniczali się do pisania swoich krytycznych uwag nie ruszając się z domu, odrzucając zaproszenie K. Szulca do udziału w komisji do zbadania idoli prillwickich. Niepotrzebne im były badania, analizy, praca zespołowa. Oni z góry już wiedzieli, co mają napisać na dany temat. Ich oceny jednak pokutują do dziś jako święta prawda, a o takim K. Szulcu, jego raporcie z prac komisji w sprawie idoli prilwickich i kamieni mikorzyńskich oraz niezmiernie interesujących publikacjach, mało kto z obecnych krytyków słyszał.

Żuchowicz w jednym z wywiadów przeprasza, że nie zaprosił do rozmowy nikogo ze środowiska krakowskiego tylko samą “warszawkę”, ale tłumaczy, że nie miał budżetu wyjazdowego. Może jak zarobi na swej książce, to uda mu się odwiedzić kiedyś Kraków. DLatego biedni. polscy naukowcy siedzą w domu przed kompem i wypisuję bzdury, a bogaty Kosiński jeździ sobie po całym świecie i dociera jako pierwszy z Polaków do Szwerina 80 km od Szczecina, by porozmawiać z niemieckimi archeologami o odkryciu pod Tołężą, czy też poszukać prillwickich idoli, by wiedzieć o czym pisze. No ale to przecież nie ma nic wspólnego z nauką. Tu się czeka na granty i pilnuje metodologii.

Krytyk zdaje się nie dostrzegać, że w nauce istnieje mnóstwo wykluczających się koncepcji, zwłaszcza w historii, gdzie istnieje duże pole do konfabulacji i domniemań. Przykładowo, taki prof. P. Urbańczyk, jako archeolog pisze i wydaje książki historyczne, w których twierdzi, m.in., że nie było Polan, Wiślan ani Wolinian. Mieszko miał być uciekinierem z Moraw, a pierwszymi osadnikami na Islandii byli…Słowianie. Zatem on jest nasz czy nie nasz? Jakie ma podstawy źródłowe do snucia tego typu domysłów? Jak czytamy w jego książce, jednym z dowodów, że Mieszko uciekł z Moraw ma być wg prof. P. Urbańczyka fakt, że nadał on swojemu synowi imię Świętopełk, jak jeden z władców morawskich. To jest naukowe podejście, czy pseudonauka?

Żuchowicz, jako samozwańczy misjonarz prawdy, jakoś o takich naukowcach nie wspomina w swojej książce. A przecież teoria P. Urbańczyka o Słowianach na Islandii tak pięknie się wpisuje w ideę Wielkiej Lechii. Nieprawdaż?

Przywołuje za to słowa Artura Wójcika, aktywnego blogera Sigillium Authenticum, że Bieszk i Szydłowski są realizatorami rosyjskiej propagandy, choć sam w innym miejscu zauważa, że Bieszk odcina się on od wielu rosyjskich propagandowych teorii, zarzucając mu bardziej antygermanizm. Wójcik, jak widać pozazdrościł koledze i sam przygotował książkę, też opartą na krytyce dorobku innych badaczy. Sam widocznie nie ma czasu na własne badania, gdyż przesiaduje na internecie hejtując każdego turbosłowianina dla zasady. Mnie, tak jak od Żuchowicza i innych, także się nieraz od Wójcika dostało. Młodzi, chłopcy, bez dorobku, krew się gotuje, chcą zbawiać świat. Gdzie im tam do kpiarskiej postawy takiego mistrza jak prof. H. Samsonowicz, w którego ironiczne słowa na jednej z konferencji o dorobku Polaków uwierzył sam Bieszk.

Żuchowicz wytyka Bieszkowi i innym tzw. Lechitom, brak stosowania metodologii naukowej. Cóż, jak wiemy to poeta Jan Kochanowski przyjął kilka popularnych wśród naszych akademików założeń uznawanych za podstawy pracy naukowej historyka, a mianowicie, że trzeba się opierać o niezależne źródła, czyli zagraniczne. Dlatego niemieckie kroniki mają być lepsze od polskich. Ci Lechici nie stosują się do tej metodologii, bo uważają ją za błędną. Jeśli to mają być uniwersalne założenia dla naukowców, to Niemcy powinni się opierać na polskich kronikach a nie własnych, nieprawdaż? To samo Grecy, powinni wziąć pod uwagę zapiski z polskich kronik o listach Aleksandra do Arystotelesa. Już samo to jest zabawne, że historycy powołują się na poetę w zakresie metodologii ich nauki.

Miejscami autor, wychodzi przed szereg i stara się nawet wyciągać jakieś własne wnioski, poza krytyką i przywoływaniem wypowiedzi innych uczonych. Zastanawia się na przykład, czy Słowianie nie są hybrydą balto-germańsko-irańską. Ale jakoś nie zauważa, że komentatorów wyników badań archeogenetycznych piszących, iż Niemcy są mało jednorodną mieszanką genetyczną, na polecanych przez siebie logach internetowych, nazywa się nacjonalistami i porównuje się ich do faszystów strasząc wojną. Czyli jednym wolno, a innym nie. Jak to się nazywa? Obłuda, hipokryzja, czy jakoś tak. Trzeba sprawdzić w słowniku, bo o definicje słów, zaraz będzie oddzielna dyskusja zarzucająca lechickim autorom niski poziom merytoryczny. Wczoraj na jednej z fejsbukowych grup hejtujących Lechitów oberwało mi się, za brak przecinka w tekście, a kilkadziesiąt komentarzy na ten temat powinni przeczytać psycholodzy i socjolodzy.

Kolega Żuchowicz zarzuca innym brak kompetencji, a sam jako historyk komentuje tematy z zakresu archeologii, genetyki, językoznawstwa, religioznawstwa i innych dziedzin. Tylko on może znać się na wszystkim. Hmm. Dlaczego zatem ja, jako specjalista od nauk społecznych nie mogę odnosić się do historii i innych nauk? Czy historyk z zasady musi być lepszym specjalistą od etnogenetyki od antropologa kultury, socjologa, czy pasjonata posiadającego wykształcenie w innym zakresie?

Krytykując teorie o zasiedzeniu naszych przodków na ziemiach Odrowiśla, stara się argumentować, że za komuny władza ze względów ideologicznych nie szczędziła pieniędzy na badania potwierdzające teorię autochtoniczną. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego niby dzisiaj władza miałaby nie wpływać w ten sam sposób na świat naukowy. Skoro jest mu znany tak duży wpływ polityki na naukę, czyż niezależne od akademickiego systemu badania nie mogą być bliżej prawdy, o którą tak rzekomo walczy.

Deprecjonując dorobek kulturowy Słowian w zakresie wierzeń, naśmiewa się z szanowanych skądinąd archeologów, którzy m.in. wzięli za pogańskie bożki kawałki drewna obgryzione przez bobry, o czym dowiedziano się dopiero od miejscowych chłopów. Nie zauważa, że tym samym obnaża właśnie zasady postępowania wielu uczonych, co właśnie wywołuje protest wielu pasjonatów historii, którzy biorą sprawy w swoje ręce. Jednym oczywiście wychodzi to lepiej, a innym gorzej, tak jak i w świecie akademickiej praktyki, ale większości z nich raczej nie można zarzucić celowego wprowadzania ludzi w błąd. Sądzę, że są tak samo przekonani do swoich teorii, jak ci wymienieni wyżej archeolodzy do tezy o bobrach.

Prof. H. Samsonowicz skomentował rewelacje jego kolegi prof. P. Urbańczyka, że to dobrze, gdy się zadaje pytania, bo dzięki temu nauka nie stoi w miejscu. Czemu Żuchowicz odbiera to prawo innym, a w wielu miejscach jego polemika przybiera wręcz styl samego Bieszka. Robi na przykład w podsumowaniu listę spraw, które niby obalił, choć do jego argumentacji można mieć mnóstwo wątpliwości. Autor jest tak przekonany o swojej racji, jak Bieszk o prawdziwości Kroniki Prokosza. Można też spytać o to, jakież to pytania zadaje w swej książce Żuchowicz i co ona wnosi do nauki. Może niech każdy czytelnik odpowie sobie sam.

Przykładem “naukowej” argumentacji wedle Żuchowicza w procesie obalania lechickich mitów, może być chociażby jego ocena Bieszkowej etymologii nazwy rzeki Lech w Austrii. Żuchowicz „obala” jego propozycję słowami: „mamy tylko pewne przypuszczenia, natomiast hipoteza lechicka jest akurat mało prawdopodobna”. Obalone, odfajkowane, nadaje się do książki.

Jako znany językoznawca i etymolog, w jednym z wyiadów, Żuchowicz wyśmiewa moje źródłosłowy z książki “Rodowód Słowian”, jak to że, Luksemburg może oznaczać… zamek Łucji Burhuć. Nie mieści mu się to w głowie, więc z założenia odrzuca takie wyjaśnienie atakując i kpiąc z jego autora. Nie podaje pełnego tłumaczenia takiej propozycji etymologicznej tylko wyrywa z całości dowolne słowa dla efektu ośmieszenia. Nie podaje więc, że budowniczy pierwszego zamku na terenie obecnego Luksemburga, Zygfryd I, wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’, którego nikt nie potrafi wyjaśnić.[3]

Moją książkę „Rodowód Słowian” skwitował jednym zdaniem „z teorią paleostronautów flirtuje także Tomasz Kosiński”. Jakoś zapomniał dodać, że to jedna z kilku omawianych przeze mnie w książce teorii powstania życia na ziemi, obok kreacjonizmu, czy ewolucjonizmu i wcale się za nią nie opowiadam. Ale tego przecież metodologia „krytyki naukowej Żuchowicza” nie przewiduje. Równie dobrze z taką manipulacyjną metodyką pracy, każdy mógłby teraz stwierdzić, że skoro Roman Żuchowicz pisze o cywilizacjach kosmicznych w odniesieniu do Wielkiej Lechii, to on też flirtuje z tą teorią.

Młody uczony wyjaśnia, że poświęca swój czas, by podważać teorie o istnieniu Kraka i Wandy czy Wielkiej Lechii w obawie przed ich popularyzacją oraz algorytmami portali społecznościowych, które zapewne zaserwują zwolennikom Bieszka strony antyszczepionkowców, a stąd już krok do śmierci niezaszczepionych dzieci. Ma zatem misję ratowania świata i życia niewinnych dzieci, które mogą umrzeć w konsekwencji teorii Bieszka o pochodzeniu Polaków od Lechitów. Niezależnych badaczy historii nazywa przy tym znachorami. Może pozostawię to bez komentarza i na tym poprzestanę, by nie zabrnąć za daleko.

 

Komentarz niejakiego Prawdomira do tego, co wygaduje R. Żuchowicz w wywiadach możecie przeczytać tutaj: https://prawdomir.com/2018/03/25/nadzwyczajna-kasta-historykow-kontratakuje/

 

Tomasz Kosiński

06.10.2019

 

[1] Bieszk Janusz, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, Warszawa 2015

[2] Krytykanctwo to nie krytyka, jak wiemy.

[3] W książce „Rodowód Słowian” przedstawiłem takie wyjaśnienie nazwy Luksemburga, jako jedną z propozycji. Jak Pan Żuchowicz ma swoją lepszą, to czemu jej nie podał? „Nazwa Luksemburga pochodzi natomiast od zamku Luxemburg, zbudowanego przez Zygfryda I, który wymyślił mu dość tajemnicze imię ‘Burg Lucilinburhuc’. Według oficjalnej etymologii ‘Luxem’ ma być tłumaczeniem celtyckiego miana tegoż zamku Lucilin, co ma znaczyć po prostu ‘mały’, a drugi człon nazwy ‘burhuc’ należy rozumieć jako ‘burg’ – zamek. Czyli z tej konstrukcji wychodzi nam, że Burg Lucilinburhuc, to ‘Zamek Mały zamek’. Problem jednak w tym, że słowa ‘luxem’, nie ma ani w luksemburskim, ani w niemieckim języku. Jest co prawda słowo ‘lux’, ale oznacza ono co najwyżej ‘komfortowy’, bo mały po lux. to kleng, a po niem. klein. Jeżeli nawet przyjmiemy, że nazwa Luksemburg to zatem ‘komfortowy zamek’, to jednak pierwotne miano tego zamku Lucilinburhuc, nadal budzi wiele wątpliwości. Kojarzenie niby celtyckiego słowa ‘lucilin’ z ang. little jest naciągane. Bardziej wiarygodne wydawać się może tłumaczenie tej nazwy jako Zamek Lucilii (Łucji) Burhuć, w nawiązaniu do prawdopodobnej słowiańskiej ukochanej Zygfryda. Nazwisko Burhuc jest wciąż popularne w całej Europie, w Polsce występujące jako Perhuć, które wywodzi się od ‘per(uńska) huć’, czyli olbrzymie pożądanie. Zamek Zygfryda I mógł być zbudowany zatem dla ukochanej Łucji, którą bardzo miłował i pożądał.”

 

“Religie dawnych Słowian” D. A. Sikorskiego – recenzja T. J. Kosińskiego

Okładka książki "Religie Słowian"

Jedną z ostatnio wydanych prac jest książka historyka D. A. Sikorskiego „Religie dawnych Słowian”, w której autor nawiązuje do znanych krytyków tematu, jak A. Brückner, J. Strzelczyk, L. Moszyński czy H. Łowmiański, przyjmując dziwną i szkodliwą dla prawdy o słowiańskich wierzeniach zasadę, że „im więcej krytyki tym więcej nauki”.[1]

Wydana w 2018 roku praca jest pisana na zamówienie Wydawnictwa Poznańskiego[2], jak tłumaczy autor, ma mieć charakter popularno-naukowy i jest skierowana do zwykłego czytelnika, a nie tylko środowiska naukowego. Co więcej opatruje ją zabawnym podtytułem „Przewodnik dla zdezorientowanych”, jako odpowiedź na zamieszanie jakie powstało po ukazaniu się kilku książek tzw. turbolechickich. Autor odnoszący się krytycznie do tego środowiska i teorii, jak widać jednak, za namową wydawnictwa zareagował na zapotrzebowanie rynku i stara się wystąpić w roli dekonstruktora mitów, co mu zresztą słabo wychodzi.

Swoją pracę zaczyna słowami ”Wybitny slawista Aleksander Bruckner…”, co każe nam przypuszczać, o czym będzie dalej mowa. ”Dowiadujemy się” m.in., że „Bruckner krytykował pracę Niederlego za jego zbyt słaby krytycyzm…” Do grona wybitnych badaczy zalicza hiperktytyków H. Łowmiańskiego i L. Moszyńskiego, tym samym wskazując własne autorytety naukowe, nota bene sam jest doktorantem równie sceptycznego profesora J. Strzelczyka. Pracę Gieysztora nazywa „niewielką książeczką” i ubolewa, że większość uczonych odebrała jego dzieło pozytywnie i nikt nie pokusił się o krytyczną recenzję. Sam przyznaje przy tym, że „Niestety, świat nauki ciągle potrzebuje tego rodzaju etykiet jak średniowieczne armie sztandarów. Pozwalają one szybko identyfikować ‘swoich’ i ‘obcych’.”

Ze względu na zróżnicowanie językowe, rozległość obszaru i zmiany kulturowe na przestrzeni dziejów, Sikorski mówi o religiach Słowian w liczbie mnogiej, uznając, iż nie posiadali oni jednej, stałej religii właściwej dla wszystkich plemion.

Mnóstwo miejsca D. A. Sikorski poświęca na rozważania o teorii religii, ciężkawe analizy metodologii pracy uczonych, problemy interpretacji źródeł, ustalanie definicji i ocenę warsztatu pracy badawczej historyka, co wprowadza niewtajemniczonego w zaplecze pracy naukowej czytelnika w znudzenie. Po przeczytaniu pierwszych 100 stron mamy wrażenie, że nic nowego nie dowiedzieliśmy się na temat słowiańskich wierzeń, a książka ma charakter krytycznej rozprawy naukowej, a nie opracowania popularno-naukowego dla każdego, jakim miała być z założenia.

Jako pogromca mitów, bezbardonowo stwierdza „jeszcze niedawno sądziłem, że turboslawizm można ignorować,. Dziś zmieniłem zdanie, ponieważ zdobywa coraz większą rzeszę zwolenników, a nawet wkroczył w dyskurs akademicki.[3]”  

W ramach walki z mitami na temat słowiańskiej wiary, cytuje m.in. moją książkę o idolach prilwickich komentując ją iście w naukowy sposób „…w 1870 roku zostały ostatecznie uznane za fałszerstwo. Co do tego, z naukowego punktu widzenia, nie ma wątpliwości”. Zero argumentów, polemiki, informacji kto tak stwierdził i na jakiej podstawie. Zamiast tego mamy powtarzanie dogmatu, jak mantry, co bardziej przypomina zabieranie głosu na tematy wyznaniowe, a nie dyskusję czy polemikę naukową. Widzimy tutaj prawdziwy cel autora, jakim jest obrona dotychczasowych pozycji i teorii ustalonych przez świat nauki za bezdyskusyjne w obliczu prób odkrywania prawdy przez niezależnych badaczy i zadawania przez nich, niewygodnych dla akademików, pytań.

Autor, jako zasłużony historyk, kpi nie tylko z turboslawizmu, ale także ze swoich kolegów archeologów żartując, że jeśli archeolog nie wie co odkopał to zakłada, iż to jakieś miejsce kultowe.

Sikorski wątpi także w istnienie pogańskiego kultu na Łyścu, powołując się na argumenty. M. Derwicha.[4] Nie uznaje za pozostałości świątyń pogańskich elementy budynków w Gross Raden, Parchim, Wrocławiu i innych miejscach. Podważa też m.in. istnienie połabskiego boga Radegasta twierdząc, że Adam z Bremy utworzył jego nazwę od nazwy grodu, a bóstwem był wymieniony przez Thietmara Swarożyc (czyli znów górę biorą domysły i potrzeba krytyki, a nie zapisy źródłowe). Za L. Moszyńskim, przyjmuje absurdalną teorię, że kult Swaroga na Litwę zanieśli z Połabia w XIII wieku…misjonarze chrześcijańscy. A o zwolennikach panteonu Długosza pisze brutalnie, że jest ich „zdecydowana mniejszość, prawie na wymarciu”.

O zdolnościach spostrzegawczych, matematycznych i językowych naszego historyka niech świadczy tylko fakt, że w teonimach Perun, Prove/Proven, Poreuitus, Puruvit dostrzega tylko podobieństwo wyrażające się obecnością tej samej głoski p w nagłosie.

W swoich paranaukowych konfabulacjach przywołuje nawet Marsjan, którzy, przy próbach zrozumienia kultury Europejczyków wyłącznie na podstawie obserwacji, bez dostępu do tekstów mieliby, według niego,  problem z łączeniem monogamii z systemem wierzeń naszych przodków. Turbosłowianie kosmofantaści mogliby tu jedynie westchnąć w saunie „szkoda, że on nie nasz”.

 

Tomasz Kosiński

24.09.2019

 

[1] Sikorski D. A., Religie dawnych Słowian, Poznań 2018

[2] Co zabawne, w wykazie swoich prac na https://www.academia.edu, autor odżegnuje się od okładki własnej książki w stylu grafiki z gry „Wiedźmin”, twierdząc, że to sprawka wydawnictwa (uchodzącego za stricte naukowe).

[3] Ubolewa tu nad wydaną przez Piotra Makucha jego pracą doktorską „Od Ariów do Sarmatów. Nieznane 2500 lat historii Polaków” (Kraków 2013)

[4] Derwich, M., Wiarygodność przekazów pisemnych na temat kultu pogańskiego na Łyścu. Archeolog a źródła pisane’, [w:] Słowiańszczyzna w Europie, Wrocław 1996