Lechityzm ma być gorszy od faszyzmu w rozumieniu – o ironio losu – neofaszysty, rasisty, gloryfikatora satanizmu, nazi-poganina[1] i niedawnego wielbiciela Lechitów[2] Igora Górewicza oraz jego kolegi Michała Bogackiego z Muzeum Początków Państwa Polskiego (MPPP) w Gnieźnie. Nie tylko ci Panowie mają wielki problem z Wielką Lechią, która ideowo koliduje z hasłami o Wielkiej Rosji. A używanie porównań lechizmu do faszyzmu, co robią w komentarzach online na ten temat m.in. Górewicz z Triglava i Wójcik z Sigillum Authenticum, to stalinowska narracja, obrzydzająca Polakom sarmatyzm (kiedy Polacy zdobyli Moskwę) i sanację (kiedy wygraliśmy wojnę polsko-radziecką w latach 1920-1921, a potem osadzano komunistów w więzieniach)
W filmiku na YouTube, będącym reportażem z wystawy w MPPP w Gnieźnie pt. „Wielka Lechia – Wielka ściema”[3] Górewicz nazywa rozprawianie o Lechii „tym, co najbardziej pokraczne w polskiej historiografii”, a jej zwolenników „krzykaczami”. Kłamliwie twierdzi też, że lechiści (nie podaje jednak, o kogo konkretnie mu chodzi) traktują tę koncepcję historyczną, jako „prawdę objawioną, którą to niecne, ciemne siły ukrywają przed Polakami”. Mówienie w liczbie mnogiej, bez konkretnych przykładów, jest oczywiście typowym zabiegiem propagandowym, mającym za zadanie zdyskredytowanie odmiennego poglądu na historię i jego propagatorów, zaczynając od Kadłubka, Długosza, Boguchwała (biskupów katolickich), przez liczne grono historyków z Lelewelem i biskupem Naruszewiczem na czele, a na Bieszku kończąc.
Forma kpienia i naigrywania się z bezimiennych, rzekomo lechickich, twórców jakichś map, typu Lechina Empire, pobranych z Internetu, które są najprawdopodobniej dziełem młodych hejterów, robiących tego typu memy dla ogólnej „beki” i przypisywanie ich autorom książek, choć w żadnej drukowanej publikacji nie można znaleźć, by ktokolwiek uznawał wspomnianą mapkę za oryginał, czy tym bardziej jakikolwiek dowód na istnienie Lechii, jest zwykłym kłamstwem. Ale, że nie podano w filmiku nazwisk, kto niby tak miał twierdzić, czy pisać o tym książki, to tacy mąciciele historii i manipulatorzy, jak Górewicz, nie mogą być pociągnięci do odpowiedzialności. Nie jestem pewien, czy nie ma jednak takich rzeczy na planszach wystawowych, a z pewnością żartowano sobie z tego podczas pogadanki znajomków zwanej szumnie „konferencją” towarzyszącej wystawie.
Może przyjrzyjmy się, co na temat tej mapy pisze Bieszk, przywoływany przez organizatorów wystawy, którzy, jak widać, kompletnie nie znają treści jego książek. W „Słowiańskich królach Lechi” (2015), co prawda, dał się zwieść przekazowi płynącemu z tej przerobionej mapy:
“24. „Europe and the East Roman Empire 533-600, LECHINA EMPIRE” (Europa i Imperium Wschodniorzymskie w latach 533-600, Imperium Lechitów).
Na angielskiej mapie pokazano m.in. ogromne Lechickie Imperium Ariów-Słowian, nazwane „Lechina Empire”, będące u szczytu swej potęgi w latach 533-600.
Zgodnie z mapą Imperium Lechickie graniczyło na zachodzie w dorzeczu Renu z Królestwem Franków i Bawarią. Dalej granica zachodnia biegła przez Alpy oraz wzdłuż linii brzegowej Morza Adriatyckiego do wyspy Korfu. Tutaj zaczynała się południowa granica, która biegła na zachód do Morza Czarnego, mniej więcej wzdłuż obecnych północnych granic Grecji i Turcji. Następnie dalej północną linią brzegową Morza Czarnego wraz z Krymem, górami Kaukazu oraz Morza Kaspijskiego aż do gór Ural.
Niewątpliwie w skład tak rozległego Imperium Lechitów wchodziły zapewne oprócz plemion Ariów-Słowian, Indoscytów, także różne narody (np. Bohemia, Morawy, Prawęgry, Iliria) i księstwa (np. Saksonia, Turyngia), podbite, zholdowane czy sprzymierzone!”[4]
Natomiast w swojej trzeciej „lechickiej” książce, wydanej dwa lata później, z 20177 roku pisał już wyraźnie o przerobieniu tej angielskiej mapy:
“Mapy z nazwą Lechii, Lechów w języku angielskim: 15. Slavic Peoples – Słowianie w latach 533-600. Tytuł: Europe and the East Roman Empire, 533-600 (Europa i Cesarstwo Wschodniorzymskie w latach 533-600), Źródło: Historical Atlas.
Opis: Mapa pokazuje opisany wyżej w pkt 1 ogromny obszar ziem Ariów-Słowian, czyli Lechii, inaczej Imperium Lechitów, w okresie apogeum ekspansji w latach 533-600, podobnie jak mapy niemiecka nr 1 i francuska nr 8 oraz mapa nr 6 autora.
Należy w tym miejscu wyjaśnić, że powyższa mapa ukazała się w Internecie z naniesionym w kolorze niebieskim ogromnym obszarem Imperium Lechickiego, nazwanym w języku angielskim ,,Lechina Empire”, co oprócz zachwytów wywołało także falę krytyki i złośliwe uwagi o sfałszowaniu oryginalnej mapy Shepherda. Jednocześnie na brytyjskim portalu LiveLeak ukazała się 6 lipca 2014 roku następująca informacja:
Map made according to medieval chronicles. Lechina Empire was Empire of Slavs (Poles/Lechs – different names of the same nation/ Slavic branches) erased from the history by Germans (Westerners in general) and German propaganda.
First Swedes during Swedish Deluge and then Germans during WWI and WWII have destroyed/burnt/stole almost all chronicles and goods of Polish literature and material culture.
Tłumaczenie na język polski:
Mapa sporządzona zgodnie ze średniowiecznymi kronikami. Lechickie Imperium to Imperium Słowian (Polacy/Lechy – różne nazwy tego samego narodu/odgałęzień Słowian), wymazane z historii przez Niemców (ogólnie mówiąc Zachód) i niemiecką propagandę.
Najpierw Szwedzi podczas potopu szwedzkiego, a później Niemcy podczas I i II wojny światowej zniszczyli/spalili/ ukradli prawie wszystkie kroniki i dobra polskiej literatury i kultury materialnej”. (Z języka angielskiego przetłumaczył autor).
Tak więc prawdopodobnie autor mapy z „Lechina Empire”, w kolorze niebieskim, wykorzystał do tego celu powyższą mapę Shepherda, która pokazywała to samo, ale jasnym kolorem! Muszę podkreślić, że zrobił to ze znawstwem tematu i historii wczesnośredniowiecznej, prawidłowo nanosząc granice Lechickiego Imperium nad Renem, Adriatykiem i na Bałkanach oraz Morzami Czarnym i Kaspijskim, chociaż zapędził się, moim zdaniem, z ludami Bałtów, które nie były Słowianami i miały inną haplogrupę, oraz z terenami za rzeką Ural, gdzie panowała Scytia Azjatycka.
W sumie nie należy ekscytować się tym, że jest to fałszywka, tylko podziękować autorowi za intencje i pozytywny efekt, który osiągnął, przypominając społeczeństwu polskiemu zapomniany i pomijany okres w naszej historii. Zrobił to, co powinna dawno uczynić nasza historiografia, niekoniecznie wykorzystując obcą mapę, i co potrafili uczynić kartografowie angielscy, francuscy i niemieccy (!), ale nie polscy, dlaczego?
Autor mapy ,,Lechina Empire”, czyli Imperium Lechickiego, nie był osamotniony, bowiem wcześniej taki właśnie obszar opisywali pod różnymi nazwami kronikarze średniowieczni (patrz rozdział II), a także Jan Uphagen, m.in. jako Lechickie Imperium, czy profesor Nikčević jako Europejskie Sarmackie Imperium Lechitów oraz Godwin jako Konfederację Suewów (patrz pkt 1). Jest także generalnie zgodna z mapą nr 6 autora.
W tym wypadku bowiem ważna jest prawdziwa treść tej mapy, tak potrzebnej społeczeństwu polskiemu, a nie, jak została sporządzona – to jest w istocie sprawą drugorzędną, ale eksponowaną przez prześmiewców w celu odwrócenia uwagi od istoty sprawy!”[5]
To było 6 lat temu i organizatorzy kłamliwej wystawy mogliby o tym nadmienić, zamiast wmawiać ludziom nieprawdę i oczerniać Bieszka i innych autorów, którzy dobrze zdawali sobie sprawę, że ta mapka to nie żaden dowód, tylko jakaś fanowska przeróbka anonima z Sieci, albo zwykły mem spreparowany przez antylechistów do tego rodzaju kpin, jakie miały miejsce na wystawie. Wygląda więc na to, że jej organizatorzy, albo sami dali się zwieść hejterskim blogerom takim, jak Wójcik, czy Łuczyński, których zaproszono na konferencję, nie czytając publikacji krytykowanych autorów, albo też celowo pominęli oni Bieszkowe wyjaśnienia, by ośmieszyć go publicznie za naiwną wiarę w internetowe newsy. W obu przypadkach jednak pomysłodawcy ekspozycji okazują się osobami pozbawionymi skrupuł, pseudonaukowcami, występującymi bardziej w roli propagandystów, aniżeli „strażników prawdy”, za jakich chcą uchodzić. Szkalują i nękają ludzi o odmiennych poglądach na historię, demonizując ich postawę oraz bezpodstawnie posądzając o oszustwo, interesowność, brak inteligencji, wyrachowanie, czym de facto sami się cechują, co jasno wynika z analizy ich wypowiedzi publicznych na temat wystawy w MPPP.
Idźmy dalej. Sięganie po, zdaniem Górewicza, fałszywe przekazy XVIII/XIX-wieczne ma być wyrazem polskich kompleksów, których „wcale nie musimy mieć”. Nie dopowiada jednak, dlaczego. Choć z tym stwierdzeniem akurat można się zgodzić, tyle tylko, że właśnie próby odkrywania prawdy, którą serwilistycznie nastawieni do zaborczej polityki historycznej akademicy zamietli swego czasu pod dywan, przypinając im łatkę fałszerstw, zmyśleń i mistyfikacji, nie są przejawem kompleksów, które z pewnością mieli owi „posłuszni idioci” z czasów Bismarcka, caratu, faszyzmu i komunizmu, ale dumy z własnej historii, jak i żalu oraz bólu z jej przekłamywania. Można zrozumieć czasy bezradności, kiedy za mówienie prawdy o dziejach Polski-Lechii szło się do carskiego, czy pruskiego więzienia, ale jeśli ktoś dzisiaj powiela właśnie te prusackie kłamstwa, musi mieć naprawdę wielkie kompleksy, skoro stara się przypodobać wątpliwym autorytetom z hejterskich blogów, czy profesorom, którzy zbudowali swoje kariery na fałszywych paradygmatach. Nie panie Górewicz, to Pan ma kompleksy, bo jeszcze niedawno statutowo wielbił Pan Lechię, jako wice-naczelnik ”Rodzimej Wiary”, której „Wyznanie Wiary Lechitów” Pan propagował przez kilkanaście lat. Jak w mediach zaczął przeważać ton pokpiwania z lechistów, to kolejny raz zrobił Pan woltę ideową i nieudolnie odsuwa się Pan od „trefnych” wizerunkowo tematów dla doraźnych korzyści oszukując ludzi.
Dlatego kamienie mikorzyńskie prezentowane na tej wystawie Górewicz i Bogacki nazywają falsyfikatami, nie podając argumentów Kazimierza Szulca czy hrabiego Andrzeja Przeździeckiego z Poznańskiego Towarzystwa Naukowego, którzy dowodzili ich autentyczności.
Na wystawie znajdują się też idiotyczne, spreparowane przez muzealników, plansze, jakoby ktokolwiek, poza anonimowymi komentatorami z portali społecznościowych, twierdził dziś, że „Jezus był Lechitą”, albo, że „Adam i Ewa gadali po polsku”. To jasno pokazuje, jaki jest prawdziwy cel tej wystawy. Chodzi o „przywalenie” niezależnym badaczom, którzy wydają książki nie do końca zgodne z przyjętą przez polskich akademików wersją historii. Dlatego przypisuje im się jakieś internetowe głupoty, których w żadnej publikacji nie uświadczysz.
Może więc autorzy wystawy i tej parakonferencji oraz komentatorzy, tacy jak Górewicz, powinni uczciwie skupić się na własnej ocenie zjawiska społecznego, znanego z Internetu, i konkretnie mówić, że anonim podpisujący się np. „Lechita”, czy „Wandal” pisał, że jego zdaniem „Jezus był Lechitą”, a nie przypisywać takie twierdzenia wszystkim, bezimiennym i jakże „niebezpiecznym” lechistom. Ale to byłoby zadanie dla psychologów społecznych lub socjologów, a nie muzealników, czy naukowców..
Cała ta inicjatywa to „wielka ściema”, bo jest oparta nie na podejściu naukowym, ale na celach politycznych oraz interesowności środowisk akademickich, które trzęsą się posadach w obawie przed wyraźnie postępującą utratą monopolu na wiedzę, a co za tym idzie, umiejętnie kreowaną na doraźny użytek „prawdę”.
Górewicz znalazł się na wystawie nieprzypadkowo, znają się w końcu z dyrektorem muzeum w Gnieźnie, Michałem Bogackim, jak to sami mówią, „połowę życia”. Czyli Bogacki dobrze wie o niechlubnej przeszłości swojego kolegi, który teraz mu wydaje książki, robi pokazy na zlecenie i promuje MPPP, w taki sposób, jak ów filmik. Zabawne jest, że sam, jako rodzimowierca, używa religijnych pojęć do piętnowania osób o innych poglądach na historię. Uważa na przykład, że lechiści „w sposób parareligijny wierzą w inne początki Polski” i zwie ich „mesjaszami” oraz mówi o „prawdzie objawionej” jakoby zawartej w książkach, oczywiście nie dając żadnych konkretnych przykładów, autorów, cytatów.
Bogacki próbuje natomiast wyjaśnić, dlaczego zorganizowano taką wystawę w muzeum, twierdząc, że „chcieli pokazać, jak nie było”. Może więc następna wystawa będzie o „Polsce wikingów”, ale tym razem z komentarzem, że tak nie było, mimo, że kilku nawiedzonych historyków twierdzi, że Mieszko był wikingiem, a Polska była przez nich zdobyta i rządzona długie lata. Drużyna Górewicza znów sobie zarobi, więc wszystko zostanie w rodzinie. A kolejna wystawa, mając na uwadze właśnie tego typu skandaliczną misję muzeum, powinna być może o tym, że nieprawdą są twierdzenia prof. Przemysława Urbańczyka i jego „wyznawców”, że „Polacy to Morawianie”. Tak przecież, zgodnie z podręcznikową wiedzą, też nie było.
A idąc za ciosem i trzymając się założeń muzealnych Bogackiego, na koniec sezonu hit, czyli wystawa o tym, że Polski w ogóle nie było przed przyjętym przez polityków jej początkiem datowanym na 14 kwietnia 966, czego akurat żaden z historyków nie potwierdza, ale to w niczym nie przeszkadza, by promować taki fałszywy przekaz historyczny w sferze publicznej. Ta ostatnia, z braków finansów, które poszły na ważniejsze wystawy, jak ta o Wielkiej Lechii, powinna być niskobudżetowa, wystarczą bowiem białe ściany. Choć po prawdzie, skoro nic nie było, to i ścian nie powinno być na tak zatytułowanej ekspozycji. Ale jak się ktoś będzie czepiał, to nazwać go „lechickim religijnym oszołomem” i po sprawie. W końcu mały, oślepiony słońcem Mieszko gdzieś musiał spaść z tego nieba. Białe ściany mogą więc być symbolem śniegów Północy, której potem został on królem. Od razu można ustanowić nowe święto narodowe na powiedzmy 10 lutego (dużo śniegu), jako „Dzień Zstąpienia z nieba twórcy Państwa Polskiego Mieszka”, albo krócej „Dzień Narodzenia Polski”. Usłużni historycy dostaną parę grantów, napiszą za nie artykuły, książki, referaty i „szafa gra”. Wystawę zrobi się objazdową po wszystkich muzeach Polski, Europy i Świata. I się zacznie. Wywiady, wizyty w zakładach pracy, konferencje. A dyrektor Bogacki zostanie ministrem kultury i jak jego nazwisko zobowiązuje, stanie się bogaty. W końcu przyznaje w filmiku, że marnie zarabia w muzeum. Nie trudno się domyśleć, kogo powoła na swojego zastępcę? Górewicz górą. Nie udało się mu załapać na żadną intratną fuchę przed laty, to w końcu teraz okazja znów się nadarza. Takiego mamy „Misia” na miarę naszych czasów.
Górewicz zadaje Bogackiemu jedno, chyba nie do końca przemyślane pytanie, o to, kto zawiódł w procesie edukacji, skoro pojawiają się takie pomysły, jak ten o Wielkiej Lechi, ale muzealnik ucieka od odpowiedzi na to pytanie i je bagatelizuje, mówiąc, że „to nieważne, kto zawiódł”. Nie o to przecież chodzi inicjatorom tej wystawy, by się skupiać na błędach, brakach i kłótniach akademików. To ich oponentów trzeba tu wykpić i zdeprecjonować ich aktywność, by stracili na popularności, a wszystko znów było po staremu.
Bogacki raz atakuje imiennie Bieszka, balansując na krawędzi posądzenia o zniesławienie, twierdząc kłamliwie, że przypisuje on sobie odkrycia, o których pisali wcześniejsi autorzy, co świadczy, że nie czytał żadnej książki tego autora, który akurat chwali się nie tym, że coś odkrył, ale że przypomina właśnie dziesiątki zapomnianych kronik i autorów. Muzealnik zapędza się w swej emocjonalnej wypowiedzi, mówiąc, że „Wielka Lechia była zawsze”, prostując jednak przy tym, że współczesna nauka odrzuciła te teorie. Potwierdza więc tym samym, mniej czy bardziej świadomie, że obecni autorzy piszący o Lechii, jako koncepcji historycznej nie kłamią. Dlaczego więc w ich narracji prezentowani są oni, jako „oszuści historyczni”? Bo obecnie tak ustalono? Ile takich ustaleń było do tej pory w podobnych tematach, jak chrzest Polski, kim jest Dagome, czy Polska to Sarmacja, a Polacy to Wandalowie? Czy naprawdę na to muszą iść publiczne pieniądze, by robić wystawę o tym, jak nie było, choć, jak wynika ze słów Bogackiego „Wielka Lechia była zawsze”? Przecież to bezsens.
Dyrektor zwraca się do lechistów bezpośrednio, nazywając ich kopistami, bo nic odkrywczego, jego zdaniem, nie wnoszą. Wpada tym samym we własne sidła, gdyż, jeśli przeniesiemy takie zarzuty i argumentację na świat akademicki, to każdy historyk, który podaje cytaty do źródeł jest kopistą. Tym samym potwierdza, chyba mało świadomie, że jednak oni nie zmyślają, jak mówił wcześniej, tylko powtarzają za dawnymi kronikarzami i historykami. Nie pierwszy raz sam sobie zaprzecza. Nie wiem, co osoba z taką metodologią pracy i wnioskowania oraz pokręconą logiką robi na tym stanowisko i za co otrzymała doktorat.
Bogacki oskarża turbosłowiańskich autorów o fałszerstwa, na przykład wspomnianej wyżej mapy, mimo, że sam przyznał wcześniej, że może ktoś zrobił ją dla żartu. Czyli znów coś mu logika zawodzi i jeden argument przeczy drugiemu, ale ciągnie swoją misję „dowalania” w sumie nie wiadomo, komu, poza Bieszkiem, który z tą mapą nie ma nic wspólnego, a co więcej wyraźnie pisze w swojej trzeciej „lechickiej” książce, że to przeróbka jakiegoś fana-amatora, o czym była już tu mowa.
Co gorsza, Bogacki z Górewiczem wyraźnie dzielą świat na „My-Oni”, sami uważając się za tych od „My”, czyli „Społeczeństwo”, ale zapomnieli zidentyfikować tych „Onych”, co wygląda na próbę sztucznego kreowania jakiegoś wroga społecznego. Jest to skandaliczne podejście do dyskursu na temat zapisów historycznych o Lechii, które, jak się okazało, nie są czczym wymysłem współczesnych autorów, tylko się do nich odwołujących. To ma być jednak zdaniem organizatorów wystawy „wroga działalność”.
Dalej Bogacki błysnął radą, że trzeba mieć na uwadze, to, że nie zawsze to, co piszą w książkach jest prawdą. Tak się jednak dziwnie składa, że właśnie akurat z takiego założenia wychodzą, ci, którzy tej prawdy poszukują w dawnych kronikach, a nie u współczesnych historyków, niezbyt zresztą zgodnych w kwestii rekonstrukcji naszych dziejów. Sugestie Bogackiego, że autorzy książek turbolechickich celowo oszukują, są na poziomie woja z pola bitwy w Wolinie, a nie doktora i dyrektora placówki publicznej finansowanej przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego.
Pojawia się też postulat opatrywania nielubianych przez Bogackiego i Górewicza książek etykietą „historical fiction”, co już pachnie średniowieczną inkwizycją. Wyraźnie też taka propozycja nawiązuje poglądowo do manifestów nazi-pogan, czyli ruchu, w jakim aktywnie uczestniczył Górewicz i niewykluczone, że i sam Bogacki, który chełpi się znajomością z nim od zawsze.
Oczywiście nie może to dotyczyć pozycji wydawanych przez oficynę zainteresowanego (Triglav), która niedawno wypuściła na rynek m.in. „Księgę Welesa” uznawaną za fałszywkę. Ale jakoś na omawianej wystawie trudno znaleźć planszę poświęconą tej mistyfikacji. Kto ma zatem decydować, które książki piszą o prawdzie historycznej, a które nie? Panowie domagają się swoistej cenzury i zapewne sami chcieliby zasiadać w takiej radzie inkwizycyjnej. Stroje inkwizytorów Górewicz pewnie gdzieś tam już ma. Kolejna zabawa w odtwórstwo historyczne nam się tu szykuje. Przynajmniej w głowie twórcy tego skandalicznego reportażu o równie śmiesznej inicjatywie muzealnej.
Górewicz beztrosko przyznaje, że konferencja towarzysząca wystawie ma charakter kumoterski i biorą w niej udział „nasi koledzy, wieloletni znajomi, sami przyjaciele”. Tu nasuwa się od razu pytanie, na czym ta dyskusja między taką grupką znajomków ma polegać? Dlaczego nie poszli sobie po prostu na piwo ponarzekać i obgadywać innych autorów, którym zazdroszczą po prostu popularności. Jeśli mamy poważnie traktować to wydarzenie, jako konferencję naukową, to dlaczego kryteria doboru uczestników ograniczyły się do tego, czy kogoś dobrze dyrektor zna czy nie? Dlaczego nie zaproszono osób o innym spojrzeniu na ten temat, aby umożliwić dyskusję wymaganą przez podstawowe standardy tego typu wydarzeń naukowych? Czemu nie dano szansy odpowiedzi osobom, które są z nazwiska oskarżane o fałszerstwa, ograniczając im tym samym prawo do obrony i przedstawienia własnego stanowiska? Za tak skandaliczne podejście do sprawy ktoś powinien odpowiedzieć.
Całkiem mija się z prawdą Górewicz, zarzucając jakimś bliżej nieokreślonym autorom pisanie dla pieniędzy, przeciwstawiając ich naukowcom, którzy nie są krezusami, ale miłośnikami tematu. Zapomniał chyba, że za darmo raczej nie przedstawiali oni swoich referatów. Nie mówiąc już o polityce grantowej na uczelniach oraz niemałych pensjach akademickich. Mamy więc tu kolejne manipulacje faktami i stronniczość, bo przecież większość przykładów z plansz na wystawie tak naprawdę pochodzi z blogów pasjonatów, a nie od jakichś rzekomo bogatych autorów książek. Ci blogerzy robią to nie dla kasy przecież, ale z pasji, albo – jak w przypadku mapy, przy której rozmówcy stali ponad 10 minut – po prostu dla zabawy.
Skandaliczne są posądzenia Górewicza, że jacyś nielubiani przez niego autorzy próbują celowo zaciemniać historię Słowiańszczyzny. Nie daje przy tym żadnych konkretnych przykładów, bo ma przecież na celu tylko stworzenie aury niechęci i niewiarygodności wobec tychże osób, których na sali imiennie oczerniano pod ich nieobecność, która była zaplanowana przez organizatorów Nie omieszkał przy tym przypisać domyślnie sobie i jego kolegom z tej pseudokonferencji monopolu na prawdę o naszych dziejach, gdy tymczasem na całym świecie toczy się wielowiekowy spór o pochodzenie Słowian, etymologię ich nazwy, czy słowiańskość Wenetów, Wandalów i innych ludów. Bogacki dodaje w równie prymitywny sposób, że autorzy lechiccy nie są żadnymi badaczami, bo tylko „umieją czytać”. Ileż buty i pogardy jest w tych słowach. Chyba nie bardzo to przystoi szefowi instytucji kultury. Ale tak już jest, że w wielu miejscach w Polsce na ciepłych posadkach od kultury siedzą ludzie bez kultury.
Załamujące jest pseudo-dowodzenie przez Bogackiego i Górewicza niewiedzy krytykowanych przez nich bliżej nieokreślonych autorów. Porównują przy tym odwoływanie się lechistów do starych źródeł historycznych do samochodów na korbę, a nauka, jak i rozwój techniki idą przecież do przodu. Na czym więc według filmikowych krytyków ma polegać profesja historyka? Na czytaniu współczesnych prac swoich kolegów oraz krytykowaniu tez i opracowań nie-kolegów? Jakoś tak się składa, że dyscypliny naukowe, jak paleolingwistyka, czy archeogenetyka, obalają fałszywe paradygmaty np. o allochtonizmie Słowian (Underhill, Klyosov, Renfrew, Alinei, Kortlandt), pustce osadniczej, czy jakimś znaczącym zacofaniu naszych przodków wobec Germanów, co nam wmawiano przez wieki. Języki bałtosłowiańskie uważane są za najbardziej zbliżone do praindoeuropejskich rdzeni (Alinei, Jandacek, Kortlandt). Ale nasi rozmówcy chyba o tym nie słyszeli, bo czytają i zapraszają na konferencje tylko swoich kolegów, co sami przyznali.
W konferencji uczestniczyli tacy znajomi Bogackiego i Górewicza, jak:
- Artur Wójcik – niedawny absolwent historii, bloger, hejter, pracownik muzeum UJK, który po linii branżowej z Bogackim, w ten sposób umiejętnie promuje swoją książkę o fantazmacie Lechii.
- Michał Łuczyński – świeżo upieczony doktor onomasta, który naigrywa się z etymologii innych autorów, a sam tłumaczy np. zapis z Dagome iudex – Alemure, jako Lemiesza, czego nie trzeba nawet komentować. Można tylko dodać, że Górewicz wydał mu książkę, bo chyba nikt inny po klapie poprzedniej, nie chciał ryzykować.
- Dariusz Sikorski – historyk, który na okładce swej książki o „religiach Słowian” (w liczbie mnogiej) dał wizerunek Odyna, twierdząc później, że to nie jego wina, tylko wydawcy, co zakrawa na jakiś żart.
- Michał Pawleta – z UAM, który nazywa Wielką Lechię akurat fenomenem, tak, jak ja zatytułowałem swoją książkę na ten temat.
- Ryszard Grzesik – z Instytutu Slawistyki PAN, przekonujący, że Attyla, Jafet, Hunowie i Lechici to bohaterowie średniowiecznej wyobraźni. Dowiadujemy się zatem, że i Hunów wymyślono, czyli nikt nie złupił ziem rzymskich, Galii i Germanii w IV wieku. Nie wiem, co to ma wspólnego z nauką.
- Paweł Żmudzki – z UW, krytykujący przekaz Kadłubka o Imperium Lechitów. Górewicz potwierdza, że do XVIII wieku informacje przekazane przez Mistrza Wincentego były powszechnie uznawane za historyczną rzeczywistość. Nie dodał tylko, że właśnie narracja się zmieniła w tej kwestii, kiedy w tym stuleciu akurat upadła Rzeczpospolita i zaborcy zaczęli pisać nam historię na nowo, co nie jest żadną teorią spiskową, ale faktem znanym ze źródeł z tamtego okresu, do których tak chętnie odwołują się akurat koledzy Górewicza i Bogackiego zaproszeni na konferencję.
- Stanisław Rosik – historyk referujący temat zestawiania Lechitów z czasami Rzymian i Polaków z Alemanami, którzy, zdaniem historyków, żyli w innych latach. Zapomniał dodać, że w armii rzymskiej służyła cała rzesza słowiańskich najemników, a Alamanami Francuzi nazywali mieszkańców Germanii, która była pojęciem geograficznym, a nie etnicznym. Zresztą Kadłubek dobrze zdawał sobie sprawę, że w okresie istnienia Alemanów Polacy nazywali się Lechitami i dlatego używa też takiego określenia, a nie tylko pisze o Polakach w czasach wczesnośredniowiecznych, kiedy Polski, pod taką nazwą, jeszcze nie było.
- Maciej Michalski – z UAM miał referat o Wielkiej Lechii w XIX-wiecznych koncepcjach słowianofilów polskich, co także samo przez się potwierdza, że ten temat nie jest wymysłem współczesnych autorów, tak krytykowanych obecnie za odwoływanie się do tej historycznej koncepcji. Ani jak przekonują Bogacki z Górewiczem w jednym momencie na omawianym filmiku, pogląd ten nie pochodzi tylko od XVIII-wiecznych autorów.
- Mateusz Bogucki – archeolog z PAN mówił o powstawaniu mitów i chętnie dorobiłby teorię, by znaleźć i badać jakiś nowy, dlatego sam mitologizuje wiele spraw.
- Maurycy Stanaszek – z Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, podważający przydatność wyników badań genetycznych w badaniach o pochodzeniu Słowian, co z postulowaną przez Bogackiego i Górewicza interdyscyplinarnością ma niewiele wspólnego. Taka ocena oczywiście jest właściwa osobom, które nie bardzo wiedzą, co to jest genetyka populacyjna, nie mają pojęcia o subcladach i określaniu czasu i kierunków migracjach ludów, na podstawie porównań i podobieństw znalezionych próbek DNA z różnych okresów.
Górewicz, sam będący odtwórcą historycznym i miłośnikiem średniowiecza, w kpiącym tonie dziwi się innym, że pasjonują się przebrzmiałymi opowieściami o Lechii z dawnych kronik, co już jest zwykłą obłudą.
Pod koniec, nasz „wikingofil” kilkukrotnie podając nazwisko Wójcika i tytuł jego książki, przyznaje, że celowo nie wymienia natomiast nazwisk krytykowanych autorów, by nie robić im popularności. O co więc tutaj, chodzi? Krytykuje się kogoś bezimiennie, choć Bogackiemu wyrwało się akurat nazwisko Bieszka, nie dając mu szans na odpowiedź na zarzuty, także z użyciem argumentum ad personam, co w ogóle jest niedopuszczalne w dyskusji publicznej, nie mówiąc już o naukowej. To jakaś farsa i ukryta promocja książki Wójcika, który prawdopodobnie jest pomysłodawcą tego całego, groteskowego wydarzenia (dlatego zrobiono go kuratorem wystawy). Wciąga się w ten cyrk, co organizatorzy sami bez kozery przyznają, grupkę znajomych, tworząc fikcyjną dyskusję naukową o czymś „czego nie było”, jak to argumentowali Bogacki z Górewiczem na początku. Później dowiedzieliśmy się, że jednak to „coś” istniało w historiografii aż do XVIII/XIX wieku, a nawet później, bo kpią i z metodologii oraz poglądów autorów z lat 60. XX wieku (całe grono autochtonistów).
Aby zrobić aurę międzynarodowości zaproszono bliżej nieznanego nikomu francuskiego uczonego, który referuje sprawę znalezisk z Gozel, również uznanych na początku za fałszerstwo, o co oskarżono ich odkrywcę. Ma to być porównywalny przykład do sprawy idoli prylwickich i kamieni mikorzyńskich. Tylko chyba celowo Francuz nie dodał, iż ów znalazca wygrał proces sądowy o zniesławienie, bo badania potwierdziły, że owe artefakty nie są wykonane współcześnie, co mu zarzucano, ale pochodzą z różnych okresów między V a XII wiekiem.
Niemiecki pastor, znalazca idoli prylwickich na kościelnej działce podczas prac budowlanych został oskarżony o mistyfikację w podobny sposób, ale to było ponad 200 lat wcześniej, gdy podobnych badań mogących potwierdzić autentyczność poprzez określone datowanie przedmiotów, jeszcze wtedy nie zrobiono. Przypięto mu łatkę fałszerza, a artefaktów nie przebadano do tej pory, mimo, że o to postulowałem w swojej książce „Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018).
Najwidoczniej lepiej podtrzymywać niepewne opinie z XVIII wieku, niż przebadać przedmioty nowoczesnymi metodami, co tak zachwalają przecież Górewicz z Bogackim. A jednak w tej kwestii, jak i wielu podobnych sami opierają się na XVIII-wiecznych autorach, którzy nie mieli narzędzi, by określić datację artefaktów, zamiast popierać wykonanie analiz laboratoryjnych i rozwiać wątpliwości w tej sprawie.
Pachnie to niekonsekwencją, tendencyjnością i nienaukowością oraz demaskuje całą tę grupę „wzajemnej adoracji”, która za publiczne pieniądze ośmiesza standardy prowadzenia dyskusji historycznej, ale i samo muzeum, które zamiast zajmować się dbaniem o pewien poziom edukacji, obniża go do rangi tabloidu, robiąc tzw. „gównoburzę”, jak na internetowych grupkach dyskusyjnych, skąd zaczerpnięto większość informacji i materiałów do przygotowania tej nikomu niepotrzebnej ekspozycji.
Podsumowując, Bogacki zaprosił Górewicza, by zrobił reportaż z antylechickiej wystawy oraz pomógł wypromować książkę młodego hejtera, archiwistę muzealnego Wójcika (branżowe wsparcie od Bogackiego), bo znają się od ćwierćwiecza, czyli jeszcze z czasów, gdy Górewicz całkiem otwarcie afiszował się z swoimi narodowo-socjalistycznymi poglądami, satanizmem i nazi-pogaństwem. Dyrektor muzeum dobrze wiedział zatem, kim on jest, tak samo, jak ich koledzy biorący udział w tej parodii konferencji. To jawny nepotyzm, czyli ręka rękę myje, a to wszystko za publiczne pieniądze. Ludzie tego typu powinni żyć w niesławie do końca swoich dni.
Tomasz J. Kosiński
24.03.2023
[1] Teksty w „Odali”, „Aryan Pride” i innych nazi-zinach i pismach nacjo-pogańskich.
[2] Górewicz to zastępca naczelnika neopogańskigo związku „Rodzima Wiara” z moralitetem opartym na „Wyznaniu Wiary Lechitów”.
[3] I. Górewicz, Igor o Słowianach… #66 Wielka Lechia, Harald w Wiejkowie i inne oszołomstwa cz. 1, https://www.youtube.com/watch?v=he6ZR1ZQLyc&t=184s [dostęp: 24.03.2023].
[4] J. Bieszk, Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna, 2015, s. 241.
[5] J. Bieszk, rólowie Lechii i Lechici w dziejach, 2017, s. 274-276.