Co kobiety z WP mają myśleć o Wielkiej Lechii

Kadłubek

Robert Jurszo w swoim artykule pt. “Imperium Lechitów – pseudohistoryczny mit”, z dnia 2 czerwca 2016, umieszczonym w dziale “Kobieta” na WP, dzięki stosowaniu wielu zabiegów, wybiórczego podejścia do faktów i licznym manipulacjom, próbuje ośmieszyć teorię Wielkiej Lechii.

https://opinie.wp.pl/imperium-lechitow-pseudohistoryczny-mit-6126042020735105a

Na pierwszy ogień idzie oczywiście Mistrz Wincenty i inni polscy kronikarze, którzy, według naszego autora, są bajarzami, przy takim Thietmarze, mającym być głównym źródłem o tamtych czasach.

Jurszo uważa, że Wincenty Kadłubek, pisał “bajkowe” opowieści, by ”udowodnić” wielkość Polski. Miał on też być raczej “ideologiem-politykiem historycznym, niż rzetelnym badaczem”. Dodaje również, że “Poza tym, historiografia w takim sensie, w jakim rozumiemy ją dziś, jest przede wszystkim dzieckiem XIX w.”

Autor artykułu nie zauważa właśnie, że gdy ta historiografia w XIX wieku powstawała, to Polska była pod zaborami i to okupanci spisali nam okrojone dzieje z uwzględnieniem ich własnych celów politycznych. Pan autor może w taką wersję historii wierzyć jak chce, ale czemu każe to robić innym wstawiając w swoim tekście tak jednoznaczne oceny pracy naszych kronikarzy i podważając wiele faktów historycznych przekłamanych lub przemilczanych przez ówczesnych speców od filogermańskiej polityki historycznej. Bawi się tutaj sam w polityka, bo nawet nasi historycy nie są zgodni w ocenie wielu treści podawanych przez Kadłubka, Długosza i innych. Ale nasz publicysta wie lepiej.

Przykładem ignorancji autora i jego ewidentnego pisania pod tezę jest odwoływanie się do poglądów Brucknera w sprawie podważania autentyczności panteonu Długosza, na którym opiera swoje poglądy w sprawie słowiańskich wierzeń także Bieszk. Jurszo się z niego naigrywa, bo już 100 temu miało być wiadomo, że imiona polskich bogów to tylko przypadkowe słowa z przyśpiewek.

Dziwne to przekonanie, bo autor twierdzi, że korzystał między innymi z książki A. Szyjewskiego, który na poglądach Brucknera, także w sprawie panteonu Długosza, nie pozostawił suchej nitki. A tacy religioznawcy jak M. Cetwiński, M. Derwich, K. Bracha, L. Kolankiewicz i inni zdecydowanie potwierdzili, że Bruckner albo nie znał wcześniejszych źródeł przed Długoszem, jak choćby Postylla Koźmińczyka (odkryta dopiero w XX wieku) i kilku innych podających wyraźnie te same imiona bogów polskich, co późniejszy autor Roczników, albo celowo je zlekceważył. Jurszo jednak nic o tym nie wie lub nie chce wiedzieć, co oznacza, że jest albo dyletantem w temacie, albo manipulatorem.

Dalej śmieje się ze związków Polaków z Sarmatami, o czym wspomina nie tylko, krytykowany przez niego Bieszk, ale także wielu wcześniejszych i współczesnych autorów, wystarczy wymienić T. Sulimirskiego, czy P. Makucha. Sarmacki rodowód Polaków jest nie nową koncepcją historyczną, podobnie jak teorie o pochodzeniu Piastów od wikingów (Szajnocha, Skrok), czy z Moraw (P. Urbańczyk). Jurszo nie pisze jednak, za którą z tych koncepcji się opowiada, ograniczając się jedynie do drwin z Bieszka, który wywodzi Ariów, czyli sarmackich przodków Polaków z Elamu (Aryanu), co według publicysty WP jest absurdalne. Sam nie tłumaczy jednak dlaczego tak myśli i nie podaje Czytelnikom alternatywnej i wiarygodniejszej wersji pochodzenia Słowian, czego kiedyś wymagały prawidła krytyki. Ale nasz portalowy komentator zajmuje się jak widać krytykanctwem, a nie krytyką, nie rozróżniając tych pojęć.

Drwi także z opisywania przez Bieszka związków Ariowita z Cezarem, choć autor ten nie wymyśla faktów, a jedynie podaje zapisy z kilku znanych kronik. Krytyka źródeł może to podważać, ale Bieszk opiera się w tym zakresie na wielu różnych zapisach i przesłankach, na podstawie których wyciąga takie, a nie inne wnioski, do czego ma pełne prawo, jako autor książek popularnonaukowych. Nawet historycy, jak już wspominałem, nie są przecież zgodni we wszystkim.

Zarzut wobec opinii Bieszka demonizacji chrystianizacji w wydaniu rzymskokatolickim nawracającej niewiernych ogniem i mieczem, przy delikatniejszej ocenie wprowadzania obrządku greckiego, wydaje się dziwny, gdyż taki pogląd ma wyraźne pokrycie w faktach historycznych. Podany przez autora artykułu opis spalenia kilku wołchwów na Rusi, nijak się przecież ma do licznych krucjat cesarskich krzyżowców choćby na Połabiu, mających charakter masowego ludobójstwa Słowian.

Jurszo nie rozumie też, że Bieszk piszący o umiłowaniu przez Słowian wolności i nie tolerowaniu niewolnictwa nie widzi sprzeczności z tym poglądem w przypadku porywania kobiet, bo taki zwyczaj dotyczył zdobywania partnerek, a nie niewolnic.

Zabawny jest niby argument autora o stosowaniu niewolnictwa przez Słowian, który przytacza źródło z przełomu VI i VII w. n.e., a więc sprzed chrztu w 966 r., tj. ”Strategikon” Psuedo-Maurycego. Można tam przeczytać, że “mężczyźni pojmani do słowiańskiej niewoli musieli służyć przez jakiś czas, a potem oferowano im możliwość powrotu w rodzinne strony, bądź pozostania na miejscu na równych prawach ze swoimi dotychczasowymi właścicielami.”
Dobre, nie? Fakt karnego przetrzymywania jeńców wojennych i wypuszczania ich przez Słowian na wolność po określonym czasie ma być dowodem nie umiłowania wolności, którą darują nawet swoim wrogom, ale właśnie rzekomego niewolnictwa. Ciekawa argumentacja. Jak się to ma do handlu ludźmi przez naszych sąsiadów, a czym akurat ani lechiccy, ani piastowscy władcy się nie parali, o czym świadczy brak jakichkolwiek potwierdzeń historycznych w tej sprawie.

Nasz krytykant pisze jeszcze “Poza tym, w ogóle we wczesnym średniowieczu, jak i w starożytności, na obszarze całej Europy niewolnictwo było normą. I byłoby czymś doprawdy niespotykanym, gdyby te sprawy radykalnie inaczej miały się u Słowian.” A to ciekawe. Jakoś ta “niespotykaność”, jako logiczny argument, nie ma akurat zastosowania w dogmacie naukowym dotyczącym rzekomej niepiśmienności Słowian, jako jedynego ludu w tej części świata (nawet uznaje się runy bałtyjskie), przed misją Cyryla i Metodego, co jest absurdalnym kłamstwem.

Jurszo twierdzi również, że “schwytanych podczas wojen niewolników – również we wczesnośredniowiecznej Polsce – używano jako osadników”. Jako pseudoargument tego rzekomego niewolnictwa podaje on opis, że ”Mieszko I, zawierając na początku lat 80. X wieku pokój z królem Ottonem II, oddał mu niemieckich jeńców, których zagarnął w czasie wygranej przez siebie wojny roku 979″. Tak jak i poprzednio, znów jednak nie zauważa, że po pierwsze, jak widać, Mieszko I nie handlował niewolnikami, a po drugie, jeńcy po karnym okresie byli puszczani wolno lub zwracani swojemu władcy, co przytoczony opis jasno potwierdza. To mają być te “dowody” na istnienie niewolnictwa u Słowian uzasadniające drwiny z opisywanego przez Bieszka umiłowania przez nich wolności.

W sprawie zarzutu niewolnictwa u Słowian Jurszo przytacza opinie Artura Szrejtera, którego wydumane i niesprawiedliwe poglądy znakomicie obnażył Mariusz Agnosiewicz. Ale o tym nasz specjalista od historii dla kobiet z WP też zdaje się nie wiedzieć.
To, że wiec, jako forma demokracji bezpośredniej znany był też dawniej Germanom, jak twierdzi przytaczany Modzelewski, świadczy tylko, że przed chrystianizacją, która przyniosła też nowe stosunki feudalne i poddaństwo oraz wyzysk chłopów, wśród pogańskich plemion istniała wyższa i bardziej cywilizowana forma rządów. Jeśli Jurszo i jemu podobni, chcą na tle współczesnej gloryfikacji demokracji, naigrywać się z takiego systemu sprawowania władzy u Lechitów, to się po prostu ośmieszają. Albo niech się wyraźnie określą, że są monarchistami z upodobaniem do dyktatu, dzięki czemu powstały cesarstwa i imperia Zachodu, rzekomo stojące na wyższym poziomie rozwoju niż demokratyczne rządy wiecowe u ludów słowiańskich.
Warto też zauważyć, że to umiłowanie wolności i jedności wyrażało się później w zasadzie liberum veto, co jest, z politycznego punktu widzenia, najwyższą formą demokracji, którą stosowano jedynie w Rzeczpospolitej.

Dawniej nikt nikogo nie bił na wiecu, by zmienił zdanie, jak to Jurszo sugeruje, co jest odosobnioną relacją Thietmara o charakterze demonizacyjno-propagandowym, ale po dyskusji i braku znalezienia kompromisu akceptowalnego przez wszystkich uczestników zebrania, uciekano się do wróżb, które miały charakter wiążący. Świadectw w tym temacie jest wiele, ale widocznie celem Pana Roberta nie jest prawda, tylko ośmieszenie teorii Wielkiej Lechii i autora poczytnych książek, nawet za cenę uznania publicysty WP za “pożytecznego idiotę” piszącego na polityczne zamówienie.

Głównym problemem Bieszka jest, co prawda, opieranie się w dużym stopniu na wątpliwej Kronice Prokosza, ale nawet przyjmując, że to faksyfikat, to nie ma w niej jakichś strasznych rzeczy, poza listą starożytnych władców, która nie wiedzieć czemu tak wielu kłuje w oczy. Nawet jeśli Bieszk się myli w tej sprawie, to nie znaczy, że wszystko, co pisze to bzdury. Korzysta też z wielu innych, uznanych źródeł, które są różnie interpretowane przez historyków. Ale jak widać robi się z niego pseudonaukowca, oszołoma, naciągacza i agenta. Komu tak naprawdę zależy na tym byśmy nie zadawali trudnych pytań o naszą przeszłość, zwłaszcza przedchrześcijańską?

Na koniec Jurszo daje już pokaz swoich poglądów wyraźnie sugerując, że teza Bieszka na temat wpływu obcych państw na upadek Lechii jest przejawem cierpiętnictwa i podejścia w stylu “co złego to nie my”. Wiemy, że dziennikarz WP woli za wszystko obwiniać samych Polaków, jakby to oni spowodowali zabory, które może jeszcze były w jego opinii dobrodziejstwem dla Polski. To Polacy pewnie odpowiadają też za wywołanie II wojny światowej i holokaust, do czego skłania się obecnie zachodnia narracja polityczna. To my oczywiście jesteśmy winni całemu złu w historii i obecnie w Europie. Taki “bękart narodów”. Można tylko spytać Pana Jurszo, komu taka propaganda ma służyć.

Po jego tekstach widać jasno, jaka jest linia polityczna Wirtualnej Polski, która całe szczęście jest tylko wirtualna, a nie realna, mimo tego typu wysiłków, jakie tu mieliśmy okazję zobaczyć.

Tomasz J. Kosiński

24.01.2020

Książki Tomasza J. Kosińskiego w światowych bibliotekach

Rodowód Słowian

Książki Tomasza J. Kosińskiego znajdują się w wielu zbiorach bibliotecznych na świecie, a konkretne biblioteki, które nabyły pozycje tego autora można znaleźć na portalu Worldcat.
http://worldcat.org/identities/lccn-n2011029175/

Rodowód Słowian

I. Rodowód Słowian (2017)
https://www.worldcat.org/title/rodowod-sowian/oclc/1012339122

1. NUKAT. Biblioteki w Polsce: Białowieża; Białystok; Bydgoszcz; Dąbrowa Górnicza; Gdańsk; Gdynia; Gliwice; Katowice; Kielce; Kraków; Lublin; Łódź; Olsztyn; Opole; Poznań; Siedlce; Słupsk; Szczecin; Szczytno; Tarnów; Toruń; Warszawa; Wejherowo; Wrocław. Polska
2. Biblioteka Narodowa. Polska
3. Bayerische Staatsbibliothek. Monachium, Niemcy.
4. Stanford University Libraries. USA
5. Chicago Public Library. USA
6. University of Michigan. USA
7. University of Toronto Robarts Library. Kanada
8. Harvard College Library. Cambridge, USA
9. Harvard University, Harvard Library. Cambridge, USA
10. University of Pittsburgh. USA
11. Yale University Library. New Haven, USA
12. New York University, Elmer Holmes Bobst Library. USA
13. Library of Congress. Washington, USA.

Słowiańskie skarby

II. Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry (2018)
https://www.worldcat.org/title/sowiaskie-skarby-tajemnice-zabytkw-runicznych-z-retry/oclc/1050950259

1. NUKAT. Biblioteki w Polsce: Białowieża; Białystok; Bydgoszcz; Dąbrowa Górnicza; Gdańsk; Gdynia; Gliwice; Katowice; Kielce; Kraków; Lublin; Łódź; Olsztyn; Opole; Poznań; Siedlce; Słupsk; Szczecin; Szczytno; Tarnów; Toruń; Warszawa; Wejherowo; Wrocław. Polska
2. Biblioteka Narodowa. Polska
3. Bayerische Staatsbibliothek. Niemcy.

Runy słowiańskie

III. Runy słowiańskie (2019)
https://www.worldcat.org/title/runy-sowianskie/oclc/1117470444

1. NUKAT. Biblioteki w Polsce: Białowieża; Białystok; Bydgoszcz; Dąbrowa Górnicza; Gdańsk; Gdynia; Gliwice; Katowice; Kielce; Kraków; Lublin; Łódź; Olsztyn; Opole; Poznań; Siedlce; Słupsk; Szczecin; Szczytno; Tarnów; Toruń; Warszawa; Wejherowo; Wrocław. Polska
2. Bibliothek der Humboldt-Universität Berlin. Niemcy
3. Bayerische Staatsbibliothek. Niemcy
4. Stanford University Libraries. USA
5. University of Chicago Library. USA
6. Princeton University Library. USA.

okładka Bogowie Słowian

IV. Bogowie Słowian (2019)
https://www.worldcat.org/title/bogowie-sowian-bstwa-biesy-i-junacy/oclc/1135394189

1. NUKAT. Biblioteki w Polsce: Białowieża; Białystok; Bydgoszcz; Dąbrowa Górnicza; Gdańsk; Gdynia; Gliwice; Katowice; Kielce; Kraków; Lublin; Łódź; Olsztyn; Opole; Poznań; Siedlce; Słupsk; Szczecin; Szczytno; Tarnów; Toruń; Warszawa; Wejherowo; Wrocław. Polska
2. Harvard College Library, Cambridge. USA

Rusofil Opolczyk przyznaje rację katolickim fundamentalistom

matrioszka

Miałem nie kopać klęczącego przed ruskim kacapem Opolczyka, bo żal mi się go kiedyś zrobiło, jak nawet oczerniany przez niego Cz. Białczyński, wziął go w obronę w iście słowiańskim stylu (za co mu chwała) w konflikcie z kościołem katolickim po zadymach na Ślęży. Jednak na swoim rusofilskim blogu, tenże ewidentny manipulator, niejaki Andrzej Szubert (jakże polskie nazwisko!) występujący pod pseudonimem Opolczyk, umieścił parę wyzwisk pod moim adresem, do których wypada się odnieść, by nie dawać moralnego przyzwolenia na bezkarne szkalowanie czyjegoś imienia przez takich typków udających prawdziwych Polaków.

Miała to być jego riposta na mój artykuł, w którym porównałem go do podobnego słowianożercy Patlewicza,

https://wedukacja.pl/ubecka-czy-zydo-katolicka-wielka-lechia-czyli-patlewicz-kontra-opolczyk

Cała jego śmieszna i ignorancka argumentacja nie zasługuje nawet na polemikę, bo nie warto debatować z osobami niedouczonymi, mającymi jedynie polityczne motywacje, masę uprzedzeń i fobii. Jednak stosowane przez niego ataki osobiste, posądzenia, oczernianie innych i zaangażowanie w dyskusję z tym typkiem przez Cz. Białczyńskiego, czy ostatnio W. Wróżka, skłoniło mnie do napisania parę słów na temat jego pseudopatriotycznej działalności.

Otóż, już po wstępnej lekturze jego tekstów i komentarzy widać, że Opolczyk nie kryje swoich sympatii do Kremla, czym daje nam dowód, że jego „pogaństwo” ma moskiewskie korzenie. Jego prorosyjskie poglądy można wyraźnie zauważyć choćby w postach atakujących Cz. Białczyńskiego, który nie kryje swoich obaw wobec panslawistycznych zakusów Rosji. O ironio Patlewicz, Michalkiewicz i inni kato-narodowcy akurat nazywają idee turbosłowiańskie „ubeckimi rzygowinami”, o czym pisałem w swoich polemikach, m.in. tutaj: https://wedukacja.pl/ubeckie-rzygowiny-s-michalkiewicza-i-poganizacja-polski-wedlug-s-krajskiego Chyba jednak taki antylechita i rusofil Opolczyk bardziej pasuje do tego określenia, aniżeli zadeklarowany turbosłowianin i – w opinii Szuberta – rusofob Białczyński.

W 2013 roku Opolczyk pisał: „Osłabienie Rosji będzie dla Polski katastrofą. Jedynie w oparciu o nią i w sojuszu z nią możemy mieć szansę, możemy marzyć o wyrwaniu się z łapsk bilderbergowskiej bandyckiej unii jewropejskiej, zbrodniczego NATO i strategicznego sojuszu z Izraelem”. https://opolczykpl.wordpress.com/2013/12/11/wojna-o-ukraine-oraz-czeslaw-bialczynski-i-jego-nieslowianska-rusofobia/

Rok później nasz rusofil już nie tylko wysuwa oskarżenia o rusofobię, ale także insynuacje o żydowskim pochodzeniu Czesława w artykuliku pt. Kolejna antyrosyjska agitka Nadjordańczyka Białczyńskiego…gdzie nasz liżydupa Putina obwieścił „Wymyślne wyzwiska pod adresem władz Rosji są tylko wyrazem jego kompleksu niższości, bezsilności, wściekłości i nienawiści.”

W marcu 2019 znowuż nasz politruk pisze „Cz. Białczyński – chorobliwy rusofob, „Słowianin”, matacz”

Chyba wystarczy nam to, aby w pełnej krasie ukazać kolejnego agenta wpływa na usługach Kremla w Polsce. Szuberta zresztą nie trzeba nawet „demaskować”, bo sam to już dawno zrobił, a jego fani, grają w tę samą grę, co inni Jurije i Jewrjeje w naszym kraju. To, że Moskwa idzie ręka w rękę z Berlinem, widzimy nie pierwszy raz, a kto zna choć trochę historię wie, czym się to zawsze kończyło. Dlatego określenie działań Opolczyka i jego wrogość wobec Lechitów śmiało można nazwać turbogermańskim i ubeckim jazgotem. A Putinowi i Merkel w to graj.

To, że ma on krytyczny stosunek do teorii allochtonicznej, tak jak większość panslawistów, którym de facto pasowała wizja słowiańskiej kolebki na bagnach gdzieś nad Dnieprem, czyli ruskich terenach, niczego nie zmienia w jego turbogermańskiej narracji. Bo komuż to na rękę jest plucie na ludzi odkrywających prawdę o naszej przeszłości i lechickim dziedzictwie?

Szubert twierdzi, że jest poganinem, a nie rodzimowiercą, a tymczasem wciąż odwołuje się do opinii tychże wyznawców rodzimej wiary, w większości znanych z antylechickich poglądów ukształtowanych akurat na turbogermańskim gruncie kossinnizmu i jego wyznawców w rodzaju K. Moszyńskiego. Stwierdza zadziornie, że moje „wymysły ośmieszają Słowiańszczyznę”, dodając – jakby szukając jakiegoś potwierdzenia – że „Nie jest to tylko moje zdanie – wielu rodzimowierców widzi to podobnie”.

Ubolewa, że kato-narodowiec G. Braun, utożsamia turbolechitów (których Opolczyk nazywa świrami) z rodzimowiercami, i nie rozumie, nawet jako antychrześcijanin, że dla takich ludzi jak Braun właśnie, punktem podziału jest to, czy ktoś jest katolikiem czy nie, nic więcej. Tak samo dzieli ludzi nasz nawiedzony bloger, bo wszyscy, co nie lubią Rosji i jego poglądów są żydami, tylko on nie, o czym będzie jeszcze mowa dalej.

Szubert, jak sam deklaruje, jest wyznawcą prymitywnej, czyli właśnie turbogermańskiej wersji Słowiańszczyzny. Bez żenady pisze, że „Słowianie u schyłku wolnej Słowiańszczyzny byli ludem przedcywilizacyjnym, wiejskim, żyjącym w bliskim kontakcie z Naturą, w przeciwieństwie do cywilizacji opartej o ludność miejską, oderwaną od Natury i po prostu wynaturzoną.” Czyli siedzenie w ziemiankach i łażenie w konopnych workach, to idea prostej, pięknej, nie cywilizowanej Słowiańszczyzny, w jaką nasz poganin Opolczyk stara się wierzyć i ją gloryfikować. Udaje, że nie wie, komu zależało na stworzeniu takiej prostackiej wizji słowiaństwa i komu obecnie jest to wciąż na rękę.

Dalej nasz komentator zauważa, że mam sceptyczny stosunek do Kroniki Prokosza, ale jednak twierdzi, że „ślepo wierzę w Imperium Lechii”. Skoro mam krytyczny stosunek do wielu źródeł i kontrowersyjnych teorii zarówno Bieszka, jak i Szydłowskiego, to chyba nie jestem takim ślepcem, jak mi Szubert imputuje, wrzucając oczywiście wszystkich Lechitów do jednego worka. Zauważa też, że ujawniam motywy katolików zwalczających, czy ośmieszających wymysły o Imperium Lechii, choć sam przyznaje, iż w tym przypadku „fundamentaliści katoliccy mają akurat rację”. Dlatego nie rozumie, że porównywanie go z turbokatolem Patlewiczem, nie jest tak absurdalne, bo w tej kwestii grają właśnie do jednej bramki, zgodnie z podłą zasadą „wróg naszego wroga jest naszym przyjacielem”.

Co już zaczyna być zabawne, w swoich wyjaśnieniach o szkodliwej roli Kościoła wobec oświaty Słowian tenże Szubert przytacza cytat z Nestora: „Wybuchł w ziemi Lachów bunt, powstali chłopi i pozabijali swoich biskupów…”, nie zauważając, że ruski latopis pisał właśnie o Lachach, a nie Polakach, którzy to według Opolczyka zostali wymyśleni przez… Rosjan, a sami niczego nie zwojowali, bo pielili kapustę i słuchali śpiewu ptaków, dopóki nie przyszli źli misjonarze z mieczami i nie zrobili kuku grającym na lirach, pacyfistycznie nastawionym Słowianom.

Dalej Szubert udaje historyka i stara się polemizować na tematy, o których ma blade pojęcie. Przytakuje więc turbogermanom, że Chrobry żadnym Cesarzem nie był, a 12 letnią lukę między śmiercią Ottona III a koronowaniem na cesarza Henryka, wyjaśnia…brakiem czasu z powodu wojen toczonych z…Chrobrym. Ale o cóż to chrześcijański król Niemiec toczył te wojny z chrześcijańskim władcą Słowian, kolega Szubert już nie wyjaśnia. No cóż… Podobnej naiwności dawno nie spotkałem, nawet wśród niektórych „konopnych’ rodzimowierców.

Nałożenie korony na głowę Chrobrego w obecności biskupów polskich i niemieckich Opolczyk nazywa „pustym gestem Ottona”. Sugeruje, że „Otto na uczcie za dużo miodu pitnego wypił i po pijanemu, w typowym pijackim rozrzewnieniu „skumplował” się z Chrobrym, nakładając mu swoją koronę na głowę. Byłby to więc tylko przejaw pijackiego rozrzewnienia Ottona.” Jako „wybitnego” historyka spytajmy Pana Szuberta, z jakich to relacji historycznych ma to niby wynikać? Jakież to kroniki w podobny sposób lekceważą ten akt, bo chyba nie polskie? Opolczyk, jak widać jest zwolennikiem niemieckiej wersji historii naszego kraju, a nasi kronikarze to dla niego bajarze. To, że taki Adam z Bremy pisał o psiogłowych dzieciach Amazonek, to przy Kadłubku, pestka. Jaką narrację wam to przypomina? Bo chyba nie prosłowiańską i propolską?

Szubert ośmiesza się kompletnie, że powodem obrzucenia Chrobrego klątwą przez arcybiskupa gnieźnieńskiego – Gaudentego, o czym pisał w swej kronice Gall Anonim, była zapewne uprowadzona przez Chrobrego z Kijowa ruska księżniczka – Przedsława. Chyba większość ludzi, co liznęła choć trochę historii, wie, że gdyby za takie sprawy należała się klątwa arcybiskupia, to większość władców ówczesnej Europy powinna być nią obrzucona i nie miałby kto rządzić.

Opolczyk nie zauważa, że w Biblii użyto słowa „lehi” nie do jakiejś rzeczy, tj. „oślej szczęki”, jak to właśnie idiotycznie niektórzy matacze niewłaściwie tłumaczą, ale do bliżej niezlokalizowanej krainy geograficznej. Nie ma to być dowodem istnienia jakiegoś Imperium Lechickiego, ale zwykłą ciekawostką, pokazującą, że słowo „leh”, ma starożytne pochodzenie, znane jest w różnych kulturach, gdzie zazwyczaj oznaczało pana, boga, jak arab. Al-Lach, sanskr. lach – pan, lub coś od tegoż bóstwa pochodzącego, jak chleb hebr. lechem, celt. lech – boski kamień. Dla lingwistycznego ignoranta Szuberta to tylko przypadki.

Nie wiem na jakiej podstawie zarzuca mi wiarę w to, że „Samson miał oślą szczęką zabić tysiąc Filistynów, a jego siła kryła się w nieobciętych włosach”, skoro piszę tylko o fakcie istnienia słowa „lechi” w tejże księdze. Czy gdy sam Opolczyk pisze coś o Biblii to znaczy, że wierzy w to, co w niej napisano? Tu widać otumanienie umysłu naszego krytykanta, który nie potrafi odróżnić pisania o faktach, od poglądów czy wiary.

Podobnie należy ocenić bzdurny zarzut, że próbuję „przerzucić pomost i połączyć Słowiańszczyznę z judaizmem, polskość z żydowskością.” Być może Szydłowskiemu można by to jeszcze zarzucić, bo na każdym kroku odnosi się do Biblii, choć on w sumie twierdzi, że to żydzi zawłaszczyli lechicką historię, a Biblia to dzieje Lechitów, co jest oczywiście dyskusyjne. Coś mi to wygląda u Szuberta na usilną próbę „nie tykania Biblii”, a już widzenia tam słowiańskich wpływów, wygląda dla niego na profanację. Można się zastanowić tylko, czemu Opolczykowi tak to przeszkadza, choć, jak wiemy, biblijni autorzy wtłoczyli do tej księgi wierzenia i legendy różnych ludów, kultur i cywilizacji, co jest ewidentnym przykładem synkretyzmu religijnego, co widać nie tylko w Torze, ale i Nowym Testamencie. Ale o tym długo, by pisać. Dla Szuberta wygląda to jednak na świętokradztwo, dlatego Szydłowskiego z jego teorią „lechickiej Biblii” nazywa świrem.

Opolczyk pisze też, że „Kolejnym „dowodem” turbolechitów i imć p. Kosińskiego jest „jasnogórski poczet” książąt i królów Polski”. Używa tu typowego zabiegu socjotechnicznego, czyli stosuje wyraz „dowód” w cudzysłowiu, by od razu sugerować czytelnikowi, iż ma do czynienia z kłamstwem. Tak się składa, że to głównie turbogermanie trąbią, że łysogórski poczet, tablica na kolumnie Zygmunta, czy zapis „lehi” w Biblii to główne „dowody” na istnienie Wielkiej Lechii, co ma ośmieszyć całą teorię i pokazać, że nic więcej tego nie potwierdza. Łatwiej dyskutować czy Zygmunt III był 44 królem Polski czy Szwecji, aniżeli odnosić się do 50 kronik i setki map, w których jest o tejże Lechii mowa. To też czyni nasz turbogermański rusofil, udający „Słowianina”, poganin, najprawdopodobniej wyznawca, nie Świętowita, a co najwyżej… Marksa.

Turbolechici nie muszą też uzgadniać wspólnej, spójnej wersji, jak to Opolczyk sugeruje, bo prowadzą niezależne badania, często się spierając ze sobą, podobnie jak naukowcy. Uzgodnioną wersję zapewne przedstawiono Szubertowi i jemu podobnym, za pokwitowaniem, dlatego jej się tak uparcie trzymają. Przez to są tak odporni na argumenty drugiej strony, które obnażają zarówno ich motywy, jak i braki intelektualne.

Znów analizuje „wartość historyczną” jasnogórskiego pocztu zamiast po prostu przyznać, że polski kler, który sobie kiedyś taki obraz zamówił na Jasną Górę, nie miał problemu z uznawaniem do czasów zaborów, polskich władców przedchrześcijańskich. To po rozbiorach i krwawych powstaniach zdecydowano o napisaniu nam nowej, „lepszej” historii, w czym większy udział mieli akurat politycy i twórcy Kulturkampfu, niż sam Kościół, który, jak widać po niektórych jego przedstawicielach, np. ks. Piotrze Skardze, ks. Hugonie Kołłątaju, czy ks. W. Dębołeckim, wydawał się raczej podzielony w tej sprawie.

Opolczyk stara się ośmieszyć polskich kronikarzy twierdząc, że nie można im wierzyć, bo pisali bajki o smoku wawelskim. Kolejny raz myli poglądy autora z tematem, o jakim pisze. Jeśli historyk czy etnograf, jak K. Moszyński przytacza jakieś podania ludowe, to nie znaczy, że sam musi w nie wierzyć. Robi to dla celów informacyjnych, by pokazać wierzenia, obyczaje ludu, tak jak to zrobił Długosz opisując panteon słowiańskich bogów, w które przecież sam nie wierzył. Dlatego jego dzieło czekało 200 lat na polskie wydanie.

Swoją drogą ciekawe, w jakich to bogów nasz poganin Szubert wierzy skoro twierdzi, że Długosz pisał bzdury? Raczej nie w polskich zatem. Chyba, że nasz poganin wierzy w Marsa i Snickersa, a nie słowiańskich bogów, których istnienie turbogermańska propaganda podważa od lat, z takimi germanofilskimi piewcami jak A. Bruckner, L. Moszyński, H. Łowmiański, J. Strzelczyk, czy D. A. Sikorski.

W sprawie napisu na tablicy na kolumnie Zygmunta III Opolczyk kolejny raz wyraźnie przyznaje rację Patlewiczowi pisząc „Patlewicz powtarza faktycznie – tyle że nie są to „oklepane bzdury” – fakt, że napis na tablicy kolumny: „czterdziesty czwarty z szeregu królów„ odnosi się do Zygmunta Wazy jako króla Szwecji a nie Polski.” Czyli znów panowie grają w jednej drużynie, a tak go oburza moje porównywanie go do tego katolskiego publicysty. Opolczyk stara się argumentować sprawę opisu z kolumny, że „Wcześniej na tablicy jest wszak napisane o nim: „z tytułu dziedziczenia, następstwa i prawa – król Szwecji” . Jakoś zapomina, że jeszcze wcześniej jest tam też napisane, iż Zygmunt III jest królem Polski, od czego zaczyna się cały tekst i czego on de facto dotyczy. Dodatkowa informacja o jego królowaniu także w Szwecji ma tu znaczenie drugorzędne i wszelkie doszczegółowienia w dalszej części tekstu należy traktować, jako odnoszące się do jego królowania w naszym kraju, gdzie stoi jego kolumna z tą właśnie tablicą na niej umieszczoną.

Szubert podważa, że wielu polskich władców znanych z ówczesnych pocztów nie było de facto królami, ale sprawowali tylko władzę książęcą. Może przy okazji odpowie na pytanie, którzy to królowie szwedzcy z listy 44 do Zygmunta, byli de facto królami, czyli namaszczonymi przez arcybiskupa i koronowanymi za zgodą papieża i cesarza, jak to się obecnie przyjmuje? Jak wiemy, dawniej taka definicja funkcjonowała jedynie na terenie Cesarstwa i Papiestwa oraz terenach od nich zależnych. Pierwszy król z tejże listy Eryk Zwycięski, rządzący od 970 roku, czyli później niż Mieszko I, też nie był namaszczonym przez arcybiskupa królem, podobnie, jak jego szwagier z Polski, którego siostrę poślubił. Nie można też wykluczyć, że być może specjalnie ustalono wtedy, że skoro Zygmunt jest 44 królem Szwecji to mając na uwadze toczące się wówczas dyskusje w Polsce czy jest 44, 45, a może 46 z kolei władcą naszego kraju, przyjęto tę samą liczbę 44, co w Szwecji, dla podkreślenia jej magii, a tym samym boskości władcy. Jak pisał wieszcz: A imię jego 44… Prawdopodobnie była to sugestia samego Zygmunta, jezuity, który wszystkie egzemplarze dzieła wspominanego tu wcześniej Długosza kazał spalić na stosie. Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak to nasz „polski” patriota wychwala porządek, jaki zrobili z pocztem swoich królów Szwedzi, porównując go do polskiego bałaganu w naszej historii. O czym to może świadczyć? Bo z pewnością nie o rzekomej, patriotycznej postawie naszego hejtera, antylechity. Jakoś mi tu dziwnie przychodzi na myśl Szajnocha i Skrok.

Według mnie, wykłócanie się o to czy Zygmunt był 44 czy 45 królem Polski odbiega od istoty tematu, a mianowicie tego, że w czasach tegoż Zygmunta nikt nie miał problemów z uznawaniem władców Polski sprzed Mieszka I za faktycznie istniejących, a nie legendarnych, jak się to teraz przyjmuje, bez względu na fakt, czy byli koronowani przez arcybiskupa czy nie. Kłócono się jedynie o to czy zaliczyć do pocztu takie postacie jak Bezprym czy Bolesław Zapomniany, a nie Lecha, Wandę czy Piasta. W moim rozumieniu zresztą bycie królem zgodnie z cesarską definicją było aktem poddaństwa, a status księcia (knezia), jakim był m.in. Mieszko nie oznaczało wcale, że był on mniej ważnym władcą niż jemu podobni w krajach sąsiednich, bez względu na to, czy się nazywali kaganami, chaganami, jarlami lub kingami i czy ich namaścił biskup czy też nie. A taki poganin Opolczyk powinien tylko przyznać tutaj rację, a nie przytaczać jakieś turbokato-germańskie definicje bycia królem.

Zauważmy, że pierwsza formalna koronacja w Skandynawii, według historyków, miała miejsce dopiero w XII wieku. Więc może Opolczyk najpierw zweryfikuje poczet królów szwedzkich i ustali, którym de facto królem tego kraju, zgodnie z jego definicją, był Zygmunt III.

Przykładów z jasnogórskim pocztem i napisem na kolumnie Zygmunta, nie można oczywiście traktować, jako dowodów na istnienie Wielkiej Lechii, ale potwierdzają one, że ani kręgi kościelne, ani arystokratyczne, do końca istnienia Rzeczpospolitej nie uznawały władców przed Mieszkowych za legendarnych, co stara się nam wmówić nasz turbogermański piewca Szubert, wpisując się tym samym pięknie w putinowską narrację.

Opolczykowi przydałby się nie tylko kurs logiki i patriotyzmu, ale też prostej matematyki, bo z uporem twierdzi, że „nigdy nie uzyskamy dla Zygmunta III Wazy liczebnika czterdziesty czwarty z szeregu polskich królów”. Jak ktoś nie chce, to nie uzyska, ale tak się akurat składa, że w czasach Zygmunta akurat przyjmowano, że polski poczet liczy 44 władców. Pisze o tym więcej w swoim komentarzu do mojego artykułu W. Wróżek tutaj:

https://bialczynski.pl/2020/01/12/slavia-lechia-tomasz-j-kosinski-turbogermanska-slowianszczyzna-czyli-wspolczesna-krucjata-przeciw-neoslowianskim-ideom/

Kolejnym potwierdzeniem turbogermańskiego umysłu naszego blogera jest stwierdzenie „No i przede wszystkim wśród turbolechitów nie ma historyków!” Czyli nasz demaskator wymyślonych przez Kościół faktów historycznych, jak to sam z dumą stwierdza, jest jednocześnie zwolennikiem akademickiej „prawdy” i jedynie słusznej wersji historii napisanej nam podczas zaborów w ramach procesu germanizacji, której to uczą w naszych szkołach i na uczelniach do dziś, a cały słowiański świat się przez to z nas śmieje.

Zgodnie z moskiewską szkołą, nasz pogański huru odchodzi od istoty rzeczy skupiając się na nieważnych szczegółach, jak to wcześniej wykazałem, jeśli chodzi o istotę sporu o jasnogórski poczet czy napis na kolumnie Zygmunta. To samo robi w tak błahych sprawach jak np. stwierdzeniu, że ja kłamię, bo on pisał o Szydłowskim czy Bieszku, jako o „świrach”, a nie o „szurach”, jak ja mu zarzucałem. Czyli potwierdzeniem jego wiarygodności ma być używanie innego wyzwiska niż mu wypomniano. Dobre.

Podobnie jak odcina się od określania go rodzimowiercą, choć się na tychże często powołuje, szukając potwierdzeń swojej pseudoargumentacji, tak samo stwierdza „Jestem więc nie „antyklerykałem” a zdecydowanym przeciwnikiem chrześcijaństwa jako takiego”. Nie bierze pod uwagę, że dla większości nie ma to żadnego znaczenia, a jego antyklerykalne, antykościelne czy antychrześcijańskie poglądy to jedna i ta sama fobia.

Chyba jednak nasz wystraszony komentator czuje, że niektórzy bardziej inteligentni ludzie mogą wątpić w to, co pisze, więc musi podkreślać, że kieruje się „wiedzą rozumem, rozsądkiem i faktami. I działa wyłącznie we własnym imieniu”, bo akurat nie za bardzo to wynika z jego tekstów. Brzmi to zresztą jak formułka napisana przez oficera prowadzącego. Sam od siebie w ramach syndromu kompensacji może co najwyżej wrzucać ciągłe wstawki w stylu „to ja pierwszy o tym pisałem”, „to ja obnażam kłamstwa”, „to ja walczę z ciemnotą”, „naszą prawdziwą, słowiańską tożsamość propaguję ja” itp. Biedny miś. Inni piszą książki, które są w bibliotekach na całym świecie, a on musi swoje kompleksiki i uprzedzenia leczyć wyzywaniem wszystkich dookoła od żydów. Ale jednocześnie sączy swój jad stwierdzając, że turbosłowiańskie idee są „chorobliwą mrzonką zakompleksionych „wielkolechitów”, lub fałszywą barykadą, mającą ogłupiać i dodatkowo skłócać i tak już skłóconych Polaków”. Ciekawe kto tu kogo skłóca, czy Opolczyk plujący na wszystko i wszystkich, nie szanujący żadnych autorytetów, uznający Polaków za debili, czy pasjonaci, którzy są dumni z naszej prawdziwej historii.

Jego pokrętna logika wspina się już na wyżyny przy próbie wyprowadzenia nazwy Lech z… legendy o Lechu, Czechu i Rusie. Zauważa, że Czecha i Rusa, znanych z kronik (choć są wersje tylko o Czechu i Lechu lub ewentualnie dodaje się Mecha a nie Rusa) nie ma w oficjalnych pocztach władców tych krajów, co ma być według niego dowodem, że legenda powstała, gdy te państwa już istniały. Logiczne, nieprawdaż? Dodanie do zestawu tych dwóch imion Lecha, tłumaczy tak „Wydaje się, że autor legendy, znający już Ruś i Czechy, wiedział też, że gdzieś nad Wartą powstaje kolejne państwo, które nazwy jednak nie znał. Nie wiedział jak nazywają je jego władcy i mieszkańcy. Ale słyszał być może coś o dziadku Mieszka, Lestku czy Leszku. I na chybił trafił do legendy obok Rusa i Czecha wsadził Lestka, skracając i lekko zniekształcając jego imię. I tak w legendzie obok Rusa i Czecha pojawił się Lech. Być może też w kręgu autora nazywano Polan bez pytania ich o zgodę po prostu Lachami. Wszak różne ludy i plemiona obdarzały inne ludy i plemiona wymyślonymi przez siebie nazwami. U Rusinów nazwa ta przyjęła się od razu i dlatego tak nazywali Piastów /Polan.” Jak widać pan oficer prowadzący zasugerował Opolczykowi też, że fajnie by było wmówić ludziom, że ta legenda powstała oczywiście…w Rosji, jak wiele innych ważnych rzeczy i w ogóle wszystko, co jest związane ze Słowianami, czyli de facto Rusami. Zabawnie stwierdza dalej, że „Jedynie w przypadku państwa Piastów/Polan legenda się nie „sprawdziła” – nie nazwali oni swojego państwa Lechią. Ale nie ma się czemu dziwić – nazwa Czech i Rusi nie pochodziła od imion Czech i Rus. To imiona te w legendzie pochodziły od nazwy tych państw.” Oczywiście nie zauważa, że co najmniej kulkunastu kronikarzy właśnie Lechią nazywa nasz kraj i Lechia znajduje się w tytule ich kronik, a w powszechnym mniemaniu słowo Lech było równoznaczne z określeniem Sarmata. Nie wyjaśnia przy tym też skąd według niego się wzięły nazwy Czech i Rusi, ale głupi o to przecież nie będzie pytał. Czyli próbuje tu robić z ludzi idiotów.

Na koniec, jak wszystkich swoich oponentów, również i mnie nazywa żydem i sugeruje, że to ma być moja misja pod przykrywką „Wielkolechity”. Kolejny raz trafia kulą w płot i okazuje swoją ignorancję w temacie poddając się swoim fobiom i uprzedzeniom. Wszyscy, co ciut więcej wiedzą, jakie są moje poglądy, czego, jak czego, ale filożydostwa to mi zarzucić nie mogą. Tak się składa, że wielokrotnie potępiałem publicznie zbrodniczą działalność Izraela wobec Palestyńczyków, za co byłem banowany na Fejsie, na którym ów Opolczyk oficjalnie nie funkcjonuje traktując ten portal społecznościowy, jako „żydowską platformę”, to może o tym nie wiedzieć. Śmiem jednak twierdzić, że nawet jakby czytał umieszczane tam moje posty o tematach polsko-żydowskich, albo przejrzał mój numer specjalny „Dedala”, czasopisma kulturalnego, którego przez kilka lat byłem redaktorem i wydawcą, na temat stosunków polsko-żydowskich, to i tak by nie zrozumiał, jakie mam poglądy, jako kielczanin z urodzenia, w tym „drażliwym”, jak to nazwał, temacie.

Jego zaślepienie nie pozwala mu patrzeć obiektywnie na to, co się dookoła dzieje i kto jest kim, Chyba, że robi to z premedytacją. Jego blogowi fani od razu podchwycili sugestię i zrobili ze mnie „żyda na żydy”, jak to ujęła niejaka Scytka: „To jest o wiele gorsze niż przypuszczałam. Ta Slavia Lechia jest żydowskim brukowcem i nie ma nic wspólnego ze słowiańską Polską. Kosiński to oszołom i pierwszy wróg Polski. To żyd nad żydy!! Nagina słowa, całe teksty, obcina tak, by pasowało żydom do udowodnienia , że Slavia.(??!!)..ziemia obiecana… no właśnie… Slavia , jak w tytule, to jest żydowska ziemia łącznie z Polin…” .

Cóż, wygląda niestety na to, że Opolczyk, zgodnie z komunistyczną szkołą, jako komunista wyzywa, innych od… komunistów, dla odwrócenia od siebie uwagi. Jego wroga działalność przeciwko pasjonatom, dumnej polskiej i słowiańskiej historii, każe nam przypuszczać, że jest on nie tylko panslawistą i rusofilem, ale zakamuflowanym żydem, nienawidzącym kościoła i wizji cywilizowanych Słowian oraz Lechitów, jako przodków Polaków. Jako żyd o jakże polskim nazwisku – Andrzej Szubert, wyzywa innych o tychże żydów, co robi większość tego typu agentów obcego wpływu w naszym kraju. Ta jego blogerska polskość, to tylko ściema i przykrywka. Dlatego nie ma co się nad nim więcej rozwodzić i dyskutować, bo to walka z biurem żydo-komunistycznej propagandy, a nie jakimś tam anonimowym figurantem, rzekomo z Opola, w którym nota bene mieszkałem i pracowałem kiedyś 2 lata i nawet mam tytuł mecenasa kultury tego miasta przyznany przez jego prezydenta i Estradę Opolską. Sporo tam poczciwych przesiedleńców ze Wschodu, ale i folksdojczów też nie brakuje. Kim jest zatem ów Opolczyk kreujący się na prawdziwego Polaka patriotę? Napewno zadymiarzem walczącym z Kościołem, rusofilem i antylechitą. Kim więcej, sami oceńcie.

Chciałem też zauważyć, że ja nie ukrywam się pod żadnym pseudonimem, moje zdjęcia, życie rodzinne i zawodowe można poznać z Fejsa, bo nie mam nic do okrycia i nie tłumaczę, że „żydy to wykorzystują”, bo się nie boję, ani Ruskich ani Żydów, ani Niemców. Jedyne czego się obawiam, to naiwności Polaków, którzy dają się wodzić za nos takim farbowanym lisom, jak Opolczyk. Jeśli są ludzie, którzy wolą wierzyć plującym na innych anonimom, to już ich problem. Pożytecznych idiotów nigdy i nigdzie nie brakuje.

Musimy się też liczyć z tym, że takie typki, jak Szubert, Michalkiewicz czy Patlewicz, będą jeszcze bardziej ujadać na Lechię i dumne dzieje Słowian, bo im się pali grunt pod nogami, a zainwestowane pieniądze przez żydo-komunę i kościelne ofiary na rusofilskich kato-konfederatów, idą jak widać na marne.

 

Tomasz J. Kosiński

18.01.2019

 

“Wiara Słowian” Tomasza J. Kosińskiego

Wiara Słowian - okładka

12 sierpnia ukazała się piąta książka  Tomasza J. Kosińskiego o dawnej Słowiańszczyźnie pt. “Wiara Słowian”.

Jest ona tematycznym dopełnieniem wydanej w listopadzie 2019 roku publikacji tego autora pt. “Bogowie Słowian”.

Czy Słowianie składali ofiary z ludzi?
Czy istniało 7 niebo?
Ile było dusz?
Czy wierzono w reinkarnację?
Czy wiedźmy miały wiedzę?

Święte góry, rzeki, kamienie, drzewa, idole, świątynie, modły, ofiary, zwyczaje pogrzebowe i wiele innych tematów związanych z wierzeniami naszych przodków.

Autorskie podejście do tematu, bez akademickiego zadęcia.

Wiedza o Wierze. Wiara w Wiedzę.

 

Z zapowiedzi wydawcy:

Wierzenia Słowian z czasów przedchrześcijańskich ze względu na niedostatek przekazów i zabytków w dużym stopniu pozostają dla nas zagadką przeszłości. Naukowcy zajmujacy się tym tematem, zamiast odkrywać prawdę, często negowali znaczenie tego, co udało się zachować. Nie wiadomo, czy po prostu błądzili, czy też pisali na polityczne zamówienie, wpisujac się w germanofilski trend deprecjonowania wszystkiego co słowiańskie. Do dziś w Polsce w oficjalnym obiegu panuje przekonanie, że mitologia Słowian była uboga i wtórna, wierzenia prymitywne, a kultura zacofana. Nic bardziej mylnego!

„Wiara Słowian” – najnowsza książka Tomasza J. Kosińskiego (autora poczytnych książek „Rodowód Słowian”, „Runy słowiańskie” czy „Bogowie Słowian”), traktuje o kapłanach, światyniach, kultach, obrzędach, magii, wróżbach, czarach w życiu naszych pogańskich przodków. Autor pisze, że dla nich „wiarą było także poczucie wspólnoty, emocjonalne sacrum, doświadczenie więzi z Wszechświatem i naturą, bóstwami i przodkami. Odkrywanie prawdy o dziejach i tradycji przedchrześcijańskiej Słowiańszczyzny to nie obciach, jak niektórym wmówiono i nadal się wmawia. To nasze bogate dziedzictwo, z którego czerpali garściami inni. Warto się nad nim pochylić, a każdy, kto to zrobi świadomie i wnikliwie, zrozumie, kim jesteśmy i jak wielka, pozytywna energia ukryta jest w wiedzy i wierze Słowian”.

Książka zawiera liczne ilustracje, schematy i obszerną bibliografię.

Tu możesz zakupić książkę:

https://www.swiatksiazki.pl/wiara-slowian-6632509-ksiazka.html

Bitwa nad Dołężą (Doleńcą), zwana Pomorską Troją

Czaszki znad Doleńcy

O bitwie sprzed 3300 lat niedaleko Szczecina, która, według historyków, nie mogła mieć miejsca, napisano już sporo. Problem w tym, że z każdym rokiem zamiast pojawiania się kolejnych informacji z wynikami badań, dostajemy materiały i opinie, które zaprzeczają tym podawanym wcześniej. Wygląda to na celową manipulację faktami i propagandową ekwilibrystykę etnonimami (nagle pojawili się tam Germanie, o których wcześniej nie było mowy), grę na czas i podawanie raportów z badań zgodnie z prowadzoną przez Niemcy polityką historyczną.

Mariusz Agnosiewicz na portalu racjonalista.pl[1] informował 31 marca 2016 roku, że w magazynie naukowym „Science” kilka dni wcześniej, a mianowicie 24 marca 2016 roku ukazał się tekst “Slaughter at the bridge: Uncovering a colossal Bronze Age battle”[2], w którym Andrew Curry przedstawia wnioski z badań archeologicznych w dolinie rzeki Tollense (Doleńca) na Pomorzu Zachodnim.

Warto od razu zwrócić uwagę, że słowiańska nazwa rzeki, zwanej z niemiecka Tollense, to Doleńca (ew. Dolinica, Dolenica, Dolnica, Dolina, Dolinca) i tak jej nazwę przekładał na polski Antoni Rehman w swojej pracy Niżowa Polska opisana pod względem fizyczno-geograficznym wydanej we Lwowie w 1904 r. (na str. 348). Obecnie jest ona raczej niepoprawnie rekonstruowana, jako Tołęża lub Dołęża (od “dołęgi” – trudu), gdyż jej miano pochodzi po prostu od słowa “dolina”, przez którą przepływa. Tam też mieszkało słowiańskie plemię Dolińców (Doleńców), czyli po prostu mieszkańców tejże doliny. Cały ten obszar nadrzecznej kotliny, w obecnej Meklemburgii, zwano Jarem Dolińców, a znajdujące się tam jezioro – Morzem Dolińców (niem. Tollensesee lub Tollenzer-See). Oboczność T=D w niemieckim to norma, wystarczy przytoczyć imię Thietmar, zapisywane też jako Ditmar.

Co ciekawe, nad jeziorem Dolińców lokalizowana jest słynna Retra, skąd mają pochodzić opisane wcześniej przeze mnie idole prillwickie, o czym pisał m.in. A. Masch w 1771 r. w książce o pamiątkach Obodrzyckich. [3]

Znalezione przez niemieckich archeologów artefakty, w tym 20 czaszek, tysiące kości 130 ludzi i 5 koni, także z wbitymi grotami, zachowane dzięki bagnistej ziemi, wciąż pozostają tajemnicą, a badacze snują kolejne domysły, kto i o co tam walczył, jak wyglądał przebieg tej bitwy i kto zwyciężył. Wiele wskazuje na to, że byli to Prasłowianie z kultury łużyckiej. Jednak Niemcy nie dopuszczają takiej myśli.

Miejsce bitwy datowanej na 1250-1300 lat p.n.e. znajduje się około 100 km od dzisiejszej granicy polsko-niemieckiej, na wysokości trochę powyżej Szczecina. W 1996 roku poszukiwacz-amator odkrył tam pierwsze ślady po wielkiej bitwie sprzed 3300 lat, o której historiografia milczy, wskazując, że nie za bardzo można na niej polegać. Zgodnie bowiem z oficjalną wersją historii, w tamtym okresie ten region Europy miał pozostawać poza centrami cywilizacji, a miejscowa, dość prymitywna ludność zajmowała się głównie rolnictwem. Nagle się okazało, że archeolodzy, na podstawie pierwszych badań z tego stanowiska, twierdzą, iż w tej części Pomorza mogła się rozegrać największa bitwa starożytności, którą duńska archeolog prof. Helle Vandkilde porównuje do bitwy o Troję (ok. 1200 p.n.e).[4]

Wstępne badania DNA zębów poległych, wykonane przez niemiecko-duński zespół, ujawniły materiał genetyczny najbardziej podobny do ludów z południa Europy (prawdopodobnie to najeźdźcy), z Polski (miejscowi obrońcy) oraz ze Skandynawii (najemnicy). W artykule w “Science” napisano to wyraźnie „DNA from teeth suggests some warriors are related to modern southern Europeans and others to people living in modern-day Poland and Scandinavia”. Co potwierdził w wypowiedzi dla mediów niemiecki archeogenetyk Joachim Burger. A więc w pierwszej, spontanicznej i nie upolitycznionej jeszcze wersji publikującej wyniki z badań, nie było tam ani Celtów, ani żadnych Germanów. (chyba, że za takowych uznamy Skandynawów – Normanów).

Co niezmiernie istotne, badacze nie twierdzą, że niektórzy wojownicy pochodzili z ziem współczesnej Polski, ale ujawnili, iż uczestnicy bitwy nad Doleńcą mieli DNA podobne do współczesnych Polaków. Świadczy to, wbrew oficjalnie przyjętej teorii allochtonicznej, o kontynuacji genetycznej zasiedlenia ziem na zachód od Odry przez naszych przodków, co potwierdzają też badania prowadzone przez takich genetyków, jak P. Underhill, T. Grzybowski, A. Klyosov, G. Tomezzoli, M. Alinei,, J. Mallory i innych.

Także Christian Sell w swojej pracy doktorskiej[5] z 2017 r., obronionej na Uniwersytecie Jana Gutenberga w Moguncji, porusza temat bitwy w dolinie Tollense, ale nie podaje haplogrup badanych próbek. Na podstawie autosomalnej analizy DNA stwierdza jednak wyraźnie, że geny starożytnych wojowników z doliny rzeki Doleńcy (stanowisko Weltzin) najbardziej podobne są do genów współczesnych populacji: Polaków, Austriaków i Szkotów. Przy czym kolejność tych nacji została podana w kolejności ich najsilniejszego statystycznego podobieństwa. Z czego wynika, że Polacy są na pierwszym miejscu zgodności genetycznej z uczestnikami tej starożytnej bitwy. Jak zauważa Adrian Leszczyński w swoim artykule[6] na ten temat, w odróżnieniu od wypowiedzi Burgera, Sell przyjmuje, iż wojownicy stanowili raczej miejscową ludność.

O swoją interpretację próbek z Weltzina (Wilczyna) pokusił się też założyciel i administrator bloga Eurogenes, edytowanego w j. angielskim Dawid Wesołowski, znany pod nickiem „Davidski”[7]. Na podstawie analizy PCA (Principal Component Analysis) napisał on jednoznacznie, że DNA wojowników z doliny Dołęży najbliższe jest Słowianom, a w wszczególności współczesnym Polakom.

Te ustalenia kompletnie obalają i tak już dawno skompromitowaną teorię allochtoniczną, głoszona przez zwolenników G. Kossinny, K. Godłowskiego, czy jego ucznia M. Parczewskiego.

Duńska archeolog Helle Vandkilde, na łamach “Science”, wskazuje, że bitwa miała charakter europejski, a z pewnością ponad regionalny. Była to armia sojusznicza tak złożona, jak ta opisana w eposie Homera o bitwie o Troję, datowanej 100 lat później. Szacuje się, że brało w niej udział łącznie około 2000-4000 wojowników uzbrojonych w drewniane maczugi, kamienne topory, łuki, ale i brązowe noże oraz miecze (które prawdopodobnie w większości zostały zabrane z pola bitwy przez zwycięzców jako cenne w tamtym czasie trofea).[8]

Badania tego stanowiska archeologicznego objęły dopiero 450 m2, tj. ok. 10% terenu. Znaleziono jednak już więcej artefaktów niż na polach pod Grunwaldem, czy innych miejscach wielkich wojen znanych z historii. Zapewne bagnisty teren doliny pomógł w lepszym zachowaniu szczątków i akcesoriów niż na innych stanowiskach bitewnych.[9]

Zdaniem A. Curry, z tego, co ustalono na dziś można przyjąć, że „implikacje będą dramatyczne”, tzn. trzeba będzie ponownie napisać historię Europy tego okresu.[10]

Moim zdaniem, była to ekspansja Wenedów nad Bałtyk po przegranej bitwie pod Troją, datowaną mniej więcej na ten sam okres. Historycznie potwierdzony lud Enetoi brał udział w bitwie trojańskiej przeciwko Achajom. Po przegranej wojnie opuścili oni swoje ziemie w Paflagonii i udali się statkami na północne wybrzeże Adriatyku. Możliwe, że wśród uchodźców byli także przedstawiciele ludu Rasenów, zwanych przez późniejszych Rzymian Etruskami. Ich przybycie na Półwysep Apeniński też szacuje się na koniec II tysiąclecia p.n.e.

Enetowie nad Adriatykiem zwani byli Wenetami, od łac. venetus – niebieski, prawdopodobnie od koloru ich oczu. Ich związki kulturowe z Etruskami potwierdzają naukowcy. Popielnice twarzowe znad Bałtyku są podobne właśnie do etruskich. Zbieżność nazw Prusowie i Etruskowie też raczej nie jest przypadkowa. Kto wie czy zatem Wenetowie, jako Wenedowie (Wendowie) nie przyczynili się do ukształtowania etnosu słowiańskiego, po zmieszaniu się z podbitą wówczas miejscową ludnością. Część towarzyszących im Etrusków mogła z kolei dać początek nadbałtyckim Prusom, a być może i późniejszym Rusom.

Litwini, którzy możliwe, że powstali na bazie wenedzko-pruskiej, od dawna z uporem twierdzą, że to ich przodkowie zakładali Rzym, a wszelkie końcówki ich wyrazów i nazwisk z – as, – is, – os to antyczna pozostałość.

Obecnie prowadzone są badania genetyczne adriatyckich Wenetów, które mogą wnieść bardzo wiele do tej sprawy.[11] Już teraz jednak wielu włoskich naukowców przychyla się do hipotezy, że należy poważnie traktować związki Wenetów adriatyckich z nadbałtyckimi Wenedami, a ekspansja tego ludu rozciągała się nawet do Galii i Wysp Brytyjskich, gdzie kontrolowali m.in. wydobycie cyny.

Raport z badań genetycznych szczątków znalezionych nad Doleńcą, o ile nie będzie zmanipulowany przez Niemców, też powinien odpowiedzieć nam na wiele pytań, choć póki co naukowcy nic nie mówią o haplogrupach uczestników tej bitwy, jakby to był temat tabu.

W bitwie nad Tollense nie chodziło zatem tylko o zdobycie grobli, istniejącej na tej rzece, według archeologów, od jakichś 4000 lat, która zapewniała bezpieczną przeprawę, ale o przejęcie kontroli nad słynnymi wówczas w świecie złożami bursztynu, cyny i miedzi. Szlak Bursztynowy umożliwiający handel “boskim kamieniem”, wartym w Rzymie kilku niewolników, znalezionym także, niewiele wcześniej przed Doleńską bitwą, w grobowcu Tutanchamona (1333-1324 p.n.e.), to tylko jeden z celów ekspansji Wenedów na północ. Złoża cyny (od niej pochodzi polskie słowo “cena”) w Rudawach i pobliskie kopalnie miedzi, to także bardzo cenne tereny eksploatacyjne (miedź + cyna = brąz).

Po wygranej bitwie pod Doleńcą Wenedowie opanowali całe południowe wybrzeże Bałtyku, zakładając tam liczne faktorie handlowe. Głównym portem był zapewne Wolin, gdzie czczono Tryglawa – Trojana). Warto zauważyć, że Homer nazywa Troję także Wilionem.[12] To kolejna dziwna zbieżność nazewnicza między mitem trojańskim, a faktami dotyczącymi bitwy nad Dolenicą.

Ciekawą koncepcją jest też teoria Felice Vinci, który uważa, że Homer opisał wydarzenia nie nad Morzem Śródziemnym, ale nad Bałtykiem. Według niego bitwa Trojańska miała miejsce w okolicach obecnego, fińskiego Turku, a Hellada to państwo, którego pozostałością nad Bałtykiem są takie nazwy jak Helsinki, czy Hel. Przytacza na to szereg dowodów topograficznych pasujących do nadbałtyckich obszarów, a nijak się mających do układu terenu i odległości z basenu Morza Śródziemnego opisanych w “Odysei”.[13]

Możliwe też, że wenedzki lud czczący Trójcę (Troję) bogów – Słońce, Księżyc, Ziemię, zakładał swoje miasta, zwane pierwotnie Trojami, w różnych miejscach podbijanej Europy. Obecność Wenetów w Galii jest potwierdzona historycznie, a według legend nazwa miasta Paris wywodzi się od trojańskiego Parysa. Rzym też miał założyć uchodźca spod Troi – Eneasz, o jakże podobnym imieniu do ludu Enetoi. Jakoś dużo tych podobieństw, nieprawdaż?

W “Rodowodzie Słowian” (2017) zwracałem na to uwagę, tłumacząc też imię króla Troi – Priama, jako przydomek “priamyj” – dumny. Jego prawdziwe imię miało brzmieć… Podarok – Dar (jak Darzbog). Podobieństwa nazewnicze (L)Achajów i Lachów też warte są uwagi.[14]

Pasowałoby to do prasłowiańskiego rodowodu Trojan i ich sojuszników Enetów oraz mojej tezy o udziale Wenedów w bitwie nad Doleńcą. Również bardziej kontrowersyjna teoria F. Vinci o lokalizacji Trojańskiej bitwy nad Bałtykiem miałaby sens, gdyby ją jednak umiejscowić nie pod Turku, ale właśnie w okolicach ujścia Odry.[15] Jednak w micie o Troi wygrywają Achajowie, a nie jak nad Dolenicą – Wenedowie. Możliwe, że Homer był królewskim propagandystą i odwrócił w swoim opisie losy bitwy na korzyść Achajów – Lachów. Niewykluczone też, że zaczerpnął te opowieści od kupców wędrujących Bursztynowym Szlakiem z północy na południe, a wiedza o pokrewieństwie między znanymi mu Wenetami adriatyckimi i Wenedami nadbałtyckimi pozwoliła mu potraktować je, jako mit starohelleński (grecki).

Wiemy, że wojna o Troję trwała 10 lat. Nie da się wykluczyć też możliwości porażki Wenedów w tej bitwie, ale wygrania przez nich całej długiej wojny. Może więc po przegranej bitwie Wenedowie użyli jakiegoś postępu, na miarę konia trojańskiego, by zmienić układ sił i być może zdobyć Wolin – Troję. Z poświadczeń historycznych wiemy, że w świątyni Trygława (Trojana) w Szczecinie trzymano czarnego konia, który był też zwierzęciem kultowym dla Trojan. Mamy zatem szereg zbieżności topograficznych, klimatycznych, nazewniczych, kultowych, czasowych, między Homerową Troją a Wolinem i pobliską bitwą w Dolinie (Tollense).

Ostatnie teorie niemieckich archeologów badających stanowisko Wiltzen mówią o dwóch grupach, lokalnej – północno-germańskiej (gdzieś zginęli wspominani wcześniej Polacy i Skandynawowie) i drugiej napływowej najprawdopodobniej z obszaru obecnych Czech – czyli już nie z odległego południa.[16] Możliwe, że Wenedowie przed bitwą już zdobyli wcześniej kontrolę nad złożami w czeskich Rudawach i dlatego badania izotopowe ich właśnie tam lokują. To by wskazywało, że ich celem pozostało przejęcie władzy nad Szlakiem Bursztynowym.

W każdym bądź razie coraz bardziej przekonuje mnie opcja rozegrania bitwy Trojańskiej na starosłowiańskich terenach przy ujściu Odry, a nie gdzieś w starożytnej Grecji. Wątpliwa jest zarówno mityczna relacja Homera, jak też lokalizacja Troi przez H. Schliemanna, niemieckiego archeologa-amatora, którego od razu okrzyknięto odkrywcą tego mitycznego miasta, choć nie udało mu się znaleźć tam zbyt wiele artefaktów czy szczątków, jak to ma chociaż miejsce w dolinie Tollense.

Po przeczytaniu pierwszych artykułów M. Agnosiewicza na racjonalista.pl i A. Curry na portalu czasopisma “Science” wiosną 2016 roku na temat bitwy w dolinie Tollense, od razu zainteresowałem się tym tematem i już latem tego samego roku wybrałem się autem do wschodnio-północnych Niemczech. Szukałem tam słowiańskich śladów (m.in. idoli prilwickich) i nie mogłem oczywiście nie odwiedzić archeologów zajmujących się znaleziskami w meklemburskiej Dolince (niem. Tollense).

Dotarłem do Szwerina, gdzie na zamku Schloss Wiligrad znajduje się pracownia naukowa, w której gromadzone i konserwowane są wykopane szczątki. Udało mi się wtedy osobiście porozmawiać o tym znalezisku z niemieckimi badaczami, w tym także z głównym archeologiem odpowiedzialnym za to stanowisko, sympatycznym i życzliwym dr. Detlefem Janzenem, który zgodził się także na wykonanie przeze mnie sesji zdjęciowej w jego pracowni naukowej, gdzie są przechowywane i badane znaleziska z Tollense.

Tak przy okazji, to właśnie on wskazał mi też dokładne miejsce przechowywania idoli prilwickich i polecił mnie swojej koleżance z Muzeum Etnograficzne w Szwerinie, dzięki czemu udało mi się zobaczyć także i te artefakty na własne oczy, trzymane w podziemnych sejfach. A co więcej uzyskałem zgodę na zrobienie im zdjęć i manualny ogląd, o czym napisałem książkę pt. “Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry” (2018).

Aby bardziej szczegółowo omówić temat pochodzenia uczestników tej bitwy, trzeba poczekać na oficjalne ogłoszenie wyników badań DNA, z czym Niemcy zwlekają już ładnych parę lat. Mogą one wywrócić do góry nogami akademicką wersję historii, jeśli nie będą przekłamane, nad czym możliwe, że tak długo pracują właśnie nie genetycy i archeolodzy, ale spece od propagandy, zwanej polityką historyczną.

Dr Janzen żalił mi się w 2016 roku, że chcą mu zabrać granty na te badania. Był zainteresowany każdym wsparciem finansowym, również z Polski. O genetycznym materiale nie chciał nic mówić, bo twierdził, że on nie jest genetykiem. Nie rozumiał też dlaczego żadna z polskich instytucji i polscy naukowcy nie chcą uczestniczyć w pracach archeologicznych na tym stanowisku. Przy podobnych znaleziskach w Polsce, jak wiemy, przecież praktycznie zawsze jest międzynarodowy zespół. Z tego, co mi powiedział wynikało, że byłem dotychczas jedyną osobą z Polski, która w ogóle zainteresowała się tym znaleziskiem i się z nim kontaktowała w tej sprawie.

Co niepokojące, w niemieckich relacjach medialnych o bitwie w dolinie Tollense, nie ma już od jakiegoś czasu mowy o rewelacjach z 2016 roku. Ze Skandynawów zrobiono północnych Germanów stwierdzając, że odkrycie jest dowodem, iż mieszkali oni na tych terenach już 1500 lat p.n.e. O przodkach Polaków i ludów z południa Europy nikt już nie wspomina.

Opublikowano na przykład wyniki badań z podaniem fenotypów (cech wyglądu, jak kolor skóry, włosów, oczu, kształt twarzy, zębów), gdzie bezpardonowo wymieniono jedynie wojowników… germańskich znad Tollense.[17]

Nawet National Geographic, powołując się na wyniki badań izotopowych J. Burgera, pisze o udziale w tej bitwie lokalnej ludności – północnych Germanów i najeźdźców z Bohemii. Burger tym razem podkreśla jednak, że nie widzi on różnych homogenicznie grup i wydaje się, że bitwa rozegrała się pomiędzy ludami z tej samej grupy genetycznej, oczywiście nie podaje, jakiej. Według niego nie jest to specjalnie spektakularne, jak pierwotna teza, a wręcz nudne, ale nic na to nie poradzi.[18]

Jeśli przyjmiemy, że określenie „północni Germanie” to Lachowie (R1a1) i w mniejszym stopniu Staroeuropejczycy (I2), a ludy z Bohemii to Wenedowie, którzy być może wcześniej opanowały te rejony, to może się okazać, że Lachowie i Wenedowie mają wspólne korzenie genetyczne. Wtedy by można wnosić, że Enetoi to jeden z sarmackich szczepów. Herodot pisał, że pochodzą oni od Scytów. Ale wszystko wskazuje na to, że to było także określenie bardziej geograficzne i polityczne (sojusz różnych ludów stepowych, obejmujących przedstawicieli m.in. R1a i R1b), aniżeli etniczne. Podobnie jak termin Germanie obejmujący ludy prototeutońskie, protoslowiańskie, sarmackie i w mniejszej części celtyckie.

Wiele wskazuje na to, że Sarmaci, uważani za odłam Scytów i często z nimi myleni mieli hp R1a1, a Sakowie (Skołoci – Scytowie właściwi) – R1b. Od Saków pochodzić mogą Sasi (Saksonowie) oraz Goci, a od Sarmatów, np. Wandalowie (Wand+Al, czyli Wenedowie i Alani, lub Wan+Dal, tj. Wanowie-Wendowie i Dalemińcy-Dolińcy).

Mija 23 lata od czasu odkrycia pierwszych śladów bitwy nad Dolenicą. Jak dużo czasu archeolodzy potrzebują, by opublikować raport ze swych prac? Dlaczego do tej pory nie podano do wiadomości publicznej, jakie haplotypy wyodrębniono ze szczątków z tego stanowiska?  W 2019 miał się ukazać raport dr. Janzena z wynikami badań DNA, ale na razie nic na ten temat nie wiadomo. Komu zależy na tym, by utrudniać prace przy tym znalezisku i opóźniać publikację wyników?

Dlaczego polskich archeologów nie interesuje takie sensacyjne znalezisko? Na kilku historycznych grupach dyskusyjnych krytycy turbosłowiaństwa podający się za archeologów, jak się okazało nawet nie słyszeli o tym odkryciu i prosili o linki do artykułu w “Sience”, bo uważali, że to „jakaś ściema”.

Należy jednak wierzyć, że wcześniej czy później, prawda ukryta w Dolince koło Wilczyna wyjdzie na jaw.

 

Warto też przeczytać:

 

1) Mariusz Agnosiewicz “Pomorska Troja”, 31 marca 2016
http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9989
2) Adrian Leszczyński “Genetycy na tropie Europejczyków, część 2”, 6 grudnia 2017
https://bialczynski.pl/2017/12/06/adrian-leszczynski-genetycy-na-tropie-pochodzenia-europejczykow-czesc-2/
3) Carlos Quiles “The significance of the Tollense Valley in Bronze Age North-East Germany”, 7 lutego 2018
https://indo-european.eu/2018/02/the-significance-of-the-tollense-valley-in-bronze-age-north-east-germany/

4) Detlef Jantzen, Gundula Lidke, Jana Dräger, Joachim Krüger, Knut Rassmann, Sebastian Lorenz, Thomas Terberger “An early Bronze Age causeway in the Tollense Valley, Mecklenburg-Western Pomerania – The starting point of a violent conflict 3300 years ago?”, 2014
https://www.academia.edu/35860452/An_early_Bronze_Age_causeway_in_the_Tollense_Valley_Mecklenburg-Western_Pomerania_The_starting_point_of_a_violent_conflict_3300_years_ago

5) Detlef Jantzen, Ute Brinker, Jörg Orschiedt, Jan Heinemeier “A Bronze Age Battlefield? Weapons and Trauma in the Tollense Valley, north-eastern Germany.”, czerwiec 2011
www.researchgate.net/publication/250308033_A_Bronze_Age_Battlefield_Weapons_and_Trauma_in_the_Tollense_Valley_north-eastern_Germany

6) Joel Hruska “Ancient warfare: How scientists uncovered the remains of a Bronze Age battlefield”, 30 marca 2016
www.extremetech.com/extreme/225686-ancient-warfare-how-scientists-uncovered-the-remains-of-a-bronze-age-battlefield

7) Christian Sell “Addressing Challenges of Ancient DNA Sequence Data Obtained with Next Generation Methods”. Johannes Gutenberg University Mainz, 26 kwietnia 2017
https://publications.ub.uni-mainz.de/theses/volltexte/2017/100001279/pdf/100001279.pdf

8) Davidski “Tollense Valley Bronze Age warriors were very close relatives of modern-day Slavs”. Eurogenes Blog, 26 października 2017
http://eurogenes.blogspot.com.au/2017/10/tollense-valley-bronze-age-warriors.html

9) Maciej Bogdanowicz “Kto kogo pod Dołężą?, 2 listopada 2017
rudaweb.pl/index.php/2017/11/02/kto-kogo-pod-doleza/

 

Zdjęcia wykonane przeze mnie w Szwerinie w sierpniu 2016 roku. Zabronione jest ich kopiowanie i upowszechnianie bez mojej zgody. Copyright by Tomasz J. Kosiński

Tomasz J. Kosiński

08.01.2020

 

[1] Mariusz Agnosiewicz, Pomorska Troja, 31 marca 2016, http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,9989

[2] Andrew Curry, Slaughter at the bridge: Uncovering a colossal Bronze Age battle, [w:] “Science”, 24.03.2016, http://www.sciencemag.org/news/2016/03/slaughter-bridge-uncovering-colossal-bronze-age-battle

[3] Tomasz J. Kosiński, Słowiańskie skarby. Tajemnice zabytków runicznych z Retry, 2018; Masch Andreas Gottlieb, Die gottesdienstlichen Alterthümer die Obotriten aus dem Tempel zu Rhetra am Tollenzer See, Berlin 1771

[4] Andrew Curry, Slaughter at the bridge…

[5] Christian Sell, Addressing Challenges of Ancient DNA Sequence Data Obtained with Next Generation Methods. Johannes Gutenberg University Mainz, 26 kwietnia 2017, https://publications.ub.uni-mainz.de/theses/volltexte/2017/100001279/pdf/100001279.pdf

[6] Adrian Leszczyński, Genetycy na tropie Europejczyków, część 2, 6 grudnia 2017, https://bialczynski.pl/2017/12/06/adrian-leszczynski-genetycy-na-tropie-pochodzenia-europejczykow-czesc-2/

[7] Davidski, Tollense Valley Bronze Age warriors were very close relatives of modern-day Slavs. Eurogenes Blog, 26 października 2017, http://eurogenes.blogspot.com.au/2017/10/tollense-valley-bronze-age-warriors.html

[8] Andrew Curry, Slaughter at the bridge…

[9] Mariusz Agnosiewicz, Pomorska Troja…

[10] Andrew Curry, Slaughter at the bridge…

[11] Maciej Bogdanowicz, Wenecja szuka słowiańskich korzeni, RudaWeb 01.07.2016, https://rudaweb.pl/index.php/2017/07/01/wenecja-szuka-slowianskich-korzeni/

[12] Mariusz Agnosiewicz, Pomorska Troja…

[13] Mariusz Agnosiewicz, Pomorska Troja…

[14] Tomasz J. Kosiński, Rodowód Słowian, 2017

[15] Czesław Białczyński, Czy Bitwa nad Dołężą to fragment Wojny o Troję-Szczyt? Teoria Felice Vinciego i fakty, a także część ostatnia – 9.9.9. Zwieńczenie – O Odciętej Nodze Skrzystego Byka/Tura., 26.12.2019, https://bialczynski.pl/2019/12/26/czy-bitwa-nad-doleza-tollensee-to-fragment-wojny-o-troje-szczyt-szczecidawe-setidave/

[16] Maciej Bogdanowicz, Kto kogo pod Dołężą, RudaWeb, 2 listopada 2017, rudaweb.pl/index.php/2017/11/02/kto-kogo-pod-doleza/

[17] Phenotype SNPs for Bronze Age German warriors, Genetiker, 25.10.2017, https://genetiker.wordpress.com/2017/10/25/phenotype-snps-for-bronze-age-german-warriors/#comments

[18] Erin Blakemore,Puzzling artifacts found at Europe’s oldest battlefield, “National Geographic”, 16.10.2019, https://www.nationalgeographic.com/history/2019/10/puzzling-artifact-found-tollense-europe-oldest-battlefield/

 

Początki narodu polskiego według prof. H. Samsonowicza – komentarz

Wykład H. Samsonowicza

W 2016 roku na Uniwersytecie Warszawskim prof. H. Samsonowicz przygotował wykład na temat “Początków narodu polskiego”, zapisany na video i dostępny na YT.

Wykład ten był szeroko komentowany i ma do tej pory ponad 200 tys. wyświetleń. Niestety, jak się przekonałem, nie wszyscy dobrze zrozumieli intencje i treści przekazywane przez tego szacownego historyka, możliwe, że z powodu nadmiernego stosowania ironii, przy zachowaniu kamiennego oblicza.

Znaleźli się więc tacy (J. Bieszk), co nawet uznali, że profesor zgadza się z opisami Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego i Juliusza Cezara, co ma być przełomem w nauce.

Z tego właśnie powodu postanowiłem skomentować cały wykład sprzed 3 lat, bo widzę, że wciąż odwołuje się do niego wiele osób i powstało wokół tego zbyt dużo nieporozumień wprowadzających pewien niepotrzebny zamęt.

Tutaj link do wykładu na YT: https://youtu.be/6d_U5RVw2iA

Zapowiadający prof. Samsonowicza żartuje, że jego kolega nie wie jaka była data chrztu Polski, co ma wskazywać, że historycy nie są zgodni, co do wielu faktów.

Profesor prezentuje tutaj ciekawą postawę dystansu do historiografii i występuje z asekuracyjnej pozycji “starego wyjadacza”, który woli zadawać pytania niż na nie odpowiadać.

Ja też mogę zadać wiele pytań, ale akurat w tym kontekście nasuwa się jedno. Skoro historycy nie są zgodni, co do wielu ważnych faktów, dlaczego odbierają prawo innym do szukania odpowiedzi na pytania, na które nie dostają ich od uczonych?

Z jednej strony środowisko naukowe uznawane jest za strażników prawdy, mające monopol na wiedzę, a z drugiej strony, słyszymy, że jakiś naukowiec zwalniany jest za poglądy. Czyli nie dość, że mamy asekuracyjną postawę doświadczonych historyków, jak Samsonowicz, to na domiar złego ich życiorysy pokazują, jak upolityczniona jest ta dziedzina nauki. Samsonowicza też odwołano z funkcji rektora UW, za poglądy właśnie, o czym dowiadujemy się z jego zapowiedzi.

Jeśli ktoś myśli, że po upadku komuny coś się zmieniło w tym zakresie to się dużo myli. Zmieniły się może poglądy, ale zasada została ta sama. Nauka nadal jest upolityczniona i jest orężem w walce nie o fakty, ale o “naszą” prawdę.

Jak to jeden z niemieckich książąt stwierdził kiedyś “Lepsze nasze kłamstwo, niż obca prawda”.

Jedni zatem kłamią, twierdząc, że to prawda, a inni udają, że nic nie wiedzą, bo to przecież już od dawna jasne, co wiadomo, a co nie. Niestety wykład Samsonowicza jest utrzymany właśnie w takim ironicznym tonie, mającym stworzyć wrażenie posiadania poczucia humoru przez nasz autorytet. Jak wiemy jednak,  ironizowanie, nie jest raczej przejawem zbytniego szacunku wobec słuchaczy.

Niestety problem pojawia się, gdy niektórzy odbiorcy, mniej zorientowani na czym polega specyficzny styl przekazu naszego profesora, wierzą w te jego ironiczne teksty. Dał się temu zwieść nawet J. Bieszk, który wręcz cytuje wyrwane z kontekstu zdania Samsonowicza, mające rzekomo potwierdzać jego opinię o zgadzaniu się z podaniem Kadłubka o walkach Lechitów z Rzymianami czy Aleksandrem Wielkim. Aż dziw bierze, że Bieszk nie wyczuwa tu ewidentnej ironii i traktuje słowa Samsonowicza na poważnie. Co gorsza, wielu jego czytelników też tak to odbiera, co wywołuje słuszne salwy śmiechu u sceptosłowian (krytyków dziedzictwa Słowiańszczyzny).

Zapowiadacz ironizuje z tego, że profesor nie wie też, skąd pochodzą Polacy, a już na pewno nie ma pojęcia “skąd się wzięli prawdziwi Polacy”. Co już ociera się o szyderstwo z tych ostatnich. Tego typu polityczne docinki to norma podczas tego spotkania, przypominającego momentami partyjny wiec. Jak widać nauka, a zwłaszcza dyscypliny historyczne są przesiąknięte polityką od środka. Tacy “zasłużeni” uczeni nawet tego nie ukrywają, jak widać.

Mogę mieć podobne, czy przeciwne zdanie na temat postrzegania “prawdziwych Polaków “, ale czy wykład naukowy na szacownym uniwersytecie w stolicy jest dobrym miejscem na robienie propagandy politycznej?

Pan zapowiadacz liczy, że swoim wykładem prof. Samsonowicz wzbudzi kolejne wątpliwości, jakby to miało być głównym celem nauki. Niektórzy uważają też, że nauka to nieustanna krytyka, choć zajmują się raczej krytykanctwem, gdyż negując czyjeś tezy, najczęściej nie przedstawiają żadnych własnych, co było kiedyś wymogiem klasycznej krytyki.

Samsonowicz powołuje się na początku swojego wykładu na słowa Abelarda z XII w., że ważniejsze są pytania niż odpowiedzi. Nie zauważa tego, że gdy uczeni zadają tylko pytania, to kto inny próbuje na nie odpowiadać. Wówczas historycy występują w roli krytyków i próbują sprowadzić na ziemię tego, który się wychylił. Prowadzi to do życia w bańce niepewności. Nie wiemy, czym jest naród, kto jest Polakiem, kim są Słowianie, jakie jest nasze dziedzictwo. Uczeni tacy jak Samsonowicz próbują nam wmówić, że jedyne co wiemy to, to, że niewiele wiemy. Takie podejście tworzy szerokie pole do różnych spekulacji, nadinterpretacji, a naukowców starają się wyręczać pasjonaci. Nie stosują oni może zbyt rygorystycznie metod naukowych prowadzących do wniosków, że nic pewnego nie da się powiedzieć, ale próbują zbliżyć się do prawdy. Ich celem nie jest krytyka, czy wzbudzanie wątpliwości, ale szukanie odpowiedzi. Może nie tworzenie jedynie słusznej teorii, ale stawianie tez pod dyskusję.

Tak też jest i w nauce, ale nasz profesor ma akurat pasywne podejście i uważa, że nic pewnego o dawnych czasach nie da się powiedzieć. Ciekawe tylko skąd zatem u niego krytyka wielu historycznych hipotez jego kolegów i osób spoza świata nauki, gdy przyjmuje postawę w stylu “może nie wiemy zbyt wiele o danym wydarzeniu, ale z pewnością nie wyglądało to tak, jak to opisuje pan N”. Czyż to nie wygląda na niekonsekwencję? Nagle okazuje się, że coś jednak wiadomo.

Samsonowicz przytacza definicję narodu i pyta kiedy powstała populacja, która przybrała charakter wspólnoty określającej i czującej się Polakami. Większość wyedukowanych ludzi wie jednak, że tworzenie narodu to długi i skomplikowany proces, który praktycznie nigdy się nie kończy. Trudno uchwycić moment kiedy taka świadomość powstała w danym społeczeństwie czy państwie. Ale to nie upoważnia nas do powątpiewania w istnienie narodu polskiego nawet jeszcze przed Mieszkiem, gdy istniała wspólnota lechicka, tylko funkcjonująca pod innymi nazwami. To raczej tylko kwestia semantyki, a nie politologii, czy historii.

Równie dobrze możemy spytać, odkąd istnieją Niemcy? Czy od czasów rzymskiej Germanii, czy od czasów podziału państwa karolińskiego, czy od Bismarcka, a może dopiero od czasów republiki z 1918 roku? Występowali oni pod różnymi nazwami przecież, własnymi i obcymi, jako Germanie, Frankowie, Sasi, Teutoni, Szwabi, Prusacy, Deutsch…ale i Niemcy czy Alemagne.

Ten problem nie dotyczy zatem jedynie Polaków. Równie dobrze można stwierdzić, że skoro szlachta polska uważała się w XV-XVII wieku za Sarmatów, jak nas nazywano na dworach Europy i Azji, to Polaków jako takich wtedy nie było.

Jeśli od czasów Kadłubka większość kronikarzy pisze o Polakach, jako o Lechitach, to czy Polaków wtedy nie było?  Skoro byli Lechici, a przynajmniej ludzie, którzy za takowych się uważali i to pośród szczytów władzy, to czyż nie upoważnia nas to do mówienia, że Polska była Lechią, czyli krajem Lechitów?

Wiele nazw państw, czy narodów ma kilka wersji, których można używać wymiennie.  Przykładowo Wieletów zwano Lutykami, Greków – Hellenami, Rasenów – Etruskami, Niemców – Prusakami, Madziarów – Węgrami itd. Dlaczego zatem nam odmawia się używania zamiennych nazw, jak Sarmacja, Wandalia, Lechia, Polania, czy nawet Germania, która jak wiemy była jedynie terminem geograficznym, obejmującym wiele grup etnicznych.

Dzisiaj mówimy, że jesteśmy Europejczykami, ale to nie oznacza, że nie jesteśmy też Polakami.

Samsonowicz słusznie zauważa natomiast, że o ile około 966 roku był chrzest, to nie narodu, ale władcy i jego otoczenia. Nie zgadzam się z nim, że prości ludzie nie wiedzieli o chrzcie swego władcy. Oni z pewnością o tym musieli słyszeć, ale z początku nie rozumieli, co to oznacza. Mieli się o tym dopiero przekonać w przyszłości, gdy wojska księcia przyprowadzały misjonarzy burzących świątynie, obalających posągi, zmuszających ludzi do przyjmowania chrztu pod groźbą śmierci lub wygnania. Wtedy zrozumieli, co znaczył fakt ochrzczenia księcia i uważali, że ich surowy władca się “zbiesił”. Ci, co mogli walczyli, za namową kapłanów, obrońców rodzimej wiary. Inni natomiast ulegali pod naciskiem działań represyjnych i lakonicznie prowadzonej katechizacji.

Napewno zatem nawet w małej dziurze nad Wisłą, wcześniej czy później nie tyle dowiedziano się o chrzcie władcy, ale też poznano na własnej skórze skutki tej decyzji. To, że chrystianizacja Polski szła opornie, a według mnie nigdy się nie skończyła, to już inna sprawa.

Warto zwrócić uwagę, że to, iż dzisiaj naukowcy po swojemu definiują pojęcie narodu, którego rozumienie zresztą też zmieniało się na przestrzeni wieków, nie determinuje, że przed 1000 rokiem, wspólnota lechicka nie tworzyła narodu. Posługiwano się przecież wspólnym językiem, przestrzegano określonego zbioru praw, łączyła tych ludzi jedna, rodzima religia i poczucie wspólnoty, przy zachowaniu silnych więzi rodowych. Czy ci ludzie byli przekonani o swojej odrębności od innych, a tym samym świadomi byli własnej tożsamości? Zapewne tak. Zwłaszcza w obliczu zagrożeń ze strony obcych, kiedy zmuszeni byli do jednoczenia się i prowadzenia wspólnej polityki wobec najeźdźcy oraz działań wojennych. Czego wtedy broniono? Nie tylko własnych domostw i rodziny, ale też wspólnoty obyczajów, więzi, praw, religii, języka, kultury. Czyli tego, na czym opiera się tożsamość narodowa.

Obecnie uznaje się, że naród, to nie więzi rodowe (genetyczne), ale głównie kulturowe. Ale dawniej naród to była wspólnota pokrewnych rodów. Profesor myli też pojęcie narodu i państwa podając przykład, że w Rzeczpospolitej Obojga Narodów było tylko 40% Polaków, a reszta to Litwini, Rusini, Żydzi, Niemcy. Tworzenie organizmu politycznego o charakterze wielonarodowym, jakim była pierwsza Rzeczpospolita, a dziś jest np. Federacja Rosyjska czy Unia Europejska, nie oznacza, że powstaje nowy naród Europejczyków, jak też nie wszyscy mieszkańcy Rosji czują się i są Rosjanami. Państwo nie determinuje bowiem narodu, a przykład Jugosławii chyba wyraźnie to pokazał.

Samsonowicz mówi o wadze pamięci tworzącej poczucie jedności narodowej. Dlaczego zatem historycy odrzucają pamięć polskich kronikarzy i zapewne większości ówczesnego polskiego społeczeństwa o Lechitach, Wenedach i Sarmatach, jako naszych praojcach? Dlaczego próbuje się zabierać tę pamięć, która jest tak ważna dla poczucia tożsamości narodowej? Kto i po co to robi?

Nasz zasłużony naukowiec nie udzieli nam na to odpowiedzi, bo on “nie wie”, albo woli “nie wiedzieć”.

Słowianie to, według Samsonowicza, ludzie jednego słowa, co już samo w sobie jest przejawem wspólnoty. Choć warto dodać, że pierwotnie zwaliśmy się Sławianami (Sclaveni), od “sławy”.

To, że Słowianie tworzyli sojusze wojskowe z Awarami, Hunami, czy Germanami, o czym wspominają historycy, nie oznacza, że tak powszechne było mieszanie krwi w tamtych czasach, o czym przekonuje nas profesor. Jakoś Samsonowicz nic nie wspomina o badaniach etnogenetycznych, które powinny być mu już znane w 2016 roku, wyjaśniające bardziej te kwestie, aniżeli domysły i nadinterpretacje historyków. Mimo tak asekuracyjnej postawy, nasz wykładowca w tej sprawie zdecydowanie stwierdza, że Słowianie mieszali się ze wszystkimi dookoła.

Wygląda na to, że żadne, silne więzi rodowe, o których wcześniej sam mówił, religia, prawa i obyczaje w tym zakresie nie miały dla nich znaczenia. Chciałbym zauważyć, że należy odróżnić przymuszenie od woli wchodzenia w różnoetniczne związki. Normą było u większości ekspansywnych ludów, wybijanie lub niewolenie mężczyzn, a posiadanie ich kobiet.

Mieszane związki powstawały dawniej najpierw na szczytach władzy, jako akty polityczne. Najczęściej przymuszano do takich małżeństw swoich potomków. Wydanie córki za obcego władcę było aktem przymierza. Lud tego raczej nie praktykował, dlatego zachowywano czystość rodów. Nawet gdy przyjmowano jeńców do wspólnoty, rzadko zdarzały się związki mieszane z ich udziałem.

Dopiero w czasach późniejszych, nieprzymuszane związki różnoetniczne zaczęły się upowszechniać i dopiero w obecnej Unii Europejskiej kreowane są na normę społeczną, choć w wielu kulturach np. arabskiej czy żydowskiej, reprezentowanej także w naszym kraju i całej Europie, wciąż są uważane nawet za grzech przeciw swemu narodowi.

Dalej Samsonowicz zauważa, że “istnieją między historykami zażarte walki” jeśli chodzi o datowanie początków istnienia środowiska, z którego mieli wyrosnąć Polacy. Jedni zakładają, że miało to miejsce 1000 lat przed Chrystusem, a drudzy, że dopiero w IV-V wieku n.e. Różnica, bagatela, 1500 lat.

Niech się zatem ci historycy nie dziwią, że większość Polaków uważa, iż należy uporządkować te sprawy i stąd może tak wiele pozanaukowych teorii w tym temacie.

To, że mieszkańcy Śląska, Pomorza, czy Mazowsza nie czuli się w czasach Mieszka Polakami, nie znaczy, że nie uznawali się oni za członków innej, wiekszej, acz podzielonej później przez chrześcijaństwo, wspólnoty… lechickiej.

Tak jak wielu Rosjan uznaje obecnie Polaków za zdrajców Słowiańszczyzny na rzecz łacińskiego Zachodu, tak dawniej Połabianie, Pomorzanie, czy Mazowszanie Masława uważali Mieszka i Polaków za zdrajców lechickiej jedności i przeniewierców wiary przodków.

Dlatego można w pewnym sensie mówić, że Polska jako Polachia, powstała z chwilą odrzucenia dawnej wiary i lechickiej wspólnoty kulturowej. Polacy byli potomkami Lechitów, ale przestali być spadkobiercami ich dziedzictwa religijno-kulturowego. Z czasem, po podboju pozostałych Lechitów z Pomorza, Połabia i Mazowsza, te podziały zniknęły. Gdy przyłączono Mazowsze i Pomorze do Polski, dawni religijnie podzieleni Lechici byli teraz w tym samym położeniu.

W obliczu rozpadu dzielnicowego i prób niemieckiego podboju naszych ziem, lechickie idee i poczucie dawnej tożsamości odżyły na nowo i zaczęły się pojawiać na dworach oraz u kronikarzy XIII-XIV wiecznej Polski.

W kolejnych wiekach to przekonanie o przedchrześcijańskim dziedzictwie rozwinęło się w sarmatyzm. A, o dziwo, podobnie jak z ideą lechicką, tak i tutaj, jego głównymi propagatorami byli księża – patrioci. Biskupi najwyraźniej już mniej obawiali się w tych czasach reakcji pogańskiej, a tym samym konieczności unikania czy zwalczania wszystkich przedchrześcijańskich idei i dziedzictwa narodowego z tamtego okresu, a bardziej zależało im na budowaniu potęgi kraju, którego władcy usłusznie słuchali rad Kościoła i obdarowywali go licznymi przywielejami. Bogaty kraj to bowiem bogaty Kościół.

Dlatego tolerowano lub wręcz wspierano w kościelnych kręgach wszelkie teorie, idee i inicjatywy zmierzające do tworzenia poczucia jedności pod sztandarami Maryji, nawet za cenę sięgania do pogańskich czasów. Tak samo przecież kontestowano dorobek pogańskiego Rzymu czy Grecji w chrześcijańskim świecie zachodnim.

My natomiast mieliśmy Lechitów, Wandalów i Sarmatów. I to do ich dziedzictwa zaczęto się odwoływać w oficjalnej polityce historycznej, praktycznie do czasów zaborów i rozpadu Rzeczypospolitej. W czasach germanizacji i rusyfikacji oraz późniejszej komunizacji narodu polskiego, stworzono dogmat propagandowy, iż wina za rozpad naszego państwa spoczywa głównie w etosie sarmackin, który miał doprowadzić do zgnuśnienia i rozpasania szlachty oraz wprowadzenia nieefektywnej, jak na owe czasy, zasady liberum veto (100% demokracja). To umiłowanie sarmackiej tradycji i demokracji miało stać się zgubą naszego narodu.

Jest to po części prawda, gdyż, gdyby nie knowania państw ościennych, które nie były w stanie pokonać w boju tego “gnuśnego”, polskiego rycerstwa i wykorzystywania naszego demokratycznego systemu poprzez powszechne przekupstwa posłów, niekoniecznie musiałoby dojść do rozbiorów.

Nie wydaje mi sie, co sugeruje Samsonowicz, że naród skupia się zawsze wokół postaci wodza – władcy. W naszych dziejach znamy okresy panowania 12 wojewodów, czy też gminowładztwa. Co więcej, można założyć, że takie demokratyczne rządy wiecowe, bardziej jednoczyły wspólnotę niż jedynowładztwo. Łatwiej było się też pozbyć jednego złego księcia aniżeli 12 naczelników rodów. Choć i to się niektórym udawało, co znamy z podań Kadłubka o Popielu i wytruciu swoich stryjów, czy też podstępnym wybiciu 30 słowiańskich naczelników przez saskiego grafa Gerona.

Samsonowicz ewidentnie “chwali” nie samego Kadłubka, jako historyka, ale jego patriotyczne motywy uczynienia z Polski państwa o znacznym dziedzictwie i dokonaniach. Dla porównania, jakby go tłumacząc, podaje podobne zabiegi kronikarzy z krajów sąsiednich. Nie można słów Samsonowicza traktować jako zgadzanie się z wszystkimi treściami podawanymi przez Mistrza Wincentego, jak to niektórzy nieopatrznie czynią, w tym i Bieszk.

Profesor wyraźnie ironizuje tutaj pytając retorycznie, czy potrzeba jakichś więcej przykładów, by pokazać wielkość naszego kraju niż te u Kadłubka o pokonaniu Aleksandra Wielkiego, Juliusza Cezara czy Galów.

To, że Samsonowicz referuje zapiski Dzierzwy o pochodzeniu Polaków od biblijnego Jafeta i jego potomka Wandala, czy podobne historie u Kromera, nie oznacza, że się z nimi zgadza.

Nie rozumiem tego błędu myślowego u niektórych, nawet dość inteligentnych ludzi. Sam doświadczyłem takiej pochopnej oceny, gdy w książce “Rodowód Słowian” podawałem różne znane koncepcje na temat pochodzenia życia na Ziemi, w tym ewolucyjną, kreacjonistyczną, czy kosmiczną. Wiele osób do tej pory bezpodstawnie zarzuca mi, że wyznaję tę ostatnią teorię, choć nic takiego nie pisałem. Informowanie o czymś, nie oznacza przecież akceptacji, zwłaszcza, gdy wyraźnie dalej piszę, iż można mówić o połączeniu koncepcji ewolucyjno-kreacyjnej, przy czym niektórzy mogą uznawać za kreatora właśnie obce cywilizacje.

Lecha, jako przodka Polaków, z kroniki Długosza, Samsonowicz porównuje do Eneasza, protoplasty Rzymian. Informuje, że było to poddawane krytyce już w jego czasach, ale kpi, domyślnie z tych, co uważają, że to nie warte uwagi, bo robił to nie historyk, a poeta – Kochanowski.

Naigrywa się też z zapisów kolejnych kronikarzy o bojach naszych przodków Sarmatów, którzy mieli kilkakrotnie pokonać Rzymian.

Samsonowicz nie mówi otwarcie, że traktuje to jako wymysły, ale wynika to z jego wcześniejszych wypowiedzi, artykułów i publikacji i kto zna poglądy tego autora wie, że to tylko taka “zabawna” forma prowadzenia wykładu. Zapewne jest to jego odniesienie się do coraz popularniejszej wówczas (2016) odświeżonej teorii Wielkiej Lechii (po ukazaniu się pierwszej książki J. Bieszka), która, jak nam tłumaczy profesor, nie jest niczym nowym. Dawnych kronikarzy polskich też możnaby nazwać turbolechitami, co wynika z podtekstu wypowiedzi Samsonowicza.

Nasz wykładowca stara się przekonywać, że to nie język jest wyznacznikiem narodu, co argumentuje istnieniem dialektów regionalnych różnych od polskiego języka literackiego. Nie bierze jednak pod uwagę, że te odmiany lokalne pochodzą z jednego pnia, który jest akurat ważnym łącznikiem wspólnoty słowiańskiej, z której wyodrębniły się poszczególne narody, rozdzielone geograficznie i politycznie. To przez ten podział nastąpiło różnicowanie się słowiańskich języków regionalnych, a później narodowych.

Myli się też, twierdząc, że powiązania rodowe nie decydują o kształtowaniu się narodu. Argumentuje to istnieniem w jednym państwie wielu nacji, czym chyba nieświadomie potwierdza, iż państwo a naród nie są równoważnymi pojęciami. Dlaczego zatem używa takiego argumentu skoro zapewne zna dużo przykładów państw wielonarodowych, o czym wcześniej wspominałem?

Jeżeli pozornie skromny Samsonowicz mówi, że nie będzie się wypowiadał na temat tego, co było nad Wisłą w czasach Galla Anonima, bo nie ma wiedzy i kompetencji w tym zakresie, to w takim razie kto może to zrobić? Nikt? Moim zdaniem, skoro historyk jest bezradny, to należy odwołać się do innych dyscyplin, jak archeologia, lingwistyka, etnogenetyka, antropologia itd. Przy takiej postawie proszę się nie dziwić, że ludzie sami zaczynają szukać odpowiedzi. Może nie zawsze są one właściwe, ale próbują poznawać prawdę, a nie rejterują w bezpieczną strefę “nihil novi”.

Samsonowicz uważa, że kształtowanie polskiej tożsamości rozwinęło się dopiero w XIII wieku wraz z lokacją miast na prawie niemieckim. Jak podaje, wtedy też zaczęto pisać po polsku w sądach, co miało być bardzo ważnym czynnikiem tego procesu. Jak się to ma, do jego wcześniejszego twierdzenia, że język nie ma zbytniego wpływu na tworzenie się i wyróżnianie narodu, tego nie tłumaczy.

Co więcej, nie zauważa też, że wraz z rozwojem samorządności miejskiej, a tym samym rozmywania się władzy centralnej, zaistniała potrzeba funkcjonowania idei scalającej ludzi w jedną wielką wspólnotę narodową. Taką ideą była właśnie Kadłubkowa Lechia, czyli powrót do korzeni.

W pewnym miejscu Samsonowicz kpi, że mało kto rozumie dawną polszczyznę, co ma być argumentem, że skoro język się zmienia, to nie należy go łączyć z narodem. Znów nie bierze pod uwagę innych aspektów tego problemu. A mianowicie to, że naród też ulega zmianom. Inni byli bowiem Polacy 500 lat temu, a inni są teraz. Mają nowe doświadczenia, które ich jeszcze bardziej zjednoczyły. Nie dali sobie odebrać ani pamięci, ani języka, ani szacunku wobec przodków. Dlatego przetrwali jako naród, mimo że 123 lata nie mieli własnego państwa.

Tacy Serbowie Łużyccy nie czują się Niemcami, ale Wendami, mimo tysiąca lat germanizacji. Scala ich pamięć, język i tradycja oraz powiązania rodowe. To samo można powiedzieć o Żydach, którzy przetrwali jako wspólnota przez 2000 tysiące lat w bezpaństwowej diasporze. Co ich łączyło i pozwoliło się odrodzić jako naród po II wojnie światowej? Może każdy niech sam spróbuje znaleźć na to odpowiedź, skoro pan profesor o tym zapomina.

Samsonowicz podaje przykład tytułu utworu “Żołtarz Jezusów” z końca XV wieku drwiąc, że chyba mało kto wie o co tu chodzi. Skoro profesor nie wie czym może być staropolski “żołtarz” – żalny ołtarz, to też pewnie nie wie, co znaczyć może współczesne słowo “wortal” – portal wertykalny (tematyczny), czy inne wyrazy tworzone na podobnej zasadzie.

Ten wybitny historyk nie zna, jak twierdzi, staropolszczyzny, ale za to widzimy, że dobrze operuje gwarą podwórkową. Stwierdza bowiem, że jego ulubiony król Kazimierz Wielki “zaliczył” wiele pań, w tym Polkę, Żydówkę, Węgierkę, Niemkę, Rusinkę, “nie mówiąc tam jeszcze o innych rozmaitych grupach pośrednich”.

Nijak się ma do problematyki związanej ze zrozumieniem terminu narodu, rozprawianie profesora o obcym pochodzeniu naszych władców. To, że rządził w naszym kraju Litwin, Węgier, Sas czy Szwed nie ma przełożenia na to, że jako naród coś na tym traciliśmy. O ile oczywiście taki władca nie prowadził polityki wynaradawiania, jak np. Zygmunt III Waza, który wciągnął nas w wyniszczające wojny o tron… szwedzki, jako generał jezuitów walczył z reformacją, a na dodatek kazał spalić niepoprawne politycznie dzieła, w tym m.in. cały nakład “Roczników” Długosza.

To, że pojedyńczy członkowie polskiego narodu mieli korzenie litewskie – Mickiewicz, czy częściowo niemieckie – Kopernik, nie świadczy o tym, że naród polski jest pojęciem płynnym. Samsonowicz znów myli terminy naród, a obywatele. Można być obywatelem Francji, ale czy od razu z marszu ktoś przez to staje się Francuzem. Może dziś, z formalnego punktu widzenia, ale dawniej rozumiano to inaczej.

Czy wszyscy Żydzi mieszkający w Polsce czuli się Polakami? Nie sądzę. Tylko część z nich ulegała asymilacji, zmieniała nazwiska na polskie, posługiwała się polskim językiem, a nawet przyjmowała chrześcijaństwo, czyli zmieniała swoje zwyczaje kulturowe. Bez powiązań rodowych stawała się Polakami, nie dzięki zamieszkiwaniu w jednym kraju, ale poprzez adaptację do polskiej kultury. Dawniej jednak to nie wystarczało, by kogoś uznano za pełnoprawnego członka społeczności rodowej, będącej zalążkiem narodu. Akceptowano takie osoby i doceniano ich wolę zostania Polakiem, ale czy aby napewno uważano, że są oni tacy sami jak członkowie znakomitych rodów szlacheckich z tradycjami?

Gdyby tak istotnie było to nie prowadzono by międzynarodowych sporów o to, czy Kopernik, Mickiewicz, Skłodowska i im podobni byli Polakami. Dlaczego Niemcy nie uważają Kopernika za Polaka, a Litwini uznają Mickiewicza za swojego. Ano dlatego, że nie ma czystości pojęcia narodowości w ich przypadku, o czym świadczy ich mieszane pochodzenie, niepewność używanego języka, dyskusyjny związek z państwem w jakim mieszkali oraz inne czynniki.

Jeżeli Mickiewicz deklarował, że jego ojczyzną jest Litwa i stamtąd rzeczywiście pochodził, to nie ma się co dziwić, że Litwini go uznają za rodzimego poetę. Polskiego państwa wtedy nie było, więc w wielu starszych wydaniach encyklopedycznych można znaleźć informację, że Mickiewicz był jednak poetą… rosyjskim. To, że pisał po polsku i walczył o Polskę, jak widać nie wszystkim wystarcza. Gdybyśmy tylko na podstawie sympatii narodowych, czy deklaracji mieli decydować kto jest kto, to takiego Nitzche powinniśmy uznać za… Polaka, bo sam się za takiego uważał.

Przypomina mi się tutaj stary dowcip, gdy amerykański szpieg udał się do Rosji i gdzieś w zapadłej wsi nieopodal jego zrzutu spadochronowego, podczas libacji alkoholowej z lokalsami stara im się udowodnić, że on Ruski. Oni jednak mu nie wierzą, bo choć mówi jak Ruski, pije jak Ruski, a co więcej cytuje Puszkina, to jednak widzą, że on…czarny.

Amerykanie i coraz więcej Europejczyków tego nie rozumie. Co więcej, dzisiaj tego typu żarty mogą być uznawane za niepoprawne politycznie. Rosjanie natomiast nie rozumieją dlaczego Amerykanie protestują, że w serialu Czarnobyl nie gra żaden Afroamerykanin. Przewrażliwieni Jankesi uznają to za dyskryminację rasową, przejaw nacjonalizmu, szowinizmu i innych -izmów. Dziś chcą być świętsi od papieża, aby prawdopodobnie zatrzeć złe wspomnienia o rzezi Indian, jakiej dokonywali ich przodkowie z wiadomych powodów.

Ten sam problem mentalny mają obecnie także Niemcy, którzy pragną zatrzeć traumę po holokauście i naziźmie, dlatego próbują tworzyć w Europie i u siebie w kraju społeczeństwo wielokulturowe i ponadnarodowe lub wręcz antynarodowe. Czy się to uda, zobaczymy. Osobiście mam wiele obaw z tym związanych, ale to już temat na oddzielny artykuł.

Na koniec Samsonowicz niefortunnie stwierdza, że podczas zaborów “nas nie było”. Muszę to sprostować. Nie było państwa polskiego, ale nie narodu. Mimo germanizacji i rusyfikacji przetrwaliśmy  bez tegoż państwa, dzięki poczuciu wspólnoty, pamięci, więzi rodowej, kulturze, tradycji, językowi.

Według mnie, można zatem wnosić, że im więcej jest tych czynników, tym silniejsza więź. Istnienie wodza, państwa czy wspólnej religii może dodatkowo wzmacniać poczucie tożsamości narodowej, ale nie jest wystarczające. Im mniej tych elementów wiążących, tym bardziej pojęcie przynależności narodowej się rozmywa.

To, że naród polski wraz z litewskim stworzyły pierwszą w Europie Unię na drodze pokojowej nie oznacza, że powstał jakiś nowy naród Rzeczpospolitan. Obywatele jednego państwa mogą być przedstawicielami różnych narodów. Chwała nam, że Rzeczpospolita nie prowadziła żadnych restrykcyjnych akcji polonizacyjnych wobec mniejszości narodowych. To, że polski stał się wówczas “lingua franca” w tej części Europy wynikało głównie ze względów praktycznych i po części politycznych.

Warto przypomnieć, że Polacy uważali się wtedy za Sarmatów, którymi mieli być także Bałtowie, co miało być właśnie wspólną płaszczyzną więzi narodowej między Polakami a Litwinami, opartej na wspólnych korzeniach i dziedzictwie.

Jak wiemy, co potwierdzają językoznawcy i inni uczeni, istniała dawniej bałto-słowiańska wspólnota językowo-kulturowa. Unia polsko-litewska była zatem odnowieniem tej dawnej więzi, a nie tworzeniem sztucznie jakiegoś tymczasowego przymierza polityczno-wojskowego.

Słusznie natomiast Samsonowicz zauważa, że Rzeczpospolita Obojga Narodów może stanowić wzorzec dla dzisiejszej Europy.

Nasz uczony nie uznaje Mieszka za wikinga i przytacza dyskusyjną teorię P. Urbańczyka o morawskim pochodzeniu pierwszego chrześcijańskiego władcy Polski. Uważa, że wikingowie na ziemiach polskich byli tylko najemnikami. I tu musimy przyznać profesorowi rację.

Nie można się natomiast zgodzić z jego twierdzeniem, że naszym najlepszym towarem eksportowym byli ludzie, jako niewolnicy i najemnicy do obcych armii.

O ile faktem jest, że Słowianie zaciągali się do wojska sąsiednich czy dalszych krajów, o tyle nie znamy żadnych źródeł potwierdzających, by Piastowie handlowali ludźmi. I o tym tak znamienity historyk, jak Samsonowicz, powinien wiedzieć.

Mieliśmy natomiast wiele produktów poszukiwanych na rynkach nie tylko Europy, ale i dalekiej Azji, a mianowicie bursztyn, a także sól, cynę, wyroby żelazne z dymarek, skóry, futra, miody, zboże itd.

Jako utytułowany historyk, pan Samsonowicz powinien też znać fakty, że podziały wewnętrzne i walka o władzę nie są wyłacznymi cechami Polaków, czy też Słowian, co sugeruje, ale także innych narodów. Wystarczy wspomnieć walki o władzę Ottonów z rodu Ludolfingów, podział państwa karolińskiego, wojny domowe na Rusi, wiekowe podziały i rywalizacje książąt niemieckich czy włoskich, zabójstwa papieży i okresy dwupapiestwa (Rzym i Awinion), i tak dalej i tak dalej. Przykłady można mnożyć, a utrwalanie takich stereotypów nie wiadomo czemu ma służyć. Jeśli szukaniu zgody narodowej, to w porządku.

Pan profesor nie umie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w naszym narodzie zawsze była jakaś grupa pokrzywdzonych. Podaje przykład hitleryzmu, który powstał w Niemczech na bazie poczucia skrzywdzenia po Pierwszej Wojnie Światowej. Pyta jednak, dlaczego natomiast w Niemczech wcześniej trudno dostrzec podobne tendencje, a w Polsce zawsze była jakaś grupa “cierpiętnicza”?

Odpowiedź jest prosta, panie profesorze, i każdy, kto ma choć podstawową wiedzę historyczną, potrafi to wytłumaczyć. Mianowicie, po pierwsze naród niemiecki to stosunkowo młode zjawisko polityczno-społeczne i na przestrzeni dziejów nie raz funkcjonował on w ramach różnych organizmów państwowych. Można powiedzieć, że tak naprawdę dopiero od czasów Bismarcka możemy mówić o narodzie niemieckim jako takim. Zatem Niemcy niewiele lat po samookreśleniu narodowym doświadczyli poczucia krzywdy po Traktacie Wersalskim, rozpętali więc drugą wojnę światową, by to sobie skompensować i teraz mają traumę oraz uważają się za ofiary przesiedleń i roszczeń w sprawie odszkodowań.

My natomiast, jako naród, mamy zdecydowanie dłuższą historię i dużo więcej złych doświadczeń na koncie, jak wprowadzana mieczami krzyżowców chrystianizacja, rozbicie dzielnicowe, potop szwedzki, zabory, przegrana kampania napoleońska, obie wojny światowe toczone na naszym terytorium, okupacja hitlerowska, reżim komunistyczny. To może, panie profesorze, wywołać w narodzie poczucie cierpienia, bo takim cierpieniem było.

Wyraźne drwiny publiczności z polskiego “machania szabelką” wynikają widocznie z kompletnego niezrozumienia przez tych ludzi, dlaczego naszemu narodowi udało się przetrwać. A prawda jest taka, że to dzięki odwadze, heroizmowi i tradycji polskiego oręża oraz zrywom narodowym i ofiarze krwi złożonej przez jakże wielu z tych “machaczy szabelką”, nadal istniejemy, jako jeden dumny naród oraz mamy swoje państwo.

Niestety nasze “elity” i “autorytety” próbują nam wmówić, że lechityzm, sarmatyzm, powstania oraz inne ruchy niepodległościowe, antyrosyjskie, antyhitlerowskie, czy antykomunistyczne, to frajerstwo. Naród z tak długą pamięcią, o której mówił pan profesor, nie jest jednak głupi.

Może wielu dawało i nadal daje się otumanić. Może część wierzy w powtarzane od lat kłamstwa na temat naszej historii i ulega wciąż żywej propagandzie rodem z czasów zaborów, nazizmu i komunizmu. Ale, gdy zaistnieje konieczność i przyjdzie pora bronić polskości, wierzę, że kolejny raz wielu z nas odrzuci podziały i stanie razem przeciw wspólnemu wrogowi.

Dalej Samsonowicz, odpowiadając na pytania, stwierdza, kolejny raz odwołując się do podtekstów seksualnych, że Piastowie “byli otwarci na współpracę międzynarodową, zwłaszcza w zakresie kontaktów damsko-męskich”. Pan profesor, jako erotoman-gawędziarz, kpi tutaj dodatkowo z mitu piastowskiego rodu, istotnego dla tworzenia tożsamości narodowej w pierwszych wiekach po przyjęciu chrześcijaństwa. Znów asekuracyjnie twierdzi, że niewiadomo jak to z tymi Piastami było naprawdę.

Jakoś tymi wątpliwościami i pytaniami, zgodnie z maksymą Abelarda, nie widać, by historycy zbliżali się do prawdy, a wręcz można odnieść wrażenie, że się od niej oddalają. Ludzie nie oczekują od historyków odpowiedzi “nie wiem”. Trudno kogoś, kto tak odpowiada, uznawać za autorytet. Ludzie potrzebują kogoś, kto im poda wiarygodną opowieść o dawnych czasach, bohaterach, korzeniach, tradycji, ale też wyjaśni zawiłe dzieje i wytłumaczy dlaczego ich przodkowie musieli tyle wycierpieć, byśmy mogli żyć w niepodległym kraju.

Ironizujący historycy, pokroju Samsonowicza, mimo pewnej kultury wypowiedzi, właściwej dla przedstawicieli tzw. starej kadry, nie potrafią jednak znaleźć się w obecnej rzeczywistości. Nie rozumieją potrzeb czasu. Zdają się żyć w innej przestrzeni. Ten stoicyzm i swego rodzaju historyczny agnostycyzm powodują ich wyalienowanie społeczne.

Nawet na sali widać ludzi, którzy by chcieli robić jakąś rewolucję społeczną, bo nie dają zgody na to, co się dzieje w kraju, a profesor odpowiada, że takie podziały były także okresie międzywojennym, co doprowadziło do wojny światowej. Ma nadzieję, że teraz do czegoś podobnego nie dojdzie, ale nie wie jak temu zapobiegać. A to właśnie, moim skromnym zdaniem, także rola elit naukowych, a nie tylko politycznych, społecznych czy biznesowych w Polsce.

Zadziwiające są słowa Samsonowicza, z których jasno wynika, że wątpi on czy jesteśmy lepsi od innych narodów, co według niego można samemu ocenić patrząc na to, co się obecnie dzieje w kraju.

Już samo stawianie sprawy w kategoriach porównawczych, który naród jest lepszy, a który gorszy, wskazuje na dość sceptyczne poglądy profesora wobec wartości moralnych polskiego narodu. Zamieszanie wokół konstytucji czy sądów chyba nie uprawnia do wygłaszania tak skrajnych poglądów, i to przez naukowca, a nie polityka.

Polsce potrzeba raczej wiary w to, że mamy zdolności do zawierania sojuszy ponad podziałami, a nie skłonności do kłótni. Należy przypominać o tradycjach konstytucjonalizmu polskiego, o czym pan profesor nawet się nie zająknął. A przecież wie, że to akurat Polacy stworzyli pierwszą konstytucję w Europie, a drugą w świecie po amerykańskiej.

Pan Samsonowicz zapomina też, że nasza historia nie wskazuje na to, by kiedykolwiek nasz naród czuł się jakoś lepszy od innych, zwłaszcza na tle przekonań narodów sąsiednich w tym zakresie. Nie podbijaliśmy jakoś specjalnie innych krajów i narodów, nie splamiliśmy się kolonializmem, nie tworzyliśmy dyktatorskich imperiów, nie prowadziliśmy okupacji czy zaborów na taką skalę jak nasi sąsiedzi. Nie dlatego, że byliśmy za słabi, ale to nie leży w naszej naturze.

Taki Sobieski przecież kompletnie nie wykorzystał zwycięstwa pod Wiedniem, a mógł podbić wtedy całą Europę, co zapewne, by uczynił cesarz austriacki, niemiecki czy rosyjski, gdyby dysponował taką siłą. Nam wystarczyła satysfakcja z ocalenia Europy. Z wdzięczności  Austriacy za 100 lat byli jednym z zaborców Rzeczpospolitej i o dziwo tylko pobita przez nas Turcja nie uznała rozbiorów.

Podobnie zaniedbali temat Batory pod Moskwą i Piłsudski. Zamiast spalić stolicę, pozabijać wszystkich mężczyzn i zniewolić kobiety, panowie szlachta zaczęli szukać jakiegoś namiestnika, a wojska Piłsudskiego wycofały się wychodząc z założenia “no to im pokazaliśmy kto jest górą”, potem był potrzebny “cud nad Wisłą “. Nie tak się buduje imperia. Sam bym tak nie zrobił, ale znam wystarczająco historię i jako politolog wiem, że przez takie zaniechania Syberia dzisiaj nie jest nasza.

Sugerowanie Polakom, że czują się lepsi, choć nie są, kompromituje pana profesora i powinien on uważać z tego typu insynuacjami, by zachować swój autorytet.

Osoba z sali słusznie zauważyła, że mimo mitu o naszej kłótliwości, de facto w Polsce nie było wojen domowych o skali znanej z innych krajów europejskich. Profesor jednak przytacza powstania kozackie, które w sumie dotyczyły kształtowania się odrębności etnicznej przodków Ukraińców, jakieś walki Leszczyńskiego o tron i wojnę Chodkiewicza z konfederatami. Przyznaje co prawda, że temu hetmanowi żal było pobitych rodaków, co dziwi profesora. Podaje też zapiski z “Pamiętników” Paska, że tym z południa Polski toby łby poucinał, co w sumie nijak się ma do tego, co zasugerował pytający. Jedność narodowa, zwłaszcza w obliczu zagrożenia, jak nas uczy historia, a nie – jak widać – panowie profesorowie, była zawsze cechą narodową.

Może stosowaliśmy nieefektywne formy demokracji, czy prowadzenia wojen, jak na tamte czasy (pospolite ruszenie, liberum veto). Ale właśnie te zasady świadczyły o naszej odmienności. Zgoda narodowa i wymagana jednomyślność podejmowania decyzji, była od dawien dawna naszą cechą narodową, jeszcze od czasów demokracji wiecowej. Z kolei brak stale zmobilizowanego wojska świadczył, że nasz naród i państwo nie miało charakteru zaczepnego, a obronny.

Co więcej, wiele razy ratowaliśmy Europę nie oczekując nic w zamian. Sobieski uchronił nas przed pochodem islamu, a Piłsudski – komunizmu. Zapłaciliśmy za to zaborami i sowiecką okupacją.

Dlatego panie profesorze zamiast wić się jak piskorz przy odpowiadaniu na tego rodzaju pytania, powinien pan podawać ludziom fakty, a nie wybrane historyjki bez zbytniego odniesienia do tematu. Tego oczekujemy od historyków.

Jeśli chodzi o Sclavinię, o której mówi jeden z uczestników spotkania, to oczywiście nie można jej utożsamiać z Polską, gdyż nasz kraj (wtedy jeszcze funkcjonujący pod inną nazwą) był tylko jednym z wielu księstw skonfederowanych w ramach większego organizmu polityczno-wojskowego ludów słowiańskich. Turbolechici nazywają tę strukturę Wielką Lechią.

W 2016 roku Samsonowiczowi nie przeszła jeszcze ta nazwa przez gardło, ale obecnie, po Kongresie Miediewistów Polskich, gdzie stwierdzono, że należy walczyć ze zjawiskiem turbosłowiaństwa, wielu naukowców zaczyna bawić się w inkwizytorów i piętnować samą ideę, jak też jej zwolenników. Nie ma dyskusji, ale jest wyśmiewanie i właściwe dla Samsonowicza – ironizowanie, a także ostracyzm środowiska wobec uczonych “flirtujących” z turbolechickimi poglądami, uznanymi przez “naukowy sobór” za szkodliwe. Przez to wezwano do “świętej wojny” z tą herezją i jej głosicielami. Mamy więc kolejną, miejmy nadzieję, bezkrwawą domową wojenkę o imponderabilia. Kto na tym straci, a kto zyska zobaczymy.

Pod koniec spotkania Samsonowicz już otwarcie stwierdza, że pamięć jest najważniejsza dla budowania tożsamości narodowej, ta prawdziwa, jak i wymyślana, w rodzaju zwycięstw nad Aleksandrem Wielkim.

Zgadzam się z nim tutaj w całej rozciągłości. Dlatego trudno zrozumieć te agresywne postawy historyków wobec w sumie niewinnego zjawiska turbolechizmu, czyli pasjonatów, którzy pragną zainteresować ludzi naszą historią, korzeniami. Czy to tylko zazdrość naukowców o popularność lechickich autorów i wysokie nakłady ich książek (wcześniej wielu z nich wydawało swoje prace własnym sumptem, często chałupniczo, o czym się zapomina), obawa o utratę autorytetu, czy coś więcej?

To zdanie jednak potwierdza jednoznacznie, to co wcześniej napisałem, że na początku wykładu, mówiąc o naszej chwale i zwycięstwach z Grekami, Rzymianami i Galami, Samsonowicz ironizował. Nie wiem czemu Bieszk przegapił ten fragment z końca wykładu jednoznacznie to prezentujący i cytuje Samsonowicza w swojej książce, jako przykład potwierdzenia przez autorytety naukowe treści z polskich kronik. Daję to temu, skąd inąd poważanemu przeze mnie autorowi, pod rozwagę.

Mimo, że mam wątpliwości wobec Kroniki Prokosza, czy kilku dyskusyjnych tez autora, szanuję go za mrówczą pracę na rzecz przybliżenia zapisów polskich kronik i zagranicznych mówiących o naszych dziejach oraz wywołanie boomu na czytanie książek historycznych i poznawanie naszej przeszłości oraz dziedzictwa. Chwała mu za to. Tym bardziej dziwi, że tenże Bieszk dał się zwieść Samsonowiczowi i nie rozpoznał jego ironii. Może jest przyzwyczajony do tego, że poważni naukowcy przedstawiają fakty i swoje opinie w prosty, a nie tak zawoalowany sposób.

Trudno się zgodzić z Samsonowiczem, że poczucie polskości praktycznie ukształtowało się dopiero w XX wieku (wcześniej mówił o XIII w.). Chyba, że założymy, iż nasi przodkowie czuli się przedtem bardziej Sarmatami lub Lechitami, aniżeli Polakami (Polachami).

Przykro mi, że tak zasłużony historyk, uczeń znakomitego A. Gieysztora, nie potrafi lub nie chce odpowiedzieć na wiele prostych pytań. Jego ironiczna i asekuracyjna postawa mnie kompletnie nie przekonuje. Od takich autorytetów powinniśmy oczekiwać czegoś więcej.

Z drugiej strony szacunek dla profesora za dystans do wielu rzeczy i spokój, czego niektórym “młodym orłom” brakuje.

 

10.12.2019

Tomasz J. Kosiński

 

 

Turbogermańska Słowiańszczyzna, czyli współczesna krucjata przeciw neosłowiańskim ideom

Krucjata

Zainteresowanie Słowiańszczyzną i historią Polski, dawnej Lechii, rośnie w niebywałym tempie, głównie dzięki popularnym książkom Janusza Bieszka, blogowi Czesława Białczyńskiego, filmom na YT Pawła Szydłowskiego, Mariana Nosala, Eddiego Słowianina i innych oraz licznym pasjonatom prowadzącym blogi, grupy dyskusyjne i strony na portalach społecznościowych.

Oczywiście należy do wielu podawanych na tych kanałach treści podchodzić z pewną ostrożnością, gdyż wśród szeregu ciekawostek i odkrywanych faktów, jakie podają liczni fascynaci tematu, uznawani przez oficjalną narrację za turbolechitów czy turbosłowian, jest też niestety sporo niesprawdzonych informacji lub nadinterpretacji. Jednak całość tego prosłowiańskiego nurtu, moim zdaniem, pozytywnie wpływa na wzrost zainteresowania społeczeństwa historią i naszym dziedzictwem oraz czytanie książek i zdobywanie wiedzy z różnych źródeł (samokształcenie).

Niestety jest też i druga strona tego medalu, a mianowicie ta dezinformacyjna. Wśród grona filosłowiańskich blogów, stron i grup dyskusyjnych, a także artykułów i publikacji znajdują się wciąż takie, które z uporem wciąż propagują turbogermańską wersję historii, m.in. z wizją prymitywnej Słowiańszczyzny, skompromitowanymi teoriami (allochtoniczną i pustki osadniczej), czy też dogmatami o niepiśmienności Słowian przed misją Cyryla i Metodego lub nieznajomości pisma runicznego.

Widać tam też antylechicką nagonkę, niesamowite przejawy agresji wobec zwolenników tej, w sumie, niewinnej teorii historycznej, jakich wiele, oraz powtarzanie propagandowych schematów rodem z czasów germanizacji i Kulturkampfu.

O ile takie fejsbukowe grupy, jak “Raki pogaństwa” czy “Imperium lechickie to bzdura” wyraźnie powstały i istnieją dla beki i trudno tam o rzeczową dyskusję (zamiast czego każda osoba o odmiennych poglądach zostaje obrzucona wulgarnymi wyzwiskami narażając się jednocześnie na zmasowany hejting swojej osoby i działalności na wszelkich możliwych kanałach, jak negatywne oceny prowadzonych stron, paszkwilowate recenzje, chamskie komentarze pod postami na prywatnym profilu lub nawet pogróżki), o tyle pozornie słowiańsko wyglądające strony, jak Słowiańska moc (Pietja Hudziak), Mitologia Słowiańska (Michał Łuczyński), czy Pijana Morana (Ola Dobrowolska), uskuteczniają zawoalowaną turbogermańską propagandę. Pod fałszywą flagą promocji dawnej, rodzimej kultury, utrwalają one kłamliwe dogmaty, skłócają środowisko i prowadzą de facto, może czasem nieświadomie, antysłowiańską działalność, podobnie jak akademicy w stylu L. Moszyńskiego, M. Parczewskiego, J. Strzelczyka, czy D. A. Sikorskiego.

Co gorsza, prym w tej kontrowersyjnej aktywności, szkodliwej dla odrodzenia kultury naszych przodków i poznania prawdy o przeszłości i utraconym dziedzictwie Słowiańszczyzny, wiodą niektórzy rodzimowiercy, nota bene skłóceni między sobą i reprezentujący grupy rekonstrukcyjne zwalczające się nawzajem. To oni niestety wraz z akademikami, kato-narodowcami, lewicowymi działaczami i innymi zacietrzewionymi antylechitami, stanowią główny trzon i ostoję pangermańskiej propagandy w naszym kraju.

Te wszystkie grupy, poglądowo różne, jakoś łączy wspólna sprawa, którą jest walka z działaniami związanymi z przywróceniem prawdy o naszych dziejach i budową neosłowiańskiej tożsamości opartej na wiedzy o naszej, dumnej historii, także z czasów przedchrześcijańskich.

Prawicy i narodowcom nie jest taka opcja na rękę, gdyż opierają się oni na pozycji kościoła katolickiego, dla którego czasy pogańskie to samo zło.

Lewica, sympatyzująca z Rosją, i z pozoru postępowi liberałowie, zapatrzeni są natomiast w Niemcy, jako gwaranta realizacji unijnej polityki zmierzającej do budowy społeczeństwa multikulturowego, odnarodowionego i permanentnie kontrolowanego, pod płaszczykiem walki z nietolerancją i nacjonalizmem. Tu wyłania się na horyzoncie odbudowa niemiecko-rosyjskiego sojuszu, mającego charakter odwiecznej próby podziału władzy w Europie przez te oba postimperialne kraje. Dla nich jakaś tam Lechia i słowiaństwo to, o ironio, rasizm i neofaszyzm (sic!).

O ile, akademicy są zróżnicowani politycznie, to faktycznie reprezentują oba powyższe ugrupowania. Dodatkowo chronicznie obawiają się utraty autorytetu, więc stanowią intelektualny fundament opozycji wobec lechickich i neosłowiańskich teorii oraz wszelkich działań z nimi związanych.

Z kolei spora grupa rodzimowierców opiera się na polityce historycznej prowadzonej przez tychże działaczy politycznych, aktywistów i uczonych, a przez to idzie z nimi pod rękę w tej, nowej krucjacie przeciwko Wielkolechitom i turbosłowianom.

Neosłowiaństwo tym samym staje się ruchem antysystemowym, wrogim dla istniejącego układu politycznego w naszym kraju. Stąd tyle ataków na jego zwolenników i prób ich dyskredytacji. To swoista krucjata na neosłowian ponad podziałami, a wśród tych kato-niemiecko zorientowanych współczesnych “krzyżowców” nie brak osób, którzy nie za bardzo, mniej lub bardziej świadomie, wiedzą czym jest dobro Polski i w czyim interesie występują.

Co jednak istotne, mimo takiej zmasowanej akcji propagandowej, prosłowiański prąd nabiera na sile. Wydawać się wręcz może, że te wszystkie politycznie ukierunkowane i dość agresywne działania wymierzone w filosłowian, zamiast rozbijać, jeszcze bardziej motywują i jednoczą to środowisko. Im większa nagonka, tym bardziej ich zdaje się przybywać. A, co ważne, zaczynają się oni jednoczyć tworząc nowe ugrupowania społeczne, akcje informacyjne, spotkania, konferencje, czy prowadząc zintensyfikowaną działalność informacyjno-popularyzacyjną w Internecie i poza nim.

Muszę przyznać, że mnie osobiście akurat najbardziej razi ta mniej lub bardziej zakamuflowana, czy też ignorancka postawa niektórych rodzimowierców, którzy neosłowian uważają chyba nawet za większych wrogów niż pangermanów lub katolików.

Jeśli trudno się dziwić wrogości wobec turbosłowiańskich idei ze strony kato-narodowców, lewicowych aktywistów, czy filoniemieckich akademików, to plucie na ludzi i koncepcje prosłowiańskie przez progermańsko nastawionych lub kompletnie nieuświadomionych rodzimowierców, paskudzących właściwie to samo gniazdo, stawia ich wiarygodność poglądową pod znakiem zapytania. Chyba gdzie indziej powinni oni szukać swoich wrogów i skupiać się na innych działaniach, a nie tracić energię na walkę i próby ośmieszania ludzi z jednego, szeroko rozumianego neosłowianskiego środowiska.

Jaskrawym przykładem nieporozumień w tej kwestii jest chociażby dość pożyteczna działalność Igora Górewicza, który związany jest z ruchami narodowymi, propaguje rodzimowierstwo i prowadzi działania rekonstrukcyjne, a jednocześnie uznaje teorie turbosłowiańskie za naiwne i wręcz szkodliwe, wrzucając jakby wszystkich ich zwolenników do jednego worka. Nie zauważa, że niektóre propagowane przez niego tezy, np. o małym udziale wikingów w tworzeniu państwowości piastowskiej, czy ich niewielkim wpływie kulturowym na Słowian, co mają potwierdzać przytaczane przez niego wyniki badań naukowych m.in. z Wolina, Ciepłego czy Birki, mają akurat dla niektórych także turbosłowiański charakter i odcinanie się od tego przez niego różnymi komentarzami czy deklaracjami niewiele tu zmieni. Także ze Smarzowskiego, który planuje nakręcić serial o Słowianach w czasach przedchrześcijańskich zrobiono już turbosłowianina usilnie atakującego Kościół kreowany na ostoję polskości. Górewicz został zresztą zaproszony przez tego reżysera do grona konsultantów tej produkcji.

Wyraźnie antylechicką postawą wykazuje się inny rodzimowierczy bloger Opolczyk, który równie zaciekle walczy z turbokatolami, co i Bieszkiem, Białczyńskim, czy Szydłowskim. Jego kompanem w wyprawie krzyżowej przeciwko Wielkolechitom mógłby być też niejaki Gajowy Marucha, co prawda, zadeklarowany katolik, promujący swego czasu cenne prace Tadeusza Millera i Winicjusza Kossakowskiego, ale przecież nie pierwszy raz jednak w historii “wróg mojego wroga może być moim przyjacielem” .

Zabawne jest też to, że niektórzy zatwardziali filogermanie ze środowiska naukowego łatkę turbosłowianina przyczepiają ostatnio wszystkim propagatorom teorii niezgodnych z dogmatyczną wersją historii. Dostało się m.in. dr. P. Makuchowi piszącemu o podobieństwach kulturowych Słowian i Sarmatów (choć to dawna koncepcja naukowa m.in. propagowana przez T. Sulimirskiego), prof. M. Kowalskiemu za wnioski z badań etnogenetycznych podważające teorię allochtoniczną, historykowi A. Dębkowi za propagowanie podobnych świadectw genetycznych i zapomnianych faktów z naszych dziejów, czy nawet prof. P. Urbańczykowi za teorię morawską pochodzenia Piastów świadczącą o pewnej formie kontynuacji państwowości na terenach zachodniej Słowiańszczyzny i tezy o rozległej obecności Słowian w Skandynawii.

Najśmieszniejsze jest to, że ci co najbardziej krzyczą i krytykują innych, sami pozycjonują się na barykadach zatwardziałych turbogermanów, czyli nakręconych na filoniemiecką narrację obowiązującą w Polsce od czasów zaborów. Nawet prosłowiańsko nastawiona propaganda komunistyczna była antylechicka i choć broniła słowiańskich praw do ziem zachodnich, jako naszego dziedzictwa, to z drugiej strony na rękę jej była Kossinowska teoria o kolebce Słowian nad Dnieprem, czyli rosyjskich ziemiach.

Niestety określenie “turbogermanizm” nie wiedzieć czemu nie ma w naszym kraju tak negatywnego zabarwienia, jak “turbosłowiaństwo”, zohydzane od lat przez różne światopoglądowo środowiska, uznające się za prawdziwych, prounijnych lub antyunijnych, jedynych, właściwych, czy też oświeconych patriotów.

Czemu im obecnie przeszkadza, w sumie nie tak nowa, wenedzka, sarmacka czy lechicka koncepcja pochodzenia etnosu słowiańskiego, tego trudno dociec. Możemy się tylko domyślać co się za tym kryje.

Wojna słowem to nic nowego. Tworzenie określeń jako epitetów to stara szkoła propagandy. Udawanie, podszywanie się, krzyczenie przez złodziei “łapaj złodzieja” dla odwrócenia uwagi, mataczenie, manipulacja, ośmieszanie i inne formy dyskredytacji osób i idei uznawanych za wrogie, to chleb codzienny politykierów wszelkiej maści.

Tak wykreowano m.in. sztuczne i nieprecyzyjne hasło “antysemityzm”, jako narzędzie do walki z wrogimi Izraelowi i Żydom poglądami, choć semitami są też przecież Arabowie, z którymi im nie za bardzo po drodze. Smutne jest to, że państwo żydowskie, z polityką i działaniami tamtejszego rządu, należy do najbardziej nacjonalistycznych i monoreligijnych na świecie.

To samo robi się teraz z terminem homofob, za którego praktycznie uznaje się każdego heteroseksualistę, a tzw. polityka “równości” służy głównie narzuceniu innym swoich poglądów i zdobyciu większości, kosztem przeciwników, a nie z poszanowaniem ich równych praw. Podobnie hasła proekologiczne i różni ekoaktywiści nazbyt często służą koncernom do obłudnej walki o wpływy, których efektem jest dalsza degradacja środowiska naturalnego.

W każdym bądź razie walka o “rząd dusz” trwa w najlepsze, a coraz bardziej agresywne i zmasowane ataki na zwolenników neosłowiaństwa pokazują panikę w środowiskach progermańskich.

Nawet sukces serialu Netflixa o “Wiedźminie” wywołuje spory o odniesienia jego autora bardziej do mitologii germańskiej, aniżeli słowiańskiej, której według najbardziej hiperkrytycznych uczonych i komentatorów wcale nie było lub sprowadzała się ona jedynie do prymitywnej demonologii.

O co zatem w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Wydaje się niestety, że nie o prawdę, ale o władzę, dominację pewnych poglądów, idei, koncepcji moralnych, religijnych i politycznych. Tak jak dawniej kłamstwo, manipulacja faktami oraz przeróżne techniki socjotechniczne i propagandowe wykorzystywane są do forsowania swoich przekonań i dyskredytacji przeciwników. Pożytecznych idiotów, często nieświadomie powtarzających zaplanowane w zaciszach religijno-politycznych gabinetów, schematy słowne i myślowe, jak zwykle nie brakuje.

Całe jednak szczęście, że przybywa tych “obudzonych”, którym udało się wyrwać z tego zaklętego, turbogermańskiego Matrixa.

Pozostaje nam więc robić swoje i wierzyć, że wiedza nas oświeci, a prawda pokona tego kłamliwego smoka, który ją tylko udaje.

Zatem pytajmy, szukajmy odpowiedzi, dzielmy się wiedzą z innymi, nie dajmy sobie wmówić, że jesteśmy lepsi czy gorsi, ale równi. Nasze dzieje i dziedzictwo, także to przedchrześcijańskie, zasługują na szacunek. Propagujmy je uczciwie, dla dobra nas samych i przyszłych pokoleń.

Tomasz J. Kosiński

07.01.2020