Pijana Morana, czyli typowa fanka beki z Lechitów

Orzeł autorstwa Pijanej Morany

W necie roi się od agresywnych osób, hejterów, trolli i znafców wszelkiej maści, którzy zamiast przedstawiać swoje argumenty zajmują się obrzucaniem innych kalumniami. Zjawisko hejtingu narasta, co jest niepokojące. Można je ignorować, dając tym samym przyzwolenie moralne, albo reagować.

Rzecz w tym, że każda polemika z hejterem powoduje, iż niektórzy także nas mogą uznać za jednego z nich. Ludzie często nie wiedzą kto zaczął, kto jest stroną atakującą, a kto broni się przed oczernianiem. Dlatego wiele szkalowanych osób nie podejmuje takiego ryzyka, dając tym samym przyzwolenie moralne na uprawianie “hejtingu dla ubogich”.

Co gorsza, zajmowanie się hejterką ma niektórych nobilitować. Wiele osób zaprzecza, że nie uprawia hejtingu, nazywając swoją działalność krytyką, walką z mitami i oszołomstwem, a inni wręcz się tym chwalą, jak np. Roman Żuchowicz, który na swym fejsowym fanpage’u pisze Piroman – podróże, historia i hejt, a co ciekawe w polu “Produkt strony” wpisał – hejt. To też autor krytycznej publikacji o idei Wielkiej Lechii.

Takie postacie mają licznych naśladowców mniej lub bardziej ogarniętych, a bycie hejterem staje się równie popularne, jak bycie wirtualnym celebrytą.

Jedną z nich jest niejaka Pijana Morana, która gdzie się da walczy z turbosłowiaństwem i zamiast toczyć dyskusje na argumenty obrzuca innych błotem. Wielokrotnie wyzywała mnie od głupków, kretynów, świrów i naciągaczy, co często ignorowałem, ale gdy to nie pomogło, postanowiłem się odnieść do jej “dokonań”.

Pijana Morana, vel Ola Dobrowolska (profil na FB), dziewczę, które zamiast zostać modelką na Instagramie czy wirtualną influenserką, jak wiele z jej koleżanek, zapragnęło być inną, czyli pogańską Słowianką, recenzentką książek i komentatorką historii, czyli hejterką. Nie ma nic merytorycznego do powiedzenia, ani do przekazania innym, skupia się więc na dowalaniu turbosłowianom, bo to teraz trynd. Naogłądała się śmiesznych memów na fejsiku o Lechitach na smokach i została typową fanką blogerów hejterów, jak Sigillum Authenticum, Seczytam, Raki słowiaństwa, Mitologia współczesna, czy histmag, którym zazdrości stażu i liczby fanów.

Tekściki jakie popełnia naprawdę wskazują jakby była w stanie wskazującym na spożycie. Bredzi często, jak pijana i błądzi w mroku, jak morana. Jedynie co jej się udało jak do tej pory to pseudonim. Przypomniała mi się nazwa mojego zespołu muzycznego z lat studenckich “Bez znaczenia”, o którym nikt nie słyszał, ale przynajmniej nazwę mieliśmy trafioną 😉 Tak też jest i z naszą Pijaną.

Ma ewidentne problemy z ortografią, stylistyką, gramatyką, a co gorsza logiką i jakąkolwiek merytoryką. Ale jest aktywna na różnych grupach i poluje na Lechitów. Jak, którego dopadnie, to nie bierze jeńców. Zero wiedzy, mnóstwo dziecinnej agresji i błazenada. To typowy obraz młodej turbogermanki w słowiańskiej kiecce i zaprogramowanym umysłem przez Bruknerów, Moszyńskich i Strzelczyków oraz młode wilki hejtingu Żuchowicza, Wójcika czy Miłosza.

O tymże hejterze Wójciku, który niedawno skończył studia historyczne i pracuje w bibliotece, ale jest aktywny w sieci i prowadzi hejterskiego bloga oraz wydał nawet ostatnio książkę ze swoimi paszkwilami na temat Wielkiej Lechii, Pijana wypowiada się jak o zasłużonym profesorze. Dawno nie czytałem tekstu z taką liczbą głupot i błędów, pisanego przez osobę, która wyzywała mnie od “merytorycznych miernot”, “turbosłowiańskiego oszołoma”, “czy naukowego ignoranta”. Nie pamiętam czy w tych kalumniach nie było czasem też błędów ortograficznych.

O “Panie Wójciku z UJcia” (pisownia oryginalna) rozwodziła się tak: “Najpierw kilka słów o Panie Arturze. Jest on historykiem po UJcie…”

Nasze dziewczę w roli recenzenta książki znanego blogera-hejtera ubolewa “To zwyczajnie przykre, że w XXI wieku mądrzy ludzie, naukowcy i historycy nadal muszą użerać się z obalaniem mitów wszelakiego rodzaju, oraz zajmować się ściganiem idiotów, zamiast kierować swój zapał w stronę nowych badań.”

To już wiemy czemu Wójcik nie prowadzi żadnych badań i pracuje w bibliotece. Jak się okazuje, to dlatego, że musi się użerać z turbolechitami.

Chwali go dalej w typowy dla młodej dziewczyny sposób “Artur odwalił robotę, którą już dawno powinien się ktoś zająć. Może jest koprofilem. W każdym razie zajął się tematem jak wyśmienity szambonurek.”

Tak się dzisiaj pisze o książkach, a nie jakieś tam recenzje srecenzje.

O samej książce Wójcika nasz skarb pisze tak: “Książka ta zdecydowanie nie jest wyłącznie pożywką dla internetowych trolli, ale też zwyczajną podwaliną do retorycznej dyskusji oraz garścią argumentów.”

Chyba nie ma sensu podejmować z nią “retorycznej dyskusji”. A może miało być “erotycznej”? Sam już nie wiem. Regularnie wyzywa mnie i innych tzw. turbolechitów od “głupków”, “idiotów” i “kretynów”, ale wybaczam jej, bo młoda jest.

Podobne rozterki ma mnóstwo młodych świeżo upieczonych absolwentów różnych kierunków, którzy nie mają pomysłu na przyszłość i net kompensuje im lęk przed byciem nikim. Tam łatwo można zaistnieć niczym.

Dlatego takie grupy jak Raki pogaństwa…, czy Historyczne bzdury są pełne samotnych frustratów, którzy godzinami przesiadują przed kompem, kupionym przez tatusia. Robią sobie bekę, głównie z turbosłowian, bo to teraz moda, która ma rzekomo szybko przeminąć, zdaniem speców od Wielkiej Lechii, Romana Żuchowicza i Artura Wójcika.

Można się jednak załapać tworząc głupawe memy, a im głupsze tym lepsze, pisząc bzdury, że czyjeś pisanie to bzdury. A nawet wydać książkę ze swoimi paszkwilami jak nieliczni.

Ci, co nie mają szans na wydania drukowane, skupiają się na aktywności w Sieci. Tworzą blogi, stronki i grupki na portalach społecznościowych, jak Imperium Lechickie to bzdura, czy Wielka Lechia to zło. Liczą lajki pod swoimi postami i chwalą się, że w ciągu roku ich strona miała 10 tysięcy wejść, których liczbę sprawdzają 6 razy na minutę.

Ciekawe jak Wójcikowi, który – jak sama stwierdza z dumą – obdarzył ją zaufaniem i przekazał jej egzemplarz przedpremierowy do recenzji oraz udzielił wywiadu, podobają się słowa Pijanej o jego publikacji “Fantazmat Wielkiej Lechii”?

Podaję skróconą nazwę, bo jak słusznie zauważyła Pijana, całego tytułu nie idzie spamiętać 😉

A pisze ona o niej krótko tak: “Chcecie mieć przewodnik do poruszania się oraz lawirowania pomiędzy prawdą, a fałszem historycznym? Ta pozycja jest dla Was. Ja dokładnie w ten sposób opisałabym ją jednym zdaniem.”

No Panie Wójcik, lepszej rekomendacji pana paszkwila, chyba panu nie trzeba. Chętnych do lawirowania między prawdą a fałszem, wzorując się na panu, chyba nie zabraknie. Z zaraczonych grupek po takiej recenzji będą walić tłumy, może nie do księgarń, bo im kasy szkoda, ale napewno na Chomika. Wrzuć pan na Chomikuj.pl swoją pracę skoro nie pisał jej pan dla kasy, jak się zarzekasz. Ma pan szansę na pozycję Top 10 pobrań za grudzień.

Podziękuje pan potem swoim fanom, takim jak Pijana, no bo “skretyniałe społeczeństwo”, o jakim pan według niej pisze, przecież się jeszcze nie poznało ani na jej, ani na pana talentach.

Nieważne, że nawet na owych Rakach pannę Pijaną niektórzy nazwali “głupią” i to komentatorzy z tej samej strony barykady lub, że “przynosi wstyd idei”. Pijana się obraziła i nawet na kilka dni ziknęła. Komentując pana łopatologię z książki, informuje, że “nie lubi być traktowana jak idiota, któremu pisze się na kubku z kawą, że jest gorąca”. Ale rozumie, że reszcie pana czytelników taka forma jest potrzebna. Czyżby sugerowała, że pana czytelnicy są jeszcze mniej “mądrzy” niż ona? No cóż, jaki autor, tacy fani i czytelnicy.

Pijanej w czasie lektury książki Wójcika – jak twierdzi – “mózg się smażył, ścinało się białko w oczach i podbijało po obiedzie”. Nie wiem co to znaczy,  ale brzmi niepokojąco. W tych mękach, jak w delirce, chyba sformułowała jeden, jedyny zarzut wobec omawianej treści książki, który muszę przytoczyć w całości, by zachować go dla potomności, zwłaszcza dla studentów psychologii, którzy zbierają materiały do swoich badań, a przypadki natręctw, fobii, braku samokreślenia i agresji, są zawsze poszukiwane.

“Właściwie jedyny zarzut, jaki miałam dotyczy ostatniego rozdziału. Miałam wrażenie, że pan Wójcik zaczął kreować w nim kolejną teorię spiskową o podwalinach panslawistycznych. Treści owszem, mogą być niebezpieczne jeśli trafią na odpowiedni grunt, szczególnie polityczny. Obraz zarysowany tutaj bardziej przypomina jednak dreszczowiec, albo horror godzien Wesa Cravena. Czytając go miałam przed oczami szalonych dokumentnie turbolechitów, toczących pianę z pyska, zarażających wścieklizną i szykujących się na apokalipsę wyimaginowanych, tęczowych, germańsko – watykańskich zombie z zachodu. Owszem. Pewnie wszyscy, którzy podnieśli rękę na rzekomą Wielką Lechię zostali zwyzywani od zgermanizowanych. Ale odbijanie piłeczki i przerzucanie się agenturami jest co najmniej dziecinne i uderza w najniższe tony.”

Nie przeszkadza to Pijanej i Wójcikowi wyśmiewać tych, co w podobny sposób zarzucają im świadome czy nieświadome (pożyteczni idioci) wysługiwanie się Berlinowi czy Watykanowi.

Posłuchaj pan, panie Wójcik Pijanej i nie uderzaj w najniższe tony, ja pana nie zjem, ani tym bardziej Bieszk. Nie bój się pan aż tak, bo zarażasz pan swym strachem, jak widać, młode dziewczęta.

Pijana zrobiła też, oprócz wspomnianej, jakże emocjonalnej recenzji, także wywiad z tym samym Wójcikiem, a nawet podkast. Gdy je zobaczyłem to uświadomiłem sobie, że dobrze zrobiłem odrzucając jej “zaloty”. Bierz pan ją i nie puszczaj, nikt nie zrobi panu lepszej “reklamy”.

Dowiadujemy się z niego, że Wójcik to “historyk o rogatej duszy”, a jego “największym sukcesem jest brak jakichkolwiek sukcesów”, jak o sobie mówi. Taka tam niby ironia (Żuchowicza nie przebije w tym), ale niektórzy, jak ja, mogą pomyśleć, że to prawda.

W końcu jak na “ekstrentyka” (pisownia oryginalna) przystało to zamiast historykiem można zostać histerykiem, a czemu nie. Kto nie wierzy niech sprawdzi tutaj (o ile tego już nie zmieniła): https://pijanamorana.blogspot.com/2019/11/wywiady-morany-1-artur-wojcik.html?m=1

W wywiadzie Pijanej z Wójcikiem, stwierdza on, że “bzdury lechickie przykryje kurz niepamięci”. Tu pełna zgoda. Podobnie będzie z bzdurami turbogermańskimi. Natomiast lechicka prawda odżywa i przetrwa nawet tak młodych, jak nasza para.

Na koniec tej krotochwili pożegnam się w stylu Pijanej “Dziękuję za poświęcenie mi gromady czasu. Dosłownie.”

PS.
Pijana bawi się też w sprzedaż koszulek z nadrukami i rysowanie różnych poczwar. Może chcecie sobie kupić na przykład koszulkę z orłem autorstwa Pijanej, jak na załączonym obrazku?  Jakby ktoś nie wiedział, to jest biały orzeł, tylko tak wygląda, że czarny  🙂

PS2. Aktualizacja

Po wrzuceniu na grupę Raki… tego tekstu dowiedziałem się od kulturalnych turbogermanów, że jestem gównem, debilem, świrem i mam wpierdol. Tak wygląda fajowa beka w turbogermańskim wydaniu.

Tomasz J. Kosiński

30.11.2019

Dlaczego turbogermanin Paweł Miłosz uważa, że jest żabą (2)

Kumak

Bo znów naszemu fryzjerowi z Seczytam wydaje się, że kuma, choć tak naprawdę tylko kumka (czyli pokrzykuje i szkaluje). Po jego ostatniej ripoście musiałem zmienić w tytule czasownik “myśli” na “uważa”, chyba wiadomo dlaczego.

Jak sam napisał blokuje wszelkie komentarze na swoim pokręconym blogu, który zamienił w kółko wzajemnej adoracji. Kto nie bije brawa i nie przytakuje ten wylatuje. Dlatego zamiast pod jego kolejnym paszkwilem na mój temat muszę pisać tutaj.

Według Miłosza “rzygam inwektywami”. I kto to mówi? Sami sprawdźcie jakim językiem ten bloger chce nas uczyć historii: http://seczytam.blogspot.com/2019/10/dlaczego-turbolechita-kosinski-nie-jest_25.html?m=1

A tu link do mojej polemiki z tym ordynarnym atakiem na moją osobę: https://wedukacja.pl/dlaczego-seczytam-mysli-ze-jest-zaba-id96

Seczytam podaje przykład jakiegoś hejtera żalącego się, że ja wszystkich traktuję jak hejterów. Biedny miś. Chciałby sobie ulżyć rzucając wyzwiskami, licząc, że uprzykrzy komuś dzień czy życie, bo mu gul śmiga, gdy widzi jak leżę sobie na hamaczku z drinkiem pod palemką, a tu masz babo placek – riposta lub ban za wulgaryzmy.

Oczywiście święty Seczytam za hejtera się nie uważa. Miłosz tłumaczy, że musi kontynuować “bigosowanie” mojej osoby, bo “sam się tego domagam jak dziecko niepełnosprawne intelektualnie”. Istna poezja hejterki.

W psychologii istnieje pojęcie zwane kompensacją. Osoba, która nie ma żadnych własnych osiągnięć – czuje wewnętrzną pustkę, jest niedoceniana, mało interesująca, posiada jakieś braki lub defekty – musi je sobie jakoś skompensować, czyli wynagrodzić, np. poprzez kpiny z dokonań innych, agresję słowną czy poczucie misyjności. Hejting takim osobom pozornie zaspokaja tego typu potrzeby.

Miłosz nie może nawet pomarzyć o karierze naukowej, zajmuje się strzyżeniem psów i grami komputerowymi. Przesiaduje w necie i dowala innym. Ma fanów podobnych do niego, co też niewiele osiągnęli w swoim życiu, a co więcej nie mają pomysłu na przyszłość. Stąd frustracja i zazdrość o sukcesy innych.

Dla Seczytam wydanie książek przez jemu podobnych hejterów Żuchowicza czy Wójcika, którzy potrafili dość nieudolnie wyjść z Sieci, to dodatkowy stres i załamka powodujące eskalację agresji wynikającej z narastania kompleksów i poczucia bezradności. Współczuję mu bardzo, ale muszę się odnieść do bredni jakie wrzuca na mój temat i tego co pisze, bo mają one cechy ewidentnych manipulacji i przekłamań.

Na takie wulgarne hejty są tylko dwa sposoby. Pierwsze – ignorowanie, zabranie paliwa, którym się tego typu osoby żywią. Czują się ważne, w centrum uwagi, ich życie nabiera sensu. Ale jest ryzyko, że poprzez przyzwolenie moralne na chamstwo, stanie się ono powszechniejsze, aż będzie to norma. Drugie – reagowanie, ale jak? Tak żeby zrozumiał, czyli trzeba używać formy i języka jakie sam stosuje, czy gentelmeńskie zwracanie uwagi, które wyśmieje? A może trzeba się skupić na innych ludziach, którzy mogą czytać takie hejty, w których – co najgorsze – przemycane są kłamstwa rodem z okresu germanizacji i nazizmu.

Ja póki co wybrałem formę umiarkowanej riposty. Nie mogę akceptować szkalowania mojej osoby i innych, ani tym bardziej powielania kłamstw.

Używam słów “kumak”, “żaba”, ‘ropuch” tylko jako riposta w jego stylu i w nawiązaniu do jego ataku na mnie, gdy pisał “Dlaczego Kosiński nie jest żabą”. Skoro według niego ja nie jestem żabą, to on widocznie nią jest.

O idolach z Prillwitz nasz wydumany kumak znów się popisuje ignorancją i brakami umysłowymi oraz kopipastem (kopiuj-wklej) z innych autorów:

1. Nie rozumie analogii idoli z Prillwitz do kamieni mikorzyńskich, choć właśnie to był główny powód uznania ich za fałszywki. Próbowano dowodzić, że skoro idole prilwickie są podrobione, a na kamieniach mikorzyńskich są podobne napisy, a nawet bóg Prowe, to też muszą być mistyfikacją. Co ciekawe, wcześniej zarzucano idolom prylwickim, że nie mają runicznych analogii, a tu masz babo placek.

Nasz ropuch skupia się jednak nie na najistotniejszych w tej sprawie analogiach runicznych ale na…innym materiale wykonania. Jak można po czymś takim nawet podejrzewać go, że coś kuma z tego, o czym tu dyskutujemy.

2. Zasłużonego historyka Kollara nazywa XIX-wiecznym maniakiem poszukującym słowiańskich run. Coś tam bredzi dalej bez sensu o księciu i komisji, by na końcu przyznać, że to fakt, iż Lewezow dopuścił możliwość, że niewielka część zbioru – zaledwie kilka posążków to autentyki, na podstawie których potem wyprodukowano falsyfikaty. Ale uznał też, że wszystkie runy są fałszywe.

Zatem twierdzenie, że komisja uznała wszystkie idole za podrobione jest nieprawdziwe. To, że Lewezow za wszelką cenę próbował siać propagandę o niepiśmienności Słowian, jak widać nie oznacza, że mógł sobie pozwolić na twierdzenie, że wszystkie idole są spreparowane. Czy ktokolwiek podjął ten trop i próbował oddzielić ziarno od plew? Nie. Zamiast tego przekręcono słowa Lewezowa, twierdząc, że komisja uznała całe znalezisko za mistyfikację, które to kłamstwo, nie znający sprawy krzykacze tacy jak nasz ropuch, powielają do dziś.

3. Nadal nie kuma, że skoro trafiały do Retry dary od różnych plemion, także nie słowiańskich, to podpisy mogły być w różnych językach. Mogli je na przykład wykonywać Prusowie, znający runy lub też retrzański kapłan dla opisania danego boga zaprzyjaźnionego ludu. Dlatego mogły pojawiać się błędy w zapisach imion. Takie rozumowanie nazywa on gdybologią, choć sam ją równie często stosuje. Uważa za niedorzeczność twierdzenie, że rzekomy słowiański autor napisów – w miejsce swoich bogów wsadził pruskich. Kompletnie nie rozumie faktu, że w świątyni słowiańskiej mogły też znajdować się posążki pruskich bogów jako dary dla tej świątyni, o czym była wcześniej mowa.

Zapomina, że synkretyzm, czyli adaptowanie lub czczenie obcych bogów było czymś normalnym w religiach politeistycznych, jak grecka, rzymska i właśnie słowiańska.

Żadnym problemem nie jest słownictwo łacińskie czy litewskie, czy nawet wątpliwa niemiecka ortografia, bo dary składano z różnych krajów, a brak wpływów skandynawskich wynika jedynie z nieznajomości tematu. Nasz psi fryzjer pisze, że skandynawskie wpływy pojawiają się na innym fałszerstwie Sponholza – kamieniach z Neu Strelitz. Ciekaw jestem jakie? Hagenow, jak to Niemiec, jedynie w motywie dwóch ptaków doszukuje się na siłę Odyna, a na innym kamieniu kompletnie niepodobnego symbolu Valknuta.

Weź chłopie może przeczytaj moją książkę “Runy słowiańskie”, albo chociaż mój artykuł o kamieniach Hagenowa (na akademia.edu), bo się ośmieszasz swoją ignorancją.

Twierdzenie, że Sponholtz korzystał z dzieła Christopha Hartknocha z 1684 r. czy jakiegolwiek innego wydanego przed znalezieniem idoli jest gdybologią. To, że Kluver umieścił alfabet run wendyjskich nie oznacza przecież, że wszystkie późniejsze znaleziska muszą być fałszywe, bo geniusze tacy jak Małecki czy nasz kumak od razu oskarżą kogoś o fałszerstwo. Każe to nam raczej zastanowić się z jakich źródeł korzystali Arnkiel i Kluver przy rekonstrukcjach swoich wendyjskich alfabetów runicznych.

Miłosz naigrywa się z imienia Perkun na idolach wykazując się znowuż ignorancją na poziomie żaby. Co jest zabawnego w tym, że na idolach są różne wersje imienia Perun – Perkun – Perkunust? Ten sam bóg nawet u różnych słowiańskich plemion miał nieco inne nazwy np. Jarowit, Garewit, Harewit, Jaryła. Nie ma też nic zabawnego ani podejrzanego w tym, że Perkun jest zapisany tak samo, jak w naukowych niemieckich opracowaniach z czasów Sponholza, co tylko może potwierdzać, że podawały one jeden z wariantów zapisu imienia tego boga.

Nasz niekumaty krytyk pisze też, że: “Mało tego, fałszerz na jednym z idoli „poprawił” ten zapis na Percunust – dlaczego? Po prostu stworzył sztuczne słowo dodając bałtyjskiemu Perkunowi słowiańską końcówkę znaną z imienia Radagast (jak miał się zwać bóg czczony w Retrze).”

Po co rzekomy fałszerz miałby poprawiać po sobie imię Perkuna tylko w jednym miejscu, a w innym nie, jakoś nasza żabka nie tłumaczy. Chyba łatwiej przyjąć opcję, o której pisałem, że figurki z różnymi zapisami imion tego samego boga pochodzić mogą z darów od różnych plemion. Również u Bałtów Perkun występował pod różnymi nazwami, także jako Perkunust, czy Perkunas.

Słowo Perkunust jest dla naszego hejtera “zabawnym „kundlem” bałtyjsko-niemiecko-słowiańskim. Nie trzeba chyba dodawać, że nie ma możliwości, żeby coś takiego zostało spłodzone we wczesnym średniowieczu.”

Tak się składa, że taki zapis imienia znamy z wielu źródeł bałtyjskich i nie ma on nic wspólnego z niemieckim. O bałtosłowiańskiej wspólnocie językowej jakoś nasz bloger zapomniał, ani o potwierdzeniach wspólnego kultu gromowładnego boga Peruna – Perkuna (Perkunusta, Perkunasa).

Jak to krytykant, nasz kumak podważa istnienie pruskiej świątyni Romowe, a źródła o niej piszące uważa za niepewne. Fryzjer ocenia wiarygodność źródeł historycznych. Dobre sobie.

Zastanawia go też sama nazwa, “bo wyraźnie nawiązuje do Rzymu – Romy: chrześcijański papież w Romie, a pogański w Romow…”

Nie rozumie, że obie nazwy mogą mieć podobny zródłosłów od pie. ram, rom – świątynia (sł. hrom – grom). Cytuje Antoniego Mierzyńskiego, który twierdził, że “żadnej miejscowości prusko-litewskiej z zakończeniem -ow nie znamy. Ponieważ taka końcówka nie występuje w językach zachodniobałtyjskich, uczeni dość zgodnie (bo i polscy, i niemieccy, i litewscy) uznali, że Piotr z Dusburga – Niemiec piszący po łacinie – zniekształcił nazwę. „Roboczo” więc przyjęto zapis Romowe/Romove (przez analogię do np. Sunegove, Velove, Grebove, Rudove).”

Nie wie z jaką rzeczywistą miejscowością w Nadrowii to łączyć, ale podaje, że “na terenie Prus występują podobne nazwy: np. miejscowość na Sambii raz zwana Rummowe (1325), innym razem Rumayn (1335), z Litwy znamy Romene, Ramotem, na Żmudzi – Romini, na Łotwie – Ramkas. Znamy też inne Romowe, na Sambii (identycznie zresztą zapisane przez Niemców, jako Romow).”

Nie zauważa, że tym samym daje potwierdzenie, iż nazwa świątyni z rdzeniem *rom, była na terenie nadbałtyckim dość powszechna.

Mierzyński z kolei nie dopuścił myśli, że nazwa Romow może być zeslawizowanym Romowe, jak owo Rummowe z Sambii. Na terenie Słowiańszczyzny nazwy miejscowe często kończą się na -ow (obecnie -ów), jak Sadków, Janów, Borków, Romów, itp.

To, że historycy i archeolodzy nie mogą zlokalizować pruskiego Romow – Romowe, to nie znaczy, że ono nie istniało. Podobnie było do niedawna z Truso, które okazało się, że leżało na terenie obecnego Elbłąga.

Z uporem maniaka twierdzi, że nazwa na idolu z Prillwitz zapisana jest w wersji niemieckiej – jako Romau/Romav, choć nie zna alfabetu run wendyjskich, a Arnkiel i Kluver podawali podobne, acz w pewnym stopniu różniące się zestawy znaków runicznych. Skąd zatem u kumaka ta pewność właśnie takiego zapisu, a nie innego skoro wielu uczonych podawało różne odczyty. Chyba, że zna on ten jeden prawdziwy alfabet runiczny Wendów, co jest niemożliwe, bo chłopina, jak widać po wcześniejszych jego wpisach, dopiero niedawno zaczął czytać wybraną literaturę, by jakoś sklecić polemikę na ten temat. Dlatego co przeczyta nowego to daje w kolejnych ripostach. Jednak nawet nie zdaje sobie sprawy jak wciąż ma ograniczoną wiedzę w tej kwestii, ale mojej książki o runach słowiańskich, gdzie są prosto wyjaśnione różne problemy z tym związane, przecież nie przeczyta dla zasady. Skupił się póki co na samych krytykach, czyli Małeckim i Zawilińskim, którzy nawet idoli na oczy nie widzieli.

To, że w alfabetach Arnkiela i Kluvera są pewne błędy wynikające z ich iterpretatio germana, nie znaczy, iż mamy na idolach zapis niemiecko-łaciński – crive, a nie bałtyjski – krive. Gdyby zajrzał może kumak do mojej książki toby zapoznał się z różnymi wariantami alfabetu wendyjskich run, z czego wynika, że niekoniecznie musi tam być napis crive, ale właśnie kriwe, bo są niezgodności w sprawie zapisu C i K. Kumak jednak nie ma wiedzy o runach i opiera się tylko na 1-2 autorach, którzy żadnych artefaktów runicznych nie widzieli, ale ich odczyty uznaje za wiążące, tylko dlatego, że byli oni krytykami tematu. Inni z zasady odpadają. Czyli jest to pisanie pod tezę, a nie dogłębne badanie tematu i szukanie prawdy.

Dziwi się znów, jak i poprzednio, że imię Radegasta jest na idolach różnie pisane i podejrzewa, że rzekomy fałszerz, który miał czytać Thietmara, Adama z Bremy, Helmolda,  Saxo, Hartknocha, Arnkiela i Kluvera, nie połapał się, że Radegast i Ridegast to jedno i to samo bóstwo, gdyż na idolach widać dwie wersje zapisu tego imienia.

Kumak próbuje zrobić z nas i rzekomego fałszerza kompletnych głupków starając się nam wmówić, że nagi Radegast był inaczej opisany niż ten ubrany, a fałszerz miał myśleć, że ta cecha właśnie odróżnia od siebie oba bóstwa. Jest to tak głupie, że aż odechciewa się tego komentować.

Po pierwsze, Miłosz nie bierze pod uwagę, że runa A mogła ulec w pewnym stopniu wytarciu (co wyraźnie możemy stwierdzić na innych posążkach z tej kolekcji, gdzie niewidoczne są całe litery w imieniu Radegasta) i po utracie ukośnej kreski przypominać runę I, co wpłynęło na błędny odczyt Ridegast.

Po drugie, jak wcześniej wspomniałem różne plastycznie figurki z tą samą postacią Radegasta mogły być darami od różnych plemion, które inaczej wymawiały i zapisywały imię tego boga.

Po trzecie robienie z rzekomo oczytanego fałszerza głupka, który widzi w dwóch podobnych zapisach identycznie wyglądającego Radegasta (tylko w wariantach ubrany – nie ubrany) dwóch różnych bogów, o czym nie ma mowy w żadnej z potencjalnie czytanych przez niego książek, jest po prostu głupie i świadczy akurat o stanie umysłowym naszego kumaka, który coś takiego sugeruje.

Miłosz nie czytał Mascha i nie wie, że goli bogowie nie byli prezentowani w takiej formie w świątyni, ale przybierani byli w różne stroje i atrybuty, o czym można przeczytać u Thietmara i Adama z Bremy. Zapewne mógł to też wyczytać rzekomy fałszerz, dlatego nie mógł zakładać, że nagi i nie nagi Radegast to dwa różne bóstwa. Tylko komuś kto nie czytał opisu Retry u tych niemieckich kronikarzy mogła przyjść taka bzdura do głowy.

Dalej naiwnie twierdzi, że wszystkie trzy wersje z końcówką -gast “to zapisy niemieckich kronikarzy, bo imię tego boga pochodzi od słów: rad – miły, oraz gostь – gość, czyli po słowiańsku było to Radogost.”

Kumak nie zna języka Wendów, ale wyciąga tak zdecydowane wnioski, co już nie jest zabawne, ale żałosne. A słyszał może jaka jest głoska po G w ruskim wyrazie gaspoda? Słowo i zapis *gast nie są niemieckie. To wariant połabski słowa “gost”. Germanie je zapożyczyli w znaczeniu “duch”. Do angielskiego trafił ten wyraz przez Sasów, ang. host -gospodarz. Ale to do zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu nigdy nie dotrze, bo zakodowano mu, że wszystko, co niemieckie jest pierwsze i lepsze.

To, że Adam Bremeński (druga połowa XI w.) zapisał nazwę świątyni w Radogoszczy jako Rethre, a Kluver jako Rhetra (jak na idolach), nie oznacza, że rzekomy fałszerz na nim się wzorował, ale, że to ten autor lepiej oddał oryginalną nazwę niż jego poprzednicy.  W alfabecie runicznym Wendów ten sam znak oznaczał H (najczęściej nieme), albo jer, charakterystyczne dla starosłowiańskiego języka, a co zostało we współczesnym rosyjskim.

Na idolach nie jest zapisane Arcona, ale Arkona – to samo,  co wcześniej z rzekomym zapisem Crive zamiast Kriwe. Kumak opiera się tu na odczycie jednego z autorów i niedociągnięć alfabetów runicznych opracowanych przez Niemców. To samo dotyczy błędnego czytania przez nich Z jako C oraz dodanie do alfabetu F w wersji z futharku, choć nie pojawia się ta runa na idolach i nie było jej w pierwotnej wersji wendyjskiego alfabetu runicznego.

Kumak błędnie wiąże Schwayxtixa ze Swarożycem, a nie bałtyjskim bóstwem. Nie ma też pojęcia jak jest to imię zapisane na idolu, a tylko robi “kopiuj wklej” słabej argumentacji od jednego z dawnych krytyków idoli. W wendicy ani na idolach nie występuje znak CH czy SCH. Zerknij chłopie chociaż do książki Mascha z wizerunkami idoli i alfabetu runicznego Kluvera, bo póki co widać, że nie wiesz o czym piszesz.

Pewny jesteś, że na idolach jest zapis „Zerneboch”, a na którym to idolu i ile tam jest run i jakich? Nawet gdyby ten zapis był podobny do podanego przez Kluvera, to też znaczyłoby co najwyżej, że najlepiej oddał on nazwę tego boga, a nie, że rzekomy fałszerz musiał z niego to przepisać.

Błędnie podaje odczyty Belboga, jako Belboeg czy Belbock, co ma rzekomo wskazywać na niemiecki zapis, ale akurat na idolach mamy warianty: Bel, Belbok, a nawet Belbokg, co niemieckiego nie przypomina, a raczej słowiańskie dialekty lokalne.

To, że na jednej figurze pojawiają się napisy Radegast, Belbok i Cernebok, wcale nie oznacza, że “Sponholz najwyraźniej nie wiedział, że to nazwy odrębnych bóstw. Uznał, że są to epitety określające charakter innych bogów, stąd Radegasta (odzianego) zwie raz Belbogiem, raz Czarnobogiem, a Ridegasta (nagiego) i Schwayxtixa – Belbogiem.”

Wyjaśniał to już Masch, ale kumak woli inne tłumaczenia, zaufanych XIX wiecznych polskich krytykantów od siedmiu boleści. Odsyłam zainteresowanych do Mascha, choć jest póki co dostępny w oryginale po niemiecku oraz w niedawnym tłumaczeniu na rosyjski.

4. Kolejnym argumentem rzekomo potwierdzającym, że Sponholz tworzył idole mając przed sobą dzieło Klüvera w drugim wydaniu ma być twierdzenie Zawilińskiego, że w pierwszym wydaniu Kluver podał inny krój niektórych run. Co to ma być za dowód, to trudno pojąć, zwłaszcza, że na idolach niektóre runy, jak B, mają kroje występujące w obu wydaniach Kluvera, a nie tylko z drugiego, jak bezpodstawnie twierdzi Zawiliński. Przywoływanie przez niego tabel krytycznego Jagicza o zmianie kroju run na przestrzeni czasu jest absurdalne. Trudno pojąć, że ktoś chce dowodzić nie istnienia run na podstawie zmiany ich ligatury w różnych okresach. To tak, jakbym dowodził, że nie było języka polskiego, bo jego zapisy były inne od obecnych w czasach romantyzmu, a jeszcze inne w międzywojniu.

5. Kumak twierdzi na podstawie jednego z odczytów, że “na idolu mamy tylko początek owej modlitwy, urwany w pół słowa: Percune deuuaite ne muski und mana. Nie powinno tam być „und”, lecz litewskie „ant”.

Nie znając literatury runicznej nie wie jednak, że odczytów tego napisu jest co najmniej kilka. Wszystkie różne. Kumak oczywiście wybrał sobie transliterację niemieckiego autora, by użytym przez niego “und” uniewiarygodnić słowiańskość tych zabytków.

Zmartwię cię jednak. Nawet ten odczyt nie jest zgodny z alfabetem Kluvera, z którego miał rzekomo korzystać fałszerz. Poczytaj inne odczyty to może ci się rozjaśni w głowie. Na razie odgrywanie speca od run na podstawie wklejania opinii Małeckiego i Zawilińskiego zaprowadziła cię na manowce. Musisz się bardziej postarać. Czytaj więcej, to zmądrzejesz.

Może pojmiesz też kiedyś prostą rzecz, dlaczego na słowiańskich, wczesnośredniowiecznych zabytkach umieszczona została litewska modlitwa znana z XVI wieku. Naprowadzę cię trochę. Po pierwsze, już pisałem, że wśród kolekcji idoli są też dary od ludów bałtyjskich więc nie powinny nikogo dziwić bałtyjskie napisy na posążkach. Po drugie, modlitwa ta mogła powstać wcześniej niż w XVI wieku, ale nawet w X -XII. W fakcie, że była jeszcze znana w XVI wieku nie ma nic dziwnego ani podejrzanego. Bogarodzica też jakoś przetrwała do naszych czasów.

6. Na koniec kumak pogrąża się ponownie twierdzeniem, że lwy czy gryfy były popularnymi motywami dopiero na chrześcijańskiej Słowiańszczyźnie, a nie u pogańskich Słowian – bo to symbolika chrześcijańska!

Czyli według Seczytam wszystkie symbole lwów u pogańskich ludów, w tym celtyckie, rzymskie, babilońskie, greckie czy scytyjskie pochodziły od chrześcijan. Padłem  😉

Tomasz J. Kosiński
29.11.2019

Turbogermańskie fantazmaty, czyli kto się boi Wielkiej Lechii – recenzja książki A. Wójcika pt. Fantazmat Wielkiej Lechii

Okładka "Fantazmat Wielkiej Lechii"

Aktywny bloger, komentator internetowy i hejter – Artur Wójcik, przedstawiający się jako historyk, choć nie znamy żadnych jego osiągnięć w tej dziedzinie, poza tym,  że pracuje na co dzień w bibliotece, napisał swoją pierwszą książkę o …dokonaniach innych autorów. Tak to już jest, że jak się nie ma własnego dorobku to się pisze lub krytykuje innych. A w tym nasz autor akurat jest niezły, bo na swoim blogu Sigillum Authenticum skupia się głównie na niewybrednych komentarzach i krytykanctwie idei Wielkiej Lechii. Teraz zebrał swoje paszkwile do kupy i wydał w formie książkowej.

Sam zapowiada, że jego publikacja składa się z części publicystycznej i naukowej. Ta niby naukowa część ma obalać dowody na Wielką Lechię, choć najczęściej sprowadza się tu do podania mało przekonującej polemiki na dany temat. Zabawnie brzmią stwierdzenia autora, że coś obalił lub podważył, skoro przytacza najczęściej znane fakty z oficjalnego obiegu lub cytuje swoich kolegów hejterów.

Przygniata nas przeładowanymi przypisami, które traktuje praktycznie nie jako odnośniki do źródeł, ale wykaz literatury dotyczącej danego tematu oraz dodatkowe komentarze.

Ta niby naukowa praca, bez recenzji, o charakterze publicystyczno-krytycznym, nie ma żadnych cech wydania naukowego i pewnie dlatego zaprzyjaźnieni z naszym “orłem” uczeni z UJ nie pokusili się o wsparcie pomysłu i udzielenie chłopakowi chociaż jakiejś pozytywnej opinii, którą mógłby wrzucić przynajmniej na tylną okładkę.

Z tej mąki jak widać nie będzie akademickiego chleba, ale co najwyżej bojówka propagandowa w necie, z czym starsza kadra o turbogermańskich zapatrywaniach słabo sobie radzi. Ten obszar zajęli młodzi hejterzy, którzy nie mają zbyt wielu szans na karierę na uczelniach. W necie udają historyków i znawców z każdej dziedziny, a co zabawne, tak jak Wójcik, czasami pouczają innych na temat tego, czym jest nauka, jak prowadzi się badania czy podchodzi krytycznie do źródeł.

W swej “naukowej” pracy nasz kandydat na historyka stosuje szyderstwa, oceny personalne, odsyła do blogów swoich kolegów hejterów polecając je jako źródła “rzetelnej wiedzy”. Stosuje bezładną stylistykę pisania tekstu rodem z internetowych postów na blogu.

Co gorsza, czyniąc tematem głównym swojej pracy szkodliwe, według niego, teorie spiskowe, sam kreuje własne. Uwidaczniają się tutaj wyraźnie jego fobie wobec Rosji, Lechii i pogańskiej Słowiańszczyzny. Ośmiela się sugerować, że idea Wielkiej Lechii to sprawka Putina i Kremla, zarzuca agenturalność na rzecz Moskwy ludziom, którzy wyraźnie opowiadają się przeciwko rosyjskiej dominacji, jak Cz. Białczyński, J. Bieszk, czy autor tej recenzji. P.  Szydłowski, nie jest tu wcale wyjątkiem potwierdzającym regułę, jak podaje Wójcik w swojej książce.

Wystarczy zacytować Cz. Białczyńskiego:„Brak tylko jednego partnera żeby rozegrać tę grę. Moskwy, która ciągle nie jest mentalnie gotowa na równość z Polską i Ukrainą. Moskwa musi zaproponować Polsce i Ukrainie atrakcyjny model współpracy, a nie wymachiwać kremlowskim knutem. Używając siły kopie sobie właśnie osinowym kołkiem UPIORNY grób.”
„…z drugiej strony kohorty rozujadanych Psów Kremla próbują siać zamęt umysłowy i napuszczać jednych Polaków przeciw drugim Polakom, a Oszalały Siewca Zniszczenia z Moskwy straszy Wschodnią Europę rzezią. Dla niego to jest już ostatni dzwonek, miejmy nadzieję, że nie ten od czapki Stańczyka (…)”
“…kremlowscy władcy z nadania Kazamat Łubianki, spadkobiercy carskiej Ochrany i leninowskiej Razwiedki włóczą się bezsennie po korytarzach  swego pałacu wyjąc, jak Król Duch  na Górze Zober (…)
…i zastanawiają się w w krwawych nocnych koszmarach, jak to się stało, że Polska wciąż jeszcze nie wybuchła?! (…)”

Czy taką postawę można nazwać prorosyjską, co sugeruje nasz samozwańczy krytyk? To raczej efekt trwale zaprogramowanego turbogermańskiego umysłu naszego absolwenta historii z antyrosyjską fobią, co przejawia się w kompletnym braku otwartości na argumenty swoich urojonych wrogów.

Dlatego też zapewne manipuluje treścią krytykowanych publikacji o Lechii, naszych dziejach i pochodzeniu Słowian. Wrzuca często wszystkich autorów do jednego worka. Przykładowo wybiera jakiś kontrowersyjny cytat z Szydłowskiego o powiedzmy Jezusie Lechicie i twierdzi namiętnie, że to podstawa wiary w Wielką Lechię dla wszystkich jej zwolenników. Czy to na historii uczą takich psychotechnicznych zabiegów, czy też od kolegów hejterów z netu się tego nauczył?

Wójcik w jednym miejscu, co prawda, stwierdza, że środowisko “lechickie” nie jest jednorodne, ale stara się swoimi naiwnymi pseudoanalizami stworzyć wrażenie, że jest to ugruntowana sekta z guru-królem (kabareciarzem Sanyaia – przez nikogo nie traktowanym poważnie), armią Słowian (grupką preppersów A. Kudlińskiego) i dojściami w mediach oraz wydawnictwach. Straszy ludzi i histerycznie nawołuje, by się wziąć do poważnego przeciwdziałania. Wskazuje też jakieś absurdalne zagrożenia. Największym z nich ma być utrata zaufania do świata nauki, do którego sam siebie z dumą zalicza, choć żadnych badań naukowych nie prowadzi.

Niestety forma pracy, argumenty ad personam, przeładowanie emocjonalne komentarzy, braki w logice i nieumiejętność dowodzenia oraz ewidentna megalomania, każą nam patrzeć na wysiłki tego autora jedynie z politowaniem.

Żenująco wygląda jedyny wykres kołowy jego własnego opracowania, jaki wstawił na pół strony w celu “naukowego” pokazania zjawiska Turbosłowiańszczyzny. Tego typu zabiegi “unaukowiania” swojej pracy wyglądają tragikomicznie.

Nasz krytykant stwierdza, że tzw. Lechici uważają, iż “wszystko można wytłumaczyć bez posługiwania się faktami”. Oczywiście o tym, co jest faktem, a co nie, mogą decydować tylko naukowcy, no bo jacyś tam pasjonaci nie umieją podejść krytycznie do źródeł, a bez krytyki nie ma postępu w nauce. Problem w tym, że nasz młody historyk nie umie odróżnić krytyki od krytykanctwa i póki tego nie zrozumie nie można go traktować poważnie.

Póki co prezentuje aroganckie podejście do odmiennych poglądów i wykazuje się agresją wobec swoich oponentów. Stara się nas utwierdzać w przekonaniu, iż wiedza jest dla wybranych, głównie tych, co się znają na nauce, czyli pracowników uczelni i absolwentów, a zwykli ludzie mają im wierzyć na słowo. Miesza mu się tutaj wiedza z wiarą i sam, pewnie nieświadomie, tworzy wizję hermetycznej sekty akademików, jako wybrańców mających władać umysłami ludu.

Uczeni nie uznają czegoś takiego jak niezależne badania, nie doceniają wysiłków pasjonatów, dzięki którym ludzie, zwłaszcza ostatnimi laty, zainteresowali się historią, naszymi tradycjami i pochodzeniem. To dzięki nim czytają dużo książek, a nie naukowcom rozważajacym i piszącym o metodach naukowych, rodzajach badań i analizie źródeł, zamiast podawać w przystępnej formie wiedzę na różne tematy, by wzrastała ogólna świadomość społeczna i poziom edukacji.

Co więcej, owi uczeni atakują nieuczonych, w obawie utraty autorytetu. Największym mirem u Wójcika cieszą się historycy i archeolodzy powielający stare dogmaty naukowe rodem z okresu germanizacji i nazizmu. Drwi z nielicznych odważniejszych naukowców, jak M. Kowalski, czy P. Makuch, z marszu zarzucając im turbosłowiaństwo. Walczy tym słowem jak niektórzy terminami w stylu: antysemityzm, polskie obozy, antyklerykał, czy homofob. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi rozumie, iż zamiast wierzyć takim prowokatorom, rzucającym z lekkością tego typu epitety, trzeba się im przyjrzeć bliżej, bo to najczęściej oni mają jakieś problemy z tolerancją i cechują się wieloma uprzedzeniami.

Zabawnie brzmią słowa naszego młodego autora, będącego internetowym blogerem i komentatorem, o tym, że to w internecie, “fachowa wiedza ginie” i “To właśnie tam kończy się nauka, a zaczyna pseudonauka”. Chyba ma na myśli blog Sigillum Authenticum, który sam prowadzi oraz stronki jego kumpli – hejterów,  jak Seczytam, Mitologia współczesna, histmag czy piroman.

Liberalni naukowcy, genetycy, antropolodzy są, według Wójcika, warci jedynie szyderstw, za sprzyjanie turbosłowiaństwu, a sami Lechici są obrzucani błotem. Dla niego autorytetem jest m.in. hiperkrytyk A. Małecki, który w swoich latach również uprawiał “szyderę” i lubował się w deprecjonowaniu słowiańskiego dziedzictwa oraz autorów o tym piszących. Nie wiemy, czy taka postawa wynikała ze zwykłego antysłowianizmu, kompleksów, zawiści, czy robił to na czyjeś zlecenie.

Wójcik zarzuca lechickim autorom agenturalność i pisanie dla kasy, zatem można się przyjrzeć temu bliżej jakie motywy towarzyszą jemu samemu.

Nasz młody krytyk, jak sam pisze, chce nam pokazać swoje zmagania z fantazmatem Wielkiej Lechii, ale widzimy głównie walkę z własnymi fobiami i uprzedzeniami wobec nieoficjalnej wersji historii. W wielu miejscach sam odfruwa na historyczne manowce. Chce popularyzować rzetelną wiedzę, ale propaguje skompromitowaną teorię allochtoniczną.

Naigrywa się, że Wielka Lechia bazuje na podstawowym założeniu mitologii skrzywdzonych, a sam wielokrotnie użala się na utratę zaufania wobec naukowców, upadek rynku wydawniczego, czy śmierć nauki w internecie. Powinien zatem wybrać, czy chce być historykiem czy histerykiem.

W ramach swoich “naukowych” ustaleń, stara się nam wmówić, że o Lechii nie ma żadnych źródeł pisanych ani archeologicznych, a głosiciele tej teorii nie podają żadnych faktów. Jeśli ktoś jeszcze wierzy w taką manipulacyjną narrację to trzeba mu tylko współczuć.

Wójcik kompletnie pomija inne dyscypliny, jak antropologia, etnografia, czy językoznawstwo i lekceważy badania archeogenetyczne, które nie są na rękę wyznawcom turbogermańskich dogmatów naukowych na temat naszej historii i pochodzenia. Domaga się źródeł pisanych lub kopalnych, bo inne są dla niego niewiarygodne. Nie zdaje sobie chyba sprawy, że to akurat historia i archeologia są najbardziej podatne na manipulacje i upolitycznienie, a nie nauki ścisłe jak genetyka czy antropologia, które akurat potwierdzają autochtonizm Słowian na naszych ziemiach co najmniej od 7000 lat.

Jeśli celowo pomija się w naukach historycznych wiele faktów i odkryć lub świadomie i planowo wiąże się je z innymi kulturami niesłowiańskimi, to nigdy takich dowodów się nie znajdzie. Na szczęście inne dyscypliny coraz dobitniej zadają temu kłam i widać panikę u wielu historyków i archeologów przed ośmieszeniem, by nie okazało się, że pisali bzdury i zrobili na nich kariery naukowe. Stąd te ataki na pasjonatów historii z wykorzystaniem pożytecznych idiotów, którzy nie muszą wystawiać na szwank dobrego imienia ludzi nauki, bo i tak są dla niej straceni.

Wójcik nie wierzy, że niewygodne źródła pisane i artefakty zniszczono lub ukryto, kpi, że to lęk Lechitów przed spiskiem Watykanu, Niemców i Rosji. Jako historyk powinien chyba jednak słyszeć o paleniu bibliotek przez inkwizycję, u nas robił to też namiętnie Chrobry czy Zygmunt III Waza jako generał jezuitów.

Trudno mu sobie wyobrazić,  że gdybyśmy dzisiaj zebrali te nieliczne artefakty, np. z terenu Niemiec, z napisami runicznymi i je zniszczyli oraz stwierdzili, że były to falszywki, to zapewne za 100-200 lat większość ludzi, by uwierzyła, że Germanie przed przyjęciem chrześcijaństwa byli niepiśmienni, tym bardziej, że tak twierdzi, zresztą wielu starożytnych i wczesnośredniowiecznych kronikarzy uważających ich za barbarzyńców. Może Wójcik sprawdzi sobie od kiedy i na jakiej podstawie niemieccy uczeni twierdzą, co innego.

Nasz paszkwilant i jemu podobni celowo demonizują zainteresowanie Lechią, gdyż taka jest obecnie narracja w historii i archeologii. Próbują przy tym kreować się na członków, a nawet obrońców tego “elitarnego” grona naukowców, stojących na straży “prawdziwej” wiedzy.

Wójcik, nie wiedzieć czemu, twierdzi, że zjawisko turbosłowianizmu występuje tylko w necie. Zgodnie z tym twierdzeniem zatem mało aktywny w sieci Bieszk, skupiający się głównie na działalności wydawniczej, nie jest turbosłowianinem.

Trudno zrozumieć tego autora, który wielokrotnie sam sobie zaprzecza, dobiera fakty pod tezę i często prezentuje poglądy urągające logice.

Zadziwiające jest zarzucanie zwolennikom Lechii agresji, gdy tymczasem on sam i jego koledzy – turbogermańscy blogerzy, jak Paweł Miłosz czy Roman Żuchowicz, nie przebierają w słowach. Zwłaszcza ten pierwszy typek, prowadzący bloga Seczytam, polecanego przez Wójcika jako niezastąpione źródło prawdy, oczernia innych jak leci używając niecenzuralnych wulgaryzmów, jakich nie będziemy tutaj przytaczać. Wystarczy wspomnieć,  iż mimo faktu, że sam jest…fryzjerem psów, to ma czelność nazwać Bieszka “historycznym debilem”, Szydłowskiego – głupolem, Białczyńskiego – naciągaczem, a mnie – niekumatym. Nasz fryzjer wszystkich Lechitów nazywa “osłoszczękowcami”, ku uciesze Wójcika, który nie omieszkuje poinformować o tym swoich czytelników w swojej “naukowej” publikacji.

Wójcik bezpodstawnie twierdzi, że turbosłowianie potępiają imperializm zachodni, ale akceptują imperializm wschodni – rosyjski, co jest wierutną bzdurą i zwykłym oszczerstwem. Przytaczałem wcześniej antyrosyjskie wypowiedzi Białczyńskiego, znana jest też wrogość wobec Rosji i europejskość Szydłowskiego czy Bieszka. Wójcik doszukuje się więc jakichś rusofilskich stwierdzeń u innych osób, znanych bardziej ze swej działalności społecznej czy politycznej, z których na siłę robi turbolechitów, jak Jabłonowski, Potocki czy Sanyaia.

Rusofobia i turbogermanizm towarzyszą Wójcikowi od dawna. Nawet mi zarzuca prorosyjskość, na podstawie jednego zdania z mojej książki “Rodowód Słowian”, którego kompletnie nie zrozumiał. Mianowicie pisałem o drodze do oświecenia i w pkt. 5 podałem – tożsamość, którą budują ostatnimi laty takie trendy jak: u nas – odkrywanie prawdy o Lechii, czy świadomość sarmackich korzeni, u Rusinów – gloryfikowanie idei Wielkiej Rosji, a u wszystkich narodów słowiańskich odradzanie się idei panslawizmu, co wymaga pewnego samokreślenia.

Zresztą Wójcik błędnie rozumie i co gorsza tłumaczy w książce termin “panslawizm”, traktując go jako ideologiczne narzędzie do rusyfikacji innych narodów słowiańskich, co nie było przecież celem twórców tej idei, ale zagrożeniem jakie zaistniało i co gorsza, spowodowało jej upadek. Panslawizm powstał nie w Rosji, ale w Czechach, a w Polsce akurat ze względu na te obawy przed zakusami wykorzystania tej idei przez zaborczą Rosję praktycznie przeszedł bez echa. Wójcik jako historyk powinien o tym wiedzieć, więc albo jest ignorantem, albo rusofobicznym manipulatorem.

Dalej zarzuca zwolennikom Lechii, że mają własne metody naukowe, choć w innym miejscu przyznaje, że te naukowe metody czasem zawodzą, jak w przypadku Kossinny i Kostrzewskiego, o czym wielokrotnie pisałem. Stosowali oni metodę etniczną w archeologii a dochodzili do przeciwstawnych wniosków. Można to tłumaczyć względami patriotycznymi, co tylko potwierdza, to, o czym wcześniej wspominałem, że archeologia i historia to najbardziej zmanipulowane i upolitycznione dziedziny nauki.

Żałosna obrona Kossinny poprzez wymienianie nazwisk większych teoretyków nazistów i uczonych oddanych tej idei z Anglii czy Francji oraz stwierdzenie, że w tamtych czasach to była norma, pokazuje nam tylko radykalne poglądy Wójcika, którego zaprogramowany turbogermański umysł wymaga twardego resetu.

W swej pseudoanalizie zarzuca turbosłowianom nie tylko prorosyjskość, ale też antyklerykalizm, antysemityzm, czy gloryfikowanie PRL. Na potwierdzenie podaje pojedyncze zdania, głównie cytaty z Szydłowskiego, którego traktuje jako lechickiego guru, choć wielu zwolenników Lechii akurat odcina się od większości jego poglądów. To dla Wójcika nie ma jednak znaczenia, chodzi o dowalenie turbosłowianom i tzw. bekę (w internetowym slangu – ubaw).

Jako wytrawny znafca i analityk fantazmatu Wielkiej Lechii, jakoś pomija fakt permanentnej agresji swoich kompanów hejterów, obwiniając za taką niegodną postawę tylko swoich adwersaży, co go kompletnie dyskwalifikuje jako naukowca, na którego się nieudolnie kreuje. Bliżej mu z takimi metodami “naukowymi” do propagandysty, a nie historyka.

Wójcik jawnie kpi z idei Międzymorza uznając ją za pożywkę dla turbosłowian, choć przecież taki sojusz nie ma w swoich założeniach objęcia swym zasięgiem tylko krajów słowiańskich, ale także Węgry, państwa bałtyckie, czy nawet Turcję. Krytykuje za to mnie i M. Kowalskiego, który nawet zaczął się tłumaczyć ze swoich poglądów, gdy mu publicznie zarzucano propagowanie idei turbolechickich i rasistowskich. Hejterzy, w tym Wójcik, którzy mieli doprowadzić do odwołania serii wykładów niepokornego naukowca, uznali to za osobisty sukces. Kowalski, uznany naukowiec, swoimi tłumaczeniami przed młokosami i swoją pokutną postawą naraził się na śmieszność i chyba więcej na tym stracił niż zyskał.

Dalej czytamy, że Wójcik uważa, iż Lechici za swojego jednego z 5 największych wrogów uznają Rosję. Jak to się ma do jego oskarżeń o prorosyjskość i agenturalność na rzecz Kremla, tego nie tłumaczy. Jak widać jako antropolog kultury nasz młody historyk całkowicie się gubi i ośmiesza siebie oraz swoich sympatyków.

Ubolewa w swej książce, że go zablokowano na jakiejś grupie dyskusyjnej za zadawanie niewygodnych pytań, ale chwali i poleca swojego wulgarnego kolegę P. Miłosza, który banuje wszystkich swoich oponentów, robiąc z bloga Seczytam kółko wzajemnej adoracji.

Nota bene podobny styl prezentuje turbolechita Szydłowski, który mnie zablokował, gdy mu zwróciłem uwagę, by zbastował z chamstwem i obelgami. Jak widać “chamówa” dotyczy wybranych osób z obu stron sporu, a nie tylko z jednej.

Stronniczość autora, aż boli. Widać u niego te prymitywne nawyki z internetowych grupek dyskusyjnych i blogów. Nieumiejętność prowadzenia rozmowy z osobami o innych poglądach, uniki wynikające z lęku przed “zaoraniem”, manipulacja faktami, mylenie krytyki z krytykanctwem, słabość argumentów, skłonność do szyderstw, wyzwisk i argumentów ad personam, brak własnych dokonań na jakimkolwiek polu przy jednoczesnym kreowaniu się na multidyscyplinarnego znawcę.

Jeśli taka ma być twarz młodej polskiej nauki, to mamy się o co niepokoić. Naukowcy nie powinni być zacietrzewieni, okopani na swoich pozycjach, zmanipulowani, upolitycznieni i bojący się o swój autorytet. Może dlatego szanowny UJ nie mieści się nawet w pierwszej 500 najlepszych uczelni. Na tym krakowskim uniwersytecie badania naukowe to poboczna, a nie główna działalność. Najważniejsze jest nauczanie studentów, głównie ustalonych dogmatów naukowych sprzed lat, z tego jest bowiem kasa.

Ofiarą tego systemu jest i nasz Wójcik, który o nauce jako takiej nie ma jeszcze bladego pojęcia, ale pewnie chciałby uczyć młodych, naiwnych ludzi i wpajać im do głów te swoje rusofobiczne i turbogermańskie teorie. Póki co, jest tylko – jak sam to określa – “popularyzatorem rzetelnej wiedzy”, ale problem w tym, czy wie, co to jest wiedza prawdziwa.

Można go sparafrazować, że turbogermanie nie dopuszczają do siebie myśli, iż mogą się mylić. Oznaczałoby to, że cała energia, którą przeznaczają na walkę z odkłamywaniem historii Polski, idzie na marne. Dlatego dostając się pod krzyżowy ogień pytań zostają merytorycznie obnażeni. Jedyną formą obrony w takim przypadku jest sączenie hejtu i mowy nienawiści, w czym akurat Wójcik z Miłoszem są mistrzami. Swoich adwersaży odrzucają epitetami w stylu: “debil historyczny”, “osłoszczękowcy”, lechickie głupole, antysemici, antykleryłowie, sekta lechicka, barany,  szury, ruscy agenci, sługusy Putina,  itp. itd.

Zabawnie się czyta też zarzuty Wójcika, że lechiccy autorzy wydają swoje książki dla kasy, gdy jego kolega R. Żuchowicz, w rozmowie z tymże Wójcikiem, otwarcie przyznaje się do zarobkowych motywów wydania swojego wcześniejszego paszkwilu na temat idei Wielkiej Lechii, którą uważa za zjawisko przejściowe, więc jest szansa, by teraz zbić na tym kapitał, gdyż niebawem będzie za późno. Wyrachowany, acz otwarty chłop ten pan młody archeolog.

Wójcik probuje bawić się w nauczyciela i podaje wypisy w książce z zajęć studenckich z metodologii badań, co już ociera się o dziecinadę.

Poucza też Bieszka w sprawie tłumaczeń z łaciny, przytaczając akurat nie swoje, niby lepsze wersje, choć w innym miejscu, gdy mu to pasuje, stwierdza, że łacińskie słowa można różnie rozumieć, bo mają wiele znaczeń. Chce nas przekonać, że Avillo to Awiliusz, a nie Awiłło, a Lescho to rzymskie imię Leschus, które z Lechem nie ma nic wspólnego.

Bezceremonialnie stwierdza, że nasi kronikarze zmyślali fakty w swoich kronikach, ale daje wiarę niemieckim dziejopisom także piszącym typowe gesta i fantazjującym np. o psiogłowych dzieciach Amazonek (Adam z Bremy), co wyraźnie pokazuje jego turbogermańskie nastawienie do historii. Tak został zaprogramowany na UJ, który uchodzi za szacowną, “polską” uczelnię.

Nie wiem czemu stawia on Kronikę Prokosza na lechickim piedestale, choć z lechickich autorów, nie tylko ja wyrażałem się o niej sceptycznie. Zastanawia mnie tutaj tylko fakt, że nasi historycy do tej pory nie mogą ustalić czy jej fałszerzem był Dyamentowski czy Morawski.

Na kilkudziesięciu stronach niedawno upieczony absolwent historii bawi się w referenta dla studentów i nie wiadomo po co streszcza w encyklopedycznym ujęciu treść polskich kronik.

Wykazuje się całkowitą ignorancją w temacie badań archeogenetycznych starając się wmówić czytelnikom, że turbosłowianie twierdzą, że geny (DNA) tworzą etnos, czyli kod kulturowy. Większość uczonych zajmujących się profesjonalnie tą dziedziną nie uważa akurat, że geny decydują o etniczności, ale dostrzegają oni duże związki między rozprzestrzenianiem się poszczególnych haplotypów, a kulturą i językiem ludów jakie one reprezentują. Dlatego powstała taka dyscyplina naukowa jak etnogenetyka, zwana też genetyką genealogiczną, o której nasz młody historyk nie ma żadnego pojęcia. A co gorsza nie chce mieć, bo to mu nie pasuje do jego wersji historii.

Dlatego tak nieudolnie tłumaczy prof. T. Grzybowskiego, który postawił tezę, że nasi przodkowie żyli już na terenach Odrowiśla, co najmniej 7000 lat temu. Wójcik twierdzi, że profesor nie jest zwolennikiem istnienia Imperium Lechitów, ale nie dodał, że na podstawie wyników badań jego zespołu, wyraźnie utożsamia się on z teorią autochtoniczną, co Wójcikowi nie za bardzo pasuje.

Kompletnie nie trafiona jest też przytoczona przez Wójcika historia A. O. Szust, która tylko ośmiesza rynek publikacji naukowych, nad czym możemy jedynie ubolewać.

Tradycyjnie nasz krytyk powtarza jeden z dogmatów naukowych o tym, że polskie herby pojawiły się dopiero w XIII wieku, co ma ośmieszyć tezy Starża Kopytyńskiego w tym temacie.

Drąży też już dawno wyczerpany problem przerobionej mapy Sheparda próbując wmówić ludziom, że zwolennicy Lechii wierzą, iż to kartograficzne dzieło z angielskimi napisami może pochodzić ze starożytności. Nie znam żadnego lechickiego autora, który by coś takiego twierdził. Wójcik kompletnie nie zrozumiał chyba intencji twórcy tej mapy, który raczej nikomu nie chciał wmawiać, że jest ona starożytna, a jedynie wykorzystał ją do swojej rekonstrukcji, by pokazać, że właściwa nazwa obszaru zajętego przez Słowian w VI wieku, powinna brzmieć Lechina Empire, a nie Slavic People. Wmawianie ludziom, że to fałszywka lub koronny dowód na istnienie Lechii jest błazenadą.

Przytaczany przez naszego krytykanta Bieszk zdaje sobie sprawę z pochodzenia tejże mapy i docenia intencje autora jako rekonstruktora. Wójcik jakby zapomina, że oryginalna mapa Sheparda z początku XX wieku też jest przecież rekonstrukcją, co jest czymś powszechnym w nauce. Zgodnie z pokretną logiką Wójcika fałszywką moglibyśmy nazwać prostacko żartobliwy obrazek na okładce jego książki. Z pewnością znajdzie się niejeden turbogermanin, który na pierwszy rzut oka pomyśli, że to ilustracja z jakiegoś średniowiecznego annału. Wójcik nie pierwszy raz przecenia zdolności intelektualne swoich germanofilnie spaczonych czytelników.

Nasz kandydat na naukowca odrzuca również staropolskie przekonania o tym, że Zygmunt III Waza był 44 królem Polski, co potwierdza kilka kronik. To, że zrobiono sztucznie z niego także 44 króla Szwecji i panujacego władcę przez 44 lata świadczy, co prawda, o ówczesnej wierze w magię liczb (“a imię jego 44” – Mickiewicz), ale niekoniecznie musi to oznaczać, że ten król nie był 44 z kolei polskim władcą. Przekonywanie czytelników, że Lechici uznają to za dowód istnienia Lechii jest po prostu głupie.

Ten fakt wskazuje nam, że w XVII wieku istniało silne przekonanie, iż przed Mieszkiem I panowało w Polsce, czyli dawnej Lechii, kilkunastu władców. Takie przykłady, jak napis na kolumnie Zygmunta, jasnogórski poczet, czy wykazy lechickich władców z niemieckich kronik jeszcze z połowy XIX wieku, może nie są dowodem w sprawie, ale wskazują nam kiedy przekonanie wśród monarchów, kleru i kronikarzy o lechickiej przeszłości Polski zostało wymazane z kart historii. Wiele świadczy za tym, że największy nacisk w tej kwestii nastąpił w ciągu kilku lat po upadku powstania styczniowego.

Wójcik za dobrą monetę przyjmuje opinię hejtera – fryzjera piesków P. Miłosza jakoby wyraz “Lechii” w Biblii miał oznaczać “szczękę”. Chyba nie sprawdził tego w żadnym słowniku języka hebrajskiego, ani tym bardziej w oryginale źródła, które nie istnieje (najstarsze zachowane odpisy ksiąg biblijnych pochodzą z pierwszych wieków naszej ery).

Kompletnie mnie rozbawił, gdy powątpiewa w moje szacunkowe dane o spadku popularności u naukowców teorii allochtonicznej, gdy tymczasem w swojej książce na str. 126 pisze “Mimo, że pogląd o autochtoniczności Słowian został powszechnie zaakceptowany przez większość historyków i archeologów, problem etnogenezy ludności słowiańskiej ma ziemiach polskich wciąż wywołuje żywą dyskusję w środowisku naukowym”. Nawet gdy to tylko błąd edytorski, jakich jest cała masa w tej chaotycznie i pospiesznie skleconej publikacji, to jednak ma to znaczenie symboliczne. Na tej podstawie mogę uznać Wójcika za autochtonistę. To nie net, że można skorygować swoje bezładne pisarstwo. Co więcej, na tej samej stronie we wcześniejszym zdaniu mamy podobne stwierdzenie: “Wszakże teoria autochtoniczna nie była zdominowana wyłącznie przez naukę niemiecką…”. Cóż zdecyduj się człowieku o co ci chodzi, albo staranniej koryguj co piszesz. Sam się teraz możesz przekonać, że wydanie książki to nie łatwa sprawa, a do tej pory żerowałeś m.in. na wytykaniu drobnych literówek innym. Żenada.

Dalej Wójcik już zwyczajnie “rżnie głupa” i udaje, że nie wie czemu turbosłowianie twierdzą, że koncepcja “allo” jest wspierana przez niemiecką propagandę.

Kolejny raz manipuluje też faktami twierdząc, że komuniści wspierali pogląd o autochtonizmie Słowian nad Wisłą, choć naprawdę Sowietom było na rękę twierdzenie, że nasi przodkowie pochodzą znad Dniepru, czyli z ich terenów, gdzie lokowali kolebkę Słowian. Tzw. słowiańskość ziem odzyskanych dotyczyła co najwyżej faktu uznania zaludnienia tego obszaru przez Słowian w VI – VII wieku. Oskarżanie przy tym Kostrzewskiego o wysługiwanie się komunistom, którzy mieli rzekomo wspierać jego karierę, jest delikatnie mówiąc nadużyciem słownym, dalekim od prawdy. Takie zagrywki nie przystoją historykowi i plasują go w rzędzie propagandystów.

Dla Wójcika kluczowym dowodem na nieistnienie Lechii ma być intensyfikacja budowy grodów dopiero od lat 20. X wieku, co przecież świadczy jedynie o rozwoju państwa Piastów, a nie istnieniu pustki cywilizacyjnej przed tym okresem. Stara się nam na siłę wmówić, że wcześniej nic na naszych ziemiach nie było poza bagnami i lasami. Wygląda to już na absurdalną ignorancję. Znane są liczne odkrycia archeologiczne na naszych ziemiach sprzed X wieku, a to, że archeolodzy z uporem maniaka uznają je za niesłowiańskie nie znaczy, iż takie nie były. Panowie od kopania w ziemi opierają się bowiem na dogmacie “allo”, czyli skoro historycy twierdzą, że Słowianie przyszli na te ziemie w VI wieku, to znaczy, że wcześniejsze znaleziska nie mogą być ich wytworem. Proste przecież. Niestety to fałszywe koło dowodzenia rodem z naszych propagandowo zgermanizowanych uniwersytetów. Na szczęście inne dyscypliny, jak etnogenetyka, czy antropologia od dawna wskazują jak są to błędne założenia.

Następnym dogmatem naukowym powtarzanym bezmyślnie przez niektórych, w tym i Wójcika, jest twierdzenie, że nazwa Lechia pochodzi od etnonimu Lędzianie. Wszelkie Lachy, Lenkije czy Lechistany to tak naprawdę Lędy. Taka etymologia ma być naukowa i powszechnie akceptowalna. Gdybym napisał, że nazwisko Pach (Bach) pochodzi od “pędu”, to by mnie wyśmiano, a tu stara się nam wmówić, że takie przejście to normalna sprawa, choć trudno prześledzić drogę do ostatecznej formy. Mamy więc według naszych językowych geniuszy Lęda = Lach. Ewidentne podobieństwo, nieprawdaż? Można też spotkać u lingwistów rekonstruktorów prasłowiańskiego języka specjalnie wymyślony pod tą teorię nieistniejący wyraz Lędcha, który ma być formą przejściową od “lędy” do “lech”. No to w ten sposób to można “naukowo” udowodnić wszystko. Jak czegoś nie ma to się rekonstruuje. Tak jak język praindogermański, by uzasadnić starożytności Protoniemców. Jest to tak naciągane, że aż kłuje w oczy. Dla Wójcika jest to natomiast ewidentny dowód,  że nawet nazwa Lechia nie istniała przed X wiekiem. Jak to mówią “głupiego nikt nie przekona, można go tylko przekupić”. Na jakim etapie jest Wójcik to już sami oceńcie.

Dalsze wypociny naszego autora przynoszą kolejne smaczki. Znany szyderca i śmieszek Wójcik, z pełną powagą wyjaśnia, że “W nauce nie ma miejsca na argumenty emocjonalne”. Wystarczy tylko zapytać “I kto to mówi? “.

Apeluje, by nie przedstawiać chrztu Mieszka w sposób antyklerykalny, bo taki wybór był zbawieniem. Nie rozumie, że niektórzy zapłacili za taką politykę zbyt dużą ofiarę i nie mamy pewności czy gdyby Mieszko zawarł sojusz nie z Niemcami, ale z niepodbitymi do XII wieku pogańskimi Wieletami, sytuacja nie potoczyłaby się inaczej.

Nie chcę się tu bawić w tworzenie alternatywnych wersji wydarzeń, ale deliberacje Wójcika i przekonanie, że to była najlepsza opcja dla nas, wpisują się wyraźnie w turbogermańską optykę myślenia.

Nasz naiwny historyk przyznaje o dziwo, że nie ma potwierdzeń źródłowych na pewną datę chrztu Mieszka, a określenie Chrzest Polski jest niewłaściwe, gdyż napewno gdzieś między 965-968 władca Polan ochrzcił się ze swym dworem, ale nie można mówić, że ochrzczono cały kraj. Alleluja. Ma to być wytrącenie z rąk argumentu turbosłowianom, że historycy podają niepewną datę chrztu Polski, co świadczy o manipulacji faktami. Nie wydaje mu się jednak dziwne, że skoro nie ma wiarygodnych źródeł o tak istotnym wydarzeniu, to czemu domaga się dokumentów na istnienie Lechii w okresie wcześniejszym. Jeśli zbudowano naszą wczesnochrześcijańską historię na przesłankach wynikających z logiki następstw, to czemu krytykuje się stosowanie podobnej metodyki do rekonstrukcji dziejów Lechii, czyli przedchrześcijańskiej struktury państwowej o charakterze samoorganizującym się, otwartym i demokratycznym.

Nawet mu przez myśl nie przeszło, że znaną z historiografii Sarmację Europejską mogły zamieszkiwać także ludy, które samych siebie zwali Lechitami, a inni uznawali ich za Sarmatów. Podobnie Wieletów zwano Lucicami (Lutykami – srogimi).

Fajnie wybrzmiewa przytaczanie przez Wójcika niejakiego Geografa Bawarskiego, którego notki zawdzięczamy odkryciu hrabiego Jana Potockiego, tego samego, który opisał idole prilwickie uznając je za słowiańskie dziedzictwo. Ale to nie spasowało akurat politykom z czasów zaborów i zrobiono z naszego pierwszego badacza Słowiańszczyzny naiwnego frajera, który dał się nabrać jakimś tam niemieckim złotnikom, fałszerzom słowiańskich pamiątek.

Podobnie rzecz ma się z Lelewelem, którego Wójcik wychwala za krytykę Kroniki Prokosza, ale jakoś milczy na temat jego entuzjastycznej postawy wobec run słowiańskich, których alfabet zrekonstruował oraz obrony autentyczności idoli prillwickich i kamieni mikorzyńskich. To też nie pasuje do Wójcikowej, fałszywej układanki o naszych dziejach.

Zapiski o “Dagome iudex” mogą tylko świadczyć o nazbyt często widocznym w jego tekstach bałaganie nazewniczym i dyskredytują Wójcika jako historyka. Już samo to jest śmieszne, że zakłada on pochodzenie słowa Dagome od Dagobert, co ma być rzekomym imieniem chrzestnym Mieszka, choć nigdy potem książę Polan go nie używa i nie ma na to żadnych potwierdzeń. Pokazuje to jak bardzo Wójcikowi zaprogramowano umysł na uczelni, bo nie stawia on żadnych własnych tez, nie myśli samodzielnie, a jedynie powiela turbogermańskie bzdury tego rodzaju.

W przytoczonym tekście, jego tłumaczeniu i swoim komentarzu nasz misjonarz prawdy historycznej podaje, nie wiedzieć czemu, kilka wersji nazwy łacińskiej Schignesgne. Mamy więc u niego i Schignese (ze zgubionym drugim “n”), drugi wariant z oryginału poprawnie zapisany w tłumaczeniu na polski jako Schignesgne [Schinese], a w swoim komentarzu kilkakrotnie używa wersji Schinesghe (z “h”). I jak tu mamy wiedzieć, my nie historycy, nieucy, jaka jest prawdziwa łacińska wersja tego toponimu skoro nasz jeniusz notorycznie zapisuje je w inny sposób, dodając lub odejmując różne literki, jakby to nie miało znaczenia. Taką manierę można wybaczyć lekarzowi na recepcie, ale nie historykowi piszącemu akurat o identyfikacji tej nazwy i problemie powiązania jej ze Szczecinem lub Gnieznem. Nie wiem czy miesza te nazwy celowo czy jest zwykłym niedbaluchem, ale sprawy językowe są dla niego jak widać drugorzędne.

Co więcej, Wójcik przyznaje też, że tak naprawdę to historycy nawet nie są pewni jak nazywał się pierwszy chrześcijański władca Polski, bo znane są różne warianty jego imienia, interpretowane z łacińskich zapisów, jako: Mieszko, Miesław, Mieczysław. Nie przeszkadza mu to w domaganiu się dowodów, najlepiej pisemnych poświadczeń (chyba najlepiej aktów urodzenia), istnienia jego poprzedników. Skoro takich historycy nie znają, to mają prawo zakładać, że nie istnieli. Mieszko zatem pojawił się z nieba, albo przypłynął z Wikingami z północy (Skrok, Szajnochy), a może uciekł z Moraw (P. Urbańczyk) – te ewidentne spekulacje to oczywiście nie pseudonauka, ale poszukiwanie prawdy historycznej w oparciu o metodologię naukową.

Przytacza on polemiki między P. Urbańczykiem i D. A. Sikorskim, które nazywa “emocjonalnymi”, choć sam twierdził, że w nauce nie ma na to miejsca.

W sprawie koronacji Chrobrego na króla w 1000 roku i na cesarza w 1025, Wójcik oczywiście przyjmuje akademicką wersję,  że w trakcie pobytu Ottona III w Gnieźnie założył mu swój cesarski diadem tylko jako gest przyjaźni wobec polskiego władcy, wbrew relacji Długosza i innych kronikarzy, którzy wyraźnie piszą o namaszczeniu przez biskupów i koronacji.

Wójcik nie wyjaśnia przy omawianiu tej sprawy kilku istotnych faktów, a mianowicie
* dlaczego Henryk II, mimo że był królem Niemiec przez 14 lat nie został koronowany na cesarza?
* dlaczego francuski mnich Ademar z Chrabannes, żyjący w czasach Chrobrego (czyli najbardziej wiarygodny według wcześniejszej teorii Wójcika), miałby kłamać na temat przekazania Chrobremu tronu Karola Wielkiego przez Ottona III?
* dlaczego w “Revue Historique”, posądzano papieża i Konrada o uknucie spisku na życie Chrobrego i otrucie go hostią przez ich wysłannika?
* dlaczego nie wyjaśnia zapisu niemieckiego kronikarza Wipona, że Chrobry w 1025 roku “koronował się z krzywdą Konrada”, który przecież nie pretendował do polskiej korony, ale cesarskiej, zdobytej dopiero po śmierci naszego króla?
* dlaczego nie zastanawia go fakt obdarowania Chrobrego tak cennymi relikwiami, jak włócznia św. Maurycego, czy gwóźdź z krzyża Jezusa (o tronie Karola Wielkiego nie wspominając), w zamian jedynie za ramię jakiegoś nowego, słowiańskiego świętego, byłego rozpustnika i hulaki?
* dlaczego pomija milczeniem sprawę pierwszej reakcji pogańskiej za życia Chrobrego?
* dlaczego nie wspomina o znanej z polskich kronik klątwie rzuconej na Chrobrego?

Tak właśnie historycy podchodzą do tematu, a gryzipiórek Wójcik nie wychodzi tu przed szereg.

W ostatnim rozdziale nasz młodzian podejrzewa wiele osób o współpracę z Kremlem, za co mogą mu się posypać pozwy sądowe. Artykułuje tym samym swoje rusofobiczne poglądy (co było widać i wcześniej) w formie nowej teorii spiskowej.

Na zakończenie apeluje: “Więcej wiary w naukę”. Wolelibyśmy jednak nie musieć bardziej wierzyć w naukę, ale mieć od uczonych wiarygodne informacje. Dlatego ja zaapeluję: “Więcej wiedzy z nauki”.

Kończąc ocenia, że poprzez wydawanie publikacji lechickich można mówić o całkowitym upadku rynku wydawniczego. Jakoś to śmiesznie brzmi z ust autora pierwszej, niedawno wydanej książeczki, choć jest osobą jedynie o internetowym dorobku w zakresie hejtingu, żerującą na dokonaniach innych, próbującą skorzystać z zainteresowania Wielką Lechią.

Dla niego “Nauka to myślenie i dochodzenie prawdy”. Możemy tylko życzyć autorowi, by zamiast pleść takie frazesy, zaczął się do nich stosować, bo po lekturze jego topornej książki trudno zauważyć, by wiedział o czym pisze. Myśli, że zajmuje się dochodzeniem prawdy, gdy tymczasem powiela utarte schematy o turbogermańskim charakterze, nie wnosząc nic nowego ani do nauki, ani do publicznej dyskusji.

Jeśli taka wtórna i agresywna postawa młodego historyka ma być odpowiedzią środowiska naukowego na ideę Wielkiej Lechii, to turbosłowianie mogą spać spokojnie. Smuci tylko fakt, że z takimi młodymi kadrami jak nasz misjonarz, polska nauka nie zajdzie daleko.

Tomasz J. Kosiński
28.11.2019

Imperium Lechickie to nie bzdura

Imperium Lechickie

Dość popularna swego czasu grupa na fejsie “Imperium Lechickie to bzdura”, zawiera czytane przez zagubionych poszukiwaczy prawdy pseudoargumenty przeciwko idei Wielkiej Lechii.

Sam podchodzę z ostrożnością do wielu skrótów myślowych i rewelacji rzucanych w internetowych dyskusjach w ferworze emocjonalnych przepychanek o to kto ma rację, a właściwie kto zna prawdę, a kto wierzy w kłamstwa. Ale nie można nie skomentować tego, co wypisuje ten anonim i jakimi “argumentami”, przekłamaniami i spłyceniami się posługuje.

Jednym z przykładów zagrywki dla mądrych inaczej jest stwierdzenie, że Lechici uważają, iż “Według naukowców Polacy zeszli z drzew w 966 roku”. Nasi turbogermańscy misjonarze jedynie słusznej wersji historii robią z tego główną bzdurę, jaką mają niby powielać Lechici. Nie wiem kto tak mówi, ale wydaje mi się, że to uproszczenie wyraża jedynie rozczarowanie i niezgodę na umniejszanie naszego dorobku i poziomu cywilizacyjnego sprzed chrztu Mieszka I, co jest właściwe środowisku naukowemu w Polsce i na Zachodzie. Wiadomo jest, że niejaki G. Kossinna prowadząc wykłady o kulturze Słowian stwierdzał arogancko, że Słowianie żadnej kultury nie mieli, więc właściwie nie ma on o czym mówić. Jego ucznia J. Kostrzewskiego, który się z tym nie zgadzał, badał Biskupin twierdząc, że mieszkały tam plemiona protosłowiańskie, dziś nasi naukowcy i wierni im turbogermanie nazywają komunistycznym sługusem. Każdy niech sam sobie oceni czy dostrzega tu jakiś problem i z czego to może wynikać.

Wspomniana stronka tłumaczy, że przed Mieszkiem I jakaś tam kultura jednak była, więc po co turbosłowianie plotą bzdury. Panowie krytycy robią jednak problem nie z tego, co jest istotą rzeczy. A chodzi przecież moim zdaniem o to, że umniejszanie dorobku Słowian sprzed chrztu przez polskich naukowców jest nie tylko niezrozumiałe, ale i podejrzane. Niejasne są też ich motywy plucia we własne gniazdo.

Podawanie przez autora tejże stronki znanych faktów historycznych dotyczących historii sprzed Mieszka I, w celu edukacji Lechitów, jest żenujące, bo nie problem w tym, że ludzie nic nie wiedzą o okresie od VI w. n.e. do chrztu Mieszka I, ale w tym jak wybiórcze są to fakty, jak są interpretowane oraz – co najważniejsze – co było przed VI w. n. e. przed rzekomym przybyciem Słowian na ziemie Odrowiśla.

Ważne jest też, by w końcu historycy i część zatwardziałych archeologów zapatrzonych w Kossinnę i jego zwolennika Godłowskiego, w końcu posypali głowy popiołem i przyznali, że teoria allochtoniczna o zasiedleniu ziem polskich przez Słowian w VI wieku n.e. to właśnie wielka bzdura. Podobnie jak teoria pustki osadniczej. To, że archeologom nie udało się znaleźć ceramiki z jakiegoś okresu, nie oznacza, że nikogo nie było na tym terenie. Zwłaszcza, że wciąż odkrywane są nowe znaleziska. Czas zatem przyznać rację naukowcom z innych dziedzin, czyli antropologom i genetykom, którzy już od dawna dowodzą, że Słowianie mieszkają na terenie Odrowiśla od co najmniej 7000 lat (Grzybowski, Klyosow, Tomezzoli, Underhill i inni).

Wbrew insynuacjom naszych zaślepionych turbogermaństwem blogerów, tzw. Lechici (czyli zwolennicy teorii istnienia Lechii przed chrztem, jako organizmu politycznego o charakterze unitarnym – federacja, ale odmiennej formule niż imperia oparte na podbojach i wyzysku), dobrze wiedzą, że przed Mieszkiem nie siedzieliśmy na drzewach, a wręcz przeciwnie tworzyliśmy kulturę nie gorszą od innych. Po co więc to odwracanie kota ogonem?

Sprawę wyjaśnia nam częściowo komentarz admina tej pokracznej stronki, że „to właśnie pod zaborami wykształciła się polska inteligencja, która położyła podwaliny pod , dzisiejszą naukę w Polsce. Niemcy i Austriacy pozwalali historykom i starożytnikom pisać swoje prace i prowadzić badania, to Rosjanie konfiskowali wszystkie znaleziska jak sie nie dało łapówki.” Czyli wiemy, że germańscy zaborcy pozwalali pisać i prowadzić badania, ale nie dodano, o jakie prace chodzi. Z pewnością nie takie, których by nie przepuściła zaborcza cenzura. To niestety fundament naszych naukowych elit w czasach późniejszych. I już wiemy skąd się wzięły u niektórych te turbogermańskie zamiłowania.

Kolejną lechicką bzdurą ma być twierdzenie, że „Zygmunt III Waza był 44 królem Polski”. Taka informacja domyślnie wynika z napisu na kolumnie tego władcy w Warszawie. Krytycy tej informacji twierdzą, że napis dotyczy Zygmunta, ale jako 44 króla Szwecji, co wynika z jego pozycji na liście szwedzkich władców. Jednak tak się składa, że w ówcześnie przedstawianych pocztach władców Polski, też wychodziło, że jest 44 z kolei. Na Poczcie jasnogórskim jest 45-tym.

Argument krytyczny ma jednak słabe oparcie w logice. Po co na kolumnie polskiego króla umieszczono napis o 44 królu innego kraju, zamiast dać liczbę, którym kolejnym władcą jest w Polsce? W podpisie jest przecież informacja, że jest on królem Polski i Szwecji i z racji, że liczba 44 się tu nałożyła podano ją bez dookreślania o jaki kraj chodzi. Domyślnie, wiadomo, że dotyczyła ona obu państw. W każdym bądź razie, nie jest to zapewne dowód na istnienie Wielkiej Lechii, ale potwierdzenie, że w świadomości ludu i monarchów, do połowy XVII wieku powszechnie uznawano, że przed Mieszkiem I rządziło naszym krajem 14 władców znanych z imienia.

W krytyce teorii Wielkiej Lechii pojawia się też wyśmiewanie faktu istnienia nazwy Lehia w Biblii. W opowieści o Samsonie z XV rozdziału Księgi Sędziów, który przy pomocy szczęki osła zabił 1000 Filistynów, czytamy także: “Wtenczas Bóg rozwarł szczelinę, która jest w Lechi, tak że wyszła z niej woda. [Samson] napił się jej i wróciły mu siły i ożył. Istnieje ono w Lechi do dnia dzisiejszego.”

Polemika dotyczy faktu, że w Biblii zostało użyte słowo ‘lehi’ (לחי), a nie ‘lechi’, czy ‘lechia’. Słowo ‘lehi’ ma znaczyć po hebrajsku ‘szczęka’. A miejsce potyczki miało zostać nazwane Ramat-Lehi, tłumaczone na Wzgórze Szczęki. Zatem szczelina w biblijnej Lehii i opisywane źródło dodające sił ma być na Szczęce, skoro w przytoczonym powyżej fragmencie napisano tylko “w Lehi”, a nie na “Ramat-Lehi”. Wygląda więc na to, że cała okoliczna kraina nazwana została Szczęką. Szkoda, że się ta nazwa nie zachowała w Judei czy Palestynie do czasów późniejszych, o ile to właśnie o tym obszarze jest tam mowa. Mamy natomiast zachowane nazwy Lehistan, Lahestan u ludów wschodnich, Irańczyków, Turków, Arabów, Ormian i co ciekawe żydowskich Chazarów.

W odniesieniu natomiast bezpośrednio do krytycznych argumentów ze stronki “Imperium Lechickie to bzdura” należy wyjaśnić kilka kwestii. Jeśli chodzi o wyśmiewanie faktu, że w Biblii zapisano Lehi przez “h” a nie “ch” to, po pierwsze, nazwy Lehia i Lechia są wymienne, przy czym pierwsza z nich jest bardziej archaiczna, dlatego nie ma w tym nic dziwnego, że w Biblii ta nazwa może się pojawiać bez “ch”. Zwłaszcza, że w hebrajskim jest jeden i ten sam znak na “H”, jak i “Ch”. Ale nasi prześmiewcy nawet nie spojrzeli na hebrajski alfabet.

Po drugie, słowo “szczęka” po hebrajsku to raczej לסת (lmt – lamat), co można sprawdzić nawet samemu w translatorze Google, a nie jak się podaje na turbogermańskich blogach – לחי (lehi, a właściwie lhy). Ale ktoś tak kiedyś powiedział, a reszta powtarza, bo po co sprawdzać takie rzeczy.

Nie znam za dobrze hebrajskiego więc będę wdzięczny hebraistom za wyjaśnienie tej kwestii, bo póki co mam nie tylko ja spore wątpliwości czy te fragmenty zostały dobrze przetłumaczone z oryginalnego rękopisu hebrajskiego. Jeśli się mylę to z pewnością to sprostuję. Nie twierdzę, jak Szydłowski, że Biblia jest historią Lechitów a nie Żydów, ale nie wykluczam, że w Starym Testamencie mogła się pojawić wzmianka o Lehii. Może to tylko zbieżność nazw, a może nie.

Należy pamiętać, że w hebrajskim piśmie było wiele oboczności, a także inaczej wymawiano poszczególne litery niż u nas. Podobnie jak u Hiszpanów, L czytano czasem jako J (Mallorca – Majorka). Dlatego Lah wymawiano jak Jah. A stąd już krótka droga do rozumienia rdzenia *jah/yah jako *pan, bóg. Istnieje on w wielu hebrajskich imionach, począwszy od Jahwe/Jehowa (JHWH), Jeremiah, Izaiah, Mesaiakh, przy czym w tłumaczeniu tych imion na polski rdzeń *jah przechodzi w *jasz, tak jak akurat nazwa głównego boga Polaków, według Długosza. To przypadek? Nie sądzę.

Co więcej, imię Izajasz w hebr. יְשַׁעְיָה – Yesha’yahu, czyta się Jeszajahu, co znaczy „Jahwe jest zbawieniem”. Wersja Lah jako “Pan” pozostała z kolei w innym języku semickim, a mianowicie arabskim, gdzie mamy Al Lach, czyli “Ten Pan (Bóg)”. Bo Jah[we] i [Al]Lah to ten sam bóg, co potwierdzają wyznawcy obu religii.

Z kolei imię Jesus pochodzi od łac. Iesus, będącego transliteracją gr. Ἰησοῦς (Iesous). Grecka forma jest odbiciem hebr. ישוע‎ (Yeshua), a wcześniejszym wariantem tego imienia było hebr. יהושע‎ (Yehoshua), co oznacza “Yah zbawia”. To było także imię potomka Mojżesza, najwyższego żydowskiego kapłana ze Starego Testamentu. Zatem w imionach najwyższych bogów 3 największych wyznań, zwanych religiami Księgi, mamy rdzeń *Jah – Lah, któremu w polskim panteonie odpowiada Jasz/Jesse/Jesza (hebr. Yesha – zbawiciel).

Oczywiście nasi naukowcy nie dostrzegają tu żadnych zbieżności i skupiają się na “oślej szczęce”. Nawet jeden z bardziej chamskich hejterów P. Miłosz z Seczytam, nazywa turbosłowian – osłoszczękowcami, bo uważają, że hebrajska szczęka to Lehia. Można spytać: i kto tu jest osłem?

Nazwę „Lech” turbogermanie starają się wywodzić od Lędzian, co kompletnie nie pasuje do siebie. Opierają się tu na jednym węgierskim etnonimie Lengyel, który dziś odnosi się do Polaków i być może dawniejszych Lędzian, ale nazewniczo z Lechem ma on niewiele wspólnego. Są i tacy historycy magicy, co wszędzie widzą liczbę 23, która dla Karola Szajnochy oznaczała wikingów, gdyż etnonim Lach wywodzi on od skandynawskiego ‘lach’ czyli towarzysza. Nawet mu przez myśl nie przeszło, że mogło to być nadanie nowego znaczenia nazwie Lach, oznaczającej słowiańskich chąśników, z którymi wikingowie czasem wojowali ramię w ramię, np. przy podboju Wielkiej Brytanii.

Za bzdurne uważane jest twierdzenie, że “Germanie to Słowianie”, a “Rzymianie nazywali Słowian Germanami”. Próba obalenia tej tezy idzie drogą, że gdyby Germanie byli Słowianami, to już w starożytności znano by ich język i z pewnością zapisano by jakieś słowiańskie słowa czy imiona. Nie podano jednak jakież to germańskie słowa wtedy znano i je zapisano.

Drugim argumentem ma być insynuacja, że gocki historyk Jordanes nie opisywałby Słowian jako nieznany mu wcześniej lud, bo przecież będąc Gotem sam byłby Słowianinem. To, że Jordanes tak napisał może tylko znaczyć, że to etnonim Słowianie mógł się ukształtować w czasie ekspansji kilku odłamów tego ludu na tereny zadunajskie, a nie, że wtedy ten lud się pojawił na naszych ziemiach. Jordanes zresztą to jakby wyjaśnia pisząc, że Wenedowie, Sklawenowie i Antowie są jednej krwi i języka. Nazwa południowych Sklawenów (Sławenów), wraz z napływem nowych ekspansywnych grup Chorwatów i Serbów, mogła się przenieść na wszystkie ludy słowiańskie.

Jeszcze innym przykładem sporu jest “Płyta nagrobna Leszka Awiłły”. Według Wolańskiego, a za nim Szydłowskiego i Bieszka, postać z tej tablicy nagrobnej to Leszek Awiłło (Avillio Lescho), lechicki król. Sami krytycy naśmiewają się, że nie może to być nazwisko słowiańskie, bo miano Awiłło pochodzi z języka litewskiego. Ale co w takim razie Litwin robi na płycie nagrobnej z Rzymu, tego już nasi krytycy nie wyjaśniają. Według nich epitafium w oryginale z uwzględnieniem skrótów brzmi następująco:

C[aio] Avillio Lescho | Ti[berius] Claudius Buccio | columbaria IIII, oll. VIII,| se vivo a solo ad | fastigum mancipio | dedid.

Co tłumacząc na język polski znaczy:

Gajuszowi Awiliuszowi Lescho Tyberiusz Klaudiusz Buccio, cztery kolumbaria i osiem urn, za życia, od ziemi do sufitu przekazał i wystawił [tę inskrypcję].

Widać od razu próby latynizacji tłumaczenia już w samym nazwisku Awiłło, gdyż z Avillio zrobiono Awiliusza, nadając mu rzymską końcówkę –ius. Czemu Claudius występuje w formie z taką końcówką, a Avillio nie, nikt nie musi tłumaczyć, bo nikt nie pytał.

Nie tłumaczy się też pochodzenia imienia Lescho, które ewidentnie kojarzy się nam z Leszko. Awiłło może być jego przydomkiem, na przykład ze względu na jakieś wygrane boje z Bałtami lub przymierze z nimi. Z podobnych powodów także Rzymianie oraz inne ludy przezywali swoich bohaterów, stąd wziął się Germanus, czy Winitar (pogromca Winitów, czyli Słowian)

Argumentem, że nagrobek ten nie może dotyczyć żadnego władcy ma być fakt, że tablica z grobowcem w kolumbarium nie jest jakimś specjalnym zaszczytem. Nie wyjaśniono jednak, że fundowanie tablic i grobowców poległym wrogom nie było czymś powszechnym i taki gest z pewnością ma charakter prestiżowy wynikający z uznania dla pokonanego.

Szerokim echem obiła się przed kilku laty po necie mapa “Lechina Empire”. Jest to przeróbka mapy pochodzącej z amerykańskiego atlasu historycznego (“The Historical Atlas”), wydanego w 1923 roku, autorstwa Williama R. Shepherda. Celem jej anonimowego autora było zapewne zamienienie propagandowego i deprecjonującego określenia widocznego na mapie Slavic People na dobitniejsze Lechina Empire (Imperium Lechickie), zwłaszcza w odniesieniu do zasięgu terytorialnego zajmowanego przez wskazane tu plemiona słowiańskie.

Jest to zatem co najwyżej dowartościowanie nazwy dotyczącej określonego terenu na opracowanej praktycznie współczesnej mapie, ale mającej odzwierciedlać stan z lat 535-600, a nie jakaś fałszywka jak to niektórzy sugerują. Nie wiem też kto twierdzi lub wierzy w to, że mapa z angielskimi nazwami może pochodzić z VI wieku. Sugerowanie czegoś podobnego jest kolejną zagrywką dla nieogarniętych umysłowo.

Zwróćmy uwagę, że na tejże mapie mamy także nazwę Awars (Awarowie), choć dobrze wiadomo z przekazów historycznych, że mieli oni dobrze zorganizowane państwo zwane Kaganatem, kierowane przez Kagana, którego można przyrównywać do króla. Jednak autor mapy nie nazywa Kaganatu Awarskiego królestwem, ale tylko ich nazwą etniczną, podobnie jak w przypadku Słowian. To samo zresztą dotyczy Northmenów, Danów, Saxonów, Britonów, Anglów i innych ludów, gdzie widocznie nie istniały królestwa w rzymskim rozumieniu.

Zajęcie tak dużego obszaru przez plemiona słowiańskie uprawnia do używania nazwy Imperium, czy Wielka. Swoją drogą to ani Rzymianie, ani Germanie nie rozumieli struktury organizacyjnej Sławi – Lechii opartej na demokracji wiecowej, władzy rodów, pospolitym ruszeniu (wici) i wybieraniu królów (książąt, wojewodów) tylko na czas wojen.

Turbogermanie odcinają się również od wniosków wynikających z badań genetycznych, twierdząc, że sama haplogrupa R1a1 w kontekście Słowian tak naprawdę nic nie znaczy. Jest to jedna z haplogrup indoeuropejskich i występuje u różnych ludów. W Europie przeważa u Serbołużyczan 63%, Polaków 55%, Białorusinów 50%, Ukraińców 43%, Rosjan 46%. To pokazuje jednak, że mamy dominantę genetyczną, czego brak Niemcom i Skandynawom, co świadczy, że ich etnos jest bardziej pomieszany.

Oczywiście nasi internetowi znafcy od genetyki wiedzą lepiej niż prof. Grzybowski, który wraz z zespołem prowadził badania przez 10 lat i wyciągnął z nich wnioski, że Słowianie są z pewnością ludnością autochtoniczną i zamieszkują Odrowiśle od co najmniej 7000 lat. Do podobnych wniosków doszedł Klyosow z Tomezzollim, Underhill i inni. Z tego powodu prof. Grzybowski twierdzi też, że przemiany kulturowe, które dokonały się pod koniec okresu wpływów rzymskich niekoniecznie musiały wiązać się z masowymi migracjami lub zmianami demograficznymi.

Jest to kontrteoria wobec tezy Godłowskiego o pustce osadniczej, ale także opinia o podejściu archeologów, którzy zazwyczaj przyjmują, że zmiana wyrobów kulturowych wiąże się z napływem nowej ludności, a nie jej rozwojem czy adaptacją czyichś rozwiązań.

Jak to prości krytykanci, a nie krytycy, nasi turbogermańscy hejterzy czepiają się też słówek w stylu “polskie piramidy”, co przypomina awanturę o “polskie obozy”. W przypadku megalitów kujawskich wiadomym jest, że nie budowali ich Polacy, których wtedy pod tą nazwą etniczną jeszcze nie było, ale jest to dzidzictwo tych ziem. “Polskie obozy” są natomiast celowym przekłamaniem, by kojarzyć je z Polakami, a nie Niemcami, na co zgody być nie może.

Optymizmem napawa fakt, że nawet na tej hejterskieh stronce “Imperium Lechickie to bzdura” przyznają, że “Wiele grup się ze sobą łączyło i tworzyło nowe społeczności, które stale się mieszały np. Słowianie i Sarmaci.” Co oznacza, że etos sarmacki nie jest mitem, o czym od dawna pisałem.

Co więcej, czytamy tam “Dowodem na takie współistnienie dwóch różnych ludów jest kultura archeologiczna Sukow-Dziedzice z VI wieku, która zawiera zarówno cechy kultury przeworskiej jak i kultury praskiej, czyli Słowian. Z czasem elementy germańskie zanikają całkowicie, co oznacza, że Słowianie najprawdopodobniej zeslawizowali tych ludzi. Podobnie było w przeszłości z innymi ludami. Żaden przybysz, który jest silniejszy nie wybija miejscowych tylko sobie ich podporządkowuje, wchłania albo ewentualnie bierze ich kobiety, które były wtedy cennym łupem.” Co z kolei potwierdza, że Słowianie byli wyżej rozwinięci cywilizacyjnie i silniejsi przez co mogli sobie podporządkować słabszych Germanów. Tak trzymać chłopcy. Dzięki za te kilka słów prawdy.

Żałośnie natomiast brzmi tekst o kradzieży tekstu przez Radosława Patlewicza, który splagiatował jeden z artykułów z danej stronki i opublikował go w Magna Polonia. Anonimowy admin strony na Facebooku “Imperium Lechickie to bzdura” bez żenady przyznaje “Tworzyłem tę stronkę nie myśląc o zarabianiu na niej i tym bardziej boli to, że ktoś mnie okrada i ma z tego pieniądze. To totalna porażka dla magazynu, który przecież reklamuje się jako prawicowy i chrześcijański a jednocześnie łamie jedną z podstawowych wartości prawicy jaką jest własność prywatna oraz siódme przykazanie boże “nie kradnij”.” 

Biedny miś. Kolega z tej samej strony barykady, a złodziej i jeszcze dorobkiewicz. Inni krytycy Wielkiej Lechii jednak nie kryją finansowych motywacji w swoich działaniach. Chcą zarobić na modnym temacie póki się da, bo boją się, że to chwilowy trend. Dlatego często wbrew logice i faktom doszukują się tematów do hejtingu i krytykanctwa.

Ostatnio Roman Żuchowicz, autor książki krytykującej ideę Wielkiej Lechii w wywiadzie dla hejterskiego bloga Sigillum Authenticum przyznał bez kozery, że wydał książkę dla kasy. Fajnie to brzmi, zwłaszcza w ustach kogoś, kto zarzuca lechickim autorom, że wydają swoje publikacje dla pieniędzy. Zwłaszcza, że prekursorzy neolechickiego nurtu jak T. Miller, F. Gruszka, czy Marski wydawali swoje prace chałupniczo, własnym sumptem i żadnych kokosów się na tym nie dorobili.

Jak widać główne argumenty przeciwko Imperium Lechickiemu są słabe i mało przekonujące. Pozostaje nam się przyglądać dyskusji na ten temat i nie dać się ogłupić pseudotezami o charakterze propagandowym pod płaszczykiem nauki.

 

Tomasz Kosiński

04.11.2019

Wandalowie to nie Germanie, ani też Polacy

Wandalowie

Turbogermański mit o germańskości Wandalów trudno obronić. Nasi naukowcy jednak jak mantrę powtarzają ten dogmat, opierając się na mało przekonujących przesłankach, jednocześnie wyśmiewając dość solidne argumenty przemawiające za ich słowiańskością. Lekceważą oni zapiski kronikarskie o powiązaniach Słowian i Lechitów z Wandalami, nazywanie w niemieckiej historiografii Mieszka królem Wandalów, skojarzenia nazewnicze ze słowiańskimi Wendami (niem. Wenden).

W zamian podają argument, że w kulturze przeworskiej kojarzonej z Wandalami dominują przedmioty żelazne, a u Słowian, jak niby wiadomo, miały być tylko przedmioty drewniane. Czyli mamy tu typowy zabieg manipulacyjny tworzenie jednego dogmatu opierając się na innym dogmacie, w tym przypadku, że Wandalowie to Germanie, bo Słowianie przecież nie znali wytopu żelaza, co jest wierutną bzdurą. I na tej bazie myślowej przypisuje się jakieś znalezisko z żelaznymi wytworami, i co gorsza całą kulturę przeworską, ludności germańskiej, która według tego propagandowego założenia miała stać na wyższym poziomie cywilizacyjnym niż ludy słowiańskie.

Gdybyśmy jednak przyjęli, że Słowianie znali wówczas wytop żelaza, to można by równie dobrze na tej podstawie przypisać kulturę jej przedstawicielom. Tak się właśnie manipuluje historią tworząc dogmaty, czyli bezdyskusyjne założenia wyjściowe, by na ich podstawie wyciągać wnioski ze znalezisk, tworząc kolejne dogmaty, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dlatego kultura przeworska ma być wandalska, czyli germańska, bo Germanie znali wytop żelaza, a Słowianie nie.

Uczeni nie chcą uwierzyć też, że 700 tysięcy stanowisk dymarkowych z początku naszej ery z naszych ziem mogli obsługiwać Słowianie. No bo przecież ktoś powiedział, że Słowianie nie znali się na tym. Efekt kłamliwego domina zatacza coraz większe koła i prowadzi do wyciągania bzdurnych wniosków z odkryć.

Co by mogło być dowodem, że Słowianie znali się na wyrobie żelaza w okresie kultury przeworskiej? Na przykład znalezienie takich wyrobów na którymś ze stanowisk. Ale archeolodzy nie mogą takich znaleźć, bo wszystkie żelazne przedmioty… uważają za germańskie zgodnie z przyjętym dogmatem. Błędne koło? Nie, to planowane działanie.

Archeologia i historia są dyscyplinami najbardziej narażonymi na tego typu manipulacje i fałszerstwa. Na szczęście nauki przyrodnicze, jak antropologia i archeogenetyka, są na to bardziej odporne, bo pole manipulacji jest tam mniejsze. Dlatego historycy lekceważą odkrycia z tych dziedzin, bo obalają one ich naciągane lub przekłamane tezy, jak ta z germańską kulturą przeworską.

To samo dotyczy posługiwania się kołem garncarskim. Na jakiej podstawie archeolodzy twierdzą, że Słowianie nie mieli takiej prostej technologii? Ano, bo ktoś tak kiedyś stwierdził i od tej pory tam gdzie znajdywane są wyroby pochodzące z koła garncarskiego przyjmuje się, że nie mogą być one słowiańskie. A przecież “garczki nie gadają”. No tak, tylko czemu ma to założenie dotyczyć wyłącznie śladów po kulturze słowiańskiej? Skoro wytwory kultury nie mogą świadczyć o etnosie, to czemu kulturę przeworską uznaje się za germańską i wiąże się ją z Wandalami?

Jeśli przyjmiemy, że kultura przeworska była wandalska, ale wyjdziemy z założenia, że Słowianie też mogli wówczas znać się na wytopie żelaza, na co jest wiele innych dowodów, a także używali koła garncarskiego, to nagle okazuje się, że Wandalowie mogą być Słowianami. No to już dla zaprogramowanych umysłów naszych uczonych brzmi jak profanacja nauki. Czemu? Bo odrzucamy niczym nie poparte dogmaty naukowe, na bazie których archeolodzy, a za nimi historycy, wyciągają błędne wnioski? Niestety wielu z nich robi to chyba nawet nieświadomie. I to jest właśnie problem.

Tak jak lekarzowi ktoś kiedyś na uczelni czy konferencji powiedział, że lek A jest świetny, to wierząc w to przepisuje go swoim pacjentom w dobrej wierze. Ale ten lek może się okazać szkodliwy, albo są na rynku lepsze i tańsze. Tyle, że przedstawiciele farmaceutyczni, którzy je dystrybuują jeszcze do naszego lekarza nie dotarli bezpośrednio. Z naszymi profesorami jest podobnie. Polecają tezy-leki swoim studentom, a oni niosą je w świat. Gdy ślęczą więc nad kawałkiem żelaza na kolejnym stanowisku kultury przeworskiej uznanej przez akademickie gremium za germańskie, nawet im przez myśl nie przejdzie, że może być inaczej. I piszą raporty o wyrobach germańskich, nie bo ktoś im tak kazał czy że należą do spisku, ale dlatego iż mają tak zaprogramowane umysły jeszcze ze szkoły i utrwalone dobitnie na uniwersytecie.

W radach programowych na uczelniach wyższych nierzadko zasiadają przedstawiciele koncernów farmaceutycznych. A kto zasiada w radach uczelni historycznych? Kto kształci nowe kadry? Dlatego pan D.A. Sikorski będzie cieniem J. Strzelczyka, swojego promotora. A ci naukowcy, co się wychylą, jak M. Kowalski, P. Makuch czy nawet P. Urbańczyk, czeka ostracyzm środowiska.

Wróćmy jednak do Wandalów. Mieli oni budować chaty w formie półziemianek o szer. 3×5, a Słowianie 4×4, więc nawet trochę większe, a co ważne z piecem w kącie. Czyli na dodatek okazuje się, że domy Słowian miały wyższy standard niż wandalskie. Jeśli to prawda, to jak to się ma do tezy o ich niższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego wobec Germanów tamtych czasów?

Znajdowane groby szkieletowe też nie mogą być dowodem germańskości, bo i Słowianie przez dłuższy czas, nawet po przyjęciu obrządku ciałopalnego, grzebali swoich zasłużonych, niespalonych zmarłych (szaman, naczelnik plemienia). Wynikało to z wiary, że ich zacne dusze nie muszą być uwalnianie z ciała po jego oczyszczeniu w świętym ogniu, ale i bez tego zabiegu bez problemu ulatują w zaświaty. Na jakiej podstawie przyznaje się prawo stosowania wówczas mieszanego obrządku pogrzebowego tylko Germanom, tego już wielu dyskutantów nie potrafi wytłumaczyć.

Wytaczają oni natomiast argumenty językowe podając rzekomo germańsko brzmiące imiona Wandalów, takie jak: Wislaus (Wisław), Witislaus (Witosław), Wisimar (Wyszomir), Miceslaus (Mieczysław), Radagais (Radogoszcz). Przekręcanie słowiańskich imion i ich niewłaściwe tłumaczenia, by je ugermanić to norma. Tak z Godzisława zrobiono najpierw Godigisclosa (-sclos, -slaus to typowe słowiańskie końcówki imion oznaczające -sław), ale z racji, że ciężko było takie miano wytłumaczyć z niemieckiego, to przemieniono go na Godigisela, by wyprowadzić je od niem. gizel – strzała. Potem z Arminiusza uczyniono germańskiego Hermana, by etosem takiego bohatera jednoczyć Niemców, którzy nie tworzyli wtedy jednorodnego i świadomego narodu.

Część słowiańskich imion Wandalów i innych ludów uznawanych za germańskie, choć takimi nie były, przynajmniej w rozumieniu etnicznym, było zwyczajnym zniekształceniem wynikającym z niedopasowania klasycznej łaciny do słowiańskiego języka. A część była celowym zabiegiem i manipulacją mającą uwiarygodnić ich germańskość.

Polecam obejrzeć film “Jak rozpętałem drugą wojnę światową” i scenę jak Franek Dolas zgrywa się z Niemca próbującego zapisać jego wymyślone imię Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, z powiatu Chrząrzczyce, gminy Łękołody. Możemy sobie wyobrazić jak takie nazwy zapisano by klasyczną łaciną w wersji bez polskich znaków.

Niestety uproszczeniem jest też teza P. Szydłowskiego, że Wandalowie to Polacy. Moim zdaniem Wandalowie to raczej sojusz różnych ludów, a nie etnos, o czym świadczy nawet ich sama nazwa: Wand +Al (Wendowie + Alanowie, ew. Alemanowie). Przy czym Alanowie mogli współtworzyć grupę Alemanów wraz z jakimś lokalnym plemieniem staroeuropejskim lub germańskim. Może dlatego w kronikach spotykamy informacje, że po pokonaniu wodza Alemanów jego lud przeszedł pod panowanie Wandy, a wszystkich poddanych (obie grupy: Alemanów i Wendów) zaczęto nazywać Wandalami. Takie wieloplemienne i różnoetniczne sojusze wojskowe w tamtych czasach były czymś normalnym.

Podobnie mogło być z Gotami, Swebami, Lugiami, Awarami, czy Hunami. Dlatego wiele imion Herulów, czy Gotów, jak słynny Genseric ma również słowiański rodowód, bo to nie kto inny jak nasz Gęsiorek. Oczywiście Niemcy ze zbyt słowiańsko brzmiącego Genserica zrobili z czasem Gaiserica/Gaisericusa, by wyprowadzić go od pragermańskiego *gaiza ‘włócznia’ i *rîkaz ‘król’.

Jak odnotowano w kronikach, na pogrzebie Atylli jedzono “strawę”, a Swebów nawet Grimm uważał za Słewów (Słowian). Prawdopodobnie Słowianie odgrywali w tych mieszanych grupach wojskowych znaczącą rolę.

Wandalowie, Alanowie i Swebowie (Sławowie) ruszyli na zachód i po drodze zostawili po sobie wiele nazw o słowiańsko-sarmackim brzmieniu. Imię Alan do dziś jest bardzo popularne we Francji. Region Andaluzja, to Wandaluzja. O słowianopochodnych nazwach miejscowych w Europie więcej pisałem w swojej książce “Rodowód Słowian” (2017).

Kolejnym “dowodem” na germańskość Wandalów ma być wyprowadzanie ich nazwy od słowa “wand” – wędrować, które jakoś po słowiańsku, brzmi podobnie – wend[rować]. Oczywiście lingwiści, zgodnie z niepisaną zasadą ignorowania źródłosłowów słowiańskich, nawet nie biorą pod uwagę, by to Germanie mogli zapożyczyć to słowo od kogokolwiek, a już na pewno nie od Słowian. W opisach starożytnych ludów Tacyt akurat o Wendach (Słowianach) pisał, że lubią piesze wycieczki – wędrówki, co by pasowało do etymologii ich nazwy. Scytowie natomiast mieli żyć na koniu, a Germanie prowadzić osiadły tryb życia. Ale przecież lingwiści i historycy nie widzą podobieństw w nazwach Wendowie i Wandalowie. Zbywają milczeniem to, że sami Niemcy w wielu dokumentach historycznych i opracowaniach pod nazwą Vinidi, Vinden, Vandalen, Vinduli rozumieli Słowian, a nie Germanów. Dopiero od niedawna robi się z Wenedów – Celtów, a z Wandalów – Germanów.

Na stronce Imperium Lechickie to bzdura dowiadujemy się także, że błogosławiony Mistrz Kadłubek był propagandystą i wymyślił Wandę. A w ogóle w średniowieczu ważna była propaganda i dlatego Polacy dorobili sobie rodowód od Wandalów. Oczywiście nie ma na owym blogu mowy, że w tymże średniowieczu propaganda była także u Germanów, w Cesarstwie i Bizancjum, gdzie wymyślano niestworzone rzeczy, pomijano niewygodne fakty i przegrane bitwy oraz demonizowano wrogów.

Później papiestwo zrobiło z tego prawdziwą sztukę, a niemieccy kronikarze pisali gesta pełne nienawiści do niechrześcijan robiąc z nich ludożerców, okrutników i porównywali do zwierząt. Dzisiaj to mają być cenne źródła uznawane za wiarygodne, a polskie kroniki – nie wiedzieć czemu – mają być przepojone propagandą, opisując dzieje bajeczne. Nasi biskupi zmyślali, a niemieccy nie. Kto w coś takiego jeszcze dziś wierzy?

Co bardziej rozgarnięci uczeni i komentatorzy przyznają co prawda, że kultura Suków-Dziedzice była kulturą mieszaną, wandalsko – słowiańską, a pod wpływem Słowian, pozostali na naszych ziemiach Wandalowie ulegli slawizacji, o czym pisze choćby Prokopiusz. Czyli wyżej rozwinięty cywilizacyjnie lud germański miał się cofnąć w rozwoju pod wpływem prymitywnych Słowian. I my mamy w to wierzyć, choć takie tezy urągają logice, zdrowemu rozsądkowi i wiedzy, jaką posiadamy w tym temacie. Po prostu nowy napływ Słowian z terenów wschodnich pod naciskiem ludów koczowniczych spowodował współistnienie pokrewnych ludów na rodzimych, słowiańskich ziemiach Odrowiśla i Połabia. Oczywiście Słowianie zajmowali dużo większe terytorium, ale tutaj jest mowa o terenach kultury sukowskiej. Możliwe, że na podbój zachodniej Europy ruszyła grupa Wandalów z co bardziej awanturniczymi Słowianami, jak synowie bez praw dziedziczenia ojcowizny, a zostali pierworodni mający prawa do ziemi.

Według niektórych germanofilów, nie ma ani jednego starożytnego toponimu słowiańskiego, za to są germańskie takie jak: Odra (od Ra, czyli słońca), Bug (od bóg, germ. God), San (sań+ce – słońce), Tanew (tan – toń, jak Tanais – jasna toń, Balaton – biała toń), Skrwa (skrywa), Strwiąż (stary wiąż – wąż, nurt), Wiar (wiara), Bieszczady (bies+czad), Beskidy (bies+kity), czy Grudziądz (gruda – lód, jak grudzień). Tłumaczenia tych toponimów podane w nawiasach chyba są czytelne, jasne i nawiązują do ich charakteru, jak rzeka – toń, biesy dające czadu, kity -ogony biesów, bo to koniec biesowych gór itp. Ale oczywiście nasi lingwiści mają lepsze etymologie, odgermańskie i nawet się nie zająkną, by mogło być inaczej.

Ci z językoznawców, którzy potrafili wyjaśnić toponimy ze słowiańskich języków uznawani są za ruskich agentów. Zatem turnogermanie walczą o historię Polski i Lechii, by nie stała się ona rosyjska. Każdy słowianofil ma być rusofilem, albo wysłannikiem KGB. Dlatego kato-narodowy publicysta S. Michałkiewicz, obrońca Boga Honoru i Ojczyzny (czyli hasła powstałego na potrzeby zdradzieckiej Targowicy), nazywa turbosłowiaństwo iście po chrześcijańsku “ubeckimi rzygowinami”. Z Bieszka robi się agenta UB, a w moich książkach doszukuje się na siłę pochwał Wielkiej Rosji i panslawizmu rozumianego, jako przejaw rusyfikacji. Bzdura goni bzdurę, ale znajdzie się niejeden głupi, co w to uwierzy. Rzecz w tym, że na szczęście już coraz mnie jest takich naiwnych ignorantów.

Turbogermanie boją się tego zainteresowania ludzi historią i czytania przez nich samodzielnie źródeł, do czego zachęca Bieszk, tak jak Kościół bał się tłumaczenia Biblii na języki narodowe, o co walczyli protestanci. Gdy ludzie sami zaczną czytać to się okaże, że ktoś im wciskał ciemnotę. Dlatego podejmowane są próby dyskredytowania polskich kronik, tworzy się pseudohistoryczne fora, gdzie gada się o dupie Maryny, czy też kreuje się trendy antyczytelnicze (film to jest to – Cozac prawdę ci pokaże).

Próby ośmieszania tzw. turbosłowian też nie dają rezultatów. Zatem wrzuca się ich wszystkich do jednego wora i taki T. J. Kosiński, M. Kowalski czy P. Makuch kojarzeni są z prostakami i oszołomami w rodzaju P. Szydłowskiego czy aktywnego internetowego komentatora Kamila Wandala Baczewskiego.

Kolejnym wydumanym argumentem jest twierdzenie, że Wandalowie byli ludem germańskim, bo używali języka zbliżonego do gockiego. A że mało kto wie jaki to język, to nikt nie będzie tego analizował. Mamy więc tutaj zagrywkę zwaną “strzałem w powietrze”. Nikt nie pyta, gdyż boi się ośmieszyć, że nic nie wie na dany temat. I o to chodzi. Takich zagrań nasi turbogermańscy komturowie mają setki. To dziedzictwo Rzymu z zasadą “dziel i rządź”, Cesarstwa i papiestwa z kłamliwymi kronikami i preparowanymi dokumentami oraz systemem klątw z wymazywaniem obrzuconego nią osobnika z kart historii, Krzyżaków podrabiającymi listy, pieczęcie i różne akty, Bismarcka z Kulturkampf, czy też Kosinny i Goebelsa oraz innych teoretyków nazizmu.

Nazwanie Mieszka królem Wandalów nasi turbogermańscy blogerzy z Seczytam czy Sigillum Authenticum czy „Imperium Lechickie to bzdura” uznają za pomyłkę. Tak samo jak używanie nazwy Wenden wobec Słowian. No po prostu merytoryczna krytyka na typowym turbogermańskim poziomie.

Można tak pisać jeszcze dalej, bo argumentów za i przeciw jest cała masa. W tym dyskursie nasuwa się jednak wniosek, że wierzących trudno przekonać do zmiany wiary, jedynie wiedza może tu coś zmienić. Dlatego zachęcam do lektury moich książek oraz innych autorów (J. Bieszk. B. Dębek, M. Kowalski, P. Makuch, T. Sulimirski itd.), którzy otwarcie piszą o swoich poglądach na temat pochodzenia Słowian i Polaków, czasem wymyślając niedorzeczne teorie, jak P. Szydłowski, ale w głównej wymowie podobne do moich ustaleń.

 

Tomasz J. Kosiński

03.11.2019

10 bzdurnych argumentów histmagów, że Imperium Lechitów nie istniało

histmag.org

Stykasz się z opowieściami o „Lechitach”, których zakłamaną przez Kościół, Niemców i złych naukowców historię trzeba przypomnieć? Oto 10 argumentów, przytoczonych przez blog histmag.org (https://histmag.org/10-argumentow-ze-Imperium-Lechitow-nie-istnialo-TLDR-15840/1), które miały udowodnić, że Imperium Lechitów nie istniało.

Na podstawie lektury histmagowego paszkwilu widać, że komuś naprawdę zależy, by robić z nas idiotów pod płaszczykiem nauki. Historyczni magicy wszędzie dopatrzą się niższości cywilizacyjnej Słowian, podważą istnienie słowiańskich wierzeń, świątyń, posągów, zaprzeczą używaniu przez naszych nieochrzczonych przodków jakiejkolwiek technologii, komunikacji, czy też pisma. Na celownik wzięli sobie też ostatnio ideę Wielkiej Lechii, która kłuje ich w oczy swoją popularnością i perspektywami rozwoju. Nie mogą zrozumieć, jak to się mogło stać, że mimo wysiłków całej grupy zaangażowanych osobników wpływu, trzymających w ryzach monopol na „prawdę historyczną”, w Polsce nie wiedzieć kiedy i jak nastała moda na szukanie wiedzy o naszych korzeniach i dziedzictwie, a tym samym następuje przebudzenie z letargu niewiedzy, ignorancji i zakłamania.

„Turbogermanie”, „Antylechici” – to niechlubny fenomen polskiego Internetu, przenikający również do innych środków przekazu. Mówiąc w skrócie, opiera się on na przekonaniu o nie istnieniu przedchrześcijańskiego państwa (imperium) lechickiego (prapolskiego), którego historia została zapomniana w wyniku działań wrogów (m.in. Watykanu, Niemców, Żydów) i która powinna zostać odkłamana. Zwolennicy tego poglądu, świadomie lub nie, w sposób swobodny i nienaukowy traktują źródła historyczne, wyolbrzymiają interpretacje naukowe, a nierzadko fabrykują przekazy.

Działania takie są szkodliwe dla wiedzy historycznej, należy więc na nie odpowiadać. W serwisie Histmag.org publikowane są artykuły dotyczące rzekomych fałszerstw związanych z „Wielką Lechią”, kronik średniowiecznych, historii ziem polskich w I tysiącleciu n.e., czy początków państwa polskiego, które mają na celu utrzymywanie społeczeństwa w błogiej niewiedzy i przekonaniu o wyższości cywilizacyjnej świata łacińskiego i kultury germańskiej.

10 argumentów najczęściej wysuwanych przeciwko Wielkiej Lechii, które jednak ją tylko uwiarygadniają:

1. Przedchrześcijańska historia Polski: oczywiście, nie jest prawdą, że historia Polski (rozumiana potocznie) zaczęła się w 966 roku, w momencie chrztu Mieszka I. Polanie i przedstawiciele innych plemion polskich nie „zeszli z drzew” po to, by się ochrzcić. Wcześniej tworzyli oni nie klasyczne imperium, choć i takie określenia znamy z historiografii, ale raczej Unię Lechicką, czyli strukturę polityczną o charakterze federacyjnym z ustrojem demokratycznym (gminowładztwo wiecowe), zdecentralizowanym (władza rodów wybierających na czas wojny księcia), samoorganizującym (pospolite ruszenie) i otwartym (wolność i tolerancja).

Badania archeologiczne pokazują, że znacznie wcześniej niż w IX wieku – jak nam to niektórzy wmawiają – na dużą skalę zaczęły się na ziemiach polskich pojawiać grody, co wiąże się z rozwojem społecznym, wytwarzaniem się elity, wzrostem nierówności czy powstawaniem „organizacji wodzowskich”. Mamy więc do czynienia z procesem, nie zaś zero-jedynkową alternatywą, a proces ten osiągnął apogeum w okresie upadku Imperium Rzymskiego, scentralizowanego, zamkniętego, niedemokratycznego i niewydolnego organizacyjnie na dłuższą metę, jak się okazało.

2. Starożytne nazwy plemion: w źródłach rzymskich (Pliniusz Starszy, Klaudiusz Ptolemeusz, Tacyt), a potem Getice Jordanesa pojawia się nazwa plemienia „Wenetów”, co potwierdza ciągłość organizacji plemiennej na tym terenie i może świadczyć o tym, że Rzymianie znali Unię Lechitów, którą można utożsamiać ze starożytną Lechią. Pomijając sprawę szczegółowości wiedzy na temat Wenetów, ważnym problemem staje się możliwość „dziedziczenia” nazwy przez różne plemiona. W naszym przypadku potwierdzeniem kontynuacji i zmiany etnonimu tej samej grupy etnicznej jest chociażby nazywanie jeszcze dzisiaj zachodnich Słowian w języku niemieckim Wenden, a w ang. Wends.

Jeszcze nie tak dawno ze względów politycznych próbowano z Wendów na siłę zrobić Germanów lub Celtów, ale w obliczu dowodów naukowych z innych dziedzin, mało kto już dzisiaj – poza internetowymi pieniaczami – próbuje forsować te pseudonaukowe teorie o nazistowsko-rasistowskim zabarwieniu mówiące o pojawieniu się Słowian w VI wieku n.e. i nagłym zniknięciu Wenedów, o których Jordanes wyraźnie pisał, że są odłamem Sklawinów, podobnie jak Antowie.

3. Lechicka haplogrupa: badania DNA, zwłaszcza specyficznych genów, tworzących haplogrupy, dają szansę na nowe ustalenia na temat przeszłości populacji zamieszkujących ziemie polskie. Mogą one odegrać szczególnie ważną rolę w rozstrzygnięciu odwiecznego sporu o pochodzenia Słowian między allochtonistami (zwolennikami hipotezy o „przybyciu” Słowian na ziemie polskie znad Dniepru) i autochtonistami (zwolennikami hipotezy o wyłonieniu się Słowian na obszarach nad Wisłą z istniejącej tu wcześniej populacji). Jest już sporo wyników z tych badań i naukowcy tacy jak prof. T. Grzybowski, Klyosow, Tomezzolii, Underchill i inni jednoznacznie stwierdzają, że Słowianie są ludnością autochtoniczną i przynajmniej na terenie Odrowiśla bytują od co najmniej 7000 lat. Haplogrupę R1a1 (Y-DNA) w nauce nazywa się ario-słowiańską, a R1a1a7 – prapolską (lechicką).

4. Garnki i geny nie mówią o etnosie: to ostatnie porzekadło spanikowanych historyków, którzy próbują dyskredytować dorobek innych dziedzin naukowych ślepo wierząc w źródła pisane. Można ich zapytać, jakie źródła historyczne mamy z epoki lodowcowej o dinozaurach albo o życiu Jezusa z czasów jego istnienia – akt urodzenia może, relacje świadków, kroniki? Wszystko co mamy to źródła najwcześniej spisane 100 lat po śmierci Jezusa, a w przypadku dinozaurów – wyniki prac geologów, archeologów, klimatologów itp. rekonstruujących życie na ziemi w okresie przedhistorycznym.

Na histmag.org czytamy, że wnioskowanie archeologów pokazuje kultury archeologiczne: grupy charakterystycznych przedmiotów, sposobów budowania domów czy obyczajów pogrzebowych. Genetycy z kolei pokazują profil genetyczny konkretnego człowieka i na tej podstawie wyodrębniają populacje o podobnych haplogrupach. Ani od jednych, ani od drugich nie dowiemy się niczego konkretnego o władcach danej społeczności, języku, kulturze, organizacji społecznej i tym podobnych kwestiach, które mogłyby potwierdzać istnienie Wielkiej Lechii.

Możemy dodać, że wychodząc z tego założenia, to ani o Imperium Rzymskim, ani Świętym Cesarstwie czy Bizancjum też się według historyków nie dowiemy z takich źródeł. Oczywiście tylko dokumenty z epoki, jakiej dotyczą wydarzenia, mają być wiarygodne. Rzecz w tym, że często takich dokumentów brak i należy się posiłkować innymi dyscyplinami. Tak zrekonstruowano nie tylko historię Lechii, ale też innych państw i narodów.

5. Opowieści mityczne: polskie kroniki, zwłaszcza kronika Wincentego Kadłubka, zawierają opisy kontaktów Lechitów i ich zwycięstw w bitwach z wielkimi bohaterami starożytności, m.in. Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem. Opisów te stanowią materiał do badań nad przeszłością Lechitów. Polskie kroniki zgodnie podają nazwy Lech, Lechici, Lechia, co oznacza, że była to nazwa rodzima. W obcych źródłach spotykamy inne nazwy, jak Wendland, Wandalia, Sarmatia, itp., co jest normą, u nas nikt nie pisze przecież Deutschland, tylko Niemcy, czy to się tymże niemym Niemcom podoba czy nie.

6. Fałszywe rodowody: czasem tworzono genealogie sięgające daleko wstecz i udowadniające, że monarchowie i wielkie rody szlacheckie wśród swoich przodków mają wielkich bohaterów i uczestników wydarzeń historycznych. Tworzyły one legendy rodowe, budując tym samym tożsamość rodziny oraz jej prestiż na zewnątrz. Jednym z takich fałszerzy był Przybysław Dyamentowski, którego posądza się o sfałszowanie Kroniki Prokosza. Jednak nawet jak odrzucimy informacje z tego podejrzanego rękopisu to i tak mamy całą masę przekazów mówiących o istnieniu Lechii i Lechitach jako przodkach Polaków.

Poczet władców Polski z Jasnej Góry – potwierdza, że przekonanie o istnieniu dłuższej „listy władców”, jeszcze sprzed czasów Mieszka I, był także obecny w kręgach kościelnych. Jasnogórski poczet jest artystycznym przykładem istnienia tożsamości narodowej i wiary w istnienie Królestwa Polskiego na długo przed chrztem w 966. W czasach zaborów i germanizacji zmieniono nam historię, napisano nowe książki i snuto pokraczne teorie o wyższości cywilizacyjnej Niemców nad Słowianami, ale obraz pozostał w zaułkach klasztoru i świadczy, że jeszcze do niedawna dla polskiego Kościoła Lech nie był postacią bajeczną a historyczną.

7. Kronika Prokosza: Historycy twierdzą, że prace Dyamentowskiego mogą być mistyfikacją. Moim zdaniem, nawet jeśli się z tym zgodzimy, to i tak można znaleźć w tych tekstach wiele ciekawostek, gdyż kompilator pracował z różnymi wiarygodnymi kronikami i źródłami. Nie wszystko z pewnością co jest w rękopisie jest zmyślone, o czym pisał nawet Lelewel zachęcając do badań tego tekstu. Jak wcześniej jednak wspomniano, nawet po odrzuceniu Kroniki Prokosza jest wystarczająco dużo innych przekazów mówiących nam o przedchrześcijańskiej historii Polski. Robienie więc z tego odkrycia jakiegoś koronnego dowodu jest nieporozumieniem.

8. „Lechia” w Piśmie Świętym: słowo „lech”, oznacza „Pan”, w różnych językach i tekstach. Nazwa ta pojawia się nawet w 2 Księdze Samuela i Księdze Sędziów, gdzie jest mowa o miejscu o nazwie „Lechia” (dokładnie „Lechi”). Niektórzy twierdzą, a inni za nimi bezmyślnie powtarzają, że w języku hebrajskim słowo „lechi” oznacza „szczękę”, a miejsce starć z Filistynami to po prostu „Wzgórze Szczęki”, bo tak niby przetłumaczono te słowa w Biblii. Z tego co mi wiadomo, to szczęka po hebrajsku to  ת ס ל, a to wcale nie czyta się jako „lechi”. Należałoby wskazać to słowo w oryginalnym rękopisie i przyjrzeć się jak było tłumaczone. Zresztą i tak moim zdaniem nie ma tu mowy o Lechii jako państwie Słowian, ale o co najwyżej „Wzgórzu Pana”. Robienie z tego jakiegoś koronnego dowodu na istnienie Lechii jest żałosne. Nawet jeśli Szydłowski w swoich odlotach plecie coś o Chaldejczykach i Biblii opisującej dzieje Lechitów, to traktowałbym to raczej jako skrajną opinię, a nie fundament dowodowy z top10.

9. Ario-Słowianie: Histmag.org nas tu straszy, że o Ariach pisano w III Rzeszy i za komuny u Sowietów. Jakoś widocznie nasi pseudohistorycy z histmag.org nie wiedzą lub celowo pomijają fakty, że językoznawcy, historycy i inni naukowcy są zgodni, że Ariowie to ludy indoirańskie, a więzi słowiano-irańskie też nie są czymś obcym w nauce, zarówno językowe (o czym pisało wielu lingwistów), jak też i religijno-kulturowe (o czym piszą religioznawcy, archeolodzy, antropolodzy i historycy). Ostatnio również archeogenetycy wykazali duże podobieństwo między ludami irańskimi i słowiańskimi (hp R1a1). Te wszystkie zbieżności to nie przypadek, ale potwierdzenia, że obie grupy mają wspólne korzenie. Ario-Słowianie nie są więc wymysłem reżimów, jak się próbuje nam wmówić, ale pojęciem powstałym na bazie interdyscyplinarnych badań. A tacy manipulatorzy jak Żuchowicz zamiast straszyć ludzi i zajmować się propagandą, powinni raczej douczyć się trochę.

10. Pseudo-nauka: To ma być bat na Lechitów, że ktoś ich nazywa pseudonaukowcami i próbując zdyskredytować porównuje do wyznawców płaskiej ziemi czy antyszczepionkowców. To typowe zagranie socjotechniczne. Naukowcy zawsze byli nastawieni wrogo do niezależnych badań podważających ich autorytet. Zwróćmy uwagę, że agresja ta jest skierowana także do kolegów akademików, którzy ośmielą się podważać tzw. oficjalną wersję historii. W naukowym dyskursie publicznym coraz częściej słyszy się ad personam, bo młode wilki polskiej nauki nie przebierają w słowach i obce im są podstawowe zasady kultury. Możemy zatem usłyszeć, że Norman Davis to niedouczony cudzoziemiec, M. Kowalski – sprzedał się Lechitom, P. Makuch – przekupił recenzentów, a B. Dębek nie jest historykiem tylko nauczycielem w wiejskiej szkole.

Dla naukowców ważniejsze wydaje się to kto jest kim, niż to o czym pisze. Stąd takie ubolewanie środowiska naukowego, że nie wiedzą zbyt wiele o Bieszku, bo trzeba znaleźć na niego jakieś haki, albo że nie historyk, albo, że agent, albo, że wariat tylko. A w ogóle to nawet nie ma go na Wikipedii. Ci szanowani uczeni zapominają o tym, że na Wikipedii jest cenzura, która nie dopuszcza do publikowania tam biogramów autorów uważanych są za nie „ency”, czyli „nie encyklopedycznych” (nie ma kogoś/czegoś w Encyklopedii, to i na Wiki się nie znajdzie). To młodzi adiunkci i doktoranci najczęściej są redaktorami Wiki i blokują co się da spoza oficjalnego nurtu nauki.

Ich promotorzy, profesorowie, o ile potrafią zażarcie dyskutować na temat kontrowersyjnych teorii swoich kolegów akademików, jak P. Urbańczyka (np. o pierwszych osadnikach na Islandii, którzy mieli być Słowianami, czy o przybyciu Piastów z Moraw), to z niezależnymi pasjonatami historii nie zamierzają oni publicznie polemizować. Obawiają się oni nobilitacji swoich oponentów, których próbują ośmieszyć, zastraszyć, zdemonizować, a co najważniejsze starają się im przypiąć łatkę agentów, oszołomów i niekompetentnych amatorów. Do dyspozycji mają armię młodych karierowiczów, którzy marzą o utrzymaniu stałej pracy na uczelni i parają się po godzinach hejterstwem, uprawianiem propagandy i podlizywaniem się swoim patronom naukowym. Prym tu wiodą właśnie blogi takie jak histmag.org, Seczytam, Sigillum Authenticum, piroman.org i inne. Te pseudohistoryczne strony z pozoru łączy historia, ale jest to raczej histeria i hejting wszystkiego co dotyczy Lechii i przedchrześcijańskiej przeszłości Polski oraz przodków Polaków.

Ale jak widać to rąbanie wikińskim toporem na oślep na nic się zdaje, bo miłośników Lechii przybywa z każdym nieudolnym atakiem na tę ideę, bo ludzie zaczęli interesować się historią, sięgają sami do źródeł i widzą, że ktoś nimi do tej pory manipulował, no bo czemu ktoś zmienia nazwy i zapisy kronik oraz pisze głupoty o dzikich Słowianach znad Dniepru, którzy jak bomba populacyjna pojawili się u schyłku starożytności w Europie.

I te 10 argumentów przeciwko Wielkiej Lechii przedstawione przez histmag.org na nic się zda, bo jak widać, po przedstawionej przeze mnie polemice, zasadności w nich nie ma zbyt wiele. Co więcej myślę, że jeszcze bardziej takie działania i prostackie teksty atakujące idee odkrywania prawdy, szacunku wobec dumnej przeszłości i tworzenia nowej, lepszej rzeczywistości, wypromują zapomnianą oraz przekłamaną historię Polski i Lechii, która nie jest alternatywną, ale odkrywaną i prawdziwą wersją zdarzeń.

 

Tomasz Kosiński

18.01.2018

Cafe Nauka, czyli lura zamiast kawy – relacja i komentarz do antylechickiej konferencji na UJ w Krakowie

Cafe Nauka

Kto lubi kawę ten wie, że jej smak zależy także od jakości wody. Marna woda to kiepska kawa, choćby najlepszej marki. Ale jak mamy za mało kawy w kawie, a za dużo wody, to taka lura nie smakuje nikomu.

Taką właśnie mało strawną lurę zaserwowano nam w ramach cyklu Cafe Nauka, dnia 6 czerwca 2018. To publiczne lanie wody zorganizowano na Uniwersytecie Jagiellońskim pt. „Imperium Lechitów z naukowego punktu widzenia”, transmitowane na żywo i dostępne na YT (https://www.youtube.com/watch?v=HF_RGTOPdxc). Całość tej pseudodebaty prowadził Piotr Żabicki, który poinformował, że spotkania w ramach owego kawowego cyklu są organizowane po to “by głos nauki był słyszalny ” oraz by nie mówiono, że naukowcy nie wypowiadają się na kontrowersyjne tematy społeczne. Pomoc organizacyjną zapewniły blogi Sigillum Authenticum (znanego hejtera A. Wójcika) i Mitologia współczesna.

Niestety zamiast debaty zaserwowano 3 nudnawe referaty, a dyskusję ograniczono do wylosowania 5 pytań spośród wszystkich zapisanych wcześniej na karteczkach przez zebranych, na które odpowiadali prelegenci. Czyli rozmowy jako takiej nie było, a spotkanie miało na celu widocznie zaprezentowanie jedynie stanowiska nauki wobec teorii Wielkiej Lechii, a nie dyskusję na ten temat.

Artur Wójcik na swym blogu skomentował debatę m.in. słowami “Wczoraj pojawiło się niezadowolenie jednej osoby z sali, że “nie ma polemiki”, ale moderator szybko go zgasił. Ponadto na sali byli też dwaj panowie, odpowiedzialni za ochronę spotkania w przypadku, gdyby ktoś zaczął robić burdę.”

Tak się robi spotkania “naukowe” dzisiaj w Polsce. Kasta naukowców nie toleruje polemiki. Serwilizm nauki polskiej wobec Zachodu, czyli Niemiec osiągnął apogeum. Młodzi hejterzy próbują zakrzyczeć każdego, kto podważa stare dogmaty, jeszcze z czasów germanizacji i nazizmu. Mają nadzieję, że dzięki temu zaistnieją w świecie naukowym i publicznym, bo nie prowadząc ani badań ani zajęć na uczelni, mają dość mętną przyszłość. Wójcik z Sigillum Authenticum pracuje w bibliotece, a Miłosz od seczytam strzyże psy. W wolnych chwilach hejtują Wielką Lechię i skrzykują się na tego typu ustawki jak ta na UJ. Jakiś profesor się znajdzie pod ręką, co lubi pozgrywać mentora i zobaczyć swoją twarz na videło w necie.

Jako pierwszy swój wykład przeprowadził Łukasz Fabia, doktorant instytutu historii UJ. Referujący streścił wybiórczo historię rozwoju idei Wielkiej Lechii traktując datę wydania książki J. Bieszka „Słowiańscy królowie Lechii” w 2015 jako przełomową. Dzieli on nawet okres funkcjonowania tej teorii w obiegu publicznym na erę przed i po Bieszku.

Nieprzyjemnym epizodem nazywa wydanie książki P. Makucha o naszych sarmackich korzeniach, który podaje też tam etymologie nazwy Wawel od Babel, a nie, jak przypomina nasz prelegent, w Kronice Wielkopolskiej od Wąwel – wzgórek. Ciekawe czemu inne informacje z tej kroniki np. o Lechitach naukowcy bagatelizują, a tę akurat o Wawelu – bąblu uznają za jedynie słuszną wersję.

Mówca narzeka, że nic nie wiemy o Bieszku, nie znamy jego daty urodzenia ani wykształcenia, ale nie nadmienia, że Wikipedia do tej pory nie chce umieścić jego biogramu mimo, iż wydał kilka książek, które zakupiło kilkadziesiąt tysięcy osób.

Moją publikację „Rodowód Słowian” (2017) nazywa natomiast streszczeniem książki Bieszka, choć praktycznie nie ma w niej mowy o lechickim poczcie. Natomiast o mojej drugiej książce „Słowiańskie skarby” wypowiada się, że idę w niej tropem Winicjusza Kossakowskiego, choć akurat z nim najbardziej w niej polemizuję. Jedynie podobnie jak on uważam, że Wendowie (Słowianie Zachodni), a nie sami Polacy, posługiwali się pismem runicznym. Odrzucam też koncepcję Kossakowskiego powstania run jako odrysów narządów mowy uznając ją za błędną. Uważam, że runy powstały w drodze przekształceń i rozwoju pisma figuralnego. Każda z nich jest uproszczonym obrazem, symbolem.

Fabia żali się, że niestety prof. M. Kowalski opublikował książkę będącą rozwinięciem teorii Bieszka opierając się m.in. na pseudonaukowcu Klyosowie związanym – według naszego młodego doktoranta – z Putinem i Kremlem, choć od 1989 roku mieszka akurat na stałe w USA, gdzie prowadzi swoją aktywną działalność naukową. Jeszcze w czasie pobytu w ZSRR, Klyosow był pierwszym rosyjskim naukowcem zza Żelaznej Kurtyny, któremu pozwolono w 1982 roku zastosować w pracy z komputerami sieć, zw. teraz Internetem.

Dostajemy więc tutaj od naszych uczonych od razu zatem straszaka i niewybredne sugestie w postaci agenturalności rosyjskiej i możliwych inspiracji całej teorii Wielkiej Lechii, co oczywiście jest bzdurą na resorach, nie tylko ze względu na demonizowanie i podważanie autorytetów takich cenionych uczonych jak Klyosow, ale też z powodu, że akurat Bieszk, a tym bardziej Szydłowski, delikatnie mówiąc nie należą do zwolenników Rosji. Fabia jednak czuje się kompetentny zarzucać Klyosowowi, że zajmuje się tzw. genetyką patriotyczną, za twierdzenie m.in., że pierwszy człowiek pojawił się na Syberii, a nie w Afryce.  Nasz młody polski historyk uznaje to za paranaukę, występując tym samym w roli specjalisty w dziedzinie genetyki genealogicznej, choć jak się później przekonujemy wytyka innym braki kompetencyjne przy formułowaniu swoich poglądów.

Co więcej sugeruje, że, skoro nic mu nie wiadomo o partnerze naukowym Klyosowa –Tomezzolim, to może to być zmyślona postać.  To pokazuje nie tylko ignorancję i butę tego młodego naukowca, ale i zwykłe lenistwo, gdyż w ciągu 2 minut można znaleźć CV Giancarlo Tomezzoliego, chociażby na stronie akademia.net (https://independent.academia.edu/giancarlotomezzoli/CurriculumVitae). Dowiadujemy się z tego źródła, że kończył on astronomię na uniwersytecie w Padwie, a od 1990 pracuje w Europejskim Biurze Patentowym, a co więcej jest tam też podany do niego numer telefonu i prywatny adres email.

Kolejnym pseudonaukowcem dla naszego krytyka Wielkiej Lechii ma być Vojislav Nikčević, zasłużony profesor filologii na Uniwersytecie Czarnogóry, znany m.in. z pracy nad promowaniem języka czarnogórskiego, jako odrębnego języka z Serbii. Fabia stara się zdyskredytować wybitnego członka Doclean Academy of Sciences and Arts i dyrektora Instytutu języka i filologii Czarnogóry. Zatem wystarczy fakt, że Bieszk się powołuje na jakiegoś naukowca – słowianofila to zaraz panowie z UJ przyczepiają temuż łatkę paranaukowca.

O Starży-Kopytyńskim Fabia stwierdza, że jest rzekomo profesorem tytularnym, ale przywołuje dane uniwersytetu w Buenos Aires, iż prowadzi on poza macierzystą uczelnią prywatne wykłady o historii Polski twierdząc, że herby polskie z XIII wieku mają pochodzić ze starożytności. Używanie słów „rzekomo”, „niby”, „podobno” ma oczywiście wytworzyć przekonanie u słuchaczy, że jest to wątpliwe. Mamy wierzyć, jak się okazuje, leniwemu ignorantowi, udającemu naukowca, pałającemu wrogością do wszystkiego, co lechickie i zbierającemu haki na Lechitów, a nie autorytetom naukowym, których pan magister polskiego uniwersytetu (notowanego poza pierwszą 500 światowych uczelni) uznaje za pseudonaukowców.

Gdy dochodzi do Bogusława Dębka twierdzi, że robi się niebezpiecznie, bo jest on nauczycielem historii, a zajmuje się paranaukowymi teoriami. Czyli jak ktoś nie jest historykiem to mu się wytyka brak kompetencji, a jak ma kwalifikacje zawodowe, a zajmuje się badaniami Słowiańszczyzny przed chrześcijaństwem podając teorie niezgodne z akademickimi, to jest wrogiem środowiska naukowego i zagrożeniem społecznym.

Fabia podaje też zagrożenia jakie według niego wynikają z propagowania idei Wielkiej Lechii:

1. Ma ona podważać zaufanie do środowiska naukowego –trudno się zatem dziwić, że ta teoria tak irytuje naukowców, którzy boją się deprecjacji ich dokonań, choć jak widać sami bezceremonialnie podważają osiągnięcia swoich kolegów po fachu. Zarzutem ma być też to, że tzw. Lechici wierzą, że polskie kroniki piszą prawdę i rzadko odnoszą się do kronik zagranicznych. Toż to haniebne przecież opierać się na polskich kronikach.

2. Elementy genetyczne teorii o haplogrupach mają – zdaniem uczonych – podłoże rasistowskie, tak jakby archeogenetykę wymyślili Lechici, albo Bieszk. Nie wiadomo na jakiej podstawie Fabia twierdzi, że zwolennicy Wielkiej Lechii uznają, że kto nie ma słowiańskiej haplogrupy ma być wykluczony z polskiej społeczności. Nie słyszałem. by ktoś tak twierdził, ale jeżeli coś takiego palnął Szydłowski, czy jakiś internetowy komentator, to przenoszenie tego na innych i tworzenie z tego podstaw jednej teorii zwaną Wielką Lechią jest manipulacją i wypaczaniem obrazu tego nurtu.

3. Propagowanie antysemityzmu – co mają potwierdzać tezy Szydłowskiego, że to, co żydowskie uważa on za polskie, a Biblia ma być historią Lechitów. Jeśli to jest antysemityzm to pan Fabia cechuje się jawnym antypolonizmem.

4. Antyeuropejskość, czyli zwolennicy Bieszka mają być przeciwni UE. Choć taki Szydłowski akurat twierdzi, że UE to zbawienie dla Polski, ale resztę pan prelegent wrzuca już do jednego gara dorabiając gębę antyunitów, zarzucając ddoatkowo, że uważają oni, iż Unia to zabór ziem polskich. Nie mam pojęcia kto tak twierdzi, ale na pewno ani ja, ani Bieszk, czy też Dębek.

5. Antysystemowość – to akurat fakt, bo dogmatyczna nauka, jako element skostniałego systemu to sfera wymagająca właśnie systemowej reformy.

6. Wywodzenie pochodzenia Słowian od kosmitów – teorie paleostronautyczne Bieszka, czy moje rozważania na ten temat mówią raczej o możliwym pochodzeniu od obcej cywilizacji ludzkości, jako takiej, a nie samych Słowian. Ale to przecież tak ładnie można uprościć i przeinaczyć, w czym Fabia jest mistrzem.

Pan manipulant Fabia, jak się okazuje, nie umie lub nie chce czytać ze zrozumieniem, albo celowo przekręca zapisane słowa. Przykładem może być akurat odniesienie do mojej książki „Rodowód Słowian” (2017), w której – jak twierdzi nasz prelegent – w pkt 5 procesu zdobywania oświecenia miałem napisać, że obejmuje on „akceptację Wielkiej Lechii w ramach Wielkiej Rusi”, co jest ewidentnym przekłamaniem oryginalnej treści, która brzmi: „Poziom 5. Tożsamość – sympatie panslawistyczne, historia Lechii i Wielkiej Rasiji, sarmacko-scytyjskie dziedzictwo, samookreślenie.” A zatem nie ma tu mowy o funkcjonowaniu Lechii w ramach Wielkiej Rosji, ale o poznawaniu ich historii. Określenie Wielka Rasija jest celowo przeze mnie zaczerpnięte od rosyjskich fanatyków idei Imperium Rosyjskiego i stanowi jedynie wyraz zainteresowania, a nie ślepego utożsamiania się z głoszonymi przez rosyjskich narodowców wielkoruskimi ideami.

O założycielu Stowarzyszenia Słowian i Lechitów Adolfie K. nasz magister mówi jak o skazanym, choć przyznaje, że nie jest tego pewien. To kolejny prymitywny zabieg psychotechniczny mający na celu zdyskredytowanie tej osoby. Naigrywa się podając informacje, że uzbroił on 40 ludzi w nielegalną broń tworząc armię Słowian, przez co postawiono mu zarzuty prokuratorskie, a co gorsza założył partię Słowian Polskich z programem – zdaniem pana magistra – zagrażającym integralności Polski.

Nie znam okoliczności oskarżenia pana Adolfa Kudlińskiego, ale jest to znany w Polsce preppers, aktywista, pasjonat Słowiańszczyzny i dawnej broni (stworzył np. pod Łysicą Muzeum Siekier). Spenetrował on też ze swoją ekipą i nurkami zalane podziemia pod Świętym Krzyżem stawiając tezę, że to krypty słowiańskich królów, czym naraził się środowisku naukowemu. Jakoś kontrargumenty, że przestrzenie przypominające podziemną katedrę z łukami wykutymi w litej skale miałyby być zwykłymi zbiornikami na wodę, nie tylko mnie nie przekonują.

Kolejnym prelegentem jest dr hab. Marcin Przybył, archeolog prowadzący badania na Górze Zyndrama w Maszkowicach, co z jego nastawieniem słabo rokuje jeżeli chodzi o interpretację tego znaleziska. Uznaje on teorię Wielkiej Lechii za pseudonaukę. Wyjaśnia, iż w nauce są fakty i hipotezy poddawane weryfikacji, a w paranauce jest teza bezdyskusyjna, do której dobierane są fakty, dlatego nie ma płaszczyzny porozumienia, a nawet do podjęcia dyskusji, między naukowcami, a paranaukowcami, co od razu tłumaczy taką parodialną formułę całego spotkania.

Przybył przyznaje, że teoria Kossinny o północno-europejskim pochodzeniu Indogermanów, przejął Alfred Rosenberg, teoretyk III Rzeszy. Twierdził on, że w starożytności istniało Imperium Germanów które upadło na skutek spisku Żydów, katolików i bolszewików, co ma być podobne do koncepcji Imperium Lechitów. Czyli, tak jak Fabia kreował inspirację całego neolechickiego nurtu z Moskwy (podobnie jak kato-narodowiec S. Michałkiewicz, twierdzący, że idea Lechii to „ubeckie rzygowiny”), tak Przybył widzi jego korzenie w niemieckim nazizmie.

Dalej stwierdza lakonicznie, że archeolodzy nie wierzą w słowiańskie runy, co wyjaśnia nam, dlaczego nie badają oni runicznych artefaktów z Prilwitz i innych, a znalezioną pod Jarocinem łyżkę z jedną runą uznają od razu za skandynawski wyrób, co ma być – o zgrozo – dowodem, że kultura pomorska była kulturą germańską.

Przybył pokazuje, że nie ma pojęcia o wynikach badań archeogenetycznych. Zarzuca, że wnioski o genealogii genetycznej wyciągane są tylko z badań Y-DNA, a zapomina się o mtDNA. Wiadomo jednak, że teza prof. T. Grzybowskiego o zasiedzeniu Słowian od 10700 lat akurat opiera się właśnie na badaniach mtDNA. Ta niewiedza, nie przeszkadza Przybyłowi w wysuwaniu twierdzenia, że „nie ma zgodności między genami, kulturą i językiem”.  Oczywiście nie można tu generalizować, ale co by nie mówić, archeogenetykę jako dyscyplina stricte naukowa ma nam wiele do powiedzenia, czego jak widać niektórzy naukowcy się obawiają, bo ich domysły zw. pracą badawczą mogą lec w gruzach.

Co ciekawe, podaje on, że koncepcja o ciągłości osadniczej ludności europejskiej została przyjęta wcześniej przez naukę, ale potem została zweryfikowana przez fakty i została odrzucona i się do niej nie wraca. To miała być typowa procedura dla nauki. Czyli jednak proces naukowy to nie fakty, a potem hipotezy je objaśniające, jak wcześniej twierdził, ale – jak w tym przypadku – najpierw koncepcja, a potem fakty. Nie dostrzega, że w historii nauki można znaleźć liczne przykłady doboru faktów pod tezę, co dotyczy znanych naukowców, choćby wspominanego Kossinny, którego jakoś pan Przybył nie nazwał pseudonaukowcem.

Koncepcja Wielkiej Lechii ma być, zdaniem pana doktora niebezpieczna nie, jako alternatywa wobec teorii naukowych, ale jako zjawisko społeczne. Ma ona czerpać z archeologii nacjonalistycznej oraz rasizmu naukowego. Znając ponure wydarzenia historyczne związane z tymi nurtami należy podchodzić z obawą do tej teorii mając na uwadze możliwe konsekwencje rozwoju tej idei. W swych „przestrogach dla Polski” potwierdza jednocześnie, że w oficjalnej nauce funkcjonowały szkodliwe nurty, ale oczywiście zakłada on, jak możemy się domyślać, że obecnie jest ona nieskazitelna.

Ostatnim wykładowcą jest historyk prof. Henryk Słoczyński. W swoim bełkotliwie wygłoszonym referacie przyznaje, że historycy nie chcą polemizować z panem B., by się nie narażać na śmieszność, bo nie można go traktować poważnie. Osobiście uważam, że naukowcy nie chcą dyskutować, bo obawiają się ośmieszenia, ale ze względu na ich ograniczoną wiedzę. Wąskie specjalizacje powodują hermetyzację poglądów i kwalifikacje jednobranżowe. Nie ma mowy o interdyscyplinarności badań, która uważana jest niemożliwą do przeprowadzenia. Dlatego archeolodzy naigrywają się z historyków, którzy nie mają pojęcia o badaniach archeo, a ci nie pozostają im dłużni, śmiejąc się na przykład, że jak nie wiedzą, co wykopali to z marszu uznają, że to miejsce czy przedmioty związane z bliżej im nieznaną działalnością kultową.

Sama idea Wielkiej Lechii, według pana profesora, ma być niebezpieczna ze względów społecznych. Czyli historycy i archeolodzy wkraczają nam tutaj w obszary moralizatorstwa, polityki i socjologii. Nasz naukowiec chce powstrzymać innych od zajmowania się tą ideą, a „każdy efekt najmniejszy tutaj jest wart wysiłku”. Nasi naukowcy stają się także misjonarzami.

Twierdzi również, że „ten pan chce obalić cały gmach historii”, ale też geofizyki czy astronomii. Profesor zaznacza przy tym, że nie ma kompetencji naukowych do wypowiadania się na temat historii z okresu antycznego, bo zawodowo zajmuje się głównie metodologią naukową, stosuje więc zasadę „nie znam się to się wypowiem”.

Dalej przytacza „argument milczenia źródeł”, który ma świadczyć, że Wielka Lechia to fantazja. Niestety zapomina, że wiele faktów historycznych nie jest znanych ze źródeł pisanych, ale z wyników badań innych nauk. Zatem według myślenia naszego profesora, skoro z okresu życia dinozaurów nie ma źródeł, to znaczy, że to bajki. Może wydaje mu się, że jego studenci to kupią, ale na szczęście jest na świecie dużo mądrych ludzi, których takie podejście do nauki nie przekonuje. Źródła milczą, bo je spalono, a w zachowanych pomijano niewygodne fakty. Nie da się ukryć celowych zmian tytułów naszych kronik, czy z niektórych wciąż nie przetłumaczonych na polski treści.

W Imperium Lechickim miało nie być rozwiniętej technologii. No i profesor się pyta jak ludzie tegoż imperium, żyjący na bagnach lub w lasach, mieliby się kontaktować. Cóż, wiedzy historycznej pan historyk nie ma jak widać zbyt wielkiej. Pół miliona stanowisk dymarkowych o niczym przecież nie świadczy. O słowiańskiej inżynierii związanej z budową zaawansowanych mostów też pan profesor pewnie nie słyszał. O stanowiskach wydobywczych, konstrukcji grodów, podziemnych tuneli, obróbce kamienia, może i Słoczyński coś załapał, ale pewnie z zasady nie wiąże ich ze Słowianami, czy jakimiś tam Lechitami.

Wpada jednak w kolejną pułapkę, którą sam na siebie zastawia, a mianowicie pośrednio przyznaje, że spotykane jest w historiografii i źródłach określenie imperium na jakąś zorganizowaną społeczność na naszym terenie, ale tłumaczy, że to nieporozumienie semantyczne. Podaje przykład, że u Leibnitza mamy imperium Brunszwiku, które było wielkości powiatu, a takim słowem miano określać różne podmioty polityczne bez względu na ich wielkość. Abstrahując od zasadności tego stwierdzenia, to wypada podziękować profesorowi, że niechcący przyznał, iż określenie „imperium Lechitów” to nie wymysł samego Bieszka, ale to dawna konstrukcja słowna.

Następnie Słoczyński naśmiewa się z koncepcji jakoby to Kościół i państwa zaborcze były w spisku przeciwko Lechitom. Jako kontrargument rzuca pytanie jak to się ma do tego, że kroniki, na które powołuje się B pisali księża. Pyta o to, gdzie logika w twierdzeniu, że kościół zwalczał ideę Lechii skoro to biskupi pisali o Lechitach, jak chociażby błogosławiony Kadłubek. Ironicznie dopytuje też, czy protestanccy antypapiści, czyli przodująca w Europie historiografia niemiecka, też brali udział w spisku?

Nie rozumie, że fakt, iż duchowni pisali w kronikach o Lechitach jasno potwierdza, że była to wiedza powszechna i nie zawsze uznawano ją za szkodliwą dla Kościoła. Gloryfikowanie przy tym historyków niemieckich, mówi nam samo za siebie o sympatiach politycznych naszego uczonego.

Już całkowitym strzałem w kolano jest przytoczenie popularnej u XIX-wiecznych romantycznych historyków tezy o jezuitach, którzy zgubili Polskę. Według profesora nijak ma się ona do wielkolechickiej tezie o zmowie naukowców z Kościołem. Pyta ironicznie, czy naukowcami uznającymi tę tezę też kierował Kościół. Otóż panie profesorze, ta popularna w romantyzmie teza mówi nam wiele o tym, że dawniej nawet środowisko naukowe zakładało szkodliwą dla Polski działalność Kościoła, a dziś jak o tym mówią niezależni badacze, to – o ironio – naukowcy, jak dawni krzyżowcy, biorą tenże Kościół w obronę, wbrew swoim kolegom sprzed lat. Dobrze wiemy o tym, że jezuici utrzymywali ludność w ciemnocie, bo łatwiej nieoświecony lud straszyć piekłem i m.in. wyciągać od niego zapłatę za odpusty. Romantyzm był na szczęście okresem uniezależnienia się myślicieli od wpływów kościelnych, to wtedy też właśnie rozwijały się słowianofilskie ruchy, którym u nas przewodzili Mickiewicz i Słowacki. Idea Wielkiej Lechii nie jest więc nowością, ale rozwinięciem tych prądów myślowych.

Słoczyński wyśmiewa też rzekomą tezę jakoby Kościół miał w zwalczaniu idei lechickiej współdziałać z Żydami. Profesor oczywiście nie podaje kto i gdzie tak twierdzi, ani nie rozwija tematu, co może świadczyć, że to kolejny królik z kapelusza, by zrobić dobre show.

Uważa też, że nikt nigdy nie ukrywał, że Słowianie mieli swe siedziby także na terenie wschodnich Niemiec. Doprawdy? A teorie o tym, że Wendowie to germańskie lub bliżej nieokreślone plemiona, z pewnością niesłowiańskie, to kto wysuwał? Jest pan pewien, że nigdy nie twierdzono, że Berlin (Kopanicę), Roztokę, Lubekę, czy Brandenburg (Branibór- Brennę) założyły plemiona germańskie? Po co wysuwać takie jednoznaczne twierdzenia, skoro wiadomo, że historiografia była w różnych okresach obarczona mniejszym czy większym piętnem polityki.

Po troszę ma Słoczyński natomiast rację w stosunku do krytyki przez Bieszka osoby Lelewela, którego autor ten nazwał austriackim agentem. To jednak fakt, że Lelewel twierdził, iż Polskę zgubili jezuici i austriackie księżniczki. Uważał, jak też i wielu innych historyków, że polska szlachta pochodzi od Lechitów. Co więcej uznawał istnienie run słowiańskich, a nawet opracował ich alfabet. Bieszk ostatnio złagodził swoją postawę wobec tego historyka, a nawet cytuje go jako obrońcę Kroniki Prokosza, co jest naciągane, bo jego krytyka tego znaleziska jest jednoznaczna.

W każdym bądź razie z polemiki Słoczyńskiego można wyciągnąć niezamierzony przez niego wniosek, że to nie Bieszk wymyślił lechicką teorię, ale dawniejsi historycy z Lelewelem na czele.

Argument, że język kroniki Prokosza nie przypomina tego z X w. jest niezasadny, bo w samej kronice jest mowa o tym, że komentator jeszcze z XVIII wieku robił dopiski, zatem mógł on cały, archaiczny, a tym samym nieprzyjazny dla ówczesnego czytelnika tekst, uwspółcześnić, a nie przepisywać go w jego oryginalnym, średniowiecznym stylu językowym. To fakt, że w tekście kroniki Prokosza przywołuje się legata papieskiego Idziego z XII wieku, co jednak może świadczyć, że po prostu ktoś kontynuował jego pracę, co było normą w tamtych czasach, np. Powieść minionych lat, którą mimo podobnych sprzeczności większość historyków uznaje za oryginał.

Osobiście mam do Kroniki Prokosza duży dystans i traktuje ją jako ciekawostkę historyczną do dalszych badań, a nie jako źródło, ale przytoczone argumenty profesora nie są w tej sprawie zbyt wysokiej rangi.

Po wykładach następuje część tzw. „dyskusyjna”, która ogranicza się do odpowiedzi wykładowców na zapytanie prowadzącego o przyszłość idei Wielkiej Lechii i na kilka losowo wybranych pytań od słuchaczy spisanych wcześniej na kartkach, aby nie było polemizowania na żywo na sali. Tak wyglądają właśnie „debaty” w naukowym wydaniu. Nie zaprasza się ani jednego dyskutanta, by mógł przedstawić lub obronić swoje poglądy, ale obmawia się go publicznie za plecami. Nie dopuszcza się do dyskusji nikogo, tylko robi się wykłady z naigrywaniem się z nieobecnych. To żenujący spektakl pokazujący fatalną kondycję polskiej nauki skażonej dogmatyzmem, moralizatorstwem i polityką.

Fabia boi się, że książki Bieszka mogą stanowić kiedyś podstawę programową w szkołach. Uznaje, że autor ten podważa istnienie instytucji i naszej kultury opartej na chrześcijaństwie, które Lechici traktują jako system zaborczy. W tym czasie prowadzący ucisza publiczność i informuje, by nie komentować z sali i nie polemizować tylko pisać pytania na kartce, które może będzie wylosowane do odpowiedzi.

Dalej magister Fabia z przerażeniem informuje, że pojawiają się w szkołach i na uczelniach referaty i prace semestralne na temat teorii Bieszka, a co gorsza cytacje w czasopismach naukowych, np. Jakuba Berzyta w wysoko punktowanym Scripta Historica, który w swoim artykule „poleca lekturę książek pana Bieszka, jako początek poszukiwania prawd historycznych”. Fabia ubolewa nad tym, że w periodykach naukowych publikowane są artykuły skażone lechicyzmem, jak A. Leszczyńskiego o słowiańskim rodowodzie Wandalów, jaki ukazał się w gorzowskim roczniku naukowym.

Słoczyński uważa, że to problem związany z nieszczęściem, jakim jest demokratyzacja nauki. Nasz naukowiec przytacza cytat z poradnika Paula Oliviera o tym jak pisać prace uniwersyteckie, który jest polecany przez kolegów profesora z instytutu. Ale, co zabawne, uczony ten uważa jego podejście za skrajnie szkodliwe, gdyż osobiście nie zgadza się z poglądem, że proces naukowy nie musi być procesem skomplikowanym, prowadzonym jedynie na uniwersytetach. Tu profesor występuje więc nie przeciwko pseudonaukowcom, ale swoim kolegom, którzy jak widać mają inne poglądy na temat metodologii nauki. Nasz tytułowany naukowiec boi się także ogłupiania społeczeństwa i zaleca walkę z ideą Wielkiej Lechii.

Fabia mówi o mojej teorii kreacjonistyczno-ewolucyjnej. Drwi przy tym złośliwie i bezpodstawnie, że na Filipinach szukam korzeni Lechitów, co jest totalną bzdurą wyssaną z aroganckiego palca pana magistra nauk wszelakich. Sugeruje też, że takie teorie znane były już w latach 80. i 90. wśród radzieckich uczonych. Czyli znów uderza w rosyjską nutę rzekomej inspiracji całej wielkolechickiej idei.

Z nieskrywaną zazdrością Fabia stwierdza, że nauka jest niedochodowa, a pseudonauka przynosi korzyści finansowe, jakby zapominając o ludziach głoszących lechickie teorie sprzed ery Bieszka, którzy się na nich niczego nie dorobili. Przyznaje też, że na studiach historycznych miał 30h kursu archeologii i kojarzy tę dyscyplinę z epokami… prehistorycznymi. Jak widzimy chyba niejeden internetowy komentator wie więcej o archeologii niż nasz niedouczony „bat na Lechitów”.

Uważa, że ludzie nie potrzebują rzetelnej wiedzy, ale fantazji i prostych odpowiedzi na trudne pytania. Tu po części zgoda, gdyż z pewnością nie potrzebują tak bardzo fantazji, ale prawdy o naszych korzeniach i historii podanej w przystępny sposób, choć akurat książek Bieszka łatwo się nie czyta.

Na koniec Słoczyński jeszcze bardziej się nakręca i nazywa modę na Wielką Lechię „pokracznym bękartem Internetu”. Uznaje, że Internet sprzyja upowszechnianiu głupoty i ją też wytwarza, jakby zapominając o tym, że całe spotkanie i jego słowa oglądane są akurat na żywo dzięki internetowi właśnie. To zaściankowe podejście profesora do Internetu, który może być doskonałym źródłem wiedzy, dla konserwatywnego uczonego jest złem wymierzonym w naukę.

Słoczyński nie widzi żadnych punktów wspólnych między ideą Wielkiej Lechii, a panslawizmem. A Fabia dodaje, że pojęcie panslawizmu, z lechickich autorów, pojawia się tylko w mojej pierwszej książce.

Profesor Słoczyński swoimi wypowiedziami udowodnił, że nie czytał żadnej z lechickich książek, tylko z nieprzyjemnością – co podkreśla – obejrzał kilka wywiadów z Bieszkiem, co wystarczyło mu do wyrażania ocen i opinii o całym środowisku sprowadzając to zjawisko, którego tak naprawdę nie zna, do oszołomstwa. Jego postawa jest pełna zajadłości, ignorancji i uprzedzeń. Chaos myślowy, pokrętna logika i stosowane przekłamania pokazują typowy obraz zasłużonego naukowca ze znanego uniwersytetu. Widzimy zatem jak na dłoni jak wygląda reprezentacja polskiej nauki, jakie są postawy moralne i polityczne naszych uczonych oraz merytoryka ich narracji.

Pozostaje nam zatem podziękować, za ten żałosny spektakl, który zamiast pogrążyć nurt wielkolechicki zapewne jeszcze bardziej mu się przysłuży. Prosimy o więcej podobnych inicjatyw.

 

Tomasz Kosiński

20.06.2018